andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony619 427
  • Obserwuję360
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań492 983

Alistair MacLean - Szatański wirus

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Alistair MacLean - Szatański wirus.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera M MacLean Alistar
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 124 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 83 stron)

Ksi ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl Alistair MacLean Szata ski wirus Tytuł oryginału The Sutun Bug Rozdział pierwszy Tego ranka nie było dla mnie adnej poczty, ale wcale si nie zdziwiłem. Od czasu bowiem, gdy trzy tygodnie temu wynaj łem to niewielkie biuro na drugim pi trze nie opodal Oxford Street, jeszcze w ogóle nie otrzymałem korespondencji. Zamkn łem za sob drzwi małego, niespełna o miometrowego pokoiku, obszedłem biurko i krzesło, gdzie pewnego dnia zasi dzie sekretarka. Kiedy Agencja Detektywistyczna Cavella b dzie mogła pozwoli sobie na taki luksus, i pchn łem drzwi z napisem "Bez wezwania nie wchodzi ". To gabinet szefa agencji, Pierrea Cavella. Mój własny. A byłem nie tylko szefem, lecz zarazem całym personelem. Gabinet miał nieco wi ksz powierzchni od pokoju sekretarki - wiem, bo zmierzyłem ale gołym okiem ró nic t mógłby dostrzec jedynie wytrawny mierniczy. Nie jestem sybaryt , musz jednak przyzna , e lokal nie wygl dał nazbyt go cinnie. Pomalowane farb klejow ciany, których barwa przechodziła od brudnej bieli nad podłog do niemal czerni tu pod sufitem, miały delikatny odcie nie wie ej szaro ci, jak daje wył cznie londy ska mgła i długoletnie zaniedbanie. Na małe, brudne podwórko wychodziło wysokie, w skie okno, a obok niego na cianie bielił si kalendarz. Pokryt linoleum podłog zajmowało nie najnowsze kanciaste biurko, krzesło obrotowe dla mnie mi kki skórzany fotel dla interesantów, skrawek wytartego chodnika, który miał chroni ich nogi przed chłodem, wieszak i dwie zielone metalowe szafy na segregatory, obie puste. I nic poza tym. Nie było tam bowiem ani kawałka miejsca na nic wi cej. Akurat siadałem na krze le obrotowym, kiedy doszły mnie gł bokie tony podwójnego uderzenia dzwonka-gongu z pokoju sekretarki i skrzypienie zawiasów. Napis wisz cy na drzwiach od strony korytarza brzmiał "Nacisn dzwonek i wej ", a kto to wła nie robił. Nacisn ł dzwonek i wchodził. Otworzyłem lew górn szuflad biurka, wyci gn łem jakie papiery i koperty, rozrzuciłem je przed sob na blacie, nacisn łem przeł cznik na wysoko ci mojego kolana i ledwie zd yłem wsta , gdy usłyszałem pukanie do drzwi gabinetu. Człowiek który wszedł, był wysoki szczupły i ubrany jak z urnala. Pod płaszczem z w skimi klapami miał nieskazitelnie skrojony czarny garnitur o najnowszej włoskiej linii. W lewej dłoni w zamszowej r kawiczce; z zawieszonym kilka centymetrów nad przegubem ciasno zwini tym parasolem z rogow r czk , trzymał r kawiczk od pary, czarny melonik i teczk . M czyzna miał dług , w sk twarz o bladej cerze, rzadkie ciemne włosy z przedziałkiem po rodku, niemal gładko zaczesane do tyłu, orli nos, okulary bez oprawki, a na górnej wardze cienk czarn kresk , która przy bli szym badaniu wci wygl dała jak cienka czarna kreska, cho w rzeczywisto ci była miniatur w sów doprowadzon do prawie niespotykanej perfekcji. Chyba musiał nosi ze sob mikrometr. Wypisz wymaluj czołowy przedstawiciel głównych ksi gowych z City nic innego nie mogłoby przyj mi do głowy. - Przepraszam, e tak od razu wchodz - rzekł z bladym u miechem, pokazuj c trzy złote korony w górnej szcz ce, i ukradkiem obejrzał si za siebie. ¨- Wydaje si , e pa ska sekretarka... - Nie szkodzi. Prosz dalej. Nawet mówił jak ksi gowy w sposób opanowany, pewny siebie z nieco przesadn artykulacj . Podał mi r k , a u cisk jego dłoni równie był charakterystyczny krótki, układny, niczego nie zdradzaj cy. Martin - przedstawił si . - Henry Martin. Czy pan Pierre Cavell? - Tak. Zechce pan spocz . - Dzi kuj . Usiadł bardzo ostro nie, sztywno, trzymaj c stopy razem. Skrupulatnie uło ył teczk na kolanach i z bladym u miechem na zamkni tych ustach powoli si rozgl dał, niczego nie pomijaj c. - Co ostatnio... mmm... słaby ruch w interesie, prawda, panié Cavell? Mimo wszystko chyba nie był ksi gowym. Ksi gowi z reguły s uprzejmi, maj dobre maniery i bez potrzeby nikogo nie obra aj . Z drugiej jednak strony mo e nie całkiem był sob . Ludzie zgłaszaj cy si do prywatnych detektywów rzadko zachowuj si normalnie. - Umy lnie utrzymuj to w takim stanie dla zmylenia urz dników skarbowych - wyja niłem. - W czym mog panu pomóc, panie Martin? - Udzielaj c mi paru informacji o sobie. Ju si nie u miechał i wzrok jego przestał bł dzi . - O sobie? - spytałem troch nienaturalnym głosem, jak człowiek, który w ci gu trzech tygodni od otwarcia nowego interesu nie miał jeszcze klienta. - Prosz przej do rzeczy, panie Martin, mam kilka spraw do załatwienia. I rzeczywi cie miałem zapali fajk , poczyta gazet , co w tym gu cie. - Przepraszam, ale idzie mi o pana. Maj c na uwadze pewn delikatn i trudn misj , pomy lałem o panu. Musz

si upewni , czy jest pan człowiekiem, jakiego potrzebuj . To chyba rozs dne? - Nie zajmuj si misjami, panie Martin, lecz sprawami detektywistycznymi. - Oczywi cie. Je eli pan je ma odparł tonem zbyt oboj tnym, eby, mógł mnie urazi . - W takim razie mo e ja sam podam te informacje. Prosz przez kilka minut cierpliwie znosi mój niezwykły sposób ich przedstawiania. Obiecuj , e nie b dzie pan ałował. Otworzył teczk , wyj ł skoroszyt w skórzanej oprawie, z którego wyci gn ł arkusz sztywnego papieru, i zacz ł czyta , od czasu do czasu robi c dodatkowe uwagi. - Pierre Cavell. Urodzony w Lisieux, w okr gu Calvados. Ojciec Anglik, John Cavell, urodzony w Kinselere, w hrab- stwie Hampshire, in ynier budownictwa l dowego i wodnego. Matka Francuzka, pochodzenia francusko-belgijskiego, Anne-Marie z domu Lechamps, urodzona w Lisieux. jedyna siostra, I,iselle. Wszyscy troje zgin li podczas nalotu na Rouen. Ucieka łodzi ryback z Deauville do Newhaven jeszcze przed uko czeniem dwudziestego roku ycia sze ciokrotnie l duje na spadochronie w północnej Francji, za ka dym razem przywo c ze sob informacje wielkiej wagi. Zrzucony ze spadochronem w Normandii na dwa dni przed inwazj . Pod koniec wojny przedstawiony do co najmniej sze ciu odznacze trzech angielskich. dwóch francuskich i jednego belgijskiego. Martin podniósł wzrok i nieznacznie si u miechn ł. Pierwszy zgrzyt. Odmawia przyj cia odznacze . Jakie cytaty pa skich wypowiedzi, e wskutek wojny szybko pan wydoro lał jest za stary na zabawki. Wst puje do regularnej armii brytyjskiej. Awansuje do stopnia majora wywiadu; ma si rozumie współpracuje z M.I6, a to chyba jest kontrwywiad. Potem wst puje do policji. Dlaczego odszedł pan z Wojska, panie Cavell? Pomy lałem sobie, e jeszcze zd go wyrzuci . Teraz byłem zbyt zaintrygowany. Co poza tym wiedział... i sk d? - Brak perspektyw - odparłem. - Wyrzucono pana. - I znów ten blady u miech. – Kiedy oficer postanawia uderzy starszego rang , to roztropno nakazuje wybiera raczej ni sz szar . Dokonał pan kiepskiego wyboru, decyduj ç si na generała majora. - Ponownie spojrzał na kartk . - Wst puje do policji londy skiej, szybko awansuj c, dochodzi do stanowiska inspektora. Trzeba przyzna , e pod tym wzgl dem rzeczywi cie okazuje si pan człowiekiem na swój sposób do utalentowanym .i w ci gu ostatnich dwóch lat oddelegowany do zada specjalnych, których natury nie podano, lecz mo na si domy la . Nast pnie zwalnia si pan na własn pro b . Zgadza si ? - Zgadza. - W pa skiej karcie "zwolniony na własn pro b " wygl da znacznie lepiej ni "wydalony", a tak by si sko czyło, gdyby pozostał pan w policji cho by jeszcze jeden dzie . Okazuje si ; e ma pan w charakterze co , co nazywa si niesubordynacj . O ile wiem, były jakie kłopoty z zast pc komendanta policji. Ale wci ma pan przyjaciół, przyjaciół do wpływowych. W tydzie po zwolnieniu mianowano pana szefem bezpiecze stwa w Mordon. - Przestałem układa papiery na biurku, czym si dotychczas zajmowałem. - Szczegóły moich akt personalnych łatwo zdoby , je li si wie, gdzie ich szuka - powiedziałem spokojnie. - Ale nie ma pan prawa posiada tej ostatniej informacji. Zakład Bada Mikrobiologicznych Mordon w hrabstwie Wiltshire był tak chroniony, e przy stosowanych tam rodkach bezpiecze stwa wej cie na Kreml wydawało si fraszk . - Doskonale zdaj sobie, z tego spraw , panie Cavell. Posiadam bardzo wiele informacji, których mie nie powinienem. Jak na przykład ta, pozostaj c przy pa skich aktach, e z tego stanowiska równie pana zwolniono. I jeszcze jedno, co jest wła ciwym powodem, dla którego si tutaj dzi znalazłem ja wiem, dlaczego został pan zwolniony. Pierwsza próba dedukcji w zawodzie prywatnego detektywa, e mój klient jest ksi gowym, rokowała mi marne perspektywy Henry Martin nie rozpoznałby zestawienia bilansowego, cho by mu je podano na srebrnej tacy. Zastanawiałem si , czym naprawd zajmuje si ten człowiek, ale trudno mi było nawet zgadn . - Zwolniono pana z Mordon - mówił dalej Martin - Po pierwsze dlatego, e nie trzymał pan j zyka za z bami. Naturalnie wiem, e nie chodziło o sprawy bezpiecze stwa.- Zdj ł okulary i zacz ł je starannie czy ci . - Po pi tnastu latach w tym zawodzie człowiek nawet przed sob si nie przyznaje, e co wie. Ale w Mordon rozmawiał pan z naukowcami i personelem kierowniczym, nie robi c tajemnicy ze swej opinii o naturze prowadzonych tam prac. Nie jest pan pierwsz osob , która z rozgoryczeniem komentowała fakt, e zakład ten, w parlamencie okre lany mianem O rodka Zdrowia Mordon, jest całkowicie kontrolowany przez Ministerstwo Wojny. Pan oczywi cie wie, e Mordon zajmuje si głównie opracowywaniem i produkcj nowych mikroorganizmów dla potrzeb wojska, krótko mówi c, broni biologicznej, ale te nale y pan do tych nielicznych, co naprawd wiedz , jak mierciono na i przera aj ca jest bro , któr si tam doskonali, i zdaje sobie spraw , e kilka samolotów mo e ni w ci gu paru godzin doszcz tnie zniszczy wszelkie formy ycia w dowolnym kraju. Ma pan okre lone zapatrywania na masowe u ycie takiej broni przeciwko niewinnej i niczego si nie spodziewaj cej ludno ci cywilnej. I mówił pan o tym w wielu miejscach i wielu osobom w Mordon. W zbyt wielu miejscach i zbyt wielu _osobom. No i dzi jest pan prywatnym detektywem. - ycie jest brutalne - przyznałem. Podniosłem si , podszedłem do drzwi i przekr ciwszy klucz w zamku, schowałem go do kieszeni. - Chyba zdaje pan sobie spraw , panie Martin, e za du o pan powiedział. Prosz poda ródło informacji o mojej działalno ci w Mordon. Nie wyjdzie pan st d, dopóki si tego nie dowiem. Martin westchn ł i zało ył okulary. - Ta melodramatyczna reakcja jest zrozumiała, ale całkiem niepotrzebna. Uwa a mnie pan za durnia, Cavell? Czy ja na takiego wygl dam? Musiałem to wszystko powiedzie , eby nakłoni pana do współpracy. Zagram w otwarte karty. Dosłownie. Wyj ł portfel, wyci gn ł z niego prostok tny kartonik w kolorze ko ci słoniowej i poło ył na biurku. - Czy to panu co mówi? Mówiło bardzo wiele. Przez rodek kartonika biegł napis "Rada Obrony Pokoju", a w prawym dolnym rogu "Henry Martin, Sekretarz Oddziału Londy skiego". Martin przysun ł si bli ej z fotelem, pochylił do przodu i oparł r ce o kraw d biurka. Min miał powa n , pełn determinacji.

- Oczywi cie wie pan o Radzie, panie Cavell. Chyba nie b dzie przesad , je li powiem, e stanowi bez porównania najwi ksz pozytywn sił w dzisiejszym wiecie. Nasza Rada przełamuje bariery rasowe, religijne i polityczne. Nale y do niej premier i wi kszo członków gabinetu, czego wolałbym nie komentowa . Mog jednak o wiadczy , e w ród jej członków znajduje si wi kszo dostojników ko cielnych w Anglii, zarówno protestantów, katolików jak i ydów. Nasz list utytułowanych członków czyta si jak Debretta, a wykaz pozostałych wybitnych osobisto ci nale cych do Rady przypomina "Whos Who". Cały Foreign Office jest po naszej stronie, a tam przecie wiedz , co si naprawd dzieje, i bardziej si obawiaj ni ktokolwiek inny. Mamy poparcie najlepszych, najm drzejszych i najbardziej dalekowzrocznych ludzi w kraju. Za mn stoj bardzo wpływowe osoby; panie Cavell. - U miechn ł si blado.- Mamy nawet swoich ludzi na wa nych stanowiskach w Mordon. Wiedziałem, e wszystko, co mówił, jest prawd z wyj tkiem ludzi w Mordon, ale to chyba te było prawd , bo inaczej nie zdobyłby tych informacji. Sam nie nale ałem do Rady, nie b d c osob , która mogłaby znale si w spisie Debretta czy "Whos Who". Było mi jednak wiadomo, e cho Rada Obrony Pokoju - na tyle tajne stowarzyszenie, by o jego rozmowach dyplomatycznych nie pisały gazety- powstała bardzo niedawno, to zdobyła ju sobie uznanie we wszystkich pa stwach zachodnich jako najwi ksza nadzieja ludzko ci. Martin wzi ł ode mnie swoj legitymacj i wsun ł z powrotem do portfela. - Chciałem tylko pana przekona , e jestem przyzwoitym człowiekiem, pracuj cymi dla wyj tkowo przyzwoitej instytucji. - Wierz - odparłem. Dzi kuj . Ponownie si gn ł do teczki i wyj ł stalowy pojemnik, kształtem i wielko ci przypominaj cy piersiówk . - W naszym kraju, panie Cavell, istnieje wojskowa klika, której naprawd szczerze si obawiamy i która chce przekre li wszelkie nasze marzenia i nadzieje. Ci szale cy mówi , z ka dym dniem coraz gło niej, o wojnie prewencyjnej przeciwko Zwi zkowi Radzieckiemu. Wojnie bakteriologicznej. Jest wysoce nieprawdopodobne, eby udało im si dopi swego. Powinni my by jednak przygotowani na najgorsze, nie daj ce si przewidzie wypadki, dlatego te musimy okazywa jak najwi ksz przezorno i mie si na baczno ci. Mówił jak człowiek, który prze wiczył sobie swoje wyst pienie ze sto razy. - Przed tym atakiem bakteriologicznym nie mo e by i nie b dzie adnej obrony. Jednak e po dwóch latach bardzo intensywnych bada opracowano szczepionk przeciwko wirusowi, którego chc u y , lecz jedyne na wiecie zapasy owej szczepionki znajduj si w Mordon. Przerwał, zawahał si , a potem pchn ł pojemnik po blacie biurka w moj stron . - To ostatnie jednak ju niezupełnie odpowiada prawdzie. Ten pojemnik wyniesiono z Mordon trzy dni temu. jego zawarto pozwala wyhodowa kultur , która zapewni dostateczn ilo szczepionki do uodpornienia ludno ci dowolnego pa stwa na Ziemi. Jeste my stró ami naszych braci, panie Cavell. Patrzyłem na niego bez słowa. Prosz go natychmiast przekaza pod tym. adresem w Warszawie dodał i poło ył na biurku niewielk karteczk . - Teraz otrzyma pan sto funtów, a po powrocie zwrot wydatków i drugie sto funtów. Zdaj sobie spraw , e to delikatna misja, by mo e nawet niebezpieczna, chocia w pa skim wypadku raczej nie. Sprawdzili my pana bardzo dokładnie, panie Cavell. Z opinia człowieka, który porusza si po Europie jak taksówkarz po ulicach Londynu, nie spodziewam si , eby miał pan wi ksze trudno ci z przekraczaniem granic. I te moje pogl dy antywojenne mrukn łem. - Tak, tak, oczywi cie potwierdził z pierwszymi oznakami zniecierpliwienia. - Zrozumiałe, e wszystko musieli my sprawdzi bardzo dokładnie. Pan miał najlepsze kwalifikacje. Nie mogli my wybra nikogo innego. A wi c to pochlebstwo - mrukn łem. - Interesuj ce Nie rozumiem, o co panu chodzi - powiedział opryskliwie. Podejmuje si pan? - Nie? - Twarz mu zastygła. - Pan mówi “nie” No wi c to tak wygl da ta pa ska wspaniała troska o bli nich? Cała ta gadanina w Mordon... - Sam pan wspomniał o słabym ruchu w interesie-przerwałem mu. - Nie miałem klienta przez trzy tygodnie i nic nie wskazuje na to, e b d miał jakiego w ci gu nast pnych trzech miesi cy, a poza tym sam pan powiedział, e nie mogli cie wybra nikogo innego. Skrzywił w skie usta w szyderczym grymasie. - Wobec tego nie b dzie si pan wypierał przy odmowie? - Nie b d si upierał. - Ile? - Dwie cie pi dziesi t funtów. W jedn stron . - To pa skie ostatnie słowo? - Zgadł pan. - Pozwolisz, e co ci powiem, Cavell? Ten człowiek si zapominał. - Nie, .nie pozwol . Zachowaj te przemówienia i morały dla tej swojej Rady. Tu chodzi o biznes. Przez chwil patrzył na mnie wilkiem spoza grubych szkieł, a potem znów si gn ł do teczki, wyj ł pi cienkich paczek banknotów, starannie uło ył je przed sob na biurku i spojrzał mi w oczy. - Dokładnie dwie cie pi dziesi t funtów - rzekł. - Chyba londy ski oddział Rady powinien postara si o nowego sekretarza - zauwa yłem. - Kto miał by zrobiony na te sto pi dziesi t funtów, ja czy Rada? - Nikt - odparł tonem równie lodowatym jak spojrzenie jego oczu; nie podobałem mu si . - Zaproponowali my przyzwoit zapłat , ale w sprawach takiej wagi jeste my przygotowani na zdzierstwo. Zabieraj swój szmal. - Dopiero jak zdejmiesz banderole, zło ysz fors do kupy i na moich oczach j przeliczysz. Ma by pi dziesi t pi tek.

O rany ! Znikn ło gdzie całe jego opanowanie i chłód, a pojawiła w ciekło . - Nic dziwnego, e tyle razy wywalali ci z roboty. Rozerwał opaski, uło ył banknoty w kupk i dokładnie je przeliczył. - Pi dziesi t. Zadowolony? Zadowolony Otworzyłem praw szuflad , wzi łem pieni dze, kartk z napisem i pojemnik, wrzuciłem wszystko do szuflady i zamkn łem j akurat w chwili, gdy Martin ko czył zapina paski swojej teczki. Co dziwnego w atmosferze, a mo e przesadny spokój po mojej stronie biurka sprawił, e nagle podniósł wzrok i znieruchomiał jak ja, tylko coraz szerzej otwierał oczy , teraz zdawały si wypełnia cał przestrze za okularami. - Tak, to pistolet - upewniłem go. - Japo ski hanyatti, dziewi ciostrzałowy, automatyczny, z bezpiecznikiem i jak sadz , licznik wskazuje pełny magazynek. Nie przejmuj si , lufa jest zaklejona ta m , bo ona tylko zabezpiecza delikatny mechanizm. Pocisk przeleci przez ni , przez ciebie i równie twojego brata bli niaka, gdyby za tob siedział. A teraz r czki na stół. Poło ył r ce na blacie. Prawie całkiem zesztywniał, co zwykle robi ludzie zagl daj cy w luf z odległo ci metra, ale patrzył ju .normalnie i z tego, co zauwa yłem, nie wygl dał na zmartwionego. To mnie zaniepokoiło, je li bowiem kto miał tu powody do zmartwie , to tylko Henry Martin. Mo e dlatego wła nie był niebezpieczny. - Masz niezwykły sposób prowadzenia sprawy, Cavell- odezwał si lekcewa co oboj tnym tonem bez drgnienia głosu. - Co to ma by , napad? - Nie wygłupiaj si ... i ciesz si , e tak nie jest. Ju mam twoje pieni dze. Przed chwil pytałe , czy uwa am ci za durnia. Wtedy ani czas, ani okoliczno ci nie wydawały si stosowne do udzielania natychmiastowej odpowiedzi, ale teraz mog ci j da . Jeste durniem. Jeste durniem, bo zapomniałe , e pracowałem w Mordon. Byłem tam szefem bezpiecze stwa, a ka dy szef bezpiecze stwa musi przede wszystkim wiedzie , co si dzieje w jego parafii. - Obawiam si , e nie rozumiem. Zrozumiesz. Ta szczepionka tutaj... ma uodparnia przeciwko wirusowi; mianowicie jakiemu? - Jestem tylko przedstawicielem Rady Obrony Pokoju. - To nie ma nic do rzeczy. Sprawa polega na tym, e dotychczas wszystkie szczepionki wytwarzano i magazynowano wył cznie w Horder Hall w Essex. Chodzi o to, e je li ten pojemnik jest z Mordon, to .nie ma w nim adnej szczepionki. Zawiera prawdopodobnie jakiego wirusa. Po drugie, wiem, e normalnie to niemo liwe, aby nawet najsprytniejszemu człowiekowi udało si niespostrze enie wynie z Mordon wirusy przechowywane tam w najgł bszej tajemnicy, czy b dzie nim sympatyk Rady Obrony Pokoju czy kto inny. Kiedy z laboratorium wychodzi ostatni pracownik, na czterna cie godzin wł czaj si zamki zegarowe, które mo na przestawi jedynie za pomoc szyfru znanego tylko dwu osobom. .je li co wyniesiono, to wył cznie sił , z u yciem broni. Trzeba to natychmiast zbada . Po trzecie, wspomniałe , e stoi za wami Foreign Office, je li tak. to po co ten cały cyrk z przemytem szczepionki? Przecie pro ciej byłoby j wysła do Warszawy poczt dyplomatyczn . Na koniec twoja najwi ksza wpadka, przyjacielu zapomniałe , e od do dawna mam pewne powi zania z kontrwywiadem. Ka d now instytucj czy organizacj bierze si natychmiast pod lup . To samo stało si z Rad Obrony Pokoju, kiedy powstała tu jej centrala. Znam jednego z członków. Ten starszy, łysy grubas o krótkim wzroku jest pod ka dym wzgl dem twoim przeciwie stwem. ? Nazywa si Henry Martin i jest sekretarzem oddziału londy skiego Rady. Prawdziwym. Przez kilka chwil bez adnej obawy patrzył na mnie powa nym wzrokiem, wci trzymaj c r ce na biurku, a potem spokojnie si odezwał Zdaje si , e niewiele wi cej mamy sobie do powiedzenia. prawda? Niewiele. Co masz zamiar zrobi ? - Przekaza ci Wydziałowi Specjalnemu wraz z ta m , na której nagrałem t rozmow . Po prostu z ostro no ci wł czyłem magnetofon, zanim tu wszedłe . Wiem, e to aden dowód, ale im wystarczy kartka z adresem, pojemnik i odciski twoich palców na pi dziesi ciu banknotach. - Rzeczywi cie wygl da na to, e pomyliłem si co do ciebie - przyznał. - Ale my mo emy wiele. - Mnie nie mo na kupi . Przynajmniej za marne dwie cie pi dziesi t funtów. - Pi set? - spytał cicho po chwili milczenia. - Nie. - Tysi c? Tysi c funtów, Cavell, w ci gu godziny. - Zamilcz. - Si gn łem do telefonu, zdj łem słuchawk , poło yłem j na biurku i wskazuj cym palcem lewej r ki zacz łem nakr ca numer. Przy trzeciej cyfrze usłyszałem gwałtowne pukanie do drzwi gabinetu. Odło yłem słuchawk i cichutko wstałem. Drzwi na korytarz były zamkni te, kiedy Martin do mnie wchodził. Nikt nie mógł ich otworzy , zanim nie odezwał si gong. Nie słyszałem gongu, bo nikt nie nacisn ł guzika. Kto jednak był w pokoju obok, tu za drzwiami mojego gabinetu. Martin u miechał si . Niezbyt wyra nie, ale jednak. To mi si nie podobało. Poruszyłem luf pistoletu i powiedziałem cicho - Sta twarz do tamtego k ta i r ce na kark. - Uwa am to za zb dne - odparł spokojnie. Za drzwiami jest nasz wspólny znajomy. - No, jazda - szepn łem. Posłuchał. Podszedłem do drzwi, stan łem obok nich przy cianie i zawołałem - Kto tam?

- Policja, Cavell. Otwórz, prosz . Policja? W d wi ku tego słowa zabrzmiało co znajomego, ale przecie tyle osób umie na ladowa głosy innych. Spojrzałem na Martina, lecz on ani drgn ł. - Chciałbym zobaczy legitymacj - zawołałem. - Najlepiej wsun j pod drzwi. Po drugiej stronie usłyszałem jaki ruch, a pó niej spod drzwi wysun ł si podłu ny kartonik. Nie odznaka, nie legitymacja, a po prostu wizytówka z nazwiskiem "B.R.Hardanger" i numer telefonu w Whitehall. Tylko bardzo niewiele osób wiedziało, e komisarz policji Hardanger potwierdza swoj to samo wył cznie w ten sposób. A wizytówka pasowała do głosu. Przekr ciłem klucz w zamku i otworzyłem drzwi. Tak, to był komisarz Hardanger t gi, pot ny m czyzna o czerwonej twarzy i policzkach buldoga. Miał na sobie ten sam wypłowiały szary płaszcz i ten sam czarny melonik, które nosił przez wszystkie lata naszej współpracy. Za jego plecami mign ł mi jeszcze jaki ni szy facet, ubrany od stóp do głów w khaki, i nic ponad to. Niczego wi cej nie zd yłem zobaczy , Hardanger bowiem wtoczył si na metr do gabinetu wraz ze swymi ponad dwustu kilogramami autorytetu, zmuszaj c mnie do cofni cia si o par kroków. - W porz dku, Cavell. - W k cikach jego niezwykle jasnych niebieskich oczu pojawił si cie u miechu. - Mo esz odło y bro . Ju ci nic nie grozi, bo przyszła policja. Przecz co pokr ciłem głow . - Przykro mi, Hardanger, ale ju nie jestem twoim pracownikiem. Mam pozwolenie na t bro , a ty wszedłe tu bez zaproszenia. - Skinieniem głowy wskazałem róg pokoju.-jak zrewidujesz tego faceta, to odło . Nie wcze niej. Henry Martin, wci z r kami na karku, powoli si odwrócił. Wyszczerzył z by w u miechu, a Hardanger odpowie- dział mu tym samym i spytał - Mam ci zrewidowa , John? - Raczej nie, panie komisarzu - odparł Martin dziarskim głosem. - Pan wie, e mam łaskotki. Obrzuciłem ich zdziwionym wzrokiem, opu ciłem pistolet i zapytałem znu onym głosem - Dobra, co jest grane? - Jest mi doprawdy przykro z tego powodu, Cavell -odezwał si Hardanger swym niskim, chrapliwym głosem. ale to było konieczne. Zaraz ci wszystko wyja ni . Ten człowiek, naprawd nazywa si Martin, John Martin, i jest wywiadowc Wydziału Specjalnego. Niedawno wrócił z Toronto. Chcesz zobaczy jego legitymacj , czy moje słowo wystarczy? - Podszedłem do biurka, schowałem pistolet i wyj łem pojemnik, pieni dze oraz kartk z warszawskim adresem. Czułem e twarz mam spi t , ale w głosie zachowałem spokój. - Zabieraj te swoje parszywe rekwizyty, Martin, i wyno si Ty. te , Hardanger. Nie wiem, po co ta cała głupia maskarada, te wszystkie idiotyzmy, i do cholery nic mnie to nie obchodzi. Wyno cie si ! Nie lubi , jak cwaniaczki robi ze mnie balona. Nie b d si bawił w kotka i myszk nawet z Wydziałem Specjalnym. - Daj spokój, Cavell - zaprotestował Hardanger.- Powiedziałem ci, e to było konieczne i... - Pozwoli pan, e ja to wyja ni - wtr cił człowiek w khaki. Wyszedł zza Hardangera i dopiero w tej chwili po raz pierwszy mogłem mu si dobrze przyjrze . Wojskowy. Oficer, chyba raczej wy szej rangi - szczupły, drobny, stanowczy - typ, na jaki jestem uczulony. - Nazywam si Cliveden, Cavell. Generał major Cliveden. Musz ... - Wyrzucono mnie z wojska za uderzenie generała majora- przerwałem mu. - Uwa a pan, e nie mog tego zrobi jako cywil? Pan te . Jazda. Natychmiast. - A nie mówiłem, jaki on jest? - mrukn ł Hardanger bez adresu. Oci ale wzruszył ramionami, wsadził r k do kieszeni płaszcza i wyj ł jaki zegarek. - Pójdziemy, pójdziemy, ale pomy lałem sobie, e mo e chciałby to zachowa na pami tk . Oddał go w Londynie do naprawy i wczoraj odesłano go generałowi. - O czym ty mówisz? - spytałem chrapliwie. - O Neilu Clandonie, który obj ł po tobie stanowisko szefa bezpiecze stwa w Mordon. był chyba jednym z twoich najlepszych przyjaciół. Nie zrobiłem adnego ruchu, eby wzi zegarek z wyci gni tej r ki. - Jak to "był Clandon? - Clandon. Nie yje. Dodam, e go zamordowano. Podczas włamania do głównego laboratorium w Mordon. Tej nocy... a wła ciwie dzi wczesnym rankiem. Popatrzyłem na nich, a potem odwróciłem si i poprzez brudn szyb zatopiłem wzrok w szarej mgle, kł bi cej si na Gloucester Place. Po pewnym czasie rzekłem - Lepiej wejd cie. Neila Clandona znale li patroluj cy stra nicy tu po drugiej nad ranem w korytarzu za ci kimi drzwiami, prowadz cymi do laboratorium numer jeden w bloku "E". To, e był martwy, w ogóle nie podlegało dyskusji. Przyczyny jego mierci jeszcze nie znano, bo chocia personel zakładu prawie w cało ci stanowili lekarze, nikomu jednak nie pozwolono zbli y si do ciała - ci le przestrzegano surowych przepisów. Kiedy odzywały si dzwonki alarmowe, do akcji mógł wkroczy tylko i wył cznie Wydział Specjalny, a wezwany dowódca stra y zatrzymał si w odległo ci pół metra od ciała i stwierdził, é Clandon przed mierci silne torsje, a umarł najwyra niej w konwulsjach i ogromnych m czarniach. Objawy te wskazywały na zatrucie kwasem pruskim. Gdyby stra nikowi udało si wyczu słabawy zapach gorzkich migdałów, jego wst pna diagnoza niepozostawiłaby adnych w tpliwo ci. Co naturalnie było nie mo liwe, poniewa wszyscy stra nicy patroluj cy wn trze budynku musieli chodzi w gazoszczelnych kombinezonach z aparatami tlenowymi o zamkni tym obiegu. Dowódca stra y zauwa ył jeszcze jedno przestawiono zamek zegarowy. Normalnie działał od szóstej po południu do ósmej rano, a teraz był nastawiony tak, e wł czył si o północy, a to oznaczało, e do drugiej po południu laboratorium numer jeden nie b dzie dost pne dla nikogo, poza osobami znaj cymi szyfr. Informacje te przekazał mi nie Hardanger, lecz oficer.

Wysłuchawszy go spytałem - No dobrze, ale co pan ma z tym wspólnego? - Generał major Cliveden jest zast pc dowódcy Korpusu medycznego Armii Królewskiej - wyja nił Hardanger - co oznacza, e automatycznie jest dyrektorem Zakładu Bada Mikrobiologicznych w Mordon. - Kiedy ja tam pracowałem, dyrektor nazywał si inaczej. - Mój poprzednik przeszedł na emerytur – powiedział Cliveden oschłym tonem, w którym jednak wyczułem zakłopotanie. - Z powodu złego stanu zdrowia. Naturalnie gdy dotarły do mnie pierwsze meldunki. Natychmiast zawiadomiłem pana komisarza i z własnej inicjatywy rozkazałem, eby z Aldershot wysłano grup spawaczy z palnikiem acetylenowym, którzy pod nadzorem Wydziału Specjalnego otworz drzwi. - Spawaczy? - spojrzałem na niego zdumiony. - Czy pan całkiem oszalał? - Nie rozumiem. - Człowieku, niech pan to odwoła. Prosz to natychmiast odwoła . Na Boga, kto panu kazał to robi ? Czy by pan nic nie wiedział o tych drzwiach? Poza tym, e aden z istniej cych palników acetylenowych nie przetnie tych drzwi ze specjalnej stali nawet po wielogodzinnych próbach, nie wie pan, e same-drzwi stanowi miertelne zagro enie? e s wypełnione prawie zabójczym gazem? e w rodku maj izolowan płyt pod napi ciem dwóch tysi cy woltów, co te cholernie dobrze zabija? - Nic o tym nie wiedziałem, Catwell - odpowiedział cichym głosem. - Dopiero co to przej łem. - A je li nawet tam wejd , to czy pan cho pomy lał, co by si wówczas stało? Przestraszył si pan, prawda? Jest pan przera ony, e kto ju jest w rodku, generale majorze Cliveden. A mo e ten kto jest nieostro ny? Mo e jest bardzo nieostro ny i ju przewrócił jaki pojemnik albo zbił jaki hermetyczny zbiornik z kultur ? Pojemnik czy zbiornik na przykład z botulin , któr wytwarza jeden z mikroorganizmów hodowanych i przechowywanych w tym laboratorium i. Trzeba co najmniej dwunastogodzinnego kontaktu z powietrzem, eby ta trucizna si utleniła i przestała by szkodliwa. Je li ktokolwiek zetknie si z ni przed utlenieniem, to umrze. W tym wypadku jeszcze przed południem. A o Clandonie pan pomy lał. Sk d pan wie, e nie zatruł si botulin ? Objawy s identyczne jak przy zatruciu kwasem pruskim. Sk d pan wie, czy ci dwaj stra nicy ju si nie zatruli? A dowódca stra y, z którym pan rozmawiał? Je eli zetkn ł si z trucizn , to niedługo po tym, Jak zdj ł mask , eby móc z panem rozmawia , zgin ł w m czarniach. Sprawdził pan; czy on jeszcze yje? Cliveden si gn ł do telefonu dr c r k . Kiedy nakr cał numer, zwróciłem si do Hardangera - Słusznie, komisarzu, nale mi si wyja nienia. - W sprawie Martina? Skin łem potwierdzaj co głow . - Miałem dwa istotne powody. Po pierwsze byłe podejrzanym numer jeden. - Powtórz to. - Wyrzucono ci z roboty - powiedział bez ceregieli.- Zostałe na lodzie. Twoje zdanie o działalno ci Mordon jest powszechnie znane. Masz opini faceta, który na własn r k wymierza sprawiedliwo . - U miechn ł si z przymusem. Znam to bardzo dobrze z własnego do wiadczenia. - Zwariowałe ? Czy ja bym mógł zamordowa najlepszego przyjaciela? - spytałem z pasj . - Jeste jedynym człowiekiem z zewn trz, który na wylot zna system bezpiecze stwa w Mordon. Jedynym, Cavell. i ktokolwiek mógłby si tam dosta i wyj stamt d, to tylko ty. - Przerwał na dłu sz chwil . - A teraz jeste jedynym ywym człowiekiem, który zna szyfry do drzwi poszczególnych laboratoriów. Szyfry te, jak wiesz, mo na zmieni wył cznie w fabryce, gdzie robi takie drzwi. Po twoim odej ciu nie uwa ano za konieczne zastosowa taki rodek ostro no ci i niczego nie zmieniono. - Przecie szyfr zna ten cywilny dyrektor, doktor Baxter. - Doktor Baxter znikn ł gdzie bez ladu i nie mo emy go znale . Musieli my jak najszybciej zorientowa si w sytuacji, a to był najlepszy sposób. Jedyny. Rano, jak tylko wyszedłe z domu, rozmawiali my z twoj on . Powiedziała... - A wi c byłe u mnie. - Spojrzałem na niego surowo- zawracałe głow Mary? Wypytywałe j ? Chyba... - Nie fatyguj si - powiedział Hardanger oschłym tonem.- Niepotrzebnie na mnie napadasz. To nie ja tam byłem, wysłałem wywiadowc . Przyznaj , e głupio zrobiłem namawiaj c on , eby w dwa miesi ce po lubie sypała m a. Oczywi cie powiedziała, e przez cał noc nie opuszczałe domu. Spojrzałem na niego w milczeniu. Patrzyli my sobie prosto w oczy. - Zastanawiasz si pewnie, czy nie objecha mnie za to, e ... - To równie - powtórzyłem z przek sem. – Przecie pos dzam Mary o kłamstwo, albo dlaczego nie uprzedziła ci telefonicznie? - Ona nie umie kłama . Nie zapominaj, e bardzo dobrze j znam. A nie mogła ci uprzedzi , bo wył czyli my ci telefon, i w domu, i w biurze. Zało yli my te podsłuch w tym aparacie, zanim przyszedłe do biura... w słuchawce aparatu w pokoju obok słyszałem wszystko, co mówiłe Martinowi. - U miechn ł si . - Przez ciebie prze yłem tam par minut w strachu. - Jak si tu dostali cie? Nie słyszałem was. Gong si nie odezwał. - spytałem - Wykr cili my korki w korytarzu. Wszystko niezbyt zgodnie z prawem.. Byłe podejrzanym numer jeden, ale ja ci nie podejrzewałem Pokiwałem głow . - Mimo wszystko jednak musiałem si upewni . Tylu naszych najlepszych ludzi przeszło na drug stron barykady w ci gu ostatnich paru lat. - B d musiał to zmieni . - A wi c masz pełn jasno Cavell. Inspektor Martin chyba zasłu ył sobie na Oscara. Równo w dwana cie minut ustalił to, co chcieli my wiedzie Lecz musieli my si tego dowiedzie tylko na tym zale y - Ale dlaczego akurat w ten sposób? Twoi ludzie pochodziliby par godzin, popytali taksówkarzy, kelnerów, bileterki w teatrach i w ko cu by si dowiedział, e ostatniej nocy w adnym wypadku nie mogłem by w Mordon - Nie mogłem czeka - odparł i przesadnie gło no odchrz kn ł. - to si wi e z drugim powodem. Skoro okazało si , e nie ty zabiłe , to chciałbym eby poszukał mordercy. Po mierci Clandona jeste jedynym człowiekiem

który zna cały system bezpiecze stwa w Mordon - A po otwarciu drzwi mam. wszystko zostawi i by grzeczny. - Jedno, i drugie. -powiedział, chyba e sam b dziesz chciał. - Serio? Najpierw Derry, a teraz Clandon. Ch tnie bym nad tym popracował. - Dam ci woln r k . - Generał nie b dzie zachwycony. Nigdy inaczej nie mówił o najwa niejszym przeło onym Hardangera, a tylko niewielu znało jego nazwisko. - Ju to z nim ustaliłem. Masz racj , nie jest zachwycony, podejrzewam, e ci nie lubi. - U miechn ł si kwa no. - W yciu tak cz sto bywa. - Zrobiłe to zawczasu? No to dzi ki za komplement. - To cholernie niewygodne, ale tak ju jest. Je li ktokolwiek mo e co znale , to jedynie ty. - Nie mówi c o tym, e tylko ja mog otworzy te drzwi, kiedy Clandon nie yje, a Baxter znikn ł. - Kiedy wyje d amy? - spytałem. - Teraz? Cliveden akurat odkładał słuchawk na widełki. R k jeszcze miał niepewn . - Je li panowie s gotowi - rzekł. - Ja b d za momencik - powiedział Hardanger. Był mistrzem w maskowaniu swoich reakcji, ale w jego oczach pojawiło si dziwne zainteresowanie i nie potrafił tego ukry . Zwykle patrzył tak na człowieka, który wła nie zrobił fałszywy krok. Ma pan jakie wiadomo ci o stra nikach w zakładzie?- zwróciłem si do Clivedena. - Nic im nie jest. Główne laboratorium jest zabezpieczone. - A zatem nie botulina spowodowała mier Clandona - A doktor Baxter? - Wci ani ladu. On... - Wci ani ladu? To ju drugi. Zbieg okoliczno ci, - To równie - przyznał. -panie generale, je eli jest to wła ciwe okre lenie. - Nie rozumiem, o czym pan mówi - powiedział z irytacj . - Easton Derry, mój poprzednik w Mordon, znikn ł par miesi cy temu... dokładnie w sze dni po tym, jak był pierwszym dru b na moim lubie, i dotychczas si nie pojawił. Czy by pan nie wiedział? - A niby sk d, u diabła, miałbym wiedzie ? Prawdziwy nerwus z tego mikrusa. Ucieszyłem si , e nie jest lekarzem cywilnym, a ja jego pacjentem. - Od czasu nominacji nie byłem w stanie pojecha tam wi cej ni dwa razy - dodał. A co do Baxtera, to z laboratorium wyszedł normalnie, troch pó niej ni zwykle. Ju si tam wi cej nie pojawił. Mieszka z owdowiał siostr w parterowym domku, pi mil od zakładu. Jego siostra powiedziała, e tego dnia w ogóle nie wrócił z pracy - rzekł i zwrócił si do Hardangera- Musimy niezwłocznie tam pojecha , komisarzu. - Natychmiast, panie generale. Cavell jedzie z nami. - Miło mi to usłysze - odparł. Wprawdzie jego mina mówiła co innego, ale nie miałem mu tego za złe. Je eli kto dochodzi do stopnia generała majora, musi w sobie rozwin t szczególn wojskow mentalno , według której wiat jest prost , uporz dkowan i pełn dyscypliny organizacj , gdzie nie ma miejsca dla prywatnych detektywów. Starał si jednak by uprzejmy i robił dobr min do złej gry, dodał bowiem - B dzie nam potrzebna wszelka pomoc, jak uda nam si zdoby . Idziemy? - Tylko zadzwoni do ony, eby jej powiedzie , co si dzieje... je eli ju wł czono jej telefon. Hardanger skin ł głow . si gn łem po słuchawk , ale r ka Clivedena znalazła si tam wcze niej, mocno przyciskaj c j do widełek. - adnych telefonów, Cavell. Przykro mi. To konieczne. Musimy mie absolutn gwarancj , e nikt, dosłownie nikt nie b dzie wiedział, co wydarzyło si w Mordon. Uniosłem jego r k i wyrwałem mu słuchawk . - Wytłumacz panu generałowi, komisarzu - rzekłem. Hardanger wygl dał na zakłopotanego. Kiedy nakr całem numer, odezwał si przepraszaj cym tonem - O ile wiem, Cavell ju nie jest w wojsku, panie generale, i nie podlega Wydziałowi Specjalnemu. Nie lubi te jak mu si rozkazuje - Ale ustawa o tajemnicy pa stwowej... - Przykro mi, panie generale - przerwał mu Hardanger, mocno kr c c głow - lecz tajne informacje, wiadomie ujawnione cywilowi spoza ministerstwa, przestaj by tajemnic pa stwow . Nikt nam nie kazał informowa Cavella, i on nas o to nie prosił. Niczym nie jest zobowi zany, a my chcemy, eby z nami współpracował. Załatwiłem telefon; powiedziałem Mary, e nie zostałem aresztowany, e wyje d am do Mordon i jeszcze tego samego dnia do niej zadzwoni . Odło yłem słuchawk , zdj łem marynark , zawiesiłem pod pach kabur i wsadziłem do niej hanyatti. To du y pistolet, ale moja marynarka jest obszerna, nie tak obcisła jak inspektora Martina. Dlatego wła nie nie za bardzo lubi włoski krój. Hardanger obserwował mnie oboj tnie, Cliveden z dezaprobat dwa razy chciał co powiedzie i dwukrotnie si rozmy lił. Takie zachowanie u oficera jest doprawdy niezwykłe. Ale i morderstwo nie jest zwykł rzecz . Rozdział drugi

Oczekiwał nas wojskowy helikopter, lecz mgła była zbyt g sta. Pojechali my wi c do Wiltshire wielkim jaguarem, kierowanym przez ubranego po cywilnemu policjanta, któremu stanowczo zbyt wielk frajd sprawiała jazda na pełnym gazie i nieustanne wł czanie syreny. Kiedy min li my Middl esex, mgła si podniosła, droga była do pusta i cało dotarli my do Mordon tu po dwunastej. Sw potworn architektur Mordo mógłby zeszpeci nawet najpi kniejszy krajobraz. Je li autor tej budowli – o ile w ogóle miała jakiego autora - wzorował si na wi zieniu z pocz tku XIX wieku, które nieodparcie przypominała, nie potrafiłby chyba zaprojektowa czego ohydniejszego i bardziej odpychaj cego. Zakład jednak powstał zaledwie przed dziesi ciu laty. Szary, ponury i gro ny pod wisz cym nad głowami ołowianym niebem tego pa dziernikowego dnia, Mordon składał si z czterech rz dów przysadzistych betonowych budynków o płaskich dachach. Te odstr czaj ce, pozbawione ycia trzypi trowe bloki wygl dały identycznie jak przeznaczone do rozbiórki opuszczone kamienice wiktoria skie z najgorszych przedmie wielkiego miasta. Ale taki wygl d doskonale pasował do charakteru prowadzonych tam prac. Ka dy szereg budynków, oddzielony od pozostałych pasami szeroko ci około dwustu metrów, miał długo niespełna pół kilometra. Otwarta przestrze mi dzy budynkami a ogrodzeniem, w najw szym miejscu si gaj ca pi dziesi ciu metrów, była zupełnie pusta - pozbawiona drzew, krzaków, nawet k pki kwiatów. Za krzakiem bowiem czy za k pk kwiatów mógłby si schowa jaki człowiek. Nie ukryje si jednak za pi cio centymetrowym d błem trawy, a nic nie rosło wy ej na niego cinnym pustkowiu wokół budynków Mordon. Słowo "ogrodzenie" - nie mur, za murem mo na si ukry - jest w tym wypadku niewła ciwym okre leniem. Ka dy komendant obozu koncentracyjnego z czasów drugiej wojny wiatowej oddałby dusz diabłu za Mordon przy takich ogrodzeniach człowiek mo e noc spa gł bokim snem. Ogrodzenie zewn trzne, wykonane z kolczastego drutu, miało wysoko sze ciu metrów i było pochylone na zewn trz pod tak ostrym k tem, e górna jego kraw d nie biegła nad podstaw , lecz półtora metra od niej. W odległo ci siedmiu metrów od niego znajdowało si podobne równoległe ogrodzenie wewn trzne, pochylone w przeciwn stron . Noc dziel cy je pas terenu patrolowały owczarki niemieckie i dobermany, specjalnie szkolone do polowa na ludzi - w razie potrzeby potrafiły człowieka zagry .- i posłuszne jedynie swoim wojskowym przewodnikom. Na wysoko ci metra w drugim ogrodzeniu; a wła ciwie tu pod jego górn kraw dzi , wisiała pułapka z dwóch drutów, tak cienkich, e normalnie były niewidoczne, a z cał pewno ci nie zauwa yłby ich człowiek schodz cy z ogrodzenia. Nast pnie w odległo ci trzech metrów ustawiono ostatni barier , składaj c si z pi ciu drutów, które podtrzymywały izolatory umocowane do betonowych słupków. Płyn cy przez druty pr d elektryczny podobno nie raził miertelnie, co nie znaczy, e był nieszkodliwy dla zdrowia. W celu zapewnienia ka demu pełnej informacji, na całej długo ci pierwszego ogrodzenia wojsko umie ciło co dziesi metrów tablice ostrzegawcze. Było ich pi rodzajów cztery białe z czarnymi napisami "UWAGA! NIE ZBLI A SI !", "UWAGA! ZŁE PSY!", "WST P WZBRONIONY" i "WYSOKIE NAPI CIE", oraz jedna ółta z krzykliwie czerwonym napisem, który stwierdzał wprost "TEREN WOJSKOWY - WST P GROZI MIERCI". Tylko szaleniec albo sko czony analfabeta próbowałby przedosta si t dy do Mordon. Przejechali my drog publiczn , która okr ała ten obóz, odchylała si nieco w prawo przy polach poro ni tych jałowcem i po niespełna pi ciuset metrach skr cała do głównego wej cia. Kierowca zatrzymał samochód tu przed opuszczonym szlabanem i opu cił szyb , kiedy zbli ył si jaki sier ant. Na ramieniu ołnierza wisiał pistolet maszynowy, którego lufa wcale nie była skierowana ku ziemi. Potem, rozpoznawszy Clivedena, opu cił pistolet i dal znak człowiekowi, którego nie widzieli my. Szlaban si podniósł, samochód ruszył i zatrzymał si przed ci k stalow bram Wysiedli my, przeszli my przez niewielk stalow furtk i skierowali my si w stron parterowego budynku z napisem "Portiernia". Oczekiwało nas tam trzech ludzi. Dwóch znałem pułkownika Weybridgea, zast pc komendanta Mordon, oraz doktora Gregoriego, pierwszego asystenta doktora Baxtera w bloku "E". Cho Weybridge słu bowo podlegał Clivedenowi, faktycznie był szefem Mordon. Ten wysoki m czyzna o czerstwej twarzy i czarnych włosach, z dziwnie szpakowatymi w sami, cieszył si opini wybitnego lekarza. Mordon to całe jego ycie. Nale ał do tych nielicznych osób, które mieszkały na terenie zakładu - powiadano, e nigdy nie wychodził za bram cz ciej ni raz do roku. Gregori był wysokim, ciemnookim Włochem o masywnej sylwetce i niadej cerze. Tego dawnego profesora medycyny z Turynu i znakomitego mikrobiologa koledzy naukowcy darzyli wielkim szacunkiem. Trzeci był otyłym, niezgrabnym facetem w zbyt obszernym garniturze z samodziału. Tak bardzo przypominał wie niaka, e musiał by tym, kim si w ko cu okazał - policjantem w cywilnym ubraniu. Inspektor Wylie z policji w Wiltshire. Prezentacji dokonali Cliveden i Weybridge, a potem komend przej ł Hardanger. Pomimo obecno ci generała i pułkownika i nie bacz c na fakt, e zakład nale y do wojska, jednym słowem "idziemy" nie pozostawił adnych w tpliwo ci, kto całkowicie wszystkim kieruje. Dał to od razu jasno do zrozumienia. - Inspektorze Wylie - powiedział bez ogródek - pana nie powinno tu by . aden policjant nie ma prawa tu przebywa . Ale w tpi by pan o tym wiedział, i jestem przekonany, e za obecno tutaj kto inny ponosi odpowiedzialno . - Ja - odezwał si pułkownik Weybridge pewnym tonem, Cho wygl dało, jakby si tłumaczył. - Okoliczno ci s co najmniej niezwykłe. - Panowie pozwol , e ja wyja ni - wtr cił si inspektor Wylie - Wczoraj pó nym wieczorem otrzymali my telefon z wartowni zakładu, e załoga samochodu patrolowego, wiem e jeepy patroluj noc drog wokół Mordon, cigała jakiego niezidentyfikowanego osobnika, który zdaje si molestował czy napadł jak dziewczyn tu obok waszego terenu. Uznali, e sprawa ta wykracza poza ich kompetencje, zadzwonili do nas. Dy urny sier ant i posterunkowy na słu bie przybyli tutaj zaraz po północy, ale nikogo i niczego znale li. Przyszedłem tu rano, a kiedy zobaczyłem przeci te ogrodzenia... no wi c uznałem, e te dwie sprawy s ze sob w jaki sposób powi zane. - Przeci te!? - wykrzykn łem. - Te ogrodzenia? To niemo liwe - A jednak tak, Cavell - z powag potwierdził - A samochody patrolowe? - spytałem. - A psy? A te druty i ogrodzenie pod napi ciem? Wszystko na nic? - Sam pan zobaczy. Ogrodzenia s przeci te i tyle. Weybridge był o wiele bardziej niespokojny, ni z pozoru si wydawał. Mógłbym si zało y , e on i Gregori byli nie le przestraszeni.

- W ka dym razie - ci gn ł spokojnie inspektor Wylie zadałem par pyta wartownikom przy bramie. Spotkałem tam pułkownika Weybridgea, który poprosił mnie, ebym dyskretnie wybadał, co si stało z doktorem Baxterem. - I pan to zrobił? - spytał Weybridgea Hardanger na pozór oboj tnym tonem. - Nie zna pan swoich własnych zarz dze , e ledztwo mo e prowadzi tylko wasz szef bezpiecze stwa albo moje biuro w Londynie? - Tak, ale Clandon nie ył i... - O, Bo e! - głos Hardangera zabrzmiał jak smagni cie bicza. - No i teraz inspektor Wylie wie, e Clandon nie yje. A mo e pa ju o tym wiedział, inspektorze? - Nie, panie komisarzu. - Ale teraz ju pan wie. ilu osobom powiedział pan o tym, pułkowniku Weybridge? - Nikomu wi cej - stwierdził kategorycznie pytany z nagle pobladł twarz . - Dzi ki Bogu i za to. Niech pan nie s dzi, pułkowniku, e przesadzam z tym bezpiecze stwem, bo to niewa ne, co pan albo ja sobie o tym my limy. Idzie o to, co my l o tym ludzie w Whitehall. Oni wydaj zarz dzenia, a my musimy ich przestrzega . Instrukcje mówi wyra nie, co nale y robi w takich wypadkach jak ten. My całkowicie przejmujemy spraw i pan absolutnie nie musi si tym zajmowa . Chc oczywi cie, eby pan ze mn współpracował, ale musi to by współpraca na warunkach, które ja okre lam. - Pan komisarz chciał przez to powiedzie - rzekł z irytacj Cliveden e amatorskie ledztwo jest nie tyle nie zalecane, co zabronione. Czy dotyczy to równie mnie; panie Hardanger? - Prosz , niech mi pan nie utrudnia tego, co i tak ju jest trudne, panie generale. - Nie b d , ale jako komendant mam chyba prawo do tego, eby mnie informowano o post pach ledztwa i ebym był obecny przy otwieraniu laboratorium numer jeden w bloku "F"? - Dobrze zgodził si Hardanger. - Kiedy? spytał Cliveden. - Mam na my li laboratorium. Hardanger spojrzał na mnie. - No jak, min ło ju te twoje dwana cie godzin? - Nie jestem pewien - odparłem i popatrzyłem na doktora Gregoriego. - Czy wł czono wentylacj w jedynce? - Nie. Oczywi cie, e nie. Nikt si tam nie zbli ał. Pozostawili my wszystko tak jak było. - A je li co , powiedzmy, zostało przewrócone, ostro nie wypytywałem dalej - to czy nast piło ju całkowite utlenienie? - W tpi . Powietrze jest prawie w bezruchu. - Zamkni ty system wentylacji - wyja niłem Hardangerowi - wdmuchuje do wszystkich laboratoriów filtrowane powietrze, które nast pnie jest oczyszczane w specjalnej komorze. Chciałbym, eby go wł czono, i za jak godzin b dziemy mogli tam wej . Hardanger skin ł głow . Spogl daj c niespokojnie spoza grubych szkieł, Gregori wydał odpowiednie instrukcje przez telefon, a potem doł czył do Clivedena i Weybridgea. - No wi c, inspektorze - odezwał si Hardanger do Wylieego - zdaje si , e jest pan w posiadaniu informacji, których nie powinien pan mie . Panu chyba nie musz o czym przypomina . - Lubi swoj prac - odparł u miechaj c si Wylie.- niech pan nie b dzie zbyt surowy dla Weybridgea. Ci medycy nie my l kategoriami bezpiecze stwa. Chciał dobrze. - Wła nie ci, co maj dobre intencje, rzucaj mi kłody pod nogi - stwierdził Hardanger powa nym tonem. - A co z Baxterem? - Wygl da na to, e wyszedł st d wczoraj około osiemnastej trzydzie ci panie komisarzu. Jednak troch pó niej ni zwykle i chyba dlatego nie zd ył na specjalny autobus do Alfringham. - Odmeldował si oczywi cie? - spytałem. Ka dy naukowiec wychodz cy z Mordon musiał wpisywa si do ksi ki wyj i zwraca swoj kart identyfikacyjn . - Nie ma co do tego adnych w tpliwo ci. Musiał poczeka na zwykły autobus, który przyjechał o osiemnastej czterdzie ci osiem. Konduktor i dwaj pasa erowie potwierdzili, e kto odpowiadaj cy podanemu przez nas rysopisowi oczywi cie nazwiska nie wymieniono, wsiadł na przystanku przy ko cu drogi do zakładu, ale konduktor jest absolutnie pewien e nikt taki nie wysiadał w Alfringham Farm gdzie mieszka doktor Baxter. Musiał zatem pojecha do Alfringham albo do Hardcaster, gdzie ko czy si linia. - Po prostu znikn ł - powiedział Hardanger kiwaj c głow , a potem z uwag przyjrzał si temu krzepkiemu policjantowi o spokojnych oczach i spytał - Nie chciałby pan z nami nad tym popracowa , Wylie? - Byłaby to odmiana w porównaniu z tropieniem nosacizny - przyznał Wylie. - Ale nasz komisarz i naczelnik policji te maj co do powiedzenia na ten temat. - Chyba dadz si przekona . Pa ski komisariat jest w Alfringham, prawda? Zadzwoni tam do pana. Wylie wyszedł. Kiedy przechodził przez drzwi spostrzegli my jakiego ołnierza w stopniu porucznika, który uniósł r k , jakby chciał zapuka . Hardanger ci gn ł brwi i rzekł - Prosz wej . - Dzie dobry, panie komisarzu. dobry, panie Cavell- odezwał si jasnowłosy porucznik energicznym głosem, chocia wygl dał na zm czonego. - Nazywam si Wilkinson, panie komisarzu. Ostatniej nocy byłem dowódc patroli stra ników. Pułkownik powiedział, e pan pewnie chciałby si ze mn zobaczy . - To ładnie z jego strony Rzeczywi cie chc . Nazywam si Hardanger, komisarz Hardanger. Miło mi pana pozna , Wilkinson. Czy to pan znalazł Clandona? - Znalazł go jeden ze stra ników, kapral Pérkins. Wezwał mnie i wtedy zobaczyłem Clandona. Spojrzałem tylko raz. Zamkn łem blok "E", wezwałem pułkownika i on to zatwierdził. - Brawo - pochwalił Hardanger. - Do tego wrócimy jednak pó niej. Oczywi cie zawiadomiono pana o przeci ciu drutów? - Naturalnie, panie komisarzu. Kiedy... poniewa nie było pana Clandona, ja przej łem komend . Nie mogli my go znale , absolutnie nigdzie. Z pewno ci ju wówczas nie ył. - Wła nie. Oczywi cie zbadał pan miejsce przeci cia

- Nie, panie komisarzu. - Nie? Dlaczego? To chyba pa ski obowi zek? - Nie, panie komisarzu. To zaj cie dla eksperta. Po bladej, zm czonej twarzy przemkn ł nikły u miech. My nosimy pistolety maszynowe, panie komisarzu, nie mikroskopy. Było bardzo ciemno. Poza tym kilka par regulaminowych woskowych butów zadeptało to miejsce i nie było czego szuka . Postawiłem tam czterech wartowników, dwóch na zewn trz i dwóch od wewn trz, i wydałem rozkaz, by nikomu nie pozwolili si zbli a .! - Jeszcze nie spotkałem w wojsku takiej inteligencji - ciepło powiedział Hardanger. - To było pierwsza klasa, młody człowieku. Blada twarz Wilkinsona a poró owiała, kiedy z widocznym wysiłkiem starał si ukry , jak przyjemno sprawiły mu te słowa. -.Co jeszcze pan zrobił? - Nic takiego, co mogłoby panu pomóc, panie komisarzu. Wysłałem dodatkowego jeepa, normalnie patroluj trzy, eby objechał ogrodzenie dookoła i sprawdził szperaczem, czy nie ma innej dziury. Ale ta była jedyna. Potem zadałem par pyta tym ludziom z jeepa, co bezskutecznie cigali człowieka, który rzekomo napadł t dziewczyn , i ostrzegłem ich, eby nast pnym razem powstrzymali swoje..... rycerskie zap dy, bo poodsyłam ich do macierzystych jednostek. W czasie patrolowania nie wolno im opuszcza pojazdu pod adnym pozorem. - Nie uwa a pan, e tym napadem na dziewczyn kto chciał odwróci wasz uwag ? eby kto inny mógł si nie- postrze enie prze lizgn z no ycami do ci cia drutu? - Nie inaczej, panie komisarzu. - Nie inaczej, rzeczywi cie - powiedział wolno Hardanger, - Ile osób zwykle pracuje w bloku "E", poruczniku? - Pi dziesi t pi , sze dziesi t, panie komisarzu. - Lekarze? Taka mieszana grupa. Lekarze, mikrobiolodzy, chemicy, technicy, zarówno wojskowi, jak i cywilni. Niewiele o nich wiem, panie komisarzu. Nie bardzo wolno nam pyta . - Gdzie oni teraz s , kiedy blok "E"jest zamkni ty? - W hallu stołówki. Niektórzy chcieli wraca do domów, jak zobaczyli, e blok jest zamkni ty, ale pułkownik, pułkownik Weybridge, im nie pozwolił. - To bardzo dobrze, przydadz si . Poruczniku, b d wdzi czny za wyznaczenie dwóch dy urnych, go ców czy kogo w tym rodzaju. Jednego dla mnie; a drugiego dla obecnego tu inspektora Martina. Inspektor Martin przeprowadzi indywidualne rozmowy z pracownikami bloku "E". Prosz wszystko przygotowa . W razie jakich kłopotów niech pan powie, e to z rozkazu generała Clivedena. Najpierw chciałbym jednak, eby pan zaprowadził nas do tej dziury i przedstawił wartownikom. A potem zawiadomi pan wszystkich stra ników, załogi jeepów i przewodników psów, eby zgłosili si w portierni za dwadzie cia minut. Dotyczy to tych, którzy wczoraj przed północ mieli słu b . Pi minut pó niej znalazłem si z Hardangerem przy dziurze w ogrodzeniu. Wartownicy cofn li si , tak e nie mogli słysze naszej rozmowy i Wilkinson pozostawił nas samych. Kolczasty drut zewn trznego ogrodzenia rozpi to na łukowatych słupach ze zbrojonego betonu, przypominaj cych nowoczesne latarnie uliczne w miniaturze. Było tam około trzydziestu drutów w odst pach z grubsza dwudziestocentymetrowych. Czwarty i pi ty drut od ziemi przeci to i powrót zł czono grubym szarym sznurkiem, zaczepionym o najbli sze kolce. Tylko bardzo bystre oczy mogły to zobaczy . Od trzech dni nie padał deszcz, wi c nie pozostały adne lady. Wprawdzie ziemia była wilgotna, ale to od porannej rosy. Ktokolwiek przeci ł druty, zd ył znikn na długo przed pojawieniem si rosy. - Masz młodsze oczy - powiedział Hardanger. - Przepiłowane czy przeci te? - Ciachni te. No ycami lub kombinerkami. Spójrz pod k tem to przeci to. Niewielkim, ale wida . Hardanger wzi ł do r ki koniec jednego drutu i obejrzał - Ci cie biegnie z lewej do prawej - mrukn ł. - Tak, jakby zrobił to ma kut. - Ma kut, albo człowiek prawor czny, który chciał, eby my tak my leli. A wi c albo ma kut, albo spryciarz, albo i jedno, i drugie. Hardanger spojrzał na mnie rozgoryczony i powoli ruszył w stron wewn trznego ogrodzenia. Mi dzy ogrodzeniami nie znale li my adnych ladów. Wewn trzne ogrodzenie przeci to w trzech miejscach, a ten, kto to zrobił, chyba niezbyt si przejmował, e zostanie dostrze ony z drogi wokół zakładu. Musieli my jeszcze ustali , dlaczego nie obawiał si psów policyjnych, które patroluj teren mi dzy ogrodzeniami. Pułapka z drutu, zawieszona pod kraw dzi drugiego ogrodzenia, była nietkni ta. Intruz miał wiele szcz cia, e si o ni nie potkn ł. Albo dokładnie znał jej poło enie. Moim zdaniem nasz nieznajomy z kombinerkami raczej nie sprawiał wra enia człowieka, który liczy na szcz cie. Dowodził tego sposób, w jaki poradził sobie z elektrycznym płotem. W przeciwie stwie do wi kszo ci tego rodzaju ogrodze , w których pr d biegnie jedynie po najwy szym drucie, a pozostałe s tylko do niego podł czone pionowymi kablami wzdłu izolatorów, tutaj wszystkie druty były zasilane oddzielnie. Dzwonek alarmowy wł czał si wówczas, gdy którykolwiek drut miał zwarcie z ziemi , na przykład przy dotkni ciu, albo je li go przeci to. Nie przeszkadzało to człowiekowi z kombinerkami - z cał pewno ci izolowanymi. wiadczyły o tym dwa kawałki kabla telefonicznego le ce na ziemi. Ten kto wygi ł koniec kabla w haczyk i zaczepił go na najni szym izolatorze jednego słupa, przeci gn ł kabel po ziemi i w identyczny sposób zaczepił go na najni szym izolatorze nast pnego słupa, zapewniaj c boczn drog dla pr du. Tak samo poł czył izolatory znajduj ce si bezpo rednio nad poprzednimi, po czym zwyczajnie wyci ł dwa najni sze druty i przeczołgał si pod trzecim. - Zmy lny facet - skomentował Hardanger. - To mo e wiadczy , e miał informatora z wewn trz, prawda? - Albo e kto z zewn trz miał siln lunet czy lornetk . Pami taj, e droga okólna jest otwarta dla ruchu publicznego. Czy tak trudno zobaczy z samochodu, co to za ogrodzenie? miem twierdzi , e w sprzyjaj cych warunkach mo na równie dostrzec błyszcz ce w sło cu druty pułapki wisz cej na wewn trznym ogrodzeniu.

- Bardzo mo liwe - rzekł z wolna Hardanger. - No, nie ma co tak sta i gapi si na te druty. Wracamy i bierzemy si do zadawania pyta . Ludzie, z którymi Hardanger chciał si widzie , czekali w hallu portierni. Siedzieli na ławkach pod cianami niespokojni i zdenerwowani. Niektórzy wygl dali na sennych, a wszyscy byli przera eni. Wiedziałem, e w ci gu pół sekundy Hardanger zorientuje si , w jakim s nastroju, i stosownie do tego b dzie post pował. Tak te si stało. Usiadł przy jednym ze stolików i spod krzaczastych brwi obrzucił ich przenikliwym i nieprzyjaznym spojrzeniem zimnych bladoniebieskich oczu. Jako aktor wcale nie ust pował Martinowi. - No dobrze - powiedział szorstko. - Załoga jeepa. Ci, co urz dzili ten ryzykowny po cig. Najpierw wy. Powoli unie li si trzej ołnierze - kapral i dwaj szeregowcy. Hardanger zacz ł od kaprala. - Nazwisko? - Muirfield, panie komisarzu. - Wy cie byli dowódc patrolu ubiegłej nocy? - Tak jest. - Prosz powiedzie , co si wydarzyło. - Rozkaz. Zrobili my rund wokół zakładu, zatrzymali my si przy bramie, eby zameldowa , e wszystko w porz dku, i znów ruszyli my. Jakie dwie cie pi dziesi t metrów za bram w wietle reflektorów zobaczyli my biegn c dziewczyn . Wygl dała jak wariatka, rozczochrana, wsz dzie było pełno jej włosów. Wydawała takie dziwne d wi ki, ni to krzyk, ni to płacz. Ja prowadziłem, zatrzymałem jeepa i wyskoczyłem, a oni za mn . Powinienem im powiedzie , eby zostali... - Teraz si tym nie martwcie! Mówcie, co było dalej! - Wi c podeszli my do niej, panie komisarzu. Miała zabłocon twarz i rozdarty płaszcz. Powiedziałem... - Widzieli cie j przedtem? - Nie, panie komisarzu. - Poznaliby cie j ? Kapral si zawahał. - W tpi , panie komisarzu. Miała tak upapran twarz. - Rozmawiała z wami? - Tak, panie komisarzu, powiedziała... - Czy to był znajomy głos? Czy który z was rozpoznał j po głosie? Jeste cie tego całkiem pewni? Wszyscy trzej z powag kr cili głowami. Nie znali jej głosu. - W porz dku - rzekł znu ony Hardanger. Opowiedziała wam jak historyjk o panience w rozpaczliwym poło eniu, a w stosownej chwili kto zdradził sw obecno i zacz ł ucieka . Wszyscy rzucili cie si za nim. Widzieli cie go? - Tylko przelotnie, panie komisarzu. Po prostu cie w ciemno ci. To mógłby by ka dy. - Domy lam si , e odjechał samochodem. Nast pny cie , prawda? - Tak, panie komisarzu, ale to był samochód dostawczy. Bedford. - Aha - powiedział Hardanger i spojrzał na mówi cego. - Bedford! Sk d u licha wiecie? Przecie powiedzieli cie, e było ciemno. - To był bedford - upierał si Muirfield. - Wsz dzie bym poznał ten silnik. W cywilu jestem mechanikiem samochodowym. - Ona racj komisarzu - wtr ciłem. - Silnik bedforda wydaje bardzo charakterystyczne d wi ki. - Zaraz wracam - rzekł Hardanger wstaj c. Nie musiałem by jasnowidzem, by si domy li , e wybiera si do najbli szego telefonu. Spojrzał na mnie, skin ł głow siedz cym ołnierzom i wyszedł. - Kto był z panem w jedynce ubiegłej nocy? – spytałem wiedz c, e pas mi dzy ogrodzeniami z drutu kolczastego podzielono drewnianymi płotkami na cztery sektory, a włamanie nast piło w pierwszym. - Wy, Ferguson? Wstał kr py, ciemnowłosy szeregowiec w wieku około dwudziestu pi ciu lat Ferguson pełnił słu b wojskow zawodowo, był urodzonym ołnierzem twardy, agresywny i niezbyt rozgarni ty. - Ja - odpowiedział mo e nie tyle zaczepnym tonem, ile z wi kszym oci ganiem, ni mógłbym sobie yczy . - Gdzie byli cie wczoraj wieczorem o jedenastej pi tna cie? - W jedynce. Z Rollem. To mój owczarek. - Widzieli cie incydent, który opisał tu kapral Muirfield? - Jasne, e widziałem. - Kłamiecie, Ferguson. Nast pne kłamstwo i jeszcze dzi wrócicie do macierzystego pułku. - Nie kłami - powiedział i nagle twarz mu si wykrzywiła. - Tylko nie tym tonem, panie Cavell. Pan mi ju wi cej nie b dzie groził. Wszyscy doskonale wiemy, e pana st d wywalili. - Popro cie tu pułkownika Weybridgea - zwróciłem si do dy urnego natychmiast. Dy urny odwrócił si , eby wyj , lecz wstał jaki zwalisty sier ant i zatrzymał go. - Nie trzeba, panie majorze. Ferguson jest głupi. To musiało si wyda . Poszedł na papierosa do centrali telefonicznej i pił kakao z operatorem. Ja byłem odpowiedzialny za przewodników. Nigdy go tam nie widziałem, ale wiedziałem o tym i to mi nie przeszkadzało. Ferguson zawsze zostawiał w jedynce Rolla, a ten pies to morderca, s dziłem, e to było wystarczaj ce zabezpieczenie. - Nie było, ale dzi kuj . Robili cie to ju od jakiego czasu, prawda, Ferguson? - Nie - odpowiedział naburmuszony. - Wczoraj pierwszy raz. - Oj, do ko ca ycia zostaniecie szeregowym, chyba e wprowadz jaki ni szy stopie - przerwałem mu znu onym głosem. - Zastanówcie si . Czy uwa acie, e ten, kto zaaran ował t cał histori dla odwrócenia uwagi i czekał z kombinerkami, eby si włama , zrobiłby to, gdyby nie miał pewno ci, e wła nie w tym czasie nie b dzie was na patrolu? Kiedy Clandon ko czył swój codzienny obchód o jedenastej wieczorem, pewnie od razu szli cie na papierosa i kakao do centrali. Tak było? Stał ze wzrokiem wbitym w podłog , uparcie milcz c, a sier ant nie wytrzymał. - Rany boskie, Ferguson! - wybuchn ł. - Rusz łbem. Wszyscy tu wiedz , o co chodzi, to i ty mo esz.

Ferguson wci milczał, ale tym razem gniewnie skin ł głow . - No, powoli do czego dochodzimy. Teraz te zostawili cie tego waszego psa, Rolla, samego? - Tak - odparł Ferguson ju bez niech ci. - Jaki on jest? - Skoczy do gardła ka demu, nawet generałowi - powiedział z satysfakcj . - Poza mn , oczywi cie. Ale ubiegłej nocy tego nie zrobił - zauwa yłem. - Ciekaw jestem dlaczego? - Musieli mu co zrobi - odparł tonem usprawiedliwienia. - Jak mam to rozumie ? Ogl dali cie go przed odprowadzeniem do boksu? - Czy ogl dałem? Jasne, e nie. Niby dlaczego? Kiedy zobaczyli my, e wewn trzne ogrodzenie jest przeci te, my leli my, e ten, co to zrobił przestraszył si Rolla i uciekł. Ja bym w ka dym razie uciekł. Gdyby... - Przyprowad cie tu tego psa - rzekłem. - Ale, na miło bosk , załó cie mu kaganiec. Po jego wyj ciu wrócił Hardanger. Przekazałem mu wszystko, czego si dowiedziałem dodaj c, e posłałem po psa. - My lisz e co znajdziesz? - spytał. - Nie s dz . Tampon z chloroformem lub co w tym rodzaju nie zostawia adnych ladów. To samo da si powiedzie o strzałkach czy innych ostrych przedmiotach z tymi dziwnymi truciznami, je li rzucono w niego czym takim. Zostanie tylko lad jak po ukłuciu szpilk . Nic ponadto. - Z tego, co słyszałem o tym piesku - odparłem – nie przytkn łbym tamponu z chloroformem do jego mordy nawet za klejnoty koronne. A co do tych, jak je nazwałe , dziwnych trucizn, nie przypuszczam, eby wi cej ni jedna osoba na sto tysi cy ludzi miała do nich dost p, a je li nawet, to i tak nie wiedziałaby, jak si ich u ywa. Poza tym naprawd bardzo trudno trafi i zrani ostrym przedmiotem czy strzałk szybko poruszaj cy si w ciemno ciach cel pokryty grubym futrem. Nasz nocny go na to by nie poszedł, on działa na pewniaka. Po dziesi ciu minutach wrócił Ferguson, z trudem powstrzymuj c przypominaj ce wilka zwierz , które w ciekle rzucało si na ka dego, kto tylko podchodził. Rollo miał kaganiec, lecz mimo to nie czułem si zbyt pewnie. Nikt mnie nie musiał przekonywa , bym wierzył w słowa sier anta, e ten pies to morderca. - Czy on zawsze tak si zachowuje? - spytałem. Zwykle nie - odparł zaintrygowany Ferguson. - Wła ciwie nigdy. Normalnie jest bardzo spokojny, a dopiero, gdy spuszczam go ze smyczy... wtedy rzuca si na najbli sz osob bez ró nicy. Dzi nawet na mnie skoczył... troch bez przekonania, ale gro nie. Wkrótce odkryli my ródło zdenerwowania Rolla. Pies cierpiał zapewne z powodu bardzo silnego bólu głowy. Skór na czole tu nad oczami miał opuchni t i mi kk przy dotkni ciu, a kiedy obmacywałem j czubkami palców wskazuj cych, czterech ołnierzy musiało go trzyma z całej siły. Odwrócili my go na grzbiet i tak długo rozczesywałem palcami g ste futro na szyi, a znalazłem to, czego szukałem dwie długie rozchylone rany o poszarpanych brzegach, gł bokie i brzydko wygl daj ce, w odst pie jakich o miu centymetrów. - Lepiej dajcie swojemu podopiecznemu par dni zwolnienia - zwróciłem si do Fergusona. - I zdezynfekujcie te rany na jego szyi. ycz szcz cia przy tej robocie. Mo ecie go zabra . . Ani chloroform, ani dziwne trucizny - przyznał Hardanger, kiedy zostali my sami. Te rany to... kolczasty drut, h ? - A có by innego? Akurat ten sam rozstaw. Kto owija sobie przedrami , wsuwa mi dzy kolczaste druty ogrodzenia i pozwala schwyta psu. Rollo nie szczeka.. te psy s tak szkolone, eby nie szczekały. Wówczas ten kto przyci ga do siebie psa, przyciska jego szyj do kolczastego drutu i pies nie mo e si uwolni , bo rozerwałby sobie gardło. I wtedy otrzymuje silne uderzenie czym ci kim i twardym. Proste, znane i bardzo skuteczne. Ten, którego szukamy, to niegłupi facet. - W ka dym razie m drzejszy od Rolla - przyznał ze smutkiem Hardanger. Rozdział trzeci Kiedy w towarzystwie dwóch nowo przybyłych z Londynu asystentów Hardangera podeszli my do bloku "E", Cliveden, Weybridge, Gregori i Wilkinson ju tam na nas czekali. Wilkinson wyj ł klucz od ci kich drewnianych drzwi. - Czy nikt tu nie wchodził od czasu, gdy zamkn ł pan blok po znalezieniu Clandona? - spytał Hardanger. - Gwarantuj , panie komisarzu. Wartownicy pilnuj przez cały czas. - Ale Cavell prosił o wł czenie wentylacji. eby to zrobi , trzeba przecie tam wej . - Tak panie komisarzu ale na dachu s takie same przeł czniki. Wszystkie skrzynki bezpiecznikowe, w zły i mufy maj swoje odpowiedniki na dachu. Oznacza to, e elektrycy zajmuj cy si konserwacj i naprawami nawet nie musz wchodzi do budynku. - Wy prawie niczego nie przeoczycie - przyznał Hardanger. - Prosz otworzy . Drzwi si uchyliły, weszli my do rodka i ruszyli my w lewo długim korytarzem. Laboratorium numer jeden znajdowało si na samym jego ko cu, w odległo ci przynajmniej dwustu metrów. Musieli my jednak przeby t drog , w całym bloku bowiem było tylko to jedno wej cie. Bezpiecze stwo przede wszystkim. Po drodze przeszli my przez pół tuzina drzwi kilka otwieranych fotokomórk , pozostałe, za pomoc czterdziestocentymetrowych klamek, łokciem. Ze wzgl du na charakter tego, co od czasu do czasu przenosili niektórzy naukowcy w Mordon, wskazane było, eby w ka dej chwili mieli obie r ce wolne. Podeszli my do laboratorium numer jeden... i do Clandona. Le ał tu przy masywnych, stalowych drzwiach laboratorium, lecz nie był to ju Neil Clandon, jakiego znałem pot ny, twardy Irlandczyk, z natury yczliwy i wesoły, z którym przyja niłem si przez tyle lat. Teraz wygl dał niepozornie - mały, skurczony i bezbronny - zupełnie inny człowiek. Wcale nie Neil Clandon. Nawet jego twarz była obca z nienaturalnie wytrzeszczonymi, wpatrzonymi gdzie oczyma człowieka, któremu przera enie odebrało rozum, z okropnie ci gni tymi wargami na odsłoni tych z bach, szeroko rozwartych w przed miertelnym bólu. aden z tych, co widzieli t twarz, te konwulsyjnie powykr cane członki, nie w tpił, e Neil

Clandon miał straszn mier . Czułem, e wszyscy spogl daj na mnie, ale niczego nie dałem po sobie pozna . Podszedłem do umarłego, nisko schyliłem si nad nim i zacz łem w cha . Złapałem si na tym, e w my li przeprosiłem nieboszczyka za mimowolne skrzywienie nosa i ust w odruchu obrzydzenia. To przecie nie jego wina. Spojrzałem na pułkownika Weybridgea, który równie zbli ył si i pochylił obok mnie. Po chwili wyprostował si i popatrzył na Wilkinsona. - Miał pan racj , przyjacielu - rzekł. - Cyjanek. Wyj łem z kieszeni bawełniane r kawiczki. Jeden z asystentów Hardangera podniósł do oczu aparat z fleszem, ale schwyciłem go za r k . - Tylko bez zdj - powiedziałem. - Neil Clandon nie b dzie figurował w adnym po miertnym albumie. Tak czy owak, za pó no na zdj cia. A jak ju si pan tak pali do pracy, to mo na zacz od zdejmowania odcisków z tych stalowych drzwi. Pełno ich tam... cho ani jeden na nic si panu nie zda. Obaj asystenci spojrzeli pytaj co na Hardangera, a ten zawahał si , wzruszył ramionami i skin ł głow . Przeszukałem kieszenie Clandona. Znalazłem niewiele przedmiotów, które mogłyby mi si na co przyda - portfel, papiero nic , par ksi eczek tekturowych zapałek, a w lewej kieszeni marynarki gar celofanowych papierków po irysach. - Wiem, co go zabiło powiedziałem. Najnowszy rodzaj słodyczy... cyjankowe irysy. Cukierek, który jadł, le y na podłodze, o, tutaj koło głowy. Panie pułkowniku, czy macie tu na miejscu jakiego chemika analityka? - Oczywi cie. - Znajdzie cyjanek na irysie i prawdopodobnie na jednym z tych papierków. Mam nadziej , e pa ski chemik nie oblizuje palców po dotkni ciu takiej próbki. Ten, kto nafaszerował ten cukierek wiedział o słabo ci Clandona do irysów. Musiał wi c zna Clandona. Innymi słowy Clandon go znał, i to tak dobrze e nie zdziwił si jego obecno ci w laboratorium i bez wahania przyj ł cukierek. Zabójca nie tylko pracuje w Mordon, ale jest zatrudniony w tej cz ci bloku "E". W przeciwnym razie Clandon mógłby go o wszystko podejrzewa , a przynajmniej do tego stopnia, eby nic od niego nie przyj . To nam znacznie zaw a pole ledztwa. Zabójca popełnił pierwszy bł d... powa ny bł d. Mo e - burkn ł Hardanger. - Chyba zbytnio upraszczasz, a poza tym uprzedzasz fakty. To tylko przypuszczenia. Sk d wiesz, e Clandona zamordowano tutaj? Sam powiedziałe , e mamy do czynienia z człowiekiem przebiegłym który raczej stara si wszystko zagmatwa , wprowadzi w bł d, skierowa podejrzenia w inn stron . Mógł na przykład zabi Clandona w innym miejscu i przenie jego ciało tutaj. Trudno uwierzy , eby akurat miał w kieszeni cukierek z cyjankiem i tak po prostu pocz stował nim Clandona, kiedy ten przypadkiem na czym go przyłapał. - Tego nie wiem - rzekłem. - My l jednak, e Clandon bardzo podejrzliwie potraktowałby ka dego, kogo by tutaj zastał pó no w nocy, bez wzgl du na to, kim była ta osoba. - Lecz Clandon zgin ł wła nie tutaj, to pewne - powiedziałem i zwróciłem si do Clivedena i Weybridgea - Jak szybko działa cyjanek? - Praktycznie natychmiast - odparł Cliveden. - A on wła nie tutaj le si poczuł - dodałem. - Wi c i umarł tutaj. Popatrz na te dwa ledwo widoczne zadrapania na tej cianie. Chyba nawet nie trzeba robi bada laboratoryjnych jego paznokci. Tu próbował przytrzyma si ciany, kiedy padał na podłog . Kto dał Clandonowi tego cukierka, i chciałbym, eby zdj to odciski z portfela, papiero nicy i opakowa zapałek. Jest jedna szansa na tysi c, e ten facet brał od Clandona papierosa czy zapałki, albo e przeszukał jego portfel, kiedy on ju nie ył. Moim zdaniem jednak nie ma nawet tej niewielkiej szansy. Uwa am natomiast, e odciski na drzwiach mog okaza si ciekawe. I pouczaj ce. Zało si o co tylko zechcesz, e b d nale ały wył cznie do osób upowa nionych do korzystania z tych drzwi. Wła ciwie idzie mi o ustalenie, czy w okolicach szyfru zamka czasowego albo pokr tła nie ma jakich ladów wskazuj cych, e kto u ywał chusteczki lub r kawiczek. - B d . - Hardanger pokiwał głow . - Je eli twoje zało enie, e zrobił to kto z wewn trz, odpowiada prawdzie, to b d , co jednak nie wyklucza osób postronnych. - Pozostaje jeszcze Clandon - przypomniałem. Hardanger znowu pokiwał głow , po czym odwrócił si i zacz ł obserwowa swoich ludzi zaj tych drzwiami. W tym momencie zjawił si jaki ołnierz z du fibrow walizk i mał przykryt klatk , postawił je na podłodze, zasalutował w przestrze i odszedł. Spostrzegłem, e Hardangerowi uniosły si brwi. - Do laboratorium wejd sam - powiedziałem. - W tej walizce jest gazoszczelny skafander i aparat tlenowy. Ubior si w to wszystko, zamkn za sob stalowe drzwi i otworz wewn trzne. Wezm ze sob t klatk z chomikiem i je eli nie padnie w ci gu kilku minut, b dzie to oznaczało, e powietrze wewn trz jest czyste. - Z chomikiem? - zdziwił si Hardanger; zapominaj c o drzwiach podszedł do klatki i odkrył j . - Biedne male stwo. Jak ci si udało tak łatwo zdoby chomika? - W całej Anglii najłatwiej o chomika w Mordon. O krok st d musz by ich setki. Nie mówi c ju o paru tysi cach morskich winek, królików, małp myszy, papug i innego drobiu. Hoduje si je i trzyma w Alfringham Farm, gdzie doktor Baxter ma swój domek. Jak sam powiedziałe , s biedne. Ich ycie jest krótkie i niezbyt słodkie. Członkowie Królewskiego Towarzystwa Ochrony Zwierz t i Krajowego Towarzystwa Walki z Wiwisekcj oddaliby dusz diabłu, eby tylko si tu dosta . Ustawa o tajemnicy pa stwowej zadbała jednak o to, by nie mogli. Mordon jest koszmarem, który nie daje im spa po nocach i wcale si nie dziwi . Czy wiesz, e w zeszłym roku zgin ło w tych murach ponad sto tysi cy zwierz t, a wiele z nich w najstraszliwszych m czarniach? Rozkoszna paczka pracuje w Mordon. - Ka dy ma prawo do własnego zdania - odezwał si chłodno generał Cliveden. - Cho nie powiedziałbym, e całkowicie si z panem nie zgadzam. - U miechn ł si smutno. - To mo e odpowiednie miejsce na demonstrowanie takich pogl dów, Cavell, ale teraz chyba nie pora na to. Skin łem głow , co mógł odebra jako przyznanie mu racji albo przeprosiny, lecz było mi wszystko jedno. Kiedy wyprostowałem si ze skafandrem w r ku, poczułem, e kto chwyta mnie za rami . To doktor Gregori. Ciemne oczy wpatrywały si we mnie przejmuj co zza grubych szkieł. Jego niada twarz była zatroskana i spi ta.

- Niech pan tam nie wchodzi, panie Cavell – powiedział cicho z przej ciem, niemal z desperacj . - Błagam pana, prosz tam nie wchodzi . Patrzyłem na w milczeniu. Lubiłem Gregoriego; tak jak bez wyj tku wszyscy jego koledzy. Lecz Gregori nie pracował tu tylko dlatego, e dał si lubi - nale ał do najwybitniejszych mikrobiologów w Europie. Ten włoski profesor medycyny pracował w Mordon zaledwie od ponad o miu miesi cy. Najwi ksza zdobycz o rodka, która wymagała wielu delikatnych i trudnych zabiegów na najwy szym szczeblu, nim rz d włoski zgodził si go zwolni na czas nieokre lony. Je eli co niepokoiło takiego człowieka jak doktor Gregori, to by mo e nadszedł czas, ebym i ja zacz ł si niepokoi . - Dlaczego miałby tam nie wchodzi ? - spytał Hardanger. - Rozumiem, e musi pan mie bardzo istotne powody, dok- torze Gregori. - I rzeczywi cie ma - rzekł powa nym tonem Cliveden z zafrasowan min . - Nikt nie zna tego laboratorium lepiej od niego. Niedawno rozmawiali my na ten temat. Doktor Gregori szczerze przyznał, e jest przera ony, a ja skłamałbym mówi c, e nie podzielam jego obaw. Doktor Gregori jest tak przera ony, e najch tniej kazałby wyci laboratorium z bloku "E", pokry ze wszystkich stron grub warstw betonu i w ten sposób odizolowa na zawsze. A przynajmniej chciałby zamkn je na miesi c. Hardanger spojrzał, jak zwykle oboj tnie, najpierw na Clivedena, potem na Gregoriego, a w ko cu zwrócił si do swych asystentów -.Sta cie dalej w korytarzu, prosz , dla własnego dobra. B dzie lepiej, gdy mniej usłyszycie. Pan te , poruczniku, przykro mi - dodał, poczekał, a odeszli, spojrzał drwi co na Gregoriego i rzekł - A wi c nie chce pan, eby my otworzyli laboratorium, doktorze Gregori? W ten sposób staje si pan podejrzanym numer jeden. - Bardzo pana prosz , teraz nie mam ochoty na arty. I tutaj wolałbym nie rozmawia . Zerkn ł na Clandona i szybko odwrócił wzrok. - nie jestem policjantem... ani ołnierzem. Zechciejcie... - Oczywi cie - przerwał mu Hardanger i wskazał na drzwi kilka metrów dalej. - Co si tam znajduje? - Po prostu magazyn. Przepraszam, e jestem taki przewra liwiony... - Idziemy - powiedział Hardanger i ruszył pierwszy. Weszli my do rodka. Pomimo napisów "Palenie wzbronione" Gregori zapalił papierosa i raz po raz nerwowo si zaci gał. - Nie wolno mi zabiera panom czasu, b d wi c maksymalnie si streszczał - powiedział. - Ale musz was przekona . - Przerwał na chwil , a potem wolno mówił dalej - Mamy obecnie er atomu. W erze tej dziesi tki milionów ludzi, w domu i w pracy codziennie yj w nieustannej obawie i ci głym strachu przed totaln katastrof termoj drow . S przekonani, e mo e to nast pi ka dego dnia i e wkrótce musi do tego doj . Miliony ludzi nie mog spa po nocach, bo we nie stale widz martwe ciała swoich dzieci na naszej zielonej i cudownej planecie. Zaci gn ł si gł boko, zdusił niedopałek, natychmiast zapalił drugiego papierosa i otoczony unosz cym si dymem rzekł - Ja nie mam tego rodzaju obaw przed j drowym Armageddonem i dobrze pi po nocach. Takiej wojny nigdy nie b dzie. Słysz , jak Rosjanie strasz rakietami, i si u miecham. Słysz , jak Amerykanie strasz rakietami, i równie si u miecham. Albowiem jestem wiadom tego, e owe dwa wielkie mocarstwa jedynie potrz saj szabelkami, a gro c sobie wzajemnie tyloma setkami pocisków przenosz cych megatony, w rzeczywisto ci wcale nie my l o tych pociskach. My l , panowie, o Mordon, gdy my, e tak powiem, Anglicy, postanowili my zadba o to, by wszystkie wielkie pa stwa dokładnie wiedziały, co si dzieje w tych murach. Poklepał cian za sob . - Wła nie za t cian znajduje si bro ostateczna. Jedyna gwarancja pokoju dla wiata. Okre lenia "bro ostateczna" u ywa si tak dowolnie, e prawie straciło swój sens. W tym wypadku jednak termin ten jest precyzyjny i wła ciwy. Je eli "bro ostateczna" oznacza całkowite unicestwienie. U miechn ł si z zakłopotaniem. - Mo e to brzmi troch melodramatycznie, prawda? By mo e. Czy by to moja roma ska krew? Lecz słuchajcie uwa nie, panowie, i postarajcie si w pełni zrozumie znaczenie tego; co wam teraz powiem. Oczywi cie dotyczy to tylko pana komisarza i pana Cavella, bo panowie oficerowie ju wiedz . Tu, w Mordon, wyhodowali my ponad czterdzie ci drobnoustrojów wywołuj cych zaraz . Ogranicz si tylko do dwóch. Jeden z nich pochodzi od laseczki botuliny, któr wyhodowali my w czasie drugiej wojny wiatowej. Jako ciekawostk podam, e w Anglii zaszczepiono przeciw niej wier miliona ołnierzy tu przed l dowaniem we Francji, i w tpi , by którykolwiek z nich nawet obecnie wiedział, na co była ta szczepionka. Z laseczki tej wyhodowali my fantastyczn i straszn bro , w porównaniu z któr nawet najpot niejsza bomba wodorowa zdaje si dziecinn igraszk . Sto osiemdziesi t gramów tych zarazków, panowie, rozprowadzonych w miar równomiernie po całym globie, zabiłoby dzi wszystkich m czyzn, kobiety i dzieci na Ziemi. To nie fantazja - powiedział z naciskiem powa nym głosem z ponurym wyrazem na nieruchomej twarzy. - To po prostu fakt Dajcie mi samolot i pozwólcie wzbi si nad Londynem w bezwietrzne letnie popołudnie, ebym zrzucił nie wi cej ni jeden gram botuliny, a do wieczora zginie siedem milionów londy czyków. Jej odrobina w zbiornikach wody Londynu mo e zmieni to miasto w ogromn kostnic Je li Bóg mnie za to nie ukarze, to powiedziałbym, e jest to idealna forma prowadzenia wojny biologicznej. Botulina utlenia si w. atmosferze w ci gu dwunastu godzin i wówczas staje si nieszkodliwa. Pa stwo A w dwana cie godzin po zrzuceniu kilku jej gramów na pa stwo B mo e wysła tam swoich ołnierzy bez najmniejszej obawy, e zaatakuj ich wirusy czy obro cy. Obro cy bowiem b d martwi. Równie cywile m czy ni, kobiety i dzieci. Wszyscy zgin . Wszyscy. Gregori szukał w kieszeni nast pnego papierosa. R ce mu si trz sły i nawet nie próbował tego ukry , a mo e nie zdawał sobie z tego sprawy. - Ale pan u ył okre lenia "bro ostateczna" tak, jakby my tylko my j posiadali - rzekłem. - Z pewno ci Rosjanie i Amerykanie.., - Oni te j maj . Wiemy, gdzie s laboratoria na Uralu. Wiemy, gdzie j wytwarzaj Kanadyjczycy, którzy do niedawna wiedli prym w tej dziedzinie; i to adna tajemnica, e w ramach specjalnego programu cztery tysi ce naukowców w Fort Derick w Ameryce pracuje nad wyprodukowaniem jeszcze bardziej mierciono nych wirusów i tak si spiesz z tym

programem, e o ile nam wiadomo wskutek przypadkowego zaka enia niektórzy naukowcy zmarli, a o miuset si rozchorowało w ci gu ostatnich kilku lat. aden z nich nie osi gn ł celu. Anglii natomiast si udało i dlatego oczy wiata zwrócone s na Mordon. - Czy to mo liwe, eby mogło by co jeszcze bardziej mierciono nego od tej przekl tej botuliny? – wykrzykn ł Hardanger, cho zachował spokój na twarzy. - Według mnie to przesada. - Botulina ma pewn wad - spokojnie wyja niał Gregori. - To znaczy, z wojskowego punktu widzenia. Musi dosta si do płuc lub przewodu pokarmowego, eby człowiek si zaraził. Sam kontakt nie wystarcza. Ponadto podejrzewamy, e kilka pa stw mogło ju wyprodukowa jak szczepionk przeciwko nawet najbardziej wyrafinowanemu z wyhodowanych tutaj typów laseczki. Lecz adna szczepionka na wiecie nié przeciwdziała naszemu najnowszemu wirusowi, który jest wyj tkowo zara liwy. Rozprzestrzenia si niczym po ar buszu. . Pochodzi on od wirusa polio albo, jak panowie wol , parali u dzieci cego, ale jego sił działania zwi kszono milion razy metodami... zreszt metody s niewa ne i tak panowie by ich nie zrozumieli. Idzie o to, e w przeciwie stwie do pałeczki botuliny ten nowy wirus jest niezniszczalny nie działaj na skrajnie wysokie i niskie temperatury, utlenianie ani trucizna, a jego ywotno jest nieograniczona, cho uwa amy to za niemo liwe... mamy nadziej , e to niemo liwe, by jakikolwiek wirus potrafił prze y ponad miesi c w całkowicie wrogim rodowisku, szkodliwym dla jego ycia i rozwoju. W odró nieniu od pałeczki botuliny jest niesłychanie zara liwy przez sam kontakt, przy tym równie mierciono ny, bez wzgl du na to, czy si go wdycha; czy połyka, a co najgorsze nie udało nam si wynale adnej szczepionki przeciwko niemu. Jestem przekonany, e nigdy nié wynajdziemy takiej szczepionki. U miechn ł si smutno. - Nadali my mu niezbyt naukow nazw , która jednak doskonale go okre la szata ski wirus. To najstraszniejsza i najbardziej przera aj ca bro , jakiej człowiek jeszcze nie znał i nie pozna w przyszło ci. - adnej szczepionki? - spytał Hardanger, tym razem trac c spokój, o czym wiadczyły równie jego wyschni te wargi. - W ogóle adnej szczepionki? - Nie ma nadziei. Nie dalej jak kilka dni temu, z pewno ci pan sobie przypomina, pułkowniku Weybridge, doktor Baxter s dził, e j wynalazł... lecz całkowicie si mylili my. Teraz wszystkie nasze wysiłki koncentrujemy na wyhodowaniu słabszego szczepu o ograniczonej ywotno ci. W obecnej formie naturalnie jeszcze nie mo emy go u y . Kiedy jednak uzyskamy wirusa o osłabionej ywotno ci; który musi by podatny na tlen, b dziemy wówczas dysponowali broni ostateczn . Gdy nadejdzie ten dzie , wszystkie pa stwa b d mogły spokojnie zniszczy wszelk bro nuklearn . Najpot niejszy atak atomowy zawsze kto prze yje. Amerykanie obliczyli, e gdyby nawet Rosjanie zrzucili na terytorium Stanów Zjednoczonych wszystkie swoje bomby atomowe, to mier poniesie nie wi cej ni siedemdziesi t milionów ludzi... słysz panowie?... tylko tyle, no i mo e jeszcze par milionów wskutek radiacji. Ale połowa narodu prze yje i w ci gu jednego lub dwóch pokole pa stwo na nowo si odrodzi. Lecz pa stwo zaatakowane szata skim wirusem nie odrodzi si nigdy, poniewa takiego ataku nikt nie prze yje. Nie myliłem si s dz c, e Hardangerowi zaschło w ustach, oblizywał sobie bowiem wargi, eby łatwiej mu si mówiło. Pomy lałem; e kto to powinien zobaczy Hardanger si boi. Jest naprawd szczerze wystraszony. Zakłady penitencjarne w Anglii pełne s ludzi; którzy nigdy by w to nie uwierzyli. - A do tego czasu? - odezwał si cicho. - A do tego czasu, gdy uzyskacie taki osłabiony szczep? - Do tego czasu? - powtórzył Gregori i wbił wzrok w betonow podłog . - Do tego czasu? Pozwol panowie, e przedstawi to tak. W swej ostatecznej postaci szata ski wirus jest bardzo drobnym proszkiem. Ły eczk do soli nabieram tego proszku, wychodz na zewn trz i odwracam j dnem do góry. Co si dzieje? Wszyscy w Mordon gin w ci gu godziny, a przed zapadni ciem zmroku całe Wiltshire staje si otwartym grobem. W ci gu tygodnia, dziesi ciu dni w Anglii przestaje istnie wszelkie ycie. Naprawd wszelkie ycie. W porównaniu z tym zaraza, czarna mier była niczym. Na długo przed mierci w m czarniach ostatniego człowieka w Anglii wszystkie samoloty czy ptaki, albo nawet fale Morza Północnego, przenios szata skiego wirusa do Europy. Trudno sobie wyobrazi , eby cokolwiek mogło powstrzyma jego rozprzestrzenianié si po całym wiecie. Potrwa to miesi c, najwy ej dwa. - Prosz pomy le , komisarzu, prosz tylko pomy le . je eli w ogóle jest pan w stanie, bo przekracza to nasz zdolno pojmowania, przekracza ludzk wyobra ni . Lapo czyk zakładaj cy sidła w północnej Szwecji. Chi ski rolnik uprawiaj cy ry w dolinie Jangcy. Hodowca bydła w Australii, człowiek robi cy zakupy przy Pi tej Alei, prymitywny autochton na Ziemi Ognistej. Wszyscy oni zgin . wszyscy. Tylko dlatego, e odwróciłem t ły eczk do góry dnem. Nic a nic, absolutnie nic nie powstrzyma szata skiego wirusa. W ko cu zgin wszystkie formy ycia. Kto ostatni? Trudno powiedzie . Mo e wielki albatros, wiecznie szybuj cy wokół globu nad wodami Południa? Mo e garstka Eskimosów daleko za kołem polarnym? Lecz fale oceanów okr aj wiat, tak samo wiatry, i wkrótce, pewnego dnia oni te zgin . Sam nabrałem ochoty na papierosa i zapaliłem. Pomy lałem sobie, e gdyby jaka przedsi biorcza spółka chciała otworzy pasa ersk lini rakietow na Ksi yc przed uwolnieniem szata skiego wirusa, to wcale nie musiała by wydawa pieni dzy na reklam . - Widzicie, obawiam si tego, co znajdziemy za tymi drzwiami - ci gn ł cichym głosem Gregori. - Nie mam zmysłu detektywa, ale potrafi zrozumie to, co jasno mi si rysuje. Ktokolwiek włamał si do Mordon, jest zdecydowany na wszystko i gra o wielk stawk . Dla niego cel u wi ca rodki... a jedynym celem, który mógłby usprawiedliwi tak straszne rodki, s pewne kolonie wirusów znajduj ce si w szafie. - W szafie? - Hardanger zmarszczył swoje krzaczaste brwi. - Nie zamykacie tych parszywych mikrobów w jakim bezpieczniejszym miejscu? - To jest bezpieczne miejsce - powiedziałem. – ciany laboratorium s z elbetu i pokrywa je gruba warstwa mi kkiej blachy stalowej. Nie ma tam oczywi cie adnych okien. Jedyne wej cie to te drzwi. Dlaczego wi c szafa nie miałaby by bezpiecznym miejscem? - Nie wiedziałem - odparł Hardanger i zwrócił si do Gregoriego - Prosz kontynuowa . - To wszystko - powiedział Gregori wzruszaj c ramionami. - Ten człowiek to desperat i działał w po piechu. Mam tutaj w r ku klucz od tej szafy Rozumiej panowie? Musiał si wi c do niej włama . Wybijaj c w po piechu szyb , mógł narobi ró nych szkód. Mo e przewrócił albo rozbił jakie pojemniki z wirusami? Je eli w ród nich znalazł si pojemnik z

szata skim wirusem, a istniej tylko trzy... Prawdopodobie stwo jest niewielkie, ale powiem wam szczerze i otwarcie je li istnieje cho by jedna mo liwo na sto milionów, e pojemnik z szata skim wirusem został rozbity, to jest to co najmniej wystarczaj ce uzasadnienie; eby nigdy nie otwiera tych drzwi. Gdyby na zewn trz przedostał si cho jeden centymetr sze cienny ska onego powietrza... przerwał, bezradnie unosz c r ce. - Czy mamy prawo bra na siebie odpowiedzialno za zagład ludzko ci? - Co pan na to, generale Cliveden? - spytał Hardanger. - W zasadzie si zgadzam. Odizolowa . - Nie wiem. Doprawdy nie wiem. - Weybridge zdj ł czapk i pocierał dłoni krótkie, ciemne włosy. - Tak, ju wiem. Odizolowa to przekl te laboratorium. - No có . Panowie zapewne wiedz , co mówi – rzekł Hardanger i na moment zamilkł, a potem spojrzał na mnie.- Wobec takiej jednomy lno ci fachowców dobrze byłoby usłysze zdanie Cavella. - Zdaniem Cavella panowie zachowuj si jak stare baby - powiedziałem. - Uwa am, e tak was sparali owała sama mo liwo wydostania si wirusa, e w ogóle nie mo ecie my le a tym bardziej prawidłowo. Przyjrzyjmy si głównemu faktowi... a raczej domniemaniu. Wszelkie obawy doktora Gregoriego wynikaj z zało enia, e kto si włamał i ukradł wirusy. Jego zdaniem jest jedna mo liwo na tysi c, e rozbito pojemniki z wirusami, a wi c, kiedy otworzy si drzwi, znów mamy jedn mo liwo na tysi c, e grozi to ludzko ci. Ale je eli istotnie skradziono szata skiego wirusa, to wówczas prawdopodobie stwo jest nie jak jeden do tysi ca, lecz jak tysi c do jednego. Na miło bosk , zdejmijcie klapki z oczu i spróbujcie zrozumie , e znajduj cy si na wolno ci człowiek z wirusami stanowi niesko czenie wi ksze zagro enie ni to, e za tymi drzwiami jest jaki rozbity przez niego pojemnik, co jest mało prawdopodobne. Prosta logika nakazuje, eby my si zabezpieczyli przed wi kszym zagro eniem. A wi c musimy wej do laboratorium... jak e inaczej mogliby my rozpocz tropienie złodzieja i zabójcy, jak e inaczej mogliby my si ochroni przed niesko czenie wi kszym niebezpiecze stwem? Powiadam, musimy... albo raczej ja musz . Ubieram si w skafander i wnosz tam chomika. Je li prze yje, to doskonale, a je li nie, to po prostu nie wyjd . W porz dku? - To bezczelno - powiedział lodowato Cliveden. – Jak na. prywatnego detektywa, Cavell, ma pan za du o tupetu. Prosz nie zapomina , e to ja -jestem komendantem Mordon i to ja decyduj o wszystkim. - Ju nie, generale - odparłem. - Wszystko przej ł Wydział Specjalny... całkowicie. I pan dobrze o tym wie. Hardanger zignorował nas obu. Chwytaj c si ostatniej deski ratunku; zwrócił si do Gregoriego - Wspomniał pan, e wewn trz- działa specjalne urz dzenie do filtrowania powietrza. Czy ono go nie oczy ci? - Ze wszystkich innych wirusów tak, ale nie z szata skiego. Mówi panu, ten wirus jest naprawd niezniszczalny. Poza tym urz dzenie pracuje w obiegu zamkni tym. To samo powietrze; oczyszczone i przefiltrowane przez wod , wraca do pomieszczenia. Nie mo na go jednak oczy ci z szata skiego wirusa. Zapadło dłu sze milczenie, a w ko cu spytałem Gregoriego - Je eli wejd do laboratorium i w powietrzu unosi si b dzie szata ski wirus czy botulina, to po jakim czasie zacznie działa na chomika? - Po pi tnastu sekundach - udzielił precyzyjnej odpowiedzi. - Po trzydziestu sekundach pojawi si konwulsje, a po minucie padnie. Przez jaki czas utrzymaj si odruchowe drgawki, ale on ju b dzie martwy. To w wypadku szata skiego wirusa, z botulin potrwa nieco dłu ej. - Prosz mnie nie zatrzymywa - zwróciłem si do Clivedena. - Zobacz , co si stanie z chomikiem. Je li nic mu nie b dzie, odczekam jeszcze dziesi minut. Potem wyjd . - Je eli w ogóle pan wyjdzie. nalegał. Cliveden nie jest głupcem. Jest zbyt m dry, eby nie dotarło do niego to, co powiedziałem, a przynajmniej co z tego zrozumiał. - Je li cokolwiek... jaki wirus... został skradziony- przekonywałem go - to złodziej jest szale cem. Kilka kilometrów st d przepływa Kennet, dopływ Tamizy. Sk d pan wie, czy akurat w tej chwili ten szaleniec nie pochyla si nad Kennetem i nie wrzuca do wody tych przekl tych wirusów? - A sk d mam wiedzie , czy pan nie wyjdzie, je eli chomik padnie? - zajadle odparował Cliveden - Mój Bo e, Cavell, jest pan tylko człowiekiem. Chce pan; ebym uwierzył w to, e je eli chomik padnie, to pan tam zostanie tak długo, a umrze z głodu ? Albo raczej udusi, kiedy sko czy si tlen? Jasne , e pan wyjdzie.. - W porz dku, generale, przypu my, e wyjd . Czy wci b d miał na sobie skafander przeciwgazowy z aparatem tlenowym? - Oczywi cie - odpowiedział oschłym tonem. - W przeciwnym wypadku, w razie ska enia powietrza w laboratorium, w ogóle by pan nie wyszedł. Byłby pan martwy. - W porz dku. Prosz t dy. Zaprowadziłem go do najbli szych drzwi w korytarzu, przez które przechodzili my w drodze do laboratorium. - Wiem, e s hermetyczne. Tak samo jak te podwójne okna, wychodz ce na zewn trz Stanie pan za tymi drzwiami, przymknie je pan, pozostawiaj c jedynie szpark . Drzwi laboratorium otwieraj si w t stron , kiedy wi c b d wychodził, to natychmiast pan mnie zobaczy. Zgadza si ? - O czym pan mówi? - O tym - odparłem wyci gaj c spod marynarki odbezpieczony pistolet. - B dzie go pan trzymał w r ku, a kiedy wyjd z laboratorium w skafandrze z aparatem tlenowym pan mnie zastrzeli. Z pi ciu metrów trudno tego nie zrobi ; maj c do dyspozycji dziewi nabojów. I wówczas wirus pozostanie zamkni ty w bloku "E". Powoli, z oci ganiem, niepewnie si gn ł po pistolet. Lecz w jego oczach i głosie nie było niepewno ci, kiedy si w ko cu odezwał. - Pan wie, e go u yj , je eli b d musiał? - Oczywi cie, e wiem - odpowiedziałem z u miechem, cho wcale nie było mi do miechu. - Po tym, co usłyszałem, wolałbym raczej zgin od kuli ni od szata skiego wirusa. - Przepraszam za- ten wybuch przed chwil - rzekł cicho generał. - Jest pan odwa nym człowiekiem, Cavell.

- Niech pan nie omieszka wspomnie o tym w moim nekrologu w Timesie. Komisarzu, racz poprosi swoich ludzi, eby ju ko czyli z tymi drzwiami. Sko czyli po dwudziestu minutach, kiedy byłem ju całkowicie przygotowany do wej cia. Wszyscy patrzyli na mnie z owym dziwnym wahaniem i niezdecydowaniem ludzi, którzy uwa aj , e powinni wygłosi mowy po egnalne, ale trudno im znale odpowiednie słowa. Par skinie głow , jakie nie doko czone machni cie r k i zostawili mnie samego. Wszyscy ruszyli korytarzem i znikn li za najbli szymi drzwiami, z wyj tkiem generała Clivedena, który zatrzymał si w progu. Kierowany jakim niejasnym poczuciem przyzwoito ci, trzymał mój pistolet za plecami, ebym go nie widział. Skafander przeciwgazowy opinał mnie i cisn ł, aparat tlenowy uwierał w kark a wysokie st enie tlenu sprawiało, e zaschło mi w gardle. A mo e w ogóle odczuwałem sucho w ustach? W ci gu ostatnich dwudziestu minut wypaliłem trzy papierosy - swoj normaln dzienn dawk , wol bowiem powolne zatruwanie si fajk - ale one mi nie pomogły. Starałem si wymy li jakie przekonywaj ce powody; dla których nie powinienem przekroczy tych drzwi, ale to te nie pomogło znalazłem ich tyle e na nic nie mogłem si zdecydowa , wi c nawet nie próbowałem wybiera . Po raz ostatni dokładnie sprawdziłem skafander, mask i zbiorniki z tlenem, ale tylko si oszukiwałem, bo był to chyba pi ty ostatni raz. Poza tym obserwowano mnie. Miałem swój honor, zacz łem wi c kolejno ustawia cyfry kombinacji zamka w ci kich stalowych drzwiach. T zwykle skomplikowan i delikatn operacj dodatkowo utrudniały grube gumowe r kawice i ograniczaj ce widoczno okulary maski. Jednak dokładnie po minucie usłyszałem głuchy odgłos, kiedy ostatnim przekr ceniem tarczy uruchomiłem elektromagnesy, które przesun ły główny rygiel. Jeszcze tylko trzy pełne obroty du ego pokr tła, i półtonowe drzwi z wolna ust piły pod silnym naporem mojego ramienia. Chwyciłem klatk z chomikiem, błyskawicznie wskoczyłem do rodka przytrzymałem otwieraj ce si drzwi i czym pr dzej je zamkn łem. Trzy obroty wewn trznego pokr tła i wej cie do tego grobowca zostało zamkni te. Niewykluczone, e podczas tych czynno ci zatarłem sporo odcisków, ale starałem si uwa a . Uszczelnione gum drzwi z matowego szkła, prowadz ce do wła ciwego laboratorium, znajdowały si po przeciwnej stronie małego przedsionka. Dalsz zwłok niczego bym nie osi gn ł - niczego poza przedłu eniem sobie ycia, to fakt. Nacisn łem łokciem czterdziestocentymetrow klamk , pchn łem drzwi, wszedłem do rodka i zamkn łem je za sob . Nie potrzebowałem zapala wiatła, laboratorium bowiem ton ło ju w blasku bezcieniowych neonówek Ktokolwiek si tutaj włamał, musiał chyba uwa a , e rz d ma do pieni dzy i mo e sobie pozwoli na trwonienie elektryczno ci, albo te tak bardzo si pieszył, e nie miał czasu pomy le o zgaszeniu wiatła. Ja równie nie miałem ani czasu, ani ochoty o tym my le . Interesowało mnie wył cznie samopoczucie małego chomika w klatce, któr trzymałem w r ku, i na nim skoncentrowałem cał swoj uwag . Postawiłem klatk na najbli szym stole; zerwałem przykrycie i wlepiłem oczy w zwierz tko. Pewnie jeszcze nigdy aden człowiek przywi zany do beczki prochu nie patrzył na dopalaj cy si lont z tak hipnotycznym zafascynowaniem i w takim skupieniu jak ja na tego chomika. Wygłodzony kot, czatuj cy przy mysiej norze z uniesion łap , mangusta szykuj ca si do skoku na królewsk kobr ; zrujnowany gracz, obserwuj cy ostatni , jeszcze tocz c si kostk - wygl daliby przy mnie ospale. Gdyby człowiek miał zdolno przebijania wzrokiem, chomik byłby ju ywcem przeszyty na wylot. Gregori powiedział, e to potrwa pi tna cie sekund. Tylko pi tna cie sekund i zwierz zacznie reagowa , je eli szata ski wirus znajduje si w powietrzu wypełniaj cym laboratorium Odliczałem sekundy, a ka da z nich była jak uderzenie dzwonu wzywaj cego na wieczny spoczynek. Dokładnie po pi tnastu sekundach chomik gwałtownie drgn ł, ale to nic w porównaniu z tym, co wyczyniało moje serce szarpn ło si nagle, jakby chciało rozsadzi klatk piersiow , potem zacz ło wali nienormalnie wolno - ka de uderzenie zdawało si wstrz sa całym ciałem. Poczułem, jak moje zlodowaciałe dłonie wilgotniej w gumowych r kawicach. J zyk przysechł mi do podniebienia. Min ło trzydzie ci sekund. W tym czasie, gdyby tam był wirus, u chomika powinny wyst pi konwulsje. Niczego jednak nie zauwa yłem, chyba e konwulsje u chomika polegaj na siadaniu i wawym pocieraniu sobie nosa par male kich, nerwowych łapek. Czterdzie ci pi sekund. Minuta. Mo e doktor Gregori przecenił zjadliwo wirusa albo chomik jest wyj tkowo odporny? Jednak e doktor Gregori nie sprawiał na mnie wra enia naukowca, który w czymkolwiek si myli, a chomik wygl dał raczej na cherlaka. Po raz pierwszy od wej cia do laboratorium skorzystałem z aparatu tlenowego. Otworzyłem klatk i wyj łem chomika. Według mnie wci był w niezłej kondycji, wyrwał mi si bowiem, zeskoczył na pokryt gum podłog , szybko przebiegł spory dystans mi dzy stołem a umocowanym do ciany blatem, zatrzymał si w ko cu sali i znów zacz ł si drapa po nosie. Doszedłem do wniosku, e skoro chomik mo e oddycha , to ja te , chocia wa yłem około pi ciuset razy wi cej od niego. Rozpi łem klamerki na potylicy i zdj łem aparat tlenowy. Gł boko wci gn łem powietrze do płuc. , I to był bł d. Trzeba przyzna , e trudno równocze nie wyda z siebie westchnienie ulgi wobec perspektywy zachowania ycia i wci ga powietrze, ostro nie w chaj c; ale chyba to wła nie zrobiłem. Teraz zrozumiałem, dlaczego chomik cały czas pocierał sobie nos z takim obrzydzeniem. Bezwiednie zacisn łem ze wstr tem nozdrza, uderzony ohydn , przyprawiaj c o mdło ci woni . Trzymaj c si za nos, rozpocz łem poszukiwania mi dzy stołami. W ci gu pół minuty w przej ciu na ko cu laboratorium znalazłem to, czego szukałem, cho wcale tego nie pragn łem. Nocny go nie zapomniał zgasi wiatła – po prostu opuszczał laboratorium w tak wielkim po piechu, e nawet o tym nie pomy lał. Zale ało mu jedynie, eby jak najszybciej si st d wydosta i szczelnie zamkn za sob oboje drzwi. Hardanger mo e ju odwoła poszukiwania doktora Baxtera. Doktor Baxter bowiem znajdował si tutaj ubrany w swój biały fartuch do kolan, le ał na gumowej posadzce. Podobnie jak Clandon musiał umrze w straszliwych m czarniach, cho tym, co go zabiło, nie był cyjanek.- adnego ze znanych mi rodzajów mierci nie mogłem skojarzy z tak dziwnie sin twarz , z takim potokiem wydzieliny z oczu, uszu i nosa, a przede wszystkim z tak okropn woni . Sam widok budził odraz . Jeszcze bardziej odra aj ca była my l, eby si zbli y , ale zmusiłem si do tego. Nie dotkn łem go. Nie wiedziałem, co spowodowało mier , lecz mogłem si domy li ; wi c go nie dotykałem. Tylko

pochyliłem si nisko nad zmarłym i obejrzałem go na tyle dokładnie, na ile pozwalały warunki. Za prawym uchem; miał stłuczon głow z niewielk ilo ci krwi w miejscu skaleczenia, ale bez zauwa alnej opuchlizny. mier nast piła; zanim zd ył si wytworzy siniak. W pewnej odległo ci za Baxterem, pod cian naprzeciwko drzwi, le ały wypukłe kawałki ciemnoniebieskiego szkła i czerwona plastykowa nakr tka - zapewne szcz tki jakiego pojemnika, ale bez ladów tego co niegdy zawierał. Par metrów dalej, w tej samej cianie, znajdowały si uszczelnione gum szklane drzwi. Wiedziałem, e za nimi jest to, co tutejsi naukowcy i technicy nazywaj mena eri - jedna z czterech istniej cych w Mordon. Pchn łem drzwi i wszedłem. Było to ogromne, pozbawione okien pomieszczenie, prawie tak du e jak samo laboratorium. Cał powierzchni cian i trzy stoły biegn ce wzdłu sali zajmowały dosłownie setki wszelkiego rodzaju klatek - w wi kszo ci normalne, z siatki, ale niektóre hermetyczne, szklane, z własnymi urz dzeniami klimatyzacyjnymi i filtrami powietrza. Kiedy wszedłem, spojrzały na mnie setki par oczu, przewa nie czerwonych i małych jak koraliki. Musiało tam by półtora do dwóch tysi cy zwierz t, głównie myszy - chyba a dziewi dziesi t procent stanowiły myszy - ale równie około setki królików i tyle winek morskich.. Z tego, co zauwa yłem, wszystkie zdawały si całkiem zdrowe, a w ka dym razie było jasne, e wydarzenia zza ciany w aden sposób ich nie dotkn ły. Wróciłem do laboratorium, zamkn wszy za sob drzwi. Przebywałem tam ju prawie dziesi minut i jak dot d nic mi si nie stało a wi c teraz było to ju mało prawdopodobne. Zap dziłem chomika do k ta, wsadziłem go z powrotem do klatki i wyszedłem z laboratorium, by otworzy ci kie stalowe drzwi zewn trzne. W sam por przypomniałem sobie, e nie opodal czeka generał Cliveden, gotów podziurawi mnie, je li si uka w skafandrze - zapewne trzyma palec na spu cie i mo e łatwo przeoczy fakt, e zdj łem aparat tlenowy. Wygramoliłem si ze skafandra i otworzyłem drzwi. Generał Cliveden trzymał pistolet w wyprostowanym r ku, celuj c w powi kszaj c si szpar w drzwiach - i we mnie. Nie powiem, eby cieszyła go perspektywa zastrzelenia mnie, ale z pewno ci gotów był to uczyni . A teraz było troszeczk za pó no, by go poinformowa , e hanyatti ma bardzo lekki spust. - Wszystko w porz dku - powiedziałem szybko. - Powietrze w rodku jest czyste. Opu cił rami i u miechn ł si z ulg . Nie był to u miech zadowolenia, ale jednak u miech. Mo e przyszła mu do głowy spó niona my l, e sam powinien tam wej zamiast mnie. - Czy jest pan absolutnie pewien? - spytał. Przecie yj , no nie? - odezwałem si poirytowany.- Najlepiej sprawd cie sami. Wróciłem do laboratorium i czekałem na nich. W drzwiach pierwszy pojawił si Hardanger. Odruchowo zmarszczył nos z obrzydzeniem. - Có to za smród, u diabła!? - wykrzykn ł. - Botulina! - odpowiedział pułkownik Weybridge, którego twarz nagle jakby poszarzała w wietle bezcieniowych neonówek, a potem powtórzył szeptem - Botulina. - Sk d pan wie? - zapytałem. - Sk d wiem...? - opu cił wzrok, a pó niej spojrzał mi w oczy. - Przed dwoma tygodniami mieli my wypadek. Jaki technik... - Wypadek -powtórzyłem za nim i pokiwałem głow .- A wi c zna pan ten zapach. - Ale sk d, u diabła... - zacz ł Hardanger. - Z trupa - wyja niłem. - Zabiła go Botulina. W ko cu sali. To doktor Baxter. Nikt si nie odezwał. Popatrzyli na mnie, potem na siebie, i w milczeniu ruszyli za mn tam, gdzie le ał Baxter. Hardanger przygl dał si nieboszczykowi. - Wi c to Baxter - powiedział całkiem beznami tnie.- Jeste tego pewien? Pami taj, e wyszedł st d wczoraj wieczorem o szóstej trzydzie ci. - By mo e to. on był wła cicielem no yc do ci cia drutu- zasugerowałem. - A to jest z cał pewno ci Baxter. Kto go ogłuszył, stan ł w drzwiach laboratorium, rozbił pojemnik z botulin o t cian i natychmiast zamkn ł drzwi za sob . - A to dra - powiedział chrapliwie Cliveden. – Ohydny dra . - Albo dranie - podsun łem. Podszedłem do doktora Gregoriego, który usiadł na wysokim taborecie. Łokcie oparł na stole i ukrył twarz w dłoniach. Wokół koniuszków jego palców przyci ni tych do niadych policzków pojawiły si blade plamy. R ce mu dr ały. - Przykro mi, doktorze Gregori - odezwałem si dotykaj c jego ramienia. - Jak sam pan powiedział, nie jest pan ani ołnierzem, ani policjantem. Nie powinien pan ogl da takich rzeczy, ale musi pan nam pomóc. - Tak oczywi cie - odparł t pym głosem, podniósł wzrok i spojrzał na mnie ciemnymi oczami, w których błysn ły łzy. - On... on był mi wi cej ni koleg . W jaki sposób mog wam pomóc, panie Cavell? - Prosz sprawdzi szaf z wirusami. - Tak, tak oczywi cie. Czy mógłbym pomy le o czym innym - rzekł i z przera eniem zerkn ł na Baxtera, daj c tym samym dowód, o czym faktycznie my lał. - Ju , ju . Momencik. Podszedł do drewnianej szafy z oszklonymi drzwiami i próbował j otworzy . Po kilku szarpni ciach zacz ł kr ci głow . - Jest zamkni ta. Drzwi s zamkni te. - No có - traciłem cierpliwo . - Ma pan przecie klucz, prawda? - Jedyny klucz. Nikt si do niej nie dostanie bez tego klucza. Chyba e sił . Ale... ale nikt jej nie dotykał. - Do cholery, niech pan si nie wygłupia. My li pan, e Baxter umarł na gryp , czy co? Prosz otworzy szaf . Przekr cił klucz dr cymi palcami. Nikt nie zwracał ju uwagi na Baxtera - wszyscy patrzyli my na doktora Gregoriego. Otworzył oba skrzydła drzwi i wyj ł niewielk podłu n skrzynk . Podniósł wieko i zajrzał do rodka. Po chwili ramiona mu opadły i cały si zmienił - zwiesił głow i wygl dał, jakby uszło z niego powietrze. - Nie ma = wyszeptał. - Wszystkie.. wszystkie pojemniki znikn ły... W sze ciu była botulina... Jednym z nich zabił Baxtera! - A reszta? - rzuciłem chrapliwie w stron zgarbionych pleców. - Co z tamtymi trzema?

- Szata ski wirus - rzekł przera ony. - Szata ski wirus znikn ł. Rozdział czwarty Kantyna w Mordon miała niezł reputacj w ród lubi cych dobrze zje członków personelu, a kucharz który przygotował nam obiad, był akurat w formie. Chyba w jaki sposób wpłyn ła na to równie obecno przy naszym stole kolegi Gregoriego z laboratorium numer jeden, doktora MacDonalda, który pełnił rol gospodarza. Niemniej jednak tego dnia wył cznie ja zdawałem si cieszy pewnym apetytem. Hardanger tylko grzebał w talerzu a Weybridge i Cliveden zaledwie co skubn li. Ciregnri w ogóle nic nie jadł i po prostu siedział ze wzrokiem wbitym w talerz. W połowie posiłku ni st d ni zow d na chwil nas przeprosił, a kiedy wrócił po pi ciu minutach, był blady i osłabiony. S dz e zrobiło mu si nie dobrze. Widok ofiar gwałtownej mierci nie bardzo słu ył profesorom zajmuj cym si badaniami chemicznymi w klasztornych warunkach. Dwaj Specjali ci od daktyloskopii nie jedli i nami obiadu. nadal byli głodni. Przy pomocy trzech miejscowych detektywów, zwerbowanych przez inspektora Wylieego, ponad półtorej godziny zbierali odciski palców całego laboratorium, a teraz porównywali wyniki i zestawiali je w tabelki. Okazało si , e pokr tła ci kich stalowych drzwi i okolice zamka szyfrowego nosiły lady mocnego wycierania jakim bawełnianym czy lnianym materiałem przypuszczalnie chusteczk do nosa. Nie mo na wi c było wykluczy prawdopodobie stwa, e zrobił to kto z zewn trz. I na koniec obiadu przyszedł inspektor Martin. Cały czas przesłuchiwał naukowców i techników, tymczasowo pozbawionych pracy z powodu zamkni cia bloku "F.", a do ko ca miał jeszcze daleko. Ale miał rygorystycznie sprawdzi wszystko, co przesłuchiwani zeznali na temat swych zaj poprzedniego wieczora. nie powiedział, jak mu idzie, a Hardanger, co było do przewidzenia, o nic go nie pytał. Po obiedzie poszli my z Hardangerem do głównej bramy. Od dy uruj cego tam sier anta dowiedzieli my si , kto wczoraj wieczorem miał słu b przy zegarze kontrolnym dla wychodz cych. Po paru minutach zjawił si wysoki, jasnowłosy kapral o czerstwej twarzy i energicznie zasalutował. - Kapral Norris. Pan mnie wzywał. - Tak rzekł Hardanger. Prosz usi . Wezwałem was, Norris, eby zada par pyta w zwi zku z zamordowaniem doktora Baxtera. Taktyka wstrz sowa odniosła lepszy skutek ni jakiekolwiek ostro ne sondowanie Norris ju zamaszy cie siadał na wskazanym krze le, na te słowa jednak zwalił si na nie jak . podci ty, wlepiaj c zdziwiony wzrok w Hardangera. Pod wpływem wstrz su z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta jak kiepski aktor. Jego policzki zacz ły przy tym wyra nie traci sw yw barw . - Zamordowaniem doktora Baxtera? - powtórzył Norris półprzytomnie. - To doktor Baxter... nie yje? - Zamordowany - odparł Hardanger ponuro. - Zamordowano go ostatniej nocy w jego laboratorium. Wiadomo nam, mniejsza o to sk d, e doktor Baxter w ogóle nie opu cił wczoraj Mordon. Wy jednak twierdzicie, e przy was podpisywał si wychodz c. To wy tak twierdzicie, ale tak nie było. Kto wam dał jego kart kontroln i kazał sfałszowa jego podpis? A mo e zrobił to kto inny? Ile wam zapłacili, Norris? Kapral zesztywniał jakby go sparali owało i oszołomiony gapił si na Hardangera. Lecz oszołomienie wkrótce min ło i na powrót stał si typowym mieszka cem Yorkshire. Z wolna podniósł si z pociemniał twarz . - Słuchaj pan - powiedział cicho. Nie wiem, kim pan jest. Pewnie jakim wa niakiem z policji albo z kontrwywiadu. Ale powiem tylko jedno. .Jeszcze raz to usłysz , a rozwal panu łeb. - Słusznie odparł Hardanger z nagłym u miechem, a potem zwrócił si do mnie Niewinny, h ? - Nie mógłby a tak udawa - przyznałem. Zapewne . Wybaczy mi, Norris. Musiałem co ustali i to jak najpr dzej. Prowadz dochodzenie w sprawie morderstwa, a morderstwo to nieprzyjemna rzecz i czasami jestem zmuszony u ywa niezbyt przyjemnych metod. Rozumiecie? - Tak - niepewnie odparł Norris. Troch si uspokoił, ale tylko troch . - Doktor Baxter... jak... znaczy... kto...? - Tymczasem dajcie sobie z tym spokój – zdecydowanie przerwał mu Hardanger. - Wy odnotowali cie jego wyj cie. - Tu, w tej ksi ce podana jest godzina osiemnasta trzydzie ci dwie. Zgadza si ? - Skoro tak jest w ksi ce, to si zgadza. Godzina jest odbijana automatycznie. - Wy cie odebrali od niego kart kontroln ! T ? Rzekł Hardanger i podał mu j . - Tak jest. - Czy przypadkiem nie rozmawiali cie z nim? - Wła ciwie tak. - O czym? Po prostu o pogodzie i tak dalej. Dla nas był zawsze w porz dku. A... i jeszcze o jego przezi bieniu. Był bardzo przezi biony. Kaszlał i ci gle wycierał nos. - Dobrze go widzieli cie? - No jasne. Jestem tu wartownikiem od półtora roku i znam go jak własn matk . Ubrany był jak zwykle... płaszcz w krat , filcowy kapelusz i rogowe okulary. - Przysi gliby cie przed s dem, e to był doktor Baxter? - Przysi głbym - odpowiedział po chwili wahania.- Widziało go te dwóch moich kolegów, którzy byli na słu bie. Mo ecie to sprawdzi . Sprawdzili my, a potem wrócili my do budynku administracji. Czy naprawd my lisz, e Baxter wczoraj wieczorem pozostał w zakładzie? - spytałem. Nie - odparł Hardanger. - Pewnie, e wyszedł... i wrócił z kombinerkami. Albo sam, albo z kim . na pozór wygl da wi c na to, e Baxter nie był w porz dku. Ale jeszcze gorszy jest ten, co go załatwił. Ale tak to bywa, kiedy złodzieje si pokłóc . - S dzisz, e ten podpis jest prawdziwy? - Najprawdziwszy. Wszyscy za ka dym razem podpisuj si inaczej. Chyba natychmiast skontaktuj si z Generałem

w Londynie. Dokładne sprawdzenie Baxtera mo e ujawni bardzo interesuj ce rzeczy. Szczególnie dawne kontakty. To tylko strata czasu. Z punktu Widzenia bezpiecze stwa Baxter zajmował najbardziej eksponowane stanowisko w Europie szef laboratorium numer jeden w Mordon. Ka dy jego krok od chwili, gdy nauczył si chodzi , ka de wypowiedziane przeze słowo, ka d osob , któr poznał, sprawdzono setki razy. Baxter jest czysty. Był zbyt grub ryb , eby wy lizgn si z sieci zastawionej przez słu by bezpiecze stwa. Tak samo było z tymi, co siedz teraz albo w wi zieniu, albo w Moskwie rzekł ponuro Hardanger. Natychmiast dzwoni do Londynu. Potem dowiem si od Wylieego, czy miał co w sprawie tego Bedforda który posłu ył do ucieczki. A pó niej zobacz , jak idzie Martinowi i tym chłopcom od daktyloskopii. Idziesz ze mn ? - Nie. Chciałbym zapyta stra ników, którzy pełni słu b wewn trz, kto wczoraj wieczorem pilnował zakładu, i pował sam si troch samotnie. Wzruszył ramionami. - Nie mog ci rozkazywa , Cavell powiedział i dodał podejrzliwie Ale jak co znajdziesz... dasz mi zna ? My lisz, e zwariowałem? Czy s dzisz, e w pojedynk b d wojował z facetem,, który gdzie tutaj si kr ci z szata skim wirusem w kieszeni? Bez przekonania pokiwał głow i odszedł. Przez nast pn godzin wypytywałem sze ciu stra ników, którzy poprzedniego dnia przed północ pełnili słu b wewn trz i zgodnie z moimi przewidywaniami dowiedziałem si tyle, co nic. Dobrze ich znałem i pewnie dlatego Hardanger chciał, ebym przyjechał z nim do Mordon wszyscy słu yli w zakładzie przynajmniej od trzech lat. Ich relacje pokrywały si , ale były całkowicie nieprzydatne. Z dwoma stra nikami sprawdziłem dokładnie wszystkie okna i dach bloku "F", ale tylko zmarnowałem czas. Nikt nie Widział Clandona od chwili, kiedy rozstał si z porucznikiem Wilkinsonem w wartowni tu po jedenastej Wieczorem, do momentu znalezienia jego ciała. Zwykle o tej porze nikt go nie widywał, po obchodzie bowiem udawał si na noc do niewielkiego betonowego domku, który miał do swojej dyspozycji niespełna sto metrów od bloku "E". Okna domku wychodziły na długi korytarz w tym bloku, gdzie ze wzgl du na bezpiecze stwo wiatło paliło si przez cał dob . Łatwo si domy li , e Clandon musiał zobaczy co podejrzanego w bloku "E" i poszedł to sprawdzi . Nic innego nie mogłoby wyja ni jego obecno ci pod drzwiami laboratorium numer jeden. Udałem si do wartowni i poprosiłem i rejestr osób, które poprzedniego dnia wchodziły do Mordon i opuszczały zakład. W sumie znalazłem tam kilkaset nazwisk, lecz wszystkie, z paroma wyj tkami, nale ały do pracowników. Mordon cz sto odwiedzali specjalni go cie naukowcy z krajów członkowskich Wspólnoty Brytyjskiej czy NATO. Czasem wpuszczano te niewielkie grupki członków parlamentu, którzy w izbie Gmin zadawali kłopotliwe pytania, eby na własne oczy zobaczyli, jak si prowadzi niezmiernie wa ne prace na froncie walki z w glikiem, polio, azjatyck gryp i innymi chorobami. Takim grupkom pokazywano jedynie to, co władze Mordon chciały im pokaza , i parlamentarzy ci zwykle Wyje d ali st d niewiele m drzejsi ni przedtem. Jednak e wczoraj nie było takich grup zjawiło si tylko czternastu ró nych dostawców. przepisałem ich nazwiska i cele tych wizyt. Nast pnie zadzwoniłem do miejscowej wypo yczalni samochodów i poprosiłem o podstawienie jakiego pojazdu pod bram Mordon. Pó niej zatelefonowałem do "Zajazdu" w Alfringham i miałem szcz cie, gdy udało mi si dosta pokój. Ostatni rozmow odbyłem z Londynem - z Mary. Powiedziałem jej, eby spakowała jedn walizk dla mnie, drug dla siebie i przywiozła obie do "Zajazdu". Z Dworca Paddington miała poci g, który przyje d a na miejsce przed pół do siódmej. Wyszedłszy z wartowni, zacz łem spacerowa po terenie. Cho powietrze było zimne i wiał chłodny pa dziernikowy wiatr, nie szedłem zbyt szybko. Z opuszczon głow przechadzałem si tam i z powrotem wzdłu wewn trznego ogrodzenia, niemal cały czas patrz c uwa nie pod nogi. Miałem nadziej , e dla postronnego obserwatora wygl dam jak człowiek pogr ony w zadumie. Sp dziłem tam prawie godzin , penetruj c ci gle ten sam czterystumetrowy odcinek ogrodzenia, i w ko cu znalazłem to, czego szukałem. Albo tak mi si zdawało. W czasie kolejnej rundy zatrzymałem si udaj c, e zawi zuj sznurowadło, i wówczas nie miałem ju w tpliwo ci. Kiedy odnalazłem Hardangera w budynku administracji, sk d w ogóle nie wychodził, akurat pochylał si z inspektorem Martinem nad wie o zdj tymi odciskami palców. Spojrzał na mnie i mrukn ł - Jak idzie? - Wcale nie idzie. A tobie? Na portfelu Clandona, na papierosach i na zapałkach nie ma adnych odcisków... poza jego własnymi, oczywi cie na drzwiach te nic ciekawego. Znale li my tego Bedforda... a raczej ludzie inspektora Wylieego znale li jakiego Bedforda. Pewien facet, który nazywa si Hendry, prowadzi przedsi biorstwo transportowe w Alfringham i ma trzy takie baga ówki, zgłosił dzi po południu, e mu zgin ł. Niespełna godzin temu jaki gliniarz na motocyklu z drogówki znalazł ten samochód w Lesie Hailemskim. Posłałem tam swoich ludzi, eby zdj li odciski palców. Niepotrzebnie trac czas. - By mo e. Znasz Las Hailemski? Skin łem głow . - W połowie drogi st d do Alfringham szosa B skr ca na północ i po niespełna trzech kilometrach dociera do Lasu Hailemskiego Mo e kiedy były tam jakie lasy, ale ju ich nie ma. Na całym obszarze znajdziesz co najwy ej kilkadziesi t drzew... znaczy, poza ogrodami. Obecnie s tam wille. Ludzie mówi , e okolica jest zdrowa. A ten Hendry... sprawdzili cie go? - Tak. Czysty, przyzwoity facet. Nie tylko porz dny obywatel, ale równie osobisty znajomy inspektora Wylieego. W pubie graj w jednej dru ynie w strzałki- powiedział Hardanger i dodał ospale - To stawia go poza wszelkimi podejrzeniami. - Stajesz si zgry liwy - rzekłem i ruchem głowy wskazałem plansze z odciskami palców. - Domy lam si , e to z laboratorium numer jeden. Pierwszorz dna robota. Ciekaw jestem, które z nich nale do wła ciciela domu stoj cego najbli ej miejsca, gdzie znaleziono Bedforda. Hardanger spojrzał na mnie spode łba. - Jakie to oczywiste, prawda?

No nie? Wydaje si , e mo na go spokojnie pomin . Zostawianie dowodów na progu własnego domu to tak, jakby samemu sobie zakładało si stryczek. - A je eli mamy inne zdanie? Ten facet nazywa si Chessingham. Znasz go? - Znam. Jest chemikiem i zajmuje si badaniami. - R czysz za niego? W takich sprawach trudno r czy nawet za wi tego Piotra. Mógłbym si jednak zało y o miesi czn pensj , e jest czysty. - Ja nie. Teraz sprawdzamy jego zeznania i zobaczymy. - Zobaczymy. Ile odcisków udało wam si zidentyfikowa ? W sumie pi tna cie kompletów, z tego co mogli my ustali , ale tylko w trzynastu wypadkach znamy wła cicieli Zastanawiałem si przez chwil , a pó niej pokiwałem głow . Tak, to by si zgadzało. Doktor Baxter, doktor Gregori doktor MacDonald, doktor Hartnell, Chessingh nast pnie czterech techników z tego laboratorium Vetyeath, Robinson i Marsh. Dziewi . Dalej Clandon , stra nik, no i oczywi cie Cliveden i Weybridge. .Sprawdzacie ich? - A jak my lisz? spytał poirytowany Hardanger - Clivedena i Weybridgea te . - Clivedena i Weybridgea! wykrzykn ł i spojrzał na mnie zdumiony, a Martin obdarzył mnie takim samym spojrzeniem. - Chyba nie mówisz tego powa nie, Cavell - Kiedy kto sobie łazi z szata skim wirusem w kieszeni portek, to, chyba nie czas na wygłupy, Hardanger. Nikt, powtarzam nikt nie jest wolny od podejrze . Patrzył na mnie surowo, ale nie zwracałem na to uwagi mówiłem dalej - A co do tych dwóch nie zidentyfikowanych odcisków-. Tak długo b dziemy zbiera odciski po kolei od ka dego pracownika Mordon, a ich nie znajdziemy z zawzi to ci powiedział Hardanger. - Nie musicie. Jestem prawie pewien, e nale do takich, co nazywaj si Bryson i Chipperfield. - Mów ja niej. - To ci dwaj, co prowadz Alfringham Faarrim sk d pochodz zwierz ta do wszystkich do wiadcze w laboratorium Zwykle mniej wi cej raz w tygodniu przyje d aj ze wie parti zwierz t, a Mordon przerabia sporo ywego inwentarza Byli tu wczoraj. Sprawdziłem w ksi ce wej zaopatrywali zwierz tarni w laboratorium numer jeden - Mówisz, e ich znasz. Jacy oni s ? - Młodzi, sumienni i ci ko pracuj . Bardzo odpowiedzialni. Mieszkaj na farmie w małych domkach. Maj bardzo ładne ony i po jednym dziecku chłopca i dziewczynk w wieku około sze ciu lat. aden z nich nie jest typem człowieka, który by si anga ował w co podejrzanego.. - R czysz za nich? - Słyszałe , co mówiłem O wi tym Piotrze. Nie mog r czy za nic i za nikogo. Nale y ich sprawdzi . Je li sobie Niw wierzysz to ja tam pójd . Ostatecznie mam t przewag , e ich znam. - Pójdziesz? spytał Hardanger, ponownie obrzucaj c mnie tym swoim badawczym spojrzeniem. Chcesz wzi ze sob inspektora Martindi - Wszystko mi jedno - zapewniłem go, chocia wcale tak nie było; po prostu jestem dobrze wychowany. - A wi c w tym wypadku nie jest to konieczne rzekł. Pomy lałem, e Hardanger potrafi czasami by bardzo nieprzyjemny. - Melduj, gdy tylko co znajdziesz dodał. - Dam ci do dyspozycji samochód. - Ju mam. Z wypo yczalni. - Niepotrzebnie powiedział marszcz c brwi. jest tu mnóstwo samochodów policyjnych i wojskowych. - Ale ja teraz jestem zwykłym obywatelem i wol prywatne rodki transportu. Samochód czekał na mnie pod bram . .Jak wiele pojazdów z wypo yczalni wygl dał gorzej, ni wskazywałby na to rok produkcji. Ale przynajmniej si toczył i pozwolił odpocz mim nogom. Z tego ostatniego byłem bardzo zadowolony, Lewa noga bowiem do mocno mnie bolała, jak zawsze nawet po najkrótszym spacerze. Dwaj znakomici chirurdzy londy scy niejednokrotnie zapewniali mnie o korzy ciach płyn cych z odj cia mi lewej stopy i zaklinali si , e mog j zast pi sztuczn , która nie tylko wygl da jak prawdziwa, ale równie z cał pewno ci nie boli. Bardzo si do tego zapalili, jednak e to nie była ich stopa, ja za wolałem zachowa j jak najdłu ej. Pojechałem do Alfringham, pi minut rozmawiałem z kierownikiem miejscowego dansingu i dotarłem do Alfringham Farm, kiedy ju zapadał zmrok. Wjechałem przez bram , zatrzymałem samochód pod pierwszym z dwóch domków, wysiadłem i nacisn łem dzwonek. Po trzeciej próbie dałem za wygran i podjechałem pod drugi domek. Tu powinien kto by - w oknach paliło si wiatło. Zadzwoniłem i po kilku sekundach drzwi si otworzyły. Zmru yłem oczy nagle o lepione wiatłem i po chwili rozpoznałem stoj cego przede mn m czyzn . - Bryson - rzekłem. - Jak si pan miewa? Przepraszam za naj cie, ale mam powody. - Pan Cavel,l! - wykrzykn ł zaskoczony, tym bardziej e z pokoju za jego plecami dochodził gwar rozmowy. – Nie przypuszczałem, e tak szybko znów si zobaczymy. Byłem pewien, e pan st d wyjechał. Co u pana słycha ? - Chciałem zamieni kilka słów z panem i Chipperfieldem, ale jego nie ma w domu. - Jest tutaj. Ze swoj pani . Wspólnie sp dzamy sobotnie wieczory, raz u nich, raz u nas - rzekł i zawahał si , co mnie nie zdziwiło, bo sam bym nie wiedział, co zrobi siedz c z przyjaciółmi przy szklaneczce, gdyby nagle wpadł kto obcy. - B dzie mi niezmiernie milo, je li si pan do nas przył czy. - Tylko na par minut. Bryson wprowadził mnie do jasno o wietlonego pokoju. Przy kominku, na którym wesoło płon ły polana, stały dwie niewielkie kanapy, jedno czy dwa krzesła, a mi dzy nimi podłu ny stół z kilkoma butelkami i szklankami. Mila domowa scenka.

M czyzna i dwie kobiety wstali, kiedy Bryson zamkn ł drzwi. Znałem cał trójk Chipperfielda, wysokiego blondyna, który pod ka dym wzgl dem stanowił przeciwie stwo niskiego, kr pego bruneta Brysona, oraz ich ony, blondynk i brunetk , odpowiednio do koloru włosów swych m ów.- Poza tym prawie si nie ró niły obie drobne, zgrabne, liczne i obie miały takie same orzechowe oczy. Trudno si temu dziwi , panie Bryson i Chipperfield były bowiem siostrami. Po kilku minutach, gdy ju wymienili my uprzejmo ci mnie zaproponowano drinka, którego przyj łem ze wzgl du na nog , Bryson spytał - Czym mo emy słu y , panie Cavell? - Próbujemy wyja ni tajemnic doktora Baxtera odparłem spokojnym głosem. - Mo e wy potrafiliby cie nam pomóc. Nie wiem. Tego Baxtera z laboratorium numer jeden? – rzekł Bryson, spogl daj c na szwagra.- Ted i ja...widzieli my si z nim nie dalej jak wczoraj. Nawet sobie porozmawiali my. Mam nadziej , e nic złego mu si nie stało? - Zeszłej nocy go zamordowano - powiedziałem. Pani Bryson obiema r kami zatkała sobie usta, tłumi c okrzyk przera enia. Jej siostrze wyrwał si z gardła jaki , nieokre lony d wi k. - Och, nie ,nie! - wykrztusiła. Lecz ja nie zwracałem na nie uwagi; obserwowałem Brysona i Chipperfielda. Nie musiałem by detektywem, by stwierdzi , e wiadomo ta obu gł boko wstrz sn ła i całkowicie zaskoczyła. - Zamordowano go wczoraj - ci gn łem - przed północ . W laboratorium, w którym pracował. Kto rozbił pojemnik ze mierciono nymi wirusami i Baxter zgin ł w ci gu paru minut. W ogromnych m czarniach. Pó niej ta sama osoba natkn ła si na pana Clandona, który czekał pod drzwiami laboratorium, i jego te si pozbyła...za pomoc cyjanku. Pani Bryson wstała z twarz blad jak papier, na o lep wrzuciła papierosa do kominka i podtrzymywana przez siostr wyszła z pokoju. Pó niej usłyszałem, e w łazience kto wymiotuje. - Doktor Baxter i pan Clandon nie yj ? Zamordowani? odezwał si Bryson niemal tak blady jak jego ona. - Nie chce mi si wierzy . Jeszcze raz przyjrzałem si jego twarzy. Na pewno wierzył. Przysłuchiwał si odgłosom dochodz cym z łazienki, a potem zacz ł mi robi wyrzuty na tyle, na ile mu pozwalał prze yty wstrz s. Mógł nam pan o tym powiedzie , e tak si wyra , po cichu, panie Cavell. To znaczy nie przy dziewczynach. - Przepraszam odparłem robi c ałosn min ale sam niezbyt dobrze si czuj . Clandon był moim najlepszym przyjacielem. - Pan to zrobił specjalnie - rzekł ostrym tonem Chipperfield. Zwykle był młodzie cem sympatycznym i uprzejmym, lecz w tym momencie cała jego uprzejmo gdzie znikła. Chciał pan zobaczy , jak my to przyjmiemy - powie- dział napastliwie - eby sprawdzi , czy nie jeste my w to wmieszani. A mo e nie, panie Cavell? Wczoraj mi dzy jedenast wieczorem a północ - odparłem - pan i pa ski obecny tu szwagier byli cie na pi tkowej pota cówce w Allringham. Grano w tym czasie dokładnie pi kawałków i mógłbym nawet poda wam nazwy tych ta ców, ale nie b d zawracał sobie głowy. Idzie o to, e w ci gu tej godziny adne z was, ł cznie z waszymi onami, nie wychodziło stamt d ani na moment. Nast pnie udali cie si prosto do waszego land-rovera i przyjechali cie tutaj tu po dwunastej dwadzie cia. ustalili my ponad wszelk w tpliwo , e obu morderstw dokonano mi dzy jedenast pi tna cie a jedenast czterdzie ci pi wieczorem. A wi c sko czmy z tymi nierozs dnymi oskar eniami, Chipperfield. Nie padł na was ani cie podejrzenia. W przeciwnym razie siedzieliby cie teraz w celi komisariatu, a nie pili whisky .A propos whisky... - Przepraszam pana, Cavell. Cholernie głupio wyszło, e to powiedziałem. Na twarzy Chipperfielda malowała si ulga, kiedy wstał i nalewał mi whisky do szklanki. Rozlał troch na dywan, lecz chyba tego nie zauwa ył. - Ale skoro pan wie, e nie mamy z tym nic wspólnego, to w jaki sposób mo emy wam pomóc? - Opowiecie mi wszystko, co si wydarzyło w bloku "F", kiedy byli cie tam wczoraj rzekłem.- Wszystko. Co robili cie, co widzieli cie, co mówił wam doktor Baxter i wy jemu. niczego nie pomijajcie, nawet najdrobniejszego szczegółu. Zacz li na przemian relacjonowa , a ja siedziałem i patrzyłem na nich z udawanym skupieniem, lecz w ogóle niczego nie słuchałem. Tymczasem wróciły ich ony i zawstydzona pani Bryson półg bkiem u miechn ła si do mnie blado, ale ja tego nie zauwa yłem byłem przecie tak zasłuchany. Kiedy przy pierwszej nadarzaj cej si sposobno ci sko czyłem swoj whisky, wstałem i zacz łem zbiera si do wyj cia, pani Bryson powiedziała kilka przepraszaj cych słów na temat swojej niedyspozycji a ja zrewan owałem si jej tym samym. - Przykro mi, e wła ciwie w niczym wam nie pomogli my, panie Cavell - odezwał si Bryson. Pomogli cie, pomogli cie odpowiedziałem. Praca policji przewa nie ogranicza si do sprawdzania i eliminowania ró nych mo liwo ci. Pozwolili cie nam wyeliminowa wi cej, ni s dzicie. Przepraszam, e narobiłem tyle zamieszania. Zdaj sobie spraw , jaki to wielki wstrz s dla waszych rodzin, tak blisko zwi zanych z Mordon. Ale mówi c o rodzinach, gdzie s teraz dzieci? - Chwała Bogu nie tutaj odparła pani Chipperfield. S u babci w Kencie... wie pan, maj teraz ferie jesienne i jak zwykle pojechały do niej. -Rzeczywi cie w tej chwili to dla nich najlepsze miejsce- przyznałem. Potem jeszcze raz ich przeprosiłem, szybko si po egnałem i wyszedłem. Na dworze było ju całkiem ciemno. Wróciłem do wynaj tego samochodu, wsiadłem i wyjechałem z bramy w lewo, do Alfringham. Po jakich czterystu metrach skr ciłem w najbli sz boczn drog , wył czyłem silnik i zgasiłem wiatła. Noga bardzo mnie bolała i powrót do domku Brysona zaj ł mi prawie pi tna cie minut. Okna pokoju zasłaniała stora, ale niezbyt szczelnie. Bez trudu mogłem zobaczy wszystko, co chciałem. Pani Bryson siedziała na kanapce, płacz c rzewnymi łzami. M obejmował j jedn r k , a w drugiej trzymał szklank whisky opró nion wi cej ni w połowie. Chipperfield, z tak

sam szklank , wpatrywał si w ogie z pociemniał i ponur twarz . Na wprost mnie siedziała na kanapce pani Chipperfield. Nie widziałem jej twarzy, a tylko jasne włosy, połyskuj ce w wietle lampy, kiedy pochylała si nad jakim przedmiotem, który trzymała w dłoni. Nie mogłem dostrzec, co to było, lecz nie musiałem- moje domysły równały si całkowitej pewno ci. Odszedłem cicho i bez po piechu wróciłem do samochodu. Do przyjazdu poci gu z Londynu i... Mary pozostało mi jeszcze dwadzie cia minut. Mary to dla mnie wszystko. Byłem z ni onaty zaledwie od dwóch miesi cy, ale wiedziałem, e tak b dzie do ko ca moich dni. Jest dla mnie wszystkim. Ka dy m czyzna z łatwo ci u ywa takich słów, które s tanie i zwykle nie maj wi kszego znaczenia. Jednak nie w wypadku Mary – trzeba j najpierw zobaczy , by uwierzy , e to prawda. Jest drobn liczn blondynk o zdumiewaj co zielonych oczach. Lecz nie to stanowi o jej wyj tkowo ci – wieczorem w Londynie, kiedy jest najwi kszy ruch, bez trudu mo na spotka przynajmniej kilka drobnych licznych blondynek na wyci gni cie r ki. Nie chodzi te o otaczaj c j zara liw atmosfer szcz cia, której ka dy ulega, ani o jej nieodparcie wesołe usposobienie, czy rado ycia rzucaj c si w oczy jak u kolibra. W niej jest co wi cej. Co szczególnego w twarzy, oczach i głosie, we wszystkim, co mówi i robi. Wła nie to sprawia , e jako jedyna znana mi osoba nie ma wrogów ani w ród kobiet ,ani w ród m czyzn. Tylko jedno słowo mo e opisa t szczególn cech , cho jest staro wieckie i cz sto u ywane w ujemnym znaczeniu - dobro . Mary sama nie znosi tak zwanych dobrych ludzi i nazywa ich wi toszkami, ale jej własna dobro otacza j w wyczuwalny sposób niczym pole magnetyczne, przyci gaj c do niej wi cej nieudaczników, rozbitków yciowych, poszkodowanych na ciele i umy le, ni w sumie kilkana cie osób mo e spotka w ci gu całego ycia .Jednakowo lgnie do niej staruszek, który do ywa swych dni, drzemi c na parkowej ławce w bladych promieniach jesiennego sło ca, i ptak ze złamanym skrzydłem. Złamane skrzydła to jej specjalno i dopiero teraz zacz łem sobie u wiadamia , e po ka dym złamanym skrzydle, jakie leczyła, zjawiało si nast pne którym poza ni nikt w wiecie nie wiedział. Ten idealny obraz dopełnia jedna wada, nadaj ca Mary cechy ludzkie - wybuchowy charakter co przejawia si w najbardziej widowiskowy sposób z akompaniamentem odpowiednio szokuj cego j zyka, ale tylko wówczas, gdy widzi ptaka ze złamanym skrzydłem... albo Osob , która ponosi za to odpowiedzialno . Jest moj on ja wci nie przestaj si dziwi , dlaczego za mnie wyszła. Mogła przecie po lubi tylu innych, a wybrała wła nie mnie. Pewnie dlatego, e przypomniałem jej ptaka ze złamanym skrzydłem. G sienica czołgu, która strzaskała mi nog w błocie pod Caen, i ten pocisk gazowy, co tak mi opalił cał połow twarzy, e Adonis by si do niej nie przyznał - chirurgia plastyczna okazała si bezsilna, a moje lewe oko z trudem rozró nia dzie i noc - wszystko to uczyniło mnie ptakiem ze złamanym skrzydłem. Przyjechał poci g i zobaczyłem j , jak wyskakuje z przedziału około dwudziestu metrów ode mnie, a za ni jakiego t giego faceta w rednim wieku, w meloniku i z parasolem, d wigaj cego jej walizki - wypisz wymaluj wielkomiejski kapitalista, który gn bi ubogich i eksmituje wdowy i sieroty. Nigdy przedtem go nie widziałem i byłem pewien, e Mary go nie znała. Ona po prostu zniewalała otoczenie ludzie, po których najmniej mo na si tego spodziewa , wprost bili si o to, eby jej pomóc, a ten kapitalista wygl dał na takiego, co umie walczy . Nadbiegła po peronie i wpadła na mnie z takim impetem, e ledwo utrzymałem si na nogach. Powitaniom nie było ko ca, a cho wci jeszcze nie mogłem si pogodzi ze zdziwionymi spojrzeniami współpasa erów, to jednak powoli zaczynałem si do nich przyzwyczaja . Ostatni raz widziałem j tego samego dnia rano, a witała si ze mn jak z dawno utraconym kochankiem, który wraca do domu po długoletnim pobycie na pustkowiach Australii. Akurat stawiałem Mary na ziemi, kiedy nadszedł kapitalista, rzucił walizki, promiennie u miechn ł si do mojej ony, uchylaj c kapelusza, i ruszył dalej. Odchodz c tanecznym krokiem, wci z promiennym u miechem zapatrzony w Mary, spadł z peronu. Kiedy wstał i zacz ł si otrzepywa , w dalszym ci gu promieniał. Ponownie uchylił kapelusza i znikł. Uwa aj, jak si u miechasz do swoich wielbicieli powiedziałem surowo. Chcesz, ebym przez ciebie do ko ca ycia pracował wył cznie na odszkodowania? Ten ciemi yciel klasy robotniczej, co wła nie sobie poszedł, zmusi mnie do chodzenia w jednym garniturze przez całe ycie. - On był naprawd bardzo miły rzekła z u miechem, przyjrzała mi si i nagle spowa niała. - Pierre Cavell, jeste zm czony, czym si zamartwiasz i boli ci noga. - Cavell ma twarz jak mask odparłem. Nie mo na odgadn , co czuje i my li... mówi o nim "nieprzenikniony". Spytaj kogo chcesz. - I piłe whisky. - Zmusiła mnie do tego tak długa rozł ka – stwierdziłem prowadz c Mary do samochodu. - Mieszkamy w "Zaje dzie". - Cudownie! Te dachy pokryte strzech , d bowe belki i zaciszne k ciki przy płon cym kominku! - wykrzykn ła, rado nie i zadr ała. - Ale zi b. Nie mog si doczeka , kiedy tam b dziemy. Dotarli my na miejsce w trzy minuty. Zaparkowałem samochód koło typowo nowoczesnego budynku, błyszcz cego szkłem i chromem. Mary spojrzała na , potem na mnie i rzekła - I to ma by ten "Zajazd"? - Spójrz na neon. Wygódki na dworze i podziurawione przez korniki słupki baldachimów nad łó kami ju wyszły z mody. - Ale na pewno maj centralne. Wła ciciel, który teraz wyst pował w drugiej roli jako recepcjonista, pewnie lepiej by si czuł w prawdziwym osiemnastowiecznym zaje dzie. Miał czerwon twarz, był bez marynarki i mocno zalatywało od niego browarem. Popatrzył na mnie spode łba, u miechn ł si do Mary i przywołał jakiego dziesi ciolatka, prawdopodobnie swojego syna, który zaprowadził nas na pi tro. Pokój okazał si do czysty, w miar przestronny, z widokiem na podwórze, którego wystrój był marn imitacj kontynentalnego ogródka piwiarni. Najwa niejsze, e jedno okno wychodziło na pokryte daszkiem przej cie, prowadz ce na kort. . Kiedy za chłopcem zamkn ły si drzwi, Mary podeszła do mnie i spytała - Jak tam ta twoja głupia noga, Pierre? Ale szczerze. - Nie najlepiej - przyznałem, dawno ju bowiem zrezygnowałem z udawania przed Mary, która przynajmniej wobec mnie zachowywała si jak wykrywacz kłamstw w ludzkiej postaci. - Ale to przejdzie. Jak zwykle. - A teraz na fotel - rozkazała. - Podstawimy ten stołek, o, tak. Dzi ju nie b dziesz wi cej u ywał tej nogi.

- Chyba jednak b d musiał. Ale tylko troszeczk . To cholernie przykre, ale nic nie poradz - Poradzisz - upierała si . - Nie musisz wszystkiego robi sam. Jest mnóstwo ludzi... - Obawiam si , e nie tym razem. Musz wyj . Dwukrotnie. Chciałbym, eby za pierwszym razem ze mn poszła, i dlatego zaprosiłem ci tutaj. Nie zadawała adnych pyta . Podniosła słuchawk telefonu i zamówiła whisky dla mnie, a dla siebie sherry. Alkohole przyniósł ten sam facet bez marynarki, lekko zadyszany z powodu wspinaczki po schodach. - Bardzo prosz , czy nie mogliby my zje kolacji w pokoju? - spytała u miechaj c si do niego. - Kolacj !? - wykrzykn ł z oburzeniem, a jego twarz jeszcze bardziej poczerwieniała, co wydawało si niemo liwe. - W pokoju? Kolacj ! A to dobre! My li pani, e tu jest co... mo e Hilton? Oderwał wzrok od sufitu, dok d kierował swoje błagalne spojrzenia w poszukiwaniu odsieczy z nieba, i znów popatrzył na Mary. Otworzył usta, jakby chciał co powiedzie , zamkn ł je, cały czas spogl daj c na Mary, i ju wiedziałem, e przegrał. - Hilton - powtórzył jak automat. - Ja... no, to zobacz , co si da zrobi ... Widzi pani... u nas_ nie ma takiego zwyczaju, ale... ale zrobi to z przyjemno ci , prosz pani. Wyszedł. - Prawo powinno kara takich jak ty - powiedziałem.- Nalej mi troch whisky i przynie telefon. Przeprowadziłem trzy rozmowy pierwsz z Londynem, drug z inspektorem Wylieem, a ostatni z Hardangerem. Wci jeszcze był w Mordon. Sprawiał wra enie człowieka zm czonego i podenerwowanego, czemu si nie dziwiłem. Miał za sob .długi i prawdopodobnie pełen frustracji dzie . - Cavell? - jego głos zabrzmiał niemal jak szczekni cie.- Jak ci poszło z tymi dwoma? My l o tych na farmie z Brysonem i Chipperfieldem? Nie ma nic. Dwustu wiadków przysi gnie; e wczoraj mi dzy jedenast wieczorem a północ aden z nich nie zbli ył si do Mordon na dziesi kilometrów. - Co ty opowiadasz? Dwustu... - Byli na dansingu. Dały co zeznania reszty podejrzanych z laboratorium numer jeden? - A co miały da ? -rzekł z gorycz . - My lisz, e morderca jest taki głupi; eby nie mie alibi? Oni wszyscy maj alibi... i to cholernie mocne. Ci gle nie jestem przekonany, . e to nie był kto z zewn trz. - A Chessingham i doktor Hartnell ? Czy ich zeznania trzymaj si kupy? - Dlaczego akurat ci dwaj? - spytał Hardanger podejrzliwie. - Interesuj mnie. Dzi wieczorem b d si z nimi widział i ciekaw jestem, co mówili. - Z nikim si nie b dziesz widział bez mojego pozwolenia, Cavell - Hardanger niemal krzyczał. - Niepotrzebni mi ludzie, którzy popełniaj głupie bł dy. - Nie zrobi bł du. I zobacz si z nimi. Generał powiedział, e mam woln r k , prawda? Oczywi cie mo esz mi zabroni , ale według mnie trudno to nazwa dawaniem - wolnej r ki. Generał nie b dzie tym zachwycony. Milczenie. Hardanger si opanowywał. W ko cu przemówił nieco łagodniejszym tonem. - Wmawiałe mi, e nie podejrzewasz Chessinghama. - Ale chc si z nim zobaczy . Jest bystry i spostrzegawczy, a przy tym ł czy go z Hartnellem wi cej ni zwykła znajomo . Interesuje mnie wła ciwie Hartnell. Cho jest wybitnym naukowcem, to jednak człowiek młody i finansowo nieodpowiedzialny. My li, e jak si zna na wirusach, to ju wystarczy, eby gra na giełdzie. Trzy miesi ce temu wsadził cał swoj gotówk w pewn spółk , która oferowała tanie nocne loty za pomoc imponuj cych ogłosze , zamieszczanych w ka dym krajowym dzienniku. Wszystko to stracił. Potem, kilka tygodni przed moim wyjazdem z Mordon, zadłu ył si na hipotek swojego domu. Chyba równie i to prawie zupełnie stracił, próbuj c sobie odbi tamto. - Dlaczego u diabła wcze niej mi o tym nie powiedziałe ? - spytał Hardanger. - Dopiero dzi nagle mi si przypomniało. - Dopiero dzi nagle mi... - urwał, jakby si dusił, a pó niej zacz ł gło no rozwa a Czy to nie za proste? Naskoczy na Hartnella? Wył cznie dlatego, e grozi mu bankructwo? - Nie wiem. Mówi tylko; e nie zawsze jest rozs dny. Musz to zbada . Obaj naturalnie maj alibi? - Byli w domu. Ich rodziny to potwierdzaj . Chciałbym si potem z tob zobaczy - rzekł, co wiadczyło, e ust pił. - B d w Alfringham w s dzie. - Ja jestem w "Zaje dzie". To par minut drogi. .Nie mógłby wpa do nas około dziesi tej? - Nas? - Po południu przyjechała Mary. - Mary? W jego głosie wyczułem zaskoczenie, podejrzliwo , które nie starał si ukry , lecz przede wszystkim rado . Hardanger nie darzył mnie zbyt wielk sympati z jednego wa nego powodu zabrałem mu najlepsz sekretark , jak kiedykolwiek miał. Mary pracowała z nim trzy lata, a je li o kim mo na powiedzie , e jest uwielbiany, cho przewrotny jak bazyliszek, to tylko o niej. Powiedział, e b dzieé koło dziesi tej. Rozdział pi ty Jechałem do Lasu Hailemskiego z siedz c obok mnie Mary, która dziwnie milczała. Podczas kolacji wszystko jej opowiedziałem wszystko bez wyj tku jeszcze _ nigdy nie zauwa yłem u niej strachu, lecz teraz si bała. Nawet bardzo. Dwoje przestraszonych ludzi w samochodzie. zajechali my pod dom Chessinghama mniej wi cej kwadrans przed ósm . Do frontowych drzwi tej staromodnej kamiennej budowli o płaskim dachu i długich, w skich oknach prowadziły schodki, równie zbudowane z kamienia, biegn ce ponad rowem, który otaczał dom niby fosa i zapewniał wiatło-dzienne suterenie. W gał ziach wysokich drzew, rosn cych wokół budynku, szumiał wiatr i wła nie zaczynała si ulewa. Ta sceneria i wieczorna pora wietnie pasowały do naszego nastroju.

Chessingham usłyszał nadje d aj cy samochód i ju czekał u szczytu schodów. Był blady i spi ty, ale to o niczym nie wiadczyło, ka da bowiem osoba, któr cokolwiek ł czyło z blokiem "E", miała wystarczaj ce powody, eby tego dnia tak wygl da . nie wyci gn ł r ki na powitanie, jednak otworzył drzwi na o cie i stan ł z boku, by nas przepu ci . - Cavell - powiedział. - Słyszałem, e byłe w Mordon. Raczej si ciebie tutaj nie spodziewałem. My lałem, e dzisiaj zadawano mi ju do pyta . - Nasza wizyta jest całkiem prywatna zapewniłem go.- To moja ona, Chessingham. Kiedy j ze sob zabieram, wówczas kajdanki zostawiam w domu. Nie było w tym nic zabawnego. Z oci ganiem u cisn ł r k Mary i wprowadził nas do staromodnego salonu z ci kimi meblami z epoki króla Edwarda, aksamitnymi draperiami od sufitu po sam podłog i ogniem płon cym na ogromnym kominku, przy którym w fotelach z wysokimi oparciami siedziały dwie osoby. Jedna z nich ładna, niespełna dwudziestoletnia dziewczyna - miała takie same br zowe włosy i oczy jak Chessingham. Jego siostra. Druga to oczywi cie ich matka, ale znacznie starsza, ni si spodziewałem. Dokładniej si przyjrzawszy stwierdziłem, e wcale nie jest a tak stara, na jak wygl da. Włosy miała zupełnie białe, jej oczy szkliły si owym dziwnym blaskiem, który daje si zauwa y u starych ludzi pod koniec ycia, a zło one na podołku wychudzone r ce pokryte były zmarszczkami i siateczk drobnych sinych yłek. To nie stara, lecz chora, bardzo chora kobieta, która si przedwcze nie postarzała Siedz c trzymała si jednak bardzo - Pa stwo Cavellowie - przedstawił nas Chessingham. - O panu Cavellu ju nieraz wam wspominałem. Moja mama, moja siostra Stella. - Witam pa stwa! Pani Chessingham mówiła w sposób bezpo redni pewnym i rzeczowym tonem, który doskonale -by pasował do wiktoria skiego salonu i domu pełnego słu by. Spojrzała badawczo na Mary. - Niestety nie mam ju tak dobrego wzroku jak niegdy , ale... mój Bo e, pani jest naprawd pi kn kobiet . Prosz podej i usi koło mnie. Jak e si panu udało zdoby takie cudo, panie Cavell? - Chyba przez pomyłk wzi ła mnie za kogo innego- odparłem. - Tak bywa - stwierdziła pani Chessingham. W jej oczach błysn ły iskierki humorów, a potem mówiła dalej - To straszne, co si dzi wydarzyło w Mordon. Straszne. Wszystkiego si dowiedziałam. Po chwili milczenia na jej ustach znów pojawił si blady u miech. - Panie Cavell - powiedziała - mam nadziej , e nie przyjechał pan tutaj po to, eby od razu zabra Erica do wi zienia - Nawet nie zd ył zje kolacji. Widzi pan, wszystko przez te nerwy. - Jedyne, co ł czy syna z t spraw , pani Chessingham, to nieszcz liwy zbieg okoliczno ci, e akurat pracuje w laboratorium numer jeden. Interesujemy si nim tylko dlatego, eby całkowicie i ostatecznie uwolni go od podejrze . ka da kolejna osoba, któr eliminujemy, w pewnym sensie posuwa ledztwo do przodu. - Jego nie trzeba eliminowa - powiedziała pani Chessingham nieco oschłym tonem. - Eric nie ma z tym nic wspólnego. - Nale y sprawdzi wszystkie zeznania, nawet je li mo e okaza si to niepotrzebne Miałem ogromne trudno ci z przekonaniem komisarza, e to ja powinienem tu przyjecha zamiast jednego z jego funkcjonariuszy. Zauwa yłem, jak Mary ze zdumienia wytrzeszczyła oczy, ale szybko si opanowała. - Dlaczego pan to uczynił, panie Cavéll? - Zrobiło mi si al młodego Chessinghama, który musiał czu si głupio i bezradnie wobec tak apodyktycznego zachowania swojej matki. - Poniewa znam pani syna, a policja nie. Pozwoli to nam z punktu oszcz dzi trzy czwarte pyta . A w takich wypadkach jak ten wywiadowcy z Wydziału Specjalnego potrafi zadawa mnóstwo bardzo nieprzyjemnych i zb dnych pyta . - Bez w tpienia Nie w tpi te e w razie potrzeby pan równie umie by bezwzgl dny jak wszyscy m czy ni, których kiedykolwiek poznałam. Wiem jednak, e teraz nie ma takiej potrzeby. Westchn ła i poło yła dłonie na por czach fotela. - Mam nadziej , e mi pan wybaczy. Jako starsza pani, która niezbyt dobrze si czuje, mam pewne przywileje...Kolacja w łó ku jest jednym z nich - powiedziała, a potem z u miechem zwróciła si do Mary Chciałabym z pani porozmawia , moje dziecko. Tak niewiele osób mnie odwiedza, wi c musz to wykorzysta . Nie zechciałaby mi, pani pomóc przy wchodzeniu na te okropne schody? Stella tymczasem zajmie si kolacj - Przepraszam za zachowanie mojej matki odezwał si Chessingham, kiedy zostali my sami. Nie chciała... - Uwa am, e jest wspaniał kobiet . Nie musisz mnie przeprasza - odparłem i na te słowa twarz mu si nieco rozpogodziła. - A teraz. do rzeczy. Mówiłe , e cał noc byłe w domu. Matka i siostra oczywi cie to potwierdz ? - Oczywi cie - powiedział z u miechem. - Potwierdziłyby, nawet gdybym nie był - Z tego, co widziałem, trudno si temu dziwi - pokiwałem głow . - We wszystko, co mówi twoja matka, mo na uwierzy . Ale nie siostra. jest młoda i niedo wiadczona... Sprawny policjant rozgryzie j w pi minut. Jeste za sprytny, eby tego faktu nie uwzgl dnia , a wi c musisz mówi prawd , je li masz z tym cokolwiek wspólnego. Czy obie mog zar czy , e cały wieczór byłe w domu...powiedzmy do jedenastej pi tna cie? - Nie - odparł marszcz c brwi. - Stella poszła spa około pół do jedenastej, a ja jeszcze siedziałem przez par godzin na dachu. - W swoim obserwatorium? Słyszałem o nim. Czy kto mo e potwierdzi , e tam byłe ? - Nie - odpowiedział i zastanawiaj c si znowu zmarszczył brwi. - Ale czy to takie wa ne? Przecie nie mam nawet roweru, a o tej porze autobusy ju nie kursuj . Je eli byłem tu o dziesi tej trzydzie ci, to i tak nie mógłbym doj do Mordon przed jedenast pi tna cie. Jak wiesz, to a siedem kilometrów. - Czy wiesz, w jaki sposób dokonano przest pstwa? spytałem. To znaczy. czy o tym słyszałe ? Kto odwrócił uwag stra ników, a w tym czasie kto inny poprzecinał ogrodzenia. Ten pierwszy uciekł potem Bedfordem skradzionym w Alfringham. - Słyszałem co w tym rodzaju. Policjanci nie byli zbyt rozmowni, ale doszły mnie plotki.