andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony618 092
  • Obserwuję359
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań492 323

Alistair MacLean - Tabor do Vaccares

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :872.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Alistair MacLean - Tabor do Vaccares.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera M MacLean Alistar
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 116 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 65 stron)

Ksi ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl Alistair MacLean TABOR DO VACCARES Wst p Przy pełnej kurzu kr tej cie ce w górach Prowansji zatrzymali si na wieczorny posiłek Cyganie. Przybyli z Transylwanii, z w gierskiej puszty, z wysokich Tatr, a nawet z rumu skich pla omywanych przez wody Morza Czarnego. Ich tabor miał za sob dług drog . Przemierzyli monotonne, spalone sło cem równiny Europy rodkowej oraz pełne trudów i niebezpiecze stw ła cuchy górskie. Była to, krótko mówi c, m cz ca podró , nawet dla nich, którzy mieli włócz g we krwi. Jednak twarze m czyzn, kobiet, a nawet dzieci, siedz cych półkolem przy dwóch koksownikach, nie zdradzały wyczerpania. W swych tradycyjnych strojach przysłuchiwali si łagodnym, melancholijnym d wi kom muzyki pochodz cej z w gierskich stepów. Nie było wida po nich zm czenia, poniewa w przeciwie stwie do swych przodków, w druj cych przez Europ kolorowymi, niewygodnymi wozami zaprz onymi w konie, współcze§ni Cyganie poruszali si nowoczesnymi i doskonale wyposa onymi karawaningami turystycznymi, l ni cymi od chromu i lakieru. Teraz ich podró zbli ała si ku ko cowi. Liczyli na to, e uda im si uzupełni zasoby finansowe, powa nie uszczuplone podczas długiej drogi, dlatego te zmienili swe codzienne ubrania na tradycyjne cyga skie stroje. Cieszyło ich tak e, e pielgrzymka ko czy si ju za trzy dni. To wszystko sprawiło, e na twarzach Cyganów malował si spokój i zadowolenie, zaprawione pewn melancholi . W§ród nich znajdował si jeden m czyzna, który nie słuchał muzyki. Siedział z nieprzeniknion twarz z dala od pozostałych Cyganów na ostatnim stopniu schodków swojego pojazdu, na wpół pogr ony w cieniu. Nazywał si Czerda i był ich przywódc . Pochodził z wioski poło onej gdzie§ w delcie Dunaju, której nazwa była trudna do wymówienia. Ten wysoki, proporcjonalnie zbudowany i dobrze ami §niony m czyzna w sile wieku sprawiał wra enie dziwnie odpr onego, jednak czuło si , e jest to pozorny spokój, e na zagro enie odpowie błyskawicznie. Zreszt jego kruczoczarne włosy, w sy i oczy oraz czarne ubranie, nieodparcie kojarzyły si z jastrz biem. Na kolanie oparł r k z pal cym si cygarem, którego dym spowijał mu twarz, ale tego nawet nie zauwa ał. Zdumiewały jego oczy, które ani przez chwil nie były nieruchome. Niewiele uwagi po wi cał swym rodakom skupionym przy koksowych piecykach. Znacznie bardziej interesował go poszarpany ła cuch górski, którego wapienne skały bielały w wietle ksi yca, a zdecydowanie najbardziej długi rz d cyga skich karawaningów. Tam jego spojrzenie biegło najcz ciej. W ko cu dostrzegł co ciekawego, wstał i przydepn ł cygaro. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, gdy bezgło nie ruszył w stron parkuj cych pojazdów. M czyzna, który w cieniu ostatniego wozu czekał na Czerd , wygl dał jak jego młodsza, ale wierna pod ka dym wzgl dem kopia. Był nieco mniej barczysty i ni szy, lecz zarówno sylwetk , jak i rysami twarzy przypominał cyga skiego przywódc sprzed kilkunastu lat. Nawet niezbyt spostrzegawczy człowiek nie miałby w tpliwo ci, e to jest jego syn. Czerda, który nigdy nie u ywał zb dnych słów czy gestów, uniósł jedynie brew. Młodzieniec skin ł głow , wyprowadził go na drog i wskazał odległ o niespełna pi dziesi t metrów cian białego wapienia. Wznosiła si ona prawie pionowo, za u podnó a przypominała plaster miodu gigantycznych pszczół. Taki wygl d nadawały jej prostok tne otwory ró nej wielko ci, rozmieszczone zupełnie bez ładu i składu, lecz niew tpliwie b d ce dziełem człowieka. Wej cie, które wskazywał młody Cygan, tak na oko miało około dwunastu metrów wysoko ci i tyle samo szeroko ci. Czerda skin ł głow , po czym odwrócił si i spojrzał w prawo. Z cienia wyłoniła si jaka posta i uniosła r k , Cygan w ten sam sposób odpowiedział na to pozdrowienie i wskazał na skał . Człowiek bez słowa znikn ł, za Czerda skierował si w lew stron , gdzie zauwa ył cie drugiego m czyzny i powtórzył te same gesty, nast pnie wzi ł od syna latark i razem pod yli szybko ku czerniej cemu w oddali wej ciu. wiatło ksi yca, który wła nie wyszedł zza chmur, zal niło na no ach o w skich, długich ostrzach, lekko zakrzywionych na ko cach, które Cyganie trzymali w dłoniach. Muzyka dochodz ca z taboru zmieniła tempo i nastrój: skrzypce wzywały teraz do cyga skiego ta ca. Od samego wej cia ciany jaskini rozsuwały si na boki a sklepienie unosiło w gór , tworz c wn trze przypominaj ce gigantyczn katedr lub staro ytny grobowiec. Obaj m czy ni wł czyli latarki, ale strumienie wiatła, cho silne, to jednak nie zdołały dotrze do przeciwległej §ciany olbrzymiej pieczary, któr wykuły w skale dawno wymarłe generacje Prowansalczyków. Nie mogło by nawet cienia w tpliwo ci, e jest ona dziełem ludzkich r k: na pionowych

cianach wida było tysi ce poziomych i pionowych naci w miejscach, gdzie oddzielono rozmaitej wielko ci bloki wapienia. Dno jaskini było podziurawione prostok tnymi otworami, niektóre z nich mogły pomie ci samochód osobowy, inne za nawet domek jednorodzinny. W k tach le ały sterty kamieni, lecz poza tym wn trze pieczary sprawiało wra enie, jakby przed chwil kto j wysprz tał. Po obu stronach wej cia znajdowały si solidne otwory, za którymi panowała absolutna, nieprzenikniona ciemno . Było to miejsce ponure, napi tnowane przez los, nieubłaganie wrogie, gro ne i naznaczone mierci , lecz na adnym z Cyganów nie wywarło najmniejszego nawet wra enia. Pewnym krokiem niemal równocze nie ruszyli w stron wej cia znajduj cego si z prawej strony. Gł boko, w samym sercu kamiennej pułapki, stała przytulona plecami do ciany drobna posta , ledwie zauwa alna w zimnym blasku ksi yca, który przedostawał si przez p kni cia w suficie. Palce jej były kurczowo wbite w skał , jakby chciała si w ni wtopi , jakby w niej próbowała znale schronienie. Chłopiec ten miał nie wi cej ni dwadzie cia lat. Był ubrany w ciemne spodnie i biał koszul . Na jego szyi połyskiwał srebrny krzy yk zawieszony na delikatnym, równie srebrnym ła cuszku, który unosił si i opadał z regularno ci metronomu, poruszany szybkim oddechem, wiadcz cym o zupełnym wyczerpaniu. W ciemno ci błyszczały białe z by wyszczerzone w upiornym u miechu przera enia. Rozd te nozdrza i wytrzeszczone oczy oraz twarz błyszcz ca od potu jak wysmarowana wazelin dopełniały obrazu miertelnie przestraszonego człowieka. Osi gn ł on ju niemal kres swych mo liwo ci fizycznych, maj c jednocze nie wiadomo nieuchronnie zbli aj cej si mierci. Panika, jaka ogarn ła chłopca, pozbawiła go zdrowego rozs dku i zepchn ła w otchła szale stwa. Uciekinier wstrzymał oddech, gdy dostrzegł dwa kr ki wiatła ta cz ce przy lewym wej ciu do jaskini. Przez chwil stał jak skamieniały, obserwuj c zbli aj ce si wiatła, ale po kilku sekundach obudził si w nim instynkt samozachowawczy i z cichym j kiem rzucił si w praw stron . Buty na mi kkiej podeszwie pozwalały mu porusza si bez 7 szelestnie. Min ł zakr t i zwolnił, wyci gaj c przed siebie r ce, bowiem za załomem panowały absolutne ciemno ci, nie rozja nione nawet rozproszonym wiatłem ksi yca. Musiał poczeka , a oczy przyzwyczaj si do ciemno ci. Powoli ruszył ku nast pnej jaskini, kieruj c si bardziej wyczuciem ni wzrokiem. Przyspieszony oddech odbijał si echem od niewidocznych cian otaczaj cych chłopaka, wywołuj c dziwne szepty. Tymczasem obaj Cyganie posuwali si wawo stale naprzód, o wietlaj c drog latarkami; co kilkana cie sekund wiatła zataczały półokr g, omiataj c wn trze jaskini. Na znak Czerdy zatrzymali si i dokładnie sprawdzili najbardziej oddalon od wej cia cz pieczary. Okazała si pusta, a Czerda z zadowoleniem kiwn ł głow , po czym zagwizdał w szczególny sposób. Chłopak słysz c ten dwutonowy d wi k znieruchomiał, skurczył si w swej kryjówce, która oczywi cie nie mogła da adnego schronienia przed po cigiem. Przera ony, spojrzał w stron , sk d dobiegł gwizd i prawie natychmiast odwrócił si , gdy z lewej strony podziemnego labiryntu dobiegł do niego identyczny d wi k, a po kilku sekundach trzeci - z prawej. Ogarni ty panik próbował co dostrzec lub usłysze , ale poza dalekim głosem skrzypiec, przypominaj cym odległ epok wzgl dnego bezpiecze stwa, nic nie m ciło ciszy i nie rozpraszało ciemno§ci. Wewn trz jaskini panował złowró bny spokój. Przez kilka sekund stał nieruchomo sparali owany strachem. Wytr ciły go z tego stanu kolejne gwizdy dochodz ce w tej samej kolejno ci i z tych samych kierunków, ale ze znacznie bli szej odległo ci. Towarzyszył im poblask latarek z kierunku, z którego przybył. Pobiegł na o§lep w stron , z której nie było słycha adnych d wi ków. Nie przyszło mu do głowy, e mo e to by pułapka. Chłopak ju nie był zdolny trze wo my le . Teraz kierował nim instynkt silniejszy ni rozum, instynkt, który mówił, e jak długo człowiek si nie poddaje, tak długo yje. Przebiegł zaledwie kilka kroków, gdy dziesi metrów przed nim rozbłysło wiatło latarki. Zatrzymał si jak wryty. Wolno opu cił rami , którym odruchowo osłonił oczy przed nagłym blaskiem, i mru c je rozejrzał si , próbuj c ustali rozmiar i odległo od tego nowego zagro enia. jednak zdołał jedynie dostrzec masywn posta , trzymaj c w jednej r ce latark . Po chwili powoli wysun ła si do przodu druga r ka, dzier ca mocno długi, cienki o lekko zakrzywionym ostrzu nó , w którym odbijało si wiatło. Nast pnie latarka i nó zacz ły si wolno zbli a do nieruchomej postaci. Chłopak odwrócił si , zrobił dwa kroki i ponownie stan ł jak wryty - przed nim równie blisko rozbłysły dwie latarki tak e o wietlaj ce dłonie z no ami. Najbardziej przera aj ca była cisza, w jakiej si to wszystko odbywało i powolne podchodzenie cigaj cych, którzy coraz bardziej osaczali zbiega, jakby mieli pewno jego nieuchronnego ko ca. - No, Aleksandrze - nagle odezwał si łagodnym głosem Czerda. - Jeste my starymi przyjaciółmi, prawda? Nie chcesz nas ju zna ? Dlaczego? Zapytany z j kiem rzucił si w prawo, gdzie było wida wej cie do kolejnej jaskini. Z trudem łapi c powietrze i potykaj c si co par kroków, wbiegł do jej wn trza, nie zatrzymywany przez prze ladowców, którzy nawet za nim nie pod yli. Bez po piechu, jak dotychczas, zmienili po prostu kierunek marszu i z wolna ruszyli za nim. Chłopak stan ł i rozejrzał si bł dnym wzrokiem - jaskinia była niewielka, a blask latarek z tyłu na tyle silny, by mógł dostrzec, e wszystkie ciany s solidn skał bez adnych otworów czy szczelin, które umo liwiłyby dalsz ucieczk . Jedynym wyj ciem było to, przez które wbiegł, co oznaczało tylko jedno - koniec ucieczki.

Dopiero wtedy do jego ot piałego umysłu dotarło, e ta jaskinia czym si ró ni od pozostałych. Wprawdzie wiatło latarek mogło rozproszy mrok, ale prze§ladowcy byli jeszcze zbyt daleko, by tak dobrze o§wietli całe wn trze, a przecie widział wszystko wyra nie. W porównaniu z poprzednimi pieczarami w tej panował półmrok. Prawie u jego stóp zaczynało si skalne usypisko, powstałe najwyra niej w wyniku jakiego powa nego kataklizmu w przeszło ci. Odruchowo uniósł głow i stwierdził, e rumowisko wznosz ce si pod k tem mniej wi cej czterdziestu stopni nie miało szczytu; ci gn ło si w gór na jakie kilkana cie metrów, a na jego szczycie było wida otwór, przez który przebłyskiwało rozgwie d one niebo. St d wła nie pochodziło wiatło rozpraszaj ce mroki jaskini - z dawno zarwanego stropu. Chłopak był nieludzko zm czony, ale ten widok pobudził jego organizm do jeszcze wi kszego wysiłku; jego mi nie działały zupełnie niezale nie od ot piałego umysłu. Spojrzał do tyłu, oceniaj c, jak daleko jest po cig, dopadł osypiska i zacz ł si na nie wdziera . Rumowisko było miejscem niepewnym i niebezpiecznym nawet dla kogo , kto próbowałby je pokona ostro nie; na ka de pół metra, które 9 Aleksander pokonał pod gór zsuwał si trzydzie ci centymetrów w dół. Jednak strach dodawał mu sił, pozwalaj c przezwyci y nawet prawa ci enia i tarcia. Uciekinier pi ł si w gór , wbrew fizyce i zdrowemu rozs dkowi, po osuwaj cym si rumowisku, na które nikt przy zdrowych zmysłach nawet by nie próbował wej . Po pokonaniu jednej trzeciej drogi chłopiec zdał sobie spraw , e pod nim zrobiło si dziwnie jasno. Spojrzał w dół i zobaczył stoj ce nieruchomo trzy postacie. Uniesione głowy wiadczyły, e obserwuj jego wysiłki, ale latarki teraz zostały skierowane w dół na skaliste podło e. Było to tak dziwne, e nawet otumaniony umysł zbiega to zauwa ył, ale nie miał czasu zastanawia si nad tym, gdy skały pod jego nogami zacz ły si osuwa i musiał szybko posuwa si dalej. Kolana bolały go od potłucze , ale pomimo otartych dłoni, połamanych i ponadrywanych paznokci, d ył wytrwale ku zbawczemu otworowi. Mniej wi cej w dwóch trzecich drogi musiał zrobi kolejny przystanek, gdy pokrwawione r ce i nogi odmawiały posłusze stwa. Ponownie spojrzał w dół i ze zdumieniem stwierdził, e trójka prze ladowców znajduje si dokładnie w tym samym miejscu i w takich samych pozycjach jak poprzednio. Wygl dali zupełnie tak, jakby na co czekali. W ot piałym umy le zbiega zacz ł wreszcie kiełkowa niepokój. Na co czekaj ? Uniósł głow ku niebu i ju znał odpowied . Na kraw dzi otworu siedział m czyzna, o wietlony blaskiem ksi yca. Cie cz ciowo skrywał jego twarz, ale mo na było dostrzec czarny, sumiasty w s i błysk białych z bów; wygl dało, e człowiek ten si u miecha. W prawej dłoni trzymał latark , a w lewej nó o w skim, zakrzywionym ostrzu. Widz c uniesion głow chłopaka, m czyzna wł czył latark i zsun ł si do wn trza jaskini. Na twarzy uciekiniera nie było adnej reakcji z tego głównie powodu, e wła ciwie nie odczuwał ju nic. Zatrzymał si na chwil , obserwuj c zbli anie si kolejnego prze ladowcy, którego poprzedzały osuwaj ce si kamienie, po czym gwałtownie rzucił si w bok, aby unikn ciosu no em. Wówczas jego nogi straciły oparcie i wraz z obluzowanym kawałkiem wapienia zjechał w dół, rozpaczliwie koziołkuj c. Ten ruch spowodował osypywanie si coraz wi kszej masy skalnych odłamów, które utworzyły istn lawin , tak e schodz cy z góry m czyzna, by utrzyma równowag , musiał robi coraz szybsze i coraz dłu sze kroki, a w ko cu wyprzedził tego, kogo cigał. Towarzyszyło mu bombardowanie mniejszymi i wi kszymi kamieniami sypi cymi si w dół z rumowiska. Było ono tak silne, e wszyscy prze ladowcy cofn li si ku wyj ciu o dobre dziesi kroków. Aleksander z głuchym łomotem wyl dował na ziemi, instynktownie osłaniaj c głow ramieniem. Za nim jeszcze przez kilkana cie sekund sypały si wapienne okruchy, bole nie go obtłukuj c. Gdy wreszcie kamienny deszcz ustał, chłopiec przez dłu sz chwil le ał nieruchomo, oszołomiony nagło ci wydarze . Wreszcie si pozbierał i stan ł niepewnie na nogach. Rozejrzał si wokół. Otaczał go zacie niaj cy si powoli kr g zło ony z pi ciu m czyzn uzbrojonych w no e. Ale Aleksander ju nie przypominał zaszczutego zwierz cia; w ci gu ostatnich minut przeszedł przez wszystkie rodzaje strachu i zd ył pogodzi si ze swym losem. Ju nie miał si czego ba , mógł spokojnie spojrze mierci w twarz. Spojrzał wi c w twarze jej pi ciu wysłanników. Stał i czekał, a przyjd po niego. Czerda poło ył ostatni kawałek skały na szczycie kopca, który powstał u podnó a osypiska, i wyprostował si . Krytycznym wzrokiem obejrzał dzieło i z zadowoleniem skin ł głow . Nast pnie wskazał pozostałym wyj cie, po raz ostatni rzucił okiem na stert kamieni i ruszył w lad za innymi. Gdy znale li si przed skalnym labiryntem, w dziwnie ostrym wietle ksi yca, Czerda skin ł na syna. Ten zwolnił pozwalaj c, by pozostała trójka znacznie ich wyprzedziła. - My lisz, Ferenc, e s jeszcze w ród nas jacy niedoszli kapusie? - cicho spytał Czerda. - Nie wiem. Nie ufam Josefowi i Pauli, ale kto to mo e mie pewno ? - No to b dziesz ich obserwował, tak jak obserwowałe biednego Aleksandra, niech mu ziemia lekk b dzie. - Czerda prze egnał si bez ladu wesoło ci. - B d - w głosie Ferenca było słycha zdziwienie, e ojciec mówi o rzeczach tak oczywistych. - Za godzin b dziemy w hotelu. Jak my lisz, zarobimy co dzisiejszej nocy? - Kogo obchodz grosze rzucane przez bogatych snobów? -- parskn ł pogardliwie Czerda. - Tego, kto nam płaci, tam nie b dzie. Jednak musimy odwiedzi ten zasrany hotel, tak jak robili my dotychczas i b dziemy robi w

przyszło ci. Nie nale y wzbudza niepotrzebnych podejrze , mój synu. Pozory s wygodne i bezpieczne. Nigdy nie wolno ci o tym zapomnie . 10 11 - Tak, ojcze - przytakn ł Ferenc i pospiesznie schował nó . Cyganie wrócili do obozowiska nie zauwa eni przez nikogo i siedli z dala od siebie, poza zasi giem blasku rzucanego przez ogie . Zgromadzeni przy ognisku nadal przysłuchiwali si t sknym melodiom granym na skrzypcach. Ognie przygasły, ukazuj c czerwone w gle i muzyka niespodziewanie umilkła. Skrzypkowie nisko si skłonili, a słuchacze nagrodzili ich oklaskami. Najgło niej bił brawo Czerda, zupełnie jakby wła nie wysłuchał gry Heifetza podczas koncertu w Carnegie Hall. Cały czas jednak jego oczy bł dziły po okolicy, najcz ciej za- trzymuj c si na wapiennej cianie kryj cej jaskini , która niedawno stała si grobowcem. Rozdział pierwszy “Mury fortyfikacji Les Baux wygl daj niczym przer bane toporem olbrzyma, a ponure szcz tki fortecy s najbardziej opuszczonymi ruinami w całej Europie" - głosił przewodnik, ilustrowany kolorowymi zdj ciami. Dalej mo na było przeczyta : “Cho upłyn ły wieki, Les Baux nadal jest otwartym grobowcem i ponurym wspomnieniem redniowiecznego miasta, które yło gwałtownie i podobnie sko czyło. Ogl da Les Baux to jak spojrze w wykut w nieprzemijaj cym kamieniu twarz mierci". Przewodniki turystyczne maj tendencj do ujmowania spraw grafoma sko i górnolotnie, nale y jednak przyzna , e przeci tny czytelnik po obejrzeniu pozostało ci Les Baux nie byłby szczególnie uradowany, gdyby jaki bogaty przodek zapisał mu t okolic w testamencie. Bezsprzecznie było to najbardziej niego cinne, opuszczone i zdecydowanie niezach caj ce gruzowisko w zachodniej Europie. Całkowite i wprawiaj ce w osłupienie zniszczenie było dziełem siedemnastowiecznych saperów, którzy stracili cały miesi c i Bóg jeden wie ile ton prochu, by doprowadzi twierdz do stanu całkowitego zniszczenia. Trzeba przyzna , e naprawd si starali - osi gn li efekty zbli one do wybuchu bomby atomowej, gdy stara forteca została niemal całkowicie unicestwiona. Nadal jednak w jej pobli u ludzie yli, pracowali i umierali. U stóp zachodniego zbocza, na którym stały mury Les Baux rozci gał si obszar, doskonale pasuj cy do ruin. Został on słusznie nazwany Piekieln Dolin - cz ciowo dlatego, e był poło ony mi dzy ruinami twierdzy a podnó em gór, a cz ciowo dlatego, e w lecie ta gł boka, wychodz ca na południe kotlina była niewiarygodnie gor ca i pozbawiona ycia. Nazwa pasowała idealnie. Jednak e w północnej cz ci tego “uroczego" zak tka rozci gał si zaskakuj cy widok; le ała tam zielona, doskonale utrzymana, wr cz luksusowa oaza, która wygl dała wprost ba niowo. Był to hotel, otoczony wysadzanymi drzewami alejkami, egzotycznymi ogrodami i basenem z bł kitn wod . Ogrody roz 13 ci gały si na południe, basen był po rodku, za od strony północnej , za du ym podjazdem, kilka schodków prowadziło si na prostok tny parking, obro ni ty g stym ywopłotem i przykryty wiklinowym dachem, zapewniaj cym cie . Za basenem znajdowało si ocienione patio, a dalej stał hotel. Jego budynek stanowił architektoniczn krzy ówk klasztoru braci trapistów i hiszpa skiej hacjendy. Prawd powiedziawszy, był to jeden z najlepszych, a wi c i najdro szych hoteli w Europie. Naturalnie, restauracja była na równie wysokim poziomie. Patio dyskretnie o wietlały niewidoczne lampy zawieszone na dwóch najwy szych drzewach, których gał zie zwieszały si nad pi tnastoma stolikami. Stały one w sporej odległo ci od siebie, l ni c od kryształów i sreber. Kuchnia z pewno ci była tu znakomita, a cisza, w jakiej go cie spo ywali posiłki, kojarzyła si z pełnym nabo e stwa spokojem panuj cym zwykle w wielkich katedrach wiata. Jednak e nawet w tym gastronomicznym raju zazgrzytała fałszywa nuta. “Nuta" ta wa yła jakie sto kilogramów i gadała bez chwili przerwy, niezale nie od tego czy usta miała pełne, czy nie. Ten postawny m czyzna bez w tpienia zwracał na siebie uwag innych go ci. Zreszt zostałby zauwa ony nawet gdyby wszyscy razem spadli z północnego zbocza Eigeru. Po pierwsze, mówił nadzwyczaj dono nym głosem, cho nie była to poza nowobogackiego ani jakiego zrujnowanego arystokraty, podkre laj cego w ten sposób wy szo swej sfery. W ogóle nie interesowało go, czy kto mu si przysłuchuje, czy nie. Go był wysokim, barczystym, pot nym m czyzn , ubranym w dwurz dowy smoking, tak dopasowany, e guziki były chyba przyszyte strunami od fortepianu. Czarne włosy, czarny w s, taka bródka i monokl w czarnej oprawie dopełniały cało ci obrazu. Monokl był wła nie w u yciu; przez niego m czyzna uwa nie studiował menu. Przy stoliku towarzyszyła mu niezwykle pi kna dwudziestokilkuletnia dziewczyna, ubrana w niebiesk minisukienk . W tej chwili spogl dała ze sporym zaskoczeniem na swego brodatego towarzysza, którego gło ne kla ni cie sprowadziło natychmiast do ich stolika wła ciciela w ciemnym garniturze, szefa sali w jasnym ubraniu i dy urnego kelnera w słu bowym uniformie. - Encore - rzekł brodacz głosem tak subtelnym, e z pewno ci był słyszany nawet na zapleczu kuchni. - Naturalnie - skłonił si wła ciciel. - Nast pny antrykot dla ksi cia de Croytor. Natychmiast! Obaj kelnerzy skłonili si jak przygi ci podmuchem wiatru, wykonali zwrot niczym na placu defilad i dyskretnym truchtem ruszyli w kierunku kuchni. Blondynka z rozbawieniem przygl dała si swemu towarzyszowi. - Ale ksi ...

- Dla ciebie Charles - zdecydowanie przerwał jej de Croytor. Tytuły nie robi na mnie wra enia, cho forma wielki ksi ju si przyj ła, bez w tpienia z powodu moich imponuj cych rozmiarów, imponuj cego apetytu i wielkopa skich manier wobec wszystkich gorzej urodzonych. Dla ciebie jednak, Lila, jestem po prostu Charles. Dziewczyna, wyra nie zmieszana, szepn ła mu co , czego najwyra niej nie usłyszał. Naturalnie natychmiast to okazał z wła ciw sobie bezceremonialno ci : - Gło niej, je li łaska! Wiesz, e na to ucho jestem nieco przygłuchy. - Powiedziałam, e wła nie przed chwil zjadłe poka ny antrykot. - Człowiek nigdy nie wie, kiedy zapanuje głód - stwierdził grobo wym głosem wielki ksi . - Pomy l cho by o Egipcie! Nam na szcz cie chwilowo to jeszcze nie grozi... To ostatnie zdanie wypowiedział na widok szefa sali, który w otoczeniu trzech kelnerów zbli ał si do ich stolika. Z namaszczeniem godnym zaiste ceremonii prezentacji klejnotów koronnych poło ył on przed ksi ciem solidn porcj mi sa. Towarzysz cy mu kelnerzy kolejno stawiali na stole: półmisek ziemniaków, półmisek warzyw i wiaderko z lodem, z którego wychylały si szyjki dwóch butelek wina. Wiaderko stan ło na specjalnie w tym celu przyniesionym okr głym stoliku. Wszystkie te czynno ci były obserwowane przez znakomitego go cia z pobła liw akceptacj . - Wasza wysoko yczy sobie chleba? - spytał szef sali. - Wiesz, e jestem na diecie - fukn ł zapytany, po czym dodał po chwili zastanowienia: - Ale by mo e mademoiselle Delafont... - Och, nie! - dziewczyna gwałtownie zaprotestowała. Gdy kelnerzy odeszli, srivierdziła z podziwem, patrz c na zastawiony stół: - W dwadzie cia sekund... - Znaj mnie tu, kotku - wymamrotał z trudem jej towarzysz, poniewa miał usta pełne jedzenia. - A ja nie - Lila Delafont przyjrzała mu si podejrzliwie. - Nie wiem na przykład, dlaczego mnie zaprosiłe ... - Poza drobiazgiem takim jak zachcianka, które z zasady realizuj natychmiast, istniej cztery powody. - Kiedy jest si ksi ciem, to mo na przerywa rozmówcy bez przeproszenia. De Croytor wychylił nast pne pół litra wina i wyja nił znacznie wyra niejszym głosem: 14 15 - Jedzenie w samotno ci nie jest nawet w połowie tak przyjemne jak jedzenie w towarzystwie to po pierwsze, znam twojego ojca, hrabiego Delafont, to po drugie, a po trzecie nie ma pi kniejszej dziewczyny w pobli u. A do tego była sama. Lila, tym razem powa nie zakłopotana, zni yła głos, ale i tak nic jej z tego nie przyszło. Wokoło zapanowała cisza, poniewa inni go cie stwierdzili, e jakakolwiek wymiana zda nie ma sensu, gdy zostan zagłuszeni przez ksi cia, wi c przysłuchiwali si ich rozmowie. - To nieprawda, przecie jest tu moja przyjaciółka, Cecile Dubois. - Mówisz o dziewczynie, z któr była tu po południu? - Tak. - Moi przodkowie i ja zreszt te zawsze woleli my blondynki oznajmił tonem nie pozostawiaj cym w tpliwo ci, e brunetki nadawały si jedynie dla plebsu, a istnienia rudych nikt w ogóle nie zauwa ał. Po namy le jednak odło ył sztu ce i spojrzał w bok. - Przyznaj , niczego sobie - oznajmił scenicznym szeptem, który nie był słyszany dalej ni marne sze metrów. - Twoja przyjaciółka, powiadasz. Kim ~r~i c jest ten antypatycznie wygl daj cy nicpo ? M czyzna, siedz cy przy oddalonym zaledwie o trzy metry stoliku, czyli w zasi gu szeptu de Croytora, zdj ł okulary w rogowej oprawie i odło ył je gestem wyra nie wskazuj cym, e ma do . Jego ubranie było tradycyjne, ale kosztowne: szara gabardyna i jedwab. Ciemnowłosy, wysoki, muskularny, o szerokich ramionach, nie mógł by na pierwszy rzut oka uznany za przystojnego jedynie z powodu lekkiej nieregularno ci rysów opalonej twarzy. Siedz ca z nim wysoka brunetka u miechn ła si wyra nie rozbawiona i poło yła mu dło na ramieniu. - Prosz , panie Bowman - powiedziała z błyskiem zielonych oczu. - Naprawd nie warto. M czyzna spojrzał w jej roze miane oczy i poddał si . - Mo e nie warto, ale mam wielk ochot . - Si gał po kieliszek, gdy dotarł do niego pełen dezaprobaty głos blondynki. - Wygl da na boksera wagi ci kiej. Bowman uj ł kielich i uniósł go z u miechem. - W rzeczy samej - wielki ksi przełkn ł kolejne pół litra wina - ale jakie dwadzie cia lat po szczycie formy. Człowiek, o którym była mowa, odstawił kieliszek tak gwałtownie, e omal go nie rozbił, wylewaj c przy tym wino na serwet i poderwał si z miejsca. Jednak Cecile oprócz innych zalet miała tak e doskonały refleks - zagrodziła mu drog do s siedniego stolika. Zanim zd ył 16 zareagowa , uj ła go delikatnie, lecz stanowczo pod rami i poprowadziła w stron basenu. Dla obserwuj cych t scen , wygl dali jak para, która wła nie sko czyła posiłek i dbaj c o swe zdrowie, udała si na wieczorny spacer. Bowman poddał si niech tnie. Wygl dało, e starcie z ksi ciem sprawiłoby mu autentyczn przyjemno , ale zrezygnował, poniewa nie miał zwyczaju prowadzi publicznie utarczek z kobietami. - Przepraszam - szepn ła Cecile - ale Lila jest moj przyjaciółk i nie chc , by musiała si wstydzi . - Nie chcesz, eby musiała si wstydzi . Doskonale! A to, e ja si wstydz , nie ma znaczenia? - Bez przesady, to tylko głupie docinki. Wcale nie wygl da pan antypatycznie, a przynajmniej nie dla mnie. Bowman przyjrzał si jej podejrzliwie, ale tym razem w zielonych oczach nie było zło liwo ci, tylko przyjazna powaga. - Rozumiem, e mo e si panu nie podoba okre lenie “nicpo " dodała dziewczyna. - A tak na marginesie, co pan wła ciwie robi? To na wypadek gdybym musiała pana broni przed ksi ciem. Słownie, ma si rozumie .

- Do diabła z rum. Poza tym ju mówiłem, e mam na imi Neil. -- To nie jest odpowied na moje pytanie. - Za to pytanie jest z gatunku tych za pi punktów - mrukn ł, przystaj c i zdejmuj c okulary. - Prawd mówi c, nic nie robi . Byli ju po drugiej stronie basenu, tote Cecile pu ciła jego rami bez obawy, e dotr tu w cibskie spojrzenia, i popatrzyła bez entuzjazmu, jak starannie czy§ci szkła. - Przepraszam, ale nie rozumiem pana. - Ju mówiłem, Neil. Wszyscy przyjaciele tak do mnie mówi . - łatwo nawi zuje pan przyja nie, prawda? - spytała z typowo kobiec logik . - Taki ju jestem. Nie słuchała go albo zignorowała. - Chce pan powiedzie , e nigdy pan nie pracował? - spytała z niedowierzaniem. - Nigdy. - Nie ma pan pracy? Nie został pan przygotowany do adnego zawodu? Nie potrafi pan nic robi ? - A dlaczego miałbym si m czy bez potrzeby? - spytał całkiem rozs dnie Bowman. - Mój tatu był uprzejmy ju zarobi miliony i nadal je zarabia. Ja natomiast uwa am, e co drugie pokolenie mo e zajmowa si jedynie ładowaniem rodzinnych baterii biologicznych. Poza tym ja nie musz pracowa , a przecie wokół szaleje bezrobocie. Dlaczego mam pozbawia zaj cia jakiego biedaka, który naprawd bardziej go potrzebuje ni ja? - To si nazywa przewrotno ... Jak ja mogtam tak si pomyli ?! - Ludzie przewa nie le mnie oceniaj - przyznał Bowman ze smutkiem. - Czyli ksi miał racj ! A ja nie chciałam zaufa jego przenikliwo ci - potrz sn ła głow , raczej bezradnie ni z pot pieniem. -- Pan faktycznie jest leniwym nicponiem, panie Bowman. - Neil. - Och, jest pan niepoprawny -- po raz pierwszy w jej głosie pojawiła si irytacja. - A poza tym zazdrosny i nieufny - dodał, bior c j pod r k i kieruj c si w stron patio. - Zwłaszcza zazdrosny o ciebie. A nieufny raczej wobec twojego stylu ycia. Jak dwie angielskie dziewczyny, z trudem wi ce koniec z ko cem, mog przy pensjach sekretarek czy maszynistek płaci rachunek, który tutaj wynosi jakie dwie cie funtów na głow tygodniowo? - Lila i ja zbieramy materiał do ksi ki - zaprotestowała, ale nie vtrypadło to przekonywaj co. - O czym? - spytał uprzejmie. - O kuchni prowansalskiej? Wydawcy ksi ek kucharskich nie płac a tak wysokich zaliczek. Kto wi c zapłaci rachunki? UNESCO? British Council? Przyjrzał si jej uwa nie, ale niełatwo było wytr ci j z równowagi. - My l , e oboje powinni my podzi kowa naszym starym, dobrym tatusiom, prawda? - Bowman poprawił okulary. - Proponuj zawieszenie broni. Taka pi kna noc, doskonałe jedzenie i czaruj ca dziewczyna... Twoja przyjaciółka te jest niebrzydka. Kim jest ten Tomcio Paluszek, z którym je kolacj ? Cecile nie odpowiedziała w pierwszej chwili, gdy jak zahipnotyzowana obserwowała spektakl, którego główn postaci był naturalnie de Croytor. Trzymaj c w dłoni okazały puchar, dyrygował krz tanin dwóch kelnerów przenosz cych zawarto wózka na kółkach na stoj c przed nim tac . Oniemiała Lila Delafont przygl dała si temu z otwartymi ustami. - Nie mam poj cia. Mówił, e jest przyjacielem jej ojca - wykrztusiła Cecile, z trudem odwracaj c wzrok od stolika. - Kim jest gentleman siedz cy z moj przyjaciółk ? - spytała szefa sali, który znalazł si w pobli u. - Ksi de Croytor, prosz pani. Bardzo znany producent win. - Raczej spo ywca win, jak widz - poprawił go Bowman, ignoruj c milcz c nagan Cecile. - Cz sto tu przyje d a? - Od trzech lat regularnie o tej porze roku - odparł zapytany. - Czy to sezon na jego ulubione potrawy, czy te z innego powodu? - Jedzenie jest tu znakomite o ka dej porze roku, prosz pana odpowied szefa sali była uprzejma, cho w głosie zabrzmiała ura ona duma. - Wielki ksi przybywa tu na coroczny festiwal cyga ski w Saintes-Maries. Bowman spojrzał z lekkim zdumieniem na de Croytora, który wła nie pochłaniał stoj cy przed nim deser. - Teraz wida , po co mu wiaderko z lodem: do chłodzenia sztu ców, by zbytnio si nie rozgrza3y - mrukn ł. - Jego wygl d w ogóle nie zdradza cyga skiej krwi. - Wielki ksi jest jednym z czołowych folklorystów europejskich - wyja nił powa nie szef sali. - Studiowanie starych zwyczajów to godne pochwały zaj cie, panie Bowman, a Cyganie od wieków ci gaj tu z całej Europy, by w ko cu maja odda hołd relikwiom Sary, ich wi tej patronki. Wielki ksi pisze o tym ksi k . - Tu a si roi od pisarzy, których nikt by nawet w naj mielszych marzeniach nie podejrzewał o tak intelektualne zaj cia! - Nie rozumiem, panie Bowman. - Za to ja doskonale rozumiem - Bowman zauwa ył, e spojrzenie zielonych oczu mo e mie temperatur lodowca. - Nie ma potrzeby ... Co to takiego, na lito bosk ?! Pytanie wywołał przytłumiony ryk wielu silników pracuj cych na niskim biegu. Odgłos zbli ał si i do złudzenia przypominał przejazd oddziału czołgów. Brakowało jedynie zgrzytu g sienic. Na podje dzie prowadz cym do hotelu wyłoniła si zza zakr tu kolumna cyga skich pojazdów. Cz z nich wjechała na parking, cz ustawiła si w rów- nych rz dach na podje dzie. Hałas silników i spaliny wypełniły powietrze, zakłócaj c spokojny luksus tego zak tka. Nawet ksi przestał na chwil je . Bowman spojrzał na wła ciciela stoj cego w pobli u, który wpatrywał si w gwiazdy i chyba w my lach liczył do dziesi ciu. To podobno pomaga w chwilach nagłego zdenerwowania. - Jak s dz , przybył obiekt studiów wielkiego ksi cia? - spytał niewinnie, gdy wła ciciel opu cił wzrok.

- W rzeczy samej. - I co teraz? Cyga ska muzyka? Uliczna loteria? Strzelnica? Wró enie z r ki i stragany jak na ko cielnym odpu cie? 19 - S dz , e uj ł to pan do dokładnie, panie Bowman. - Dobry Bo e! - Snob! -- parskn ła Cecile. - Przyznaj , madame, e zgadzam si w zupełno ci z opini pana Bowmana - odparł wła ciciel. - Niestety, to stary zwyczaj i nie chcemy obrazi ani Cyganów, ani okolicznych mieszka ców. Prosz mi wybaczy . Ruszył w stron podjazdu, gdzie grupa Cyganów zawzi cie o czym dyskutowała. Rozmowa toczyła si głównie mi dzy masywnym Cyganem w rednim wieku, o jastrz biej twarzy i dumnej postawie, a nader elokwentn Cygank w tym samym wieku, która wygl dała, jakby za chwil miała si rozpłaka . - Idziesz? - spytał Bowman dziewczyn . - Gdzie? Na dół? - Snobka! - Ale ... - Mog sobie by leniwym nierobem czy innym nicponiem, ale jestem wnikliwym badaczem ludzkiej natury. - Wła ciwszym okre leniem byłoby “w cibskim". - Wła nie. Uj ł j pod rami i ruszyli w stron schodów. Musieli jednak przystan , by przepu§ci spiesz cego w tym samym kierunku de Croytora. Za ksi ciem znaczniej wolniej i ze znacznie mniejszym entuzjazmem pod ała Lila. Wielki ksi dzier ył w dłoni notes, a w oku miał błysk badacza odkrywaj cego nieznany folklor. W pogoni za wiedz nie zapomniał o sprawach przyziemnych - w drugiej dłoni miał soczyste , czerwone jabłko, które jadł ze smakiem. Wygl dał na człowieka, który zawsze wie, co jest najwa niejsze. Bowman i Cecile pod yli za nimi. Gdy byli w połowie schodów, do d ipa, który został odczepiony od pierwszego wozu, wsiadło trzech m czyzn i z piskiem opon ruszyli drog w dół. Bowman zd ył zej ze schodów, kiedy od grupki usiłuj cej uspokoi płacz c Cygank oderwał si wła ciciel i pospieszył w stron hotelu. - Co si dzieje? - zainteresował si Bowman, zast puj c mu drog . - Ta kobieta twierdzi, e jej syn znikn ł. Wysłali ludzi na miejsce ostatniego postoju. - Nikt tak po prostu nie znika - zauwa ył Bowman, zdejmuj c okulary. - ja te tak twierdz . Dlatego wła nie id zadzwoni na policj wła ciciel wymin ł ich i pospieszył do hotelu. Cecile, pod aj ca za nim bez entuzjazmu, spytała: - Sk d to całe zamieszanie? - Słyszała , jej syn znikn ł. - I co? - To wszystko. - Czyli nic mu si nie stało? - Tego nikt nie wie. - Przecie mog by dziesi tki powodów. Nie musi si biedaczka a tak tym przejmowa . - Cyganie s bardzo uczuciowi - wyja nił Bowman - a do tego bardzo przywi zani do dzieci. ~r propos, masz jakie ? Nie była tak opanowana, jak mo na było s dzi ; nawet w półmroku nietrudno było zauwa y , e si zaczerwieniła. - To nie było fair. Bowman zamrugał gwałtownie, przyjrzał si jej i powiedział cicho: - Nie było. Przepraszam. Nie chciałem by brutalny. Ujmijmy rzecz inaczej: gdyby miała dzieci i które z nich by zagin ło, czy zachowywałaby si w ten sposób? - Nie wiem. - Powiedziałem, e jest mi przykro. - Naturalnie, e bym si martwiła. - Nie była osob , która potrafi si długo zło ci . - Mo e bym i płakała, ale nie byłabym tak... tak przera ona czy rozhisteryzowana..., chyba e... - e co? - Och, nie wiem. To znaczy chodzi mi o to, e gdybym miała powody przypuszcza , e... e... - e co? - powtórzył Bowman. - Doskonale pan wie, o co mi chodzi. - Nigdy nie wiem, o co chodzi kobietom - odparł sm tnie - ale tym razem mog si domy li . Podeszli kilka kroków i dosłownie wpadli na de Croytora i Lil . Dziewcz ta dokonały prezentacji i Bowman z niech ci u cisn ł prawic arystokraty. - Ogromnie mi miło - rzekł ksi . Wida było, e to nie jest prawda, ale arystokracja wie, jak nale y si zachowa . U cisk jego r ki nie był mi kki i słaby, cho mo na by si tego spodziewa . Był mocny, lecz nie bolesny, wiadczył o tym, e człowiek ten zdaje sobie spraw z własnej siły. - Fascynuj ce - oznajmił jak zwykle dono nie wielki ksi , adresuj c swoje słowa wył cznie do obu dziewcz t. - Wiecie, e ci 20 21 wszyscy Cyganie przybyli tu zza elaznej kurtyny? Wi kszo to W grzy i Rumuni, a ich przywódca nazywa si Czerda. To ten uspokajaj cy kobiet ; przybył a znad Morza Czarnego. Poznałem go w zeszłym roku. - Jak pokonuj granice? - spytał Bowman. - Zwłaszcza mi dzy N'RD i RFN? - Co? A...? Aha! - zapytany zwrócił wreszcie na niego uwag . Lekcewa granice, a celnicy zwykle ich nie dostrzegaj , zwłaszcza przy okazji corocznej pielgrzymki. Wiem, e to brzmi co najmniej dziwnie, ale taka jest prawda. Poza tym wszyscy si ich boj : uwa aj , e mog rzuci zły urok czy przekl tych, którzy próbuj im przeszkodzi . O ile wiem,

komum§ci s równie przes dni jak kapitali ci, a nawet, powiedziałbym, bardziej. Jest to naturalnie piramidalna bzdura, ale istotne jest, w co ludzie wierz , a nie czy to jest prawda. Chod , Lila, mam przeczucie, e dxi§ b d ch tni do współpracy. Po paru sekundach ksi stan ł i rozejrzał si . Przez chwil spogl dał na Cecile i Bowmana i w ko cu oznajmił, jak przypuszczał sotto voce: - Naprawd szkoda, e ma takie ciemne włosy. Po czym oddalił si z Lil . - Nie przejmuj si - głos Bowmana zabrzmiał dziwnie mi kko. Podobasz mi si taka, jaka jeste . Zacisn ła usta, a po sekundzie wybuchn ła §miechem. Cecile Dubois najwyra niej nie potrafiła długo ywi urazy i miała wrodzone poczucie humoru. - On ma racj w jednej sprawie - uj ła Bowmana pod r k , ale zanim zd ył wyja§ni , e osobiste przekonanie ksi cia o wy szo§ci blondynek nad reszt rodzaju e skiego nie jest równoznaczne z wyrokiem Opatrzno§ci, dodała: - To naprawd fascynuj ce widowisko. - Je§li si lubi atmosfer cyrku czy wesołego miasteczka - parskn ł pogardliwie. - A te miejsca od lat starannie omijam. Natomiast przyjemnie jest zobaczy prawdziwych fachowców przy pracy. A zgromadzeni Cyganie niew tpliwie nimi byli. Stragany, strzelnice i cał reszt swego sprz tu rozło yli z godn podziwu szybko ci i zr czno§ci . W ci gu mniej wi cej dziesi ciu minut rozpocz ły sw prac koła fortuny, przeno§ne ruletki, strzelnice, co najmniej cztery namioty, w których przepowiadano przyszło§ , dwa stoiska z garderob , pół tuzina ze słodyczami i drugie tyle z ywno ci oraz stragan, na którym królowała olbrzymia klatka z południowoazjatyckimi szpakami. 22 Czterech Cyganów przycupni tych na stopniach jednego z wozów zacz ło gra na skrzypcach jak § rzewn melodi , a podjazd i parking zapełniły si tłumem ludzi. Byli to go§cie hotelowi, go cie innych hoteli, mieszka cy Les Baux i okolic oraz spora liczba Cyganów. Pomimo mieszaniny typów, ras i narodowo ci wszyscy, od ksi cia poczynaj c a na najubo szym wie niaku ko cz c, bawili si doskonale. Jedyny wyj tek stanowił wła ciciel hotelu, spogl daj cy na jarmark ze stopni prowadz cych do restauracji z rozpacz i rezygnacj m czennika, podobn tej, jak odczuwałby zagorzały meloman obserwuj c festiwal hipisowski w Metropolitan Opera. Na podje dzie pojawił si postawny policjant, który zwrócił uwag Bowmana. Był czerwony i spocony, czemu trudno si dziwi , gdy przybył na raczej zabytkowym rowerze. Poza tym był w nie najlepszym humorze, słusznie uwa aj c, e pchanie si takim pojazdem pod gór nie jest najlepszym sposobem sp dzenia spokojnego i ciepłego majowego wieczoru. Z wyra n odraz oparł rower o cian i odwrócił si akurat w chwili, gdy Cyganka zakryła twarz r koma i pobiegła do zielono-białego wozu. - Podejd my bli ej - zaproponował Bowman. - Wolałabym nie. To nietaktowne, a poza tym Cyganie nie lubi w§cibskich ludzi. - W cibskich? Od kiedy troska o zaginionego chłopaka jest w cibstwem? Ale skoro wolisz tu zosta ... Bowman zd ył zrobi par kroków, gdy wrócił d ip. Wyskoczył z niego młody Cygan i podbiegł do Czerdy rozmawiaj cego z policjantem. Bowman zd ył ju zbli y si do nich, jednak zachował dyskretny dystans. - Widz , Ferenc, e nie mieli cie szcz §cia? - spytał Czerda. - Nigdzie go nie ma, ojcze. Przeszukali my okolice obozu i drog , ale nic nie znale li my, ani ladu. - Gdzie był widziany ostatnio? - policjant wyj ł z kieszeni słu bowy notes. - Mniej ni kilometr st d, jak twierdzi jego matka - wyja§nił Czerda. - Zatrzymali§my si na kolacj w pobli u jaski . - Przeszukali§cie je? - pytanie było skierowane do Ferenca, który prze egnał si , ale nic nie odpowiedział. - To nie było wła ciwe pytanie i pan o tym wie - odezwał si przywódca. - aden Cygan za nic na wiecie nie wejdzie do tych jaski . Aleksander, bo tak ma na imi zaginiony, te nigdy by tam nie wszedł. 23 - Sam bym tam nie wszedł, zwłaszcza w nocy - mrukn ł policjant, chowaj c notes. - Tutejsi wiedz , e te jaskinie s przekl te i nawiedzone, a ja urodziłem si niedaleko st d. Jutro za dnia... - Chłopak na pewno znajdzie si wcze niej - przerwał mu Czerda pewnym siebie tonem. - Ot, du o szumu bez potrzeby. - Ta kobieta, która przed chwil pobiegła do wozu... to jego matka? - Tak. - Dlaczego tak rozpacza? - To młody chłopak, a wie pan, jakie potrafi by niektóre matki - Czerda z rezygnacj wzruszył ramionami. - My l , e lepiej pójd i spróbuj j uspokoi . Policjant tak e si oddalił. Bowman rozejrzał si i pod ył za Ferencem, który skierował si na parking. Co w zachowaniu młodego Cygana zwróciło jego uwag , cho nie był w stanie powiedzie , co to było. Zatrzymał si przy bramie prowadz cej na parking i obserwował poczynania Ferenca. Po prawej stronie od wej cia stały cztery jaskrawo pomalowane namioty, w których przepowiadano przyszło§ . Pierwszy nale ał zgodnie z wywieszk do niejakiej Madame Marie-Antoinette, która zwracała pieni dze, je li nie zadowoliła klienta. Bowman wszedł tam niezwłocznie , bynajmniej nie dlatego, e miał słabo§ do królewskich nazwisk czy chciał

pozna własn przyszło , ale zauwa ył, e Ferenc przed wej ciem do ostatniego namiotu rozejrzał si uwa nie. Nie mógł nie zauwa y Bowxnana, a s dz c z rysów twarzy Ferenc nale ał do osobników chorobliwie wr cz nieufnych. Bowman chwilowo wolał nie wzbudza podejrze u kogokolwiek, wi c udał si po porad w kwestii własnej przyszło ci. Marie-Antoinette była star , siw j dz o oczach przypominaj cych polerowany maho . S dz c po oddechu, była te zagorzał amatork ginu. Wpatruj c si w m tn , kryształow kul (m tn głównie dlatego, bo brudn ) wygłosiła standardowy zestaw komunałów o samotno ci, miło ci, zdrowiu, szcz ciu i sławie, które go bez w tpienia spotkaj . Nast pnie przyj ła pi franków i przymkn ła oczy, co Bowman uznał za dyskretne danie do zrozumienia, e seans si sko czył. Przy wej ciu stała Cecile wymachuj c torebk i przygl dała mu si z wyraznym rozbawieniem. - To si nazywa studiowanie ludzkiej natury? - spytała słodko. - Nie powinienem tam wej ! - oznajmił, zdejmuj c okulary i rozgl daj c si wokół niepewnie w typowy dla krótkowidza sposób. Poniewa wła ciciel stoj cej naprzeciwko strzelnicy - kr py jego mo z twarz boksera, któremu niezbyt si wiodło na ringu, przygl 24 dał mu si wr cz nachalnie, Bowman nało ył okulary i spojrzał na Cecile. - Złe wie ci na przyszło ? - spytała niewinnie. - Najgorsze. Ta baba twierdzi, e za dwa miesi ce b d onaty. Z pewno ci si myli. - A pan nie jest stworzony do mał e stwa - stwierdziła współczuj co i wskazała głow drugi namiot. - My l , e nale y zasi gn opinii Madame Jak-Jej-Tam... Bowman przyjrzał si reklamie Madame Zetterling, po czym rzucił okiem na drug stron parkingu. Wła ciciel strzelnicy w dalszym ci gu był nim zafascynowany, tote bez oci gania posłuchał rady Cecile. Madame Zetterling wygl dała na starsz siostr Marie-Antoinette, ale stosowała inn technik ; jej narz dziem pracy była talia zatłuszczonych kart. Posługiwała si nimi z tak wpraw i szybko ci , e pierwsze rozdanie spowodowałoby natychmiastowe wyproszenie z ka dego kasyna w Europie. Tak e i ona stwierdziła, e czeka go wietlana przyszło . Opłata równie była taka sama. Cecile nadal z u miechem czekała przed namiotem, za przy bramie sterczał Ferenc, najwyra niej zaskoczony min wła ciciela strzelnicy. Bowman ponownie zdj ł okulary i zabrał si za ich staranne czyszczenie. - Bo e, miej nas w opiece - mrukn ł - to to nic tylko agencja matrymonialna. Nadzwyczajne. Prawd mówi c, to wr cz niewiarygodne! Zało ył okulary i przyjrzał si nieco zaskoczonej dziewc2ynie. - Có takiego? - Twoje podobie stwo do osoby, z któr mam si o eni - wyja nił miertelnie powa nie. - No, no - roze miała si szczerze ubawiona. - Rzeczywi cie ma pan wyobra ni , panie Bowmax~. - Neil - poprawił automatycznie i nie czekaj c na ci g dalszy, wszedł do trzeciego namiotu. Nie zrobił tego jednak a tak szybko, by nie dostrzec, jak Ferenc wzrusza ramionami i wraca na podjazd. Trzecia wró ka mogłaby wyst powa jako jedna z wied m w “Makbecie". Posługiwała si kartami tarota i była nieco oryginalniejsza od pozostałych, gdy przepowiedziała mu dług podró morsk , w trakcie której spotka kruczowłos pi kno i si z ni o eni. Na o wiadczenie, e za dwa tygodnie bierze §lub z blondynk , tylko si u miechn ła i zainkasowała pi franków. Cecile, najwyra niej traktuj ca go jako najlepsz rozrywk w okolicy, nie mogła si wprost doczeka , co powie. 25 - I jakie rewelacje tym razem? - spytała, nie próbuj c nawet ukry zło liwego zadowolenia. Bowman ponownie zdj ł okulary i potrz sn ł głow w osłupieniu. Zd ył zauwa y , e wreszcie nikt si nim nie interesuje. - Nic nie rozumiem - przyznał zakłopotany. - Powiedziała tak: “Jej ojciec jest wielkim marynarzem, podobnie jak jego ojciec i jak ojciec jego ojca". To zupełnie bez sensu! Dla Cecile natomiast wró ba ta najwyra niej miała sens - jej u miech zgasł, a w zielonych oczach pojawiło si zaskoczenie i niepewno . - Mój ojciec jest admirałem - powiedziała powoli. - Tak jak dziadek i pradziadek. Mogłe ... mogłe si tego sk d dowiedzie ... -- Pewnie, e mogłem. Mam tak fanaberi , e kompletuj dane dotycz ce ka dej dziewczyny, jak spotkam. Je li si pofatygujesz do mojego pokoju, to znajdziesz w walizce tak e i swoj teczk . Poza tym ta stara j dza powiedziała jeszcze, e masz znami w kształcie ró y w miejscu raczej niewidocznym. - Mój Bo e! - ładnie powiedziane. Przygotuj si moralnie na jeszcze gorsze now~Y - z ~ pełnymi otuchy słowami wszedł do czwartego namiotu, jedynego, który naprawd go interesował. Zasłona dymna była tak skuteczna, e nie musiał si ju niczego obawia ; Cyganie uznali go za maniaka wró biarstwa, a Cecile była tak wstrz §ni ta, e potraktowała jego zachowanie jako zupełnie normalne. Wn trze namiotu było pogr one w mroku, który rozpraszała słaba lampka z aba urem, rzucaj ca kr g wiatła tylko na

pokryty zielonym suknem stół i na spoczywaj ce na nim dłonie kobiety. Twarzy jej nie mo na było dostrzec, gdy siedziała z pochylon głow , pogr ona w mroku. Natomiast to, co było wida , zdecydowanie wykluczało j z grona wied m z “Makbeta". Była młoda, tycjanowe włosy opadały jej na plecy, a r ce nawet w sk pym o wietleniu były delikatne, smukłe i kształtne; z pewno§ci nale ały do młodej osoby. Bowman siadł na krze le i spojrzał na ustawion na stole wizytówk wró ki, na której było napisane: “Hrabina Maria le Hobenaut". - Naprawd jest pani hrabin ? - spytał uprzejmie. - Chce pan, bym powró yła panu z r ki? - głos był łagodny i niski. - Oczywi cie. Uj ła jego dło i pochyliła si tak nisko, e bujne włosy dotkn ły stołu. Bowman znieruchomiał, gdy na dłoni poczuł krople łez. Lew r k przekr cił aba ur lampy. Dziewczyna gwałtownie si odsun ła , 26 osłaniaj c si przed nagłym blaskiem, jednak nie do szybko, by nie dostrzegł jej urody i łez w du ych br zowych oczach. - Dlaczego hrabina Maria płacze? - Przed panem długie ycie... - Dlaczego płaczesz? - Prosz . - Niech b dzie: Prosz , dlaczego płaczesz? - Przepraszam. Jestem... jestem nieco roztrz siona... - Masz na my li, e ka da kobieta na mój widok... - Mój młodszy brat zagin ł. - Twój brat? Słyszałem, e kto zagin ł, wszyscy słyszeli, prawd mówi c, e zagin ł Aleksander, ale e to twój brat... Nie znale li go? Potrz sn ła przecz co głow . - Ta kobieta w zielono-białym samochodzie to twoja matka? Tym razem skin ła twierdz co, nadal si nie odzywaj c i nie podnosz c wzroku. - To sk d te łzy? Nie ma go ledwie kilka kwadransów. Znajdzie si , zobaczysz. Nadal nic nie mówiła, ale oparła głow na dłoniach i wybuchn ła bezgło nym, nie kontrolowanym płaczem. Bowman niepewnie dotkn ł jej ramienia i wyszedł. Gdy znalazł si na zewn trz, na jego twarzy malowało si oszołomienie. Cecile spojrzała na z niejak obaw . - Czworo dzieci - oznajmił ze spokojem. Nast pnie uj ł j pod rami i wyprowadził na podjazd. Tutaj natkn li si na Lil i wielkiego ksi cia rozmawiaj cego z pot nie zbudowanym Cyganem o twarzy naznaczonej bliznami. Nie zwa aj c na pełne wYrzutu spojrzenie Cecile, Bowman zatrzymał si niedaleko tego osiłka, ubranego w ciemne spodnie i biał koszul z fr dzlami. - Tysi czne dzi ki, panie ICoscis - zadudnił wielki ksi niczym zadowolony dziedzic do ekonoma. - To nadzwyczaj interesuj ce. Nadzwyczaj! Chod , moja droga, dosy tego dobrego. Jestem przekonany, e zasłu yli my na drinka i mał przek sk . Bowman obserwował, jak de Croytor majestatycznie oddala si ku schodom, poczekał a dotarł na patio i z namysłem przyjrzał si zielono-białemu pojazdowi. - Lepiej nie - poradziła Cecile. Spojrzał na ni zaskoczony. - A dlaczego nie mog chcie pomóc rozpaczaj cej matce? - spytał niewinnie. - Mo e mi si to uda, mo e nawet zaczn szuka tego 27 chłopaka. Gdyby wi cej ludzi okazywało pomoc i współczucie komu , kto jest w kłopotach, albo chciało im si ruszy z wygodnego... - Jest pan nie rokuj cym nadziei na popraw hipokryt - stwierdziła stanowczo. - Problem w tym, eby zastosowa odpowiedni technik . Je li ksi to potrafi, to ja te . Poza tym mam jakie dziwne obawy... Pozostawił j pełn obaw, nerwowo gniot c chusteczk i wszedł na schodki prowadz ce do cz ci mieszkalnej pojazdu. Na pierwszy rzut oka wn trze wydawało si puste, lecz po kilku sekundach, gdy oczy przyzwyczaiły si nieco do mroku, stwierdził, e stoi w niewielkim, nie o wietlonym korytarzyku. Spod drzwi po przeciwnej stronie s czyło si wiatło i dochodziły kobiece głosy. Gdy przekroczył próg, od ciany oderwał si jaki cie , który nagle przy pieszył i z ogromn sił wyr n ł go głow w ebra. Uderzenie było tak silne, e Bowman nagle znalazł si na ziemi przed wozem. K tem oka zd ył zauwa y Cecile pospiesznie uskakuj c w bok. Stracił na chwil oddech. Okulary poleciały gdzie na bok, a on le ał, próbuj c łapa powietrze jak ryba wyj ta z wody. Tymczasem napastnik zszedł ze schodów i ukazał si w całej okazało§ci. Był to kr py, muskularny m czyzna o zdecydowanie niesympatycznej twarzy. Schylił si nad le cym, złapał go za klapy i bez trudu postawił na nogi. Siła, z jak to zrobił, nie wró yła nic dobrego. - Zapami tasz mnie, przyjacielu - o wiadczył głosem, który przypominał odgłos u la ze lizguj cego si z metalowego sita. - Zapami taj, e Hoval nie lubi w§cibskich, którzy wsadzaj nos w nie swoje sprawy. Zapami taj te , e nast pnym razem Hoval nie u yje gołych r k.

Drugi cios, który zainkasował Bowman, był równie silny. Cho tym razem Hoval u ył tylko jednej pi §ci i tylko jeden raz, ale i to wystarczyło. Bowman zatoczył si do tyłu i ponownie znalazł si na ziemi, tym razem w pozycji siedz cej. Cygan z satysfakcj otrzepał dłonie i wrócił do wozu, Cecile za odszukała okulary i pomogła znokautowanemu si podnie . - My l , e wielki ksi stosuje inn technik - stwierdziła powa nie. - Ten wiat jest pełen niewdzi czno§ci - zamruczał chrapliwie Bowman. - I kto to mówi? Mo e wystarczy na dzi studiowania ludzkiej natury? Skin ł głow , gdy było to zdecydowanie łatwiejsze ni mówienie. - W takim razie wracamy na gór - zdecydowała. - Tym razem ja potrzebuj drinka. - A jak my lisz, czego ja potrzebuj ? - spytał obra ony. Przyjrzała mu si krytycznie. - Prawd mówi c, chyba najbardziej nia ki. Po czym wzi ła go za r k i poprowadziła ku schodom. Wielki ksi , maj cy przed sob solidnych rozmiarów pater z owocami a obok blondynk , na widok Bowmana przestał pochłania banana i u miechn ł si tak ostentacyjnie bezosobowo, e a obra liwie. - Wcale pouczaj cy sparring - zauwa ył. - Trafił mnie, kiedy nie patrzyłem! - Ach! - mrukn ł ksi i dodał konspiracyjnym szeptem, nim gowman i Cecile zd yli si oddali : - Tak jak mówiłem - grubo po szczytowej formie. Cecile ostrzegawczo wzmocniła u cisk na ramieniu Bowmana, co tym razem było zb dn ostro no ci - u miechn ł si tylko i spokojnie doszedł do stolika, przy którym czekał ju kelner. Drinki zjawiły si błyskawicznie i ju po paru łykach mo na było zauwa y ich zbawienne działanie: Bowznan odzyskał głos. - Przejd my do spraw istotnych. B dziemy mieszkali w Anglii czy we Francji? - Prosz ? - Słyszała , co mi przepowiedziano? - Dobry Bo e! Bowman uniósł kielich: - Za Dawida! - Kogo?! - Naszego najstarszego. Wła nie wybrałem mu imi . Zielone oczy spojrzały na niego bez rozbawienia czy irytacji, za to z gł bokim namysłem. Bowman zacz ł si powa nie zastanawia . Niewykluczone, e Cecile Dubois była czym wi cej ni zwykł licznotk . Rozdział drugi Dwie godziny pó niej nikt nie mógłby powiedzie , e Bowman ma sympatyczn twarz. Rozmaite tarapaty, w jakie stale wpadał, zostawiły na niej lady, tak e w ogóle trudno było uzna go za przystojnego, za czarna maska z po czochy, któr nasun ł teraz a po oczy, nadawała mu zdecydowanie ponury wygl d. Miał na sobie czarne ubranie i granatowy golf. Okulary, które były tylko rekwizytem charakteryzacyjnym, gdy od urodzenia miał doskonały wzrok, pow drowały do walizki. Zgasił wiatło i wyszedł na taras. Okna wszystkich sypialni wychodziły na t stron , ale tylko w dwóch pokojach paliło si jeszcze wiatło. W pierwszym zasłony były dokładnie zasuni te, natomiast w drzwiach, jak stwierdził, nie było szyby. Lekko je uchylił i wsun ł głow . Był to pokój Cecile, która widocznie nie miała przykrych do wiadcze , wi c z ufno ci odnosiła si do otaczaj cego j wiata. Podszedł do drugiego o wietlonego pomieszczenia i ostro nie zajrzał do rodka. Wprawdzie zasłony były rozsuni te, jednak nawet taniec wojenny Apaczów na tarasie nie wzbudziłby odrobiny zainteresowania osób znajduj cych si w pokoju. Plecami do okna, przed w skim stolikiem, na którym stała taca z kanapkami i szachownica, siedzieli blisko siebie wielki ksi i Lila. Dziewczyna zgł biała tajniki gry w szachy i cho zdawa by si mogło, e gracze powinni zajmowa miejsca naprzeciwko siebie, ksi miał, jak zwykle, własne, oryginalne podej cie do sprawy. Bowman u miechn ł si i odsun ł od okna. Ksi yc nadal jasno wiecił, ale nad ruinami Les Baux wisiały ciemne chmury. Bowman zszedł na dół i próbował przedosta si na drug stron basenu, lecz patio było o wietlone i ka dy, kto by próbował przez nie przej lub zej na podjazd, byłby doskonale widoczny dla ka dego Cygana cierpi cego na bezsenno . A Bowman nie miał najmniejszych w tpliwo ci, e tacy istniej .

Rzadko u ywan cie k okr ył wi c hotel i zbli ył si do podjazdu od zachodu. Poruszał si wolno i bezgło nie w butach na gumowych podeszwach, cały czas trzymaj c si cienia. Nie istniał, rzecz jasna, aden powód, by Cyganie wystawiali wartowników, ale z drugiej strony nie miał pewno ci, e tego nie zrobili. Bowman był zwolennikiem daleko posuni tej ostro no ci i dlatego wolał zało y , e wystawili. Poczekał, a chmury zakryj ksi yc, i wszedł na podjazd. Cały tabor był pogr ony w mroku. Tylko trzy wozy były o wietlone. Najbli szy i najwi kszy z nich nale ał do Czerdy. wiatło padało przez uchylone drzwi oraz przez zamkni te, ale nie zasłoni te okno. Bowman podkradł si do niego jak kot maj cy ochot na wróbla i ostro nie zajrzał do rodka. Wewn trz, wokół okr głego stolika siedziało trzech znanych mu z widzenia Cyganów: Czerda, Ferenc i Koscis. Przywódca pokazywał co ołówkiem na mapie, najwyra niej udzielaj c wyja nie . Okno było jednak wyj tkowo szczelne i uniemo liwiało rozró nienie słów, za mapa w zbyt małej skali, by Bowman mógł dostrzec, co przedstawia, a tym bardziej, co pokazuje Czerda. Miał przeczucie, e z tego planowania nie vcryniknie dla niego nic miłego. Oddalił si wi c równie cicho, jak przybył. Okno drugiego o wietlonego wozu było otwarte i cz ciowo odsłoni te, dzi ki czemu mógł bez trudu stwierdzi , e w rodkowej cz ci pojazdu nie ma ywego ducha. Zaryzykował wi c i podszedł bli ej, by dokładniej obejrze wn trze. Ledwie zerkn ł przez drzwi, zobaczył dwóch Cyganów graj cych w karty tu przy wej ciu. Jednego z nich widział pierwszy raz na oczy, za to z drugim miał okazj zapozna si , i to całkiem blisko - był to bowiem Hoval, na którego wspomnienie czuł jeszcze ucisk w klatce piersiowej. Nadal nie znał odpowiedzi na pytanie, czego Hoval tak starannie pilnował w zielono-białym wozie oraz co robi tutaj, na nowym posterunku. Poniewa samo przygl danie si nie dawało odpowiedzi na adne z tych pyta , Bowman przesun ł si na drug stron wozu. Tutaj wprawdzie panował mrok, ale okno było cz ciowo otwarte, cho niestety zasłoni te. Najdelikatniej, jak potrafił, odchylił zasłon i zajrzał do wn trza. Sypialni o wietlał jedynie blask przedostaj cy si przez nie domkni te drzwi, pozwalało to jednak dostrzec trzy łó ka i trzech le cych na nich m czyzn. W półmroku nie było wida twarzy, tylko białe plamy. Bowman ostro nie opu cił zasłon i skierował si do trzeciego wozu, tego pomalowanego w zielono-białe pasy, który od pocz tku najbardziej go intrygował. Tylne drzwi były otwarte, ale w korytarzyku panował mrok. Bowman nie lubił go cinnie otwartych drzwi, za którymi czaiła si ciemno . Obszedł je wi c szerokim łukiem, kieruj c si ku o wietlonemu oknu. Było ono uchylone i cz ciowo odsłoni te, czyli wr cz idealne do podgl dania i podsłuchiwania. Wn trze okazało si jasno o wietlone i całkiem wygodnie umeblowane, a zajmowały je cztery kobiety. Dwie siedziały na kozetce, dwie na krzesłach stoj cych przy okr głym stole. Jedn z nich była Maria le Hobenaut, drug siwiej ca Cyganka, która wieczorem kłóciła si z Czerd . Pozostałych dwóch: kasztanowłosej trzydziestolatki i drobnej, ciemnowłosej dziewczyny o zupełnie nie cyga skiej fryzurze nigdy dot d nie widział. Pomimo pó nej pory nie dostrzegł, by którakolwiek przygotowywała si do snu. Na ich twarzach malowała si rozpacz, a matka i najmłodsza z kobiet płakały. - Bo e! - krótko ostrzy ona dziewczyna rozszlochała si tak, e z trudem mo na było rozró ni słowa. - Kiedy to wszystko si sko czy? Gdzie to wszystko si sko czy? - Nie wolno nam traci nadziei, Tina - mówiła bez przekonania Maria. - Nic innego nie mo emy zrobi . - Nie ma adnej nadziei i wiecie o tym - dziewczyna potrz sn ła głow . - Bo e, dlaczego Aleksander to zrobił? - Zwróciła si do kobiety o kasztanowych włosach - twój m ostrzegał go nie dalej jak dzi ... - Jak wida , na nic si to nie zdało - przerwała zagadni ta kobieta, tak e wyra nie przygn biona. - Tak mi przykro... ale Marie ma racj : póki ycia, póty nadziei. Obj ła dziewczyn i w wozie zapadła cisza, Bowman liczył, e niezbyt długa. Przybył tu przecie , by zdoby potrzebne informacje, jednak dotychczas nie dowiedział si niczego interesuj cego. Uderzyło go jedynie, e kobiety u ywaj j zyka niemieckiego, a nie cyga skiego. Czas naglił, gdy dalsze czajenie si przy jasno o wietlonym oknie stanowczo nie było bezpieczne. Co w pełnej smutku atmosferze panuj cej wewn trz wozu powodowało, e człowiek nawet na zewn trz nie czuł si pewnie. W mroku wyczuwało si co gro nego. - Nie ma nadziei - ci ko westchn ła najstarsza Cyganka, ocieraj c oczy chusteczk . - Matka wie. - Ale mamo... - sprzeciwiła si Maria. - Nie ma nadziei, bo nie ma i ycia - przerwała jej stara kobieta zm czonym głosem. - Nigdy ju nie zobaczysz swego brata ywego, tak jak ty Tina nigdy ju nie ujrzysz swego narzeczonego. Wiem, e mój syn jest martwy. Ponownie zapadła cisza. Tym razem na szcz cie dla Bowmana, gdy dzi ki temu usłyszał za plecami szmer poruszonego kamienia. D wi k ten najprawdopodobniej uratował mu ycie. Błyskawicznie si odwrócił i stwierdził, e przeczucie go nie omyliło: rzeczywi cie niebezpiecze stwo si zbli ało. W mroku rozpoznał Koscisa i Hovala, którzy teraz zastygli w półprzysiadzie zaledwie kilka kroków od niego. U miechali si złowrogo, a w r kach połyskiwały im długie, zakr ywione no e. Bowman zrozumiał, e Cyganie czekali na niego, no mo e nie na niego akurat, ale na kogo takiego jak on. Musieli uwa nie obserwowa podjazd, wi c zauwa yli go, gdy tylko si na nim pojawił. Postanowili przekona si , co te zamierza zrobi , a gdy stwierdzili, e jego w cibstwo jest niepo dane, postanowili usun natr ta. Ich pojawienie si upewniło Bowmana, e co jest nie w porz dku w tym taborze ci gn cym do Saintes-Maries. Błyskawicznie zdał sobie spraw , e nie czas na analizowanie sytuacji lub wyrzucanie sobie lekkomy lno ci, gdy obaj Cyganie czaj si tu -t, nie ukrywaj c ch ci poder ni cia mu gardła. Skoczył wi c ku Koscisowi, który odruchowo cofn ł si , unosz c nó . Ten atak był kompletnym zaskoczeniem, gdy nie zdarza si , by kto§ nie uzbrojony przejawiał tak samobójcze zamiary. Bowman nie dopadł jednak Cyga lecz rzucił si gwałtownie w prawo i w paru susach pokonał odległo dziel c go od stopni prowadz cych na patio. Tupot nóg za plecami i złorzeczenia dodały mu skrzydeł. Co prawda niezbyt dokładnie rozumiał, co mówi , ale ton

głosów wskazywał, e na pewno nie były to yczenia urodzinowe. Po pokonaniu kilku stopni zatrzymał si gwałtownie, niemal trac c równowag , obrócił si i wyrzucił do przodu praw nog - wszystko jednym płynnym, ci głym ruchem. Koscis miał pecha - był najszybszy, tote on otrzymał kopniaka, po którym zwalił si z j kiem na podjazd, wypuszczaj c z r ki nó . Hoval wymin ł go, wbiegł na schody i energicznie zamachn ł si ostrzem w stron Bowmana, który poczuł, jak stal prze lizguje mu si po lewym przedramieniu, wi c z całej siły r bn ł napastnika. Cios był znacznie mocniejszy ni ten, który wieczorem sam od niego zainkasował. To całkowicie zrozumiałe - Hovalowi bójka sprawiała przyjemno , za Bowman bronił własnego ycia. Nic dziwnego, e Cygan z j kiem poleciał na dół; miał jednak szcz cie, gdy wyl dował na swym kompanie. Bowman podwin ł r kaw i obejrzał ran . Miała około dwudziestu centymetrów długo ci i cho nie le krwawiła, była jednak czysta i powierzchowna; powinna ładnie si zagoi , bez adnych komplikacji. Liczył, e nie b dzie mu teraz zbytnio przeszkadza . Gdy jednak zobaczył Ferenca biegn cego przez podjazd w kierunku schodów, natychmiast o niej zapomniał. Czym pr dzej pognał pod gór , przebiegł patio i zatrzymał si na stopniach prowadz cych do hotelu, by zorientowa si w sytuacji. Nie było dobrze. Ferenc pozbierał ju obu potłuczonych i Bowman zdawał sobie spraw , e lada chwila pogo zostanie wznowiona. Trzech na jednego i to trzech z no ami, za on nie miał adnej broni. Sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Miał niewielkie szanse uj z yciem w starciu z trzema Cyganami, którzy po mistrzowsku posługuj si no ami. Okno pokoju ksi cia nadal było o wietlone, tote Bowman zdarł z głowy mask i wpadł do wn trza. nie zawracaj c sobie głowy pukaniem. Na szcz cie drzwi nie były zamkni te; wielki ksi i Lila nadal siedzieli przy szachownicy. Bowman, nie trac c czasu na wyja nianie sytuacji, rzucił ochrypłym głosem: - Pomó cie mi, na lito bosk ! Ukryjcie, bo mnie zabij ! Gospodarz nie przej ł si tym zbytnio. Wygl dał raczej na poirytowanego. Zmarszczył brwi i doko czył ruch przerwany przez wtargni cie Bowmana. - Nie widzi pan, e jeste my zaj ci? - parskn ł, po czym zwrócił si do dziewczyny przygl daj cej si intruzowi ze zdziwieniem. - Uwa aj moja droga, twój goniec jest w wielkim niebezpiecze stwie. A tak na marginesie, kto pana zabije? - Cyganie, a niby kto? - Bowman podci gn ł lewy r kaw. - Ju próbowali to zrobi . Ksi spojrzał na niego z wyra nym obrzydzeniem. - Pewno dał im pan powód. Z natury to s ludzie spokojni. - Có , byłem na dole i... -- Wystarczy! - Ksi uniósł władczo dło . - Podgl dacze nigdy nie cieszyli si moj sympati . Prosz natychmiast wyj ! - Wyj ? Przecie mnie złapi i... - Moja droga - gospodarz poklepał kolano dziewczyny poufałym gestem - wybacz mi, musz wezwa wła ciciela, ale zapewniam ci , e nie ma powodów do obaw. Bowman wybiegł na taras, by sprawdzi , gdzie jest pogo . Taras nadal był pusty. - Mógłby pan zamkn za sob drzwi - zawołał ksi . - Ale Charles... - Lila odzyskała głos. - Szach i mat w dwóch ruchach - oznajmił jej partner od gry w szachy. Od strony patio dały si słysze odgłosy pogoni, wi c Bowman schronił si przed nadci gaj c burz w najbli szym porcie. Cecile tak e jeszcze nie spała; przegl dała w łó ku jaki ilustrowany magazyn, ubrana w nocn koszulk , która w szcz liwszych okoliczno ciach z pewno ci wywołałaby odpowiednie zainteresowanie. Otworzyła usta ze zdziwienia, a mo e do krzyku, jednak nie wydała adnego głosu. Bowman zamkn ł za sob drzwi i opieraj c si o nie plecami, zdał jej w krótkich słowach relacj z ostatnich kilkunastu minut. - Pan to wszystko zmy lił - powiedziała. Bowman ponownie podci gn ł lewy r kaw, teraz ju z trudem, gdy krew zaczynała krzepn i materiał przywarł do rany. - To te ? - spytał. Skrzywiła si . - Chyba nie... Ale dlaczego oni... - C ! Na zewn trz gwar si wzmógł a do krzyków. Bez dwóch zda miały one bezpo redni zwi zek z jego osob . Bowman uchylił nieco drzwi, by móc obserwowa rozwój wydarze . Wielki ksi stał z rozpostartymi ramionami jak zwalisty policjant z drogówki, zagradzaj c wej cie Ferencowi, Hovalowi i Koscisowi. Nie od razu mo na było ich rozpozna , gdy zasłonili sobie twarze chustkami. Wła nie ta czynno opó niła ich pogo i pozwoliła Bowmanowi złapa oddech. - To jest własno prywatna, tylko dla go ci hotelowych - oznajmił stanowczo ksi . - Odsu si ! - warkn ł Ferenc. - e co? Jestem ksi de Croytor... - Jak si nie odsuniesz, to b dziesz martwym ksi ciem Jak-mu-tam: - To ju bezczelno ! - stwierdził arystokrata, po czym z szybko ci zaskakuj c u kogo jego postury ruszył do przodu i r bn ł niczego si nie spodziewaj cego Ferenca pi knym prawym sierpowym w szcz k . Cygan poleciał do tyłu, prosto w ramiona Hovala i Koscisa, którzy spojrzeli na siebie, a po chwili wahania wykonali szybki odwrót, podtrzymuj c oszołomionego wci młodzie ca. - Charles! - Lila zło yła r ce w ge cie niemego podziwu. - Jaki ty odwa ny. - Drobiazg. Arystokracja kontra chamstwo - klasa zawsze da zna o sobie. Chod , mamy do doko czenia parti szachów, nie mówi c ju o kanapkach. - Ale... ale jak mo esz przyjmowa to tak spokojnie? Nie zadzwonisz po dyrektora czy na policj ? - Po co? Byli zamaskowani, wi c si ich nie rozpozna, a zanim przyjedzie policja, b d ju daleko. Ksi znikn ł w pokoju, zamykaj c za sob drzwi, tote Bowman zrobił to samo.

- Słyszała ? Cecile skin ła głow . - Dobry, stary ksi . To dało mi chwil oddechu. - Uj ł za klamk . - Có , dzi ki za schronienie. - Dok d teraz? - w jej głosie było słycha zatroskanie albo rozczarowanie. A mo e oba te uczucia. - jak najdalej st d. - Swoim samochodem? - Nie mam go tutaj. - Wi c we mój. Chciałam powiedzie nasz. - Powa nie? - Oczywi cie, głuptasie. - Pewnego dnia uczynisz mnie bardzo szcz liwym człowiekiem. Co do samochodu, to mo e jednak skorzystam kiedy indziej. Dobranoc. Cicho zamkn ł za sob drzwi i prawie dotarł do swojego pokoju, gdy z cienia wynurzyły si trzy postacie. - Najpierw ty, przyjacielu - szepn ł Ferenc, nie chc c najwyra niej ponownie zakłóca spokoju de Croytora. - A potem panienka. Gdy pojawili si napastnicy, Bowmana od drzwi pokoju dzieliły trzy kroki. Pierwszy zrobił, zanim Ferenc sko czył gada - ludzie zakładaj , e ka dy zatrzyma si uprzejmie, by ich wysłucha , a trzeci - zanim którykolwiek z Cyganów zd ył si ruszy . Hoval i Koscis czekali na sygnał Ferenca, lecz jego reakcje były mocno opó nione po bliskim kontakcie z r k ksi cia. Bowman zdołał zatrzasn drzwi i przekr ci klucz, zanim łomotn ło o nie rami napastnika. Bowman nie tracił czasu na ocieranie potu czy gratulowanie sobie refleksu. Przebiegł przez apartament, otworzył okno i wyjrzał na zewn trz. W odległo ci niespełna dwóch metrów znajdowały si konary rozło ystego drzewa. Cofn ł głow i nasłuchiwał. Kto próbował wytrzymało ci drzwi i klamki, lecz nagle si rozmy lił. Hałasy ucichły. za to rozległ si tupot nóg. Bowman nie czekał dłu ej, przekonał si bo wiem, e w kontaktach z tymi lud mi wszelka zwłoka oznacza wzrost zagro enia. Musiał wykona skok, który przypominał prost akrobacj na trapezie. Stan ł na parapecie, po czym na wpół wypadł na wpół wyskoczył, chwycił grub gał , wdrapał si na drzewo i po pniu zsun ł si na ziemi . Zbiegł ju ze skarpy na drog , która okr ała hotel, gdy usłyszał z tyłu krzyk. Odwrócił si . Ksi yc wła nie wychylił si zza chmur i było wyra nie wida , jak trójka goni cych wdrapuje si pod gór . No e w wyci gni tych r kach nie przeszkadzały im w po cigu. Bowman miał przed sob dwie mo liwo ci: albo biec zboczem do góry, albo na dół. W dole rozci gało si pustkowie. W górze znajdowało si Les Baux z w skimi uliczkami, kr tymi alejkami i labiryntem zniszczonej twierdzy. Nie miał wi c wyboru. Przypomniał mu si pewien bokser wagi ci kiej, który miał zwyczaj mawia do przeciwnika, naturalnie gdy pechowiec ju był na ringu: “mo esz pobiega , ale nie mo esz si ukry ". Jedynie w Les Baux mógł i biega , i kry si , wi c pod ył w kierunku ruin. Wyrwał do przodu z szybko ci , na jak go było sta na tej pochyło ci zbocza i przy takim zm czeniu. Od lat ju nie oddawał si podobnym rozrywkom. Spojrzał za siebie. Na szcz cie Cyganie równie nie byli przyzwyczajeni do takich po cigów, bo nie zbli yli si do niego ani o metr, ale tak e si nie oddalili. Je eli jednak tylko oszcz dzali siły na dalsz wspinaczk , to Bowman mógł z powodzeniem ju zrezygnowa z ucieczki. Po obu stronach drogi prowadz cej do miasteczka -znajdowały si parkingi, lecz teraz były puste, wi c nie mo na było tu si ukry . Bowman wbiegł przez ozdobn bram . Po kolejnych stu metrach, z trudem łapi c powietrze, dotarł do skrzy owania. Droga w prawo szła ł~ikiem w stron murów obronnych i wygl dało na to, e prowadzi w §lepy zaułek; w lewo pi ła si ku górze droga w ska, stroma i kr ta. Co prawda miał ju serdecznie do tego górskiego maratonu, ale wiedział, e tu mo e mie znacznie wi ksze szanse. Obejrzał si i stwierdził, e pogo znacznie si przybli yła. Pod aj ca nadal w milczeniu z no ami w dłoniach trójka Cyganów znalazła si zaledwie trzydzie ci metrów za nim. Ruszył wi c, jak mógł najszybciej, w sk drog , desperacko zerkaj c na boki w poszukiwaniu jakiej§ kryjówki. I cho zm czone płuca i coraz bardziej ci ce ołowiem nogi mówiły mu, e kolejna boczna uliczka mo e da schronienie, to rozum zdecydowanie sygnalizował, e prawie na pewno wszystkie prowadz w lepe zaułki, podwórka-studnie czy inne pułapki, z których nie zdoła si wydosta . Teraz po raz pierwszy od chwili podj cia ucieczki, usłyszał za sob chrapliwe oddechy Cyganów. Wygl dało na to, e s w równie kiepskiej formie. Rzut oka przez rami sprowadził go jednak na ziemi - nie było powodów do rado ci. Słyszał ich po prostu dlatego, e byli ju znaczniej bli ej. Wprawdzie mieli twarze zlane potem, łapali powietrze otwartymi ustami i do cz sto potykali si , ale znajdowali si zaledwie pi tna cie metrów za nim. Maj c pogo tu za plecami, głupot było szukanie kryjówki. Gdziekolwiek by skr cił, i tak cigaj cy go zauwa i pójd jego ladem. Jedyn nadziej stanowiły ruiny fortecy, góruj ce nad miasteczkiem. Tylko tam mógł si skry w skalnym labiryncie. Dysz c dobiegł do elaznego ogrodzenia z pr tów, które blokowało drog do ruin, tak e pozostawało jedynie w skie przej cie z prawej strony; tu stała budka biletera przyjmuj cego od turystów opłaty za zwiedzanie ruin. Bowmanowi przeszło przez my l, e głupot jest płacenie za zwiedzanie miejsca, do którego mo na si dosta prawie z ka dej strony, wprawdzie z pewn trudno ci , ale za to za darmo. Ju chciał si zatrzyma i zaatakowa , wykorzystuj c w skie przej cie, które zmuszało do przeciskania si pojedynczo i tylko bokiem; to nieco wyrównałoby jego szanse w walce z trzema napastnikami. Na szcz cie u wiadomił sobie, e gdy on usiłowałby wytr ci bro z r ki pierwszemu Cyganowi, dwaj pozostali mieliby idealn okazj do potraktowania go jako ruchomego celu, a rzut no em przez pr ty ogrodzenia przy tak niewielkiej odległo ci bez w tpienia byłby celny. Pobiegł wi c da~lej z coraz wi kszym trudem, zataczał si i potykał, ale było to wszystko, na co mógł si jeszcze zdoby . Min ł niewielki cmentarzyk, lecz odrzucił makabryczny pomysł zabawy w chowanego mi dzy nagrobkami; było ich zbyt mało i były zbyt niskie, by mogły słu y jako osłona. Po kolejnych pi dziesi ciu metrach Bowman zobaczył przed sob otwarty płaskowy masywu Les Baux. Jedyn drog ucieczki st d był skok w dół. Skr cił wi c gwałtownie w lewo i w sk cie k prowadz c wokół pozostało ci po czym , co wygl dało na kaplic , skierował si prosto do ruin wła ciwej twierdzy.

Szybkie spojrzenie do tyłu pozwoliło mu stwierdzi , e po cig jest jakie czterdzie ci metrów za nim. Udało mu si zwi kszy dystans, co nie było dziwne, gdy w tym wy cigu to przecie on walczył o ycie . Ksi yc jak na zło o wietlał jasno okolic i Bowman zakl ł z bezsilnej w ciekło ci, obra aj c rzesze romantycznych poetów. Bez tej naturalnej iluminacji znacznie łatwiej mógłby si pozby pogoni zwłaszcza w ród takich ruin. Ich masa budziła groz , lecz nigdy nie interesowało go podziwianie budowli le cych w gruzach. jednak wdrapuj c si , prze lizguj c i zje d aj c po tym rumowisku, musiał zauwa y , e ma ono swój tajemniczy urok miejsca dzikiego i całkowicie opuszczonego. Sterty kamieni dochodziły do pi tnastu, a strzaskane filary nawet do trzydziestu metrów. Kolumny wznosiły si nad klifowymi zboczami, wygl daj c jakby były ich przedłu eniem. Naturalne kominy przeplatały si z wykutymi przez człowieka schodami, ciany skalne z ruinami budowli. Wapie był poznaczony setkami otworów. Przez niektóre z nich ledwie mo na by si przecisn , a przez inne spokojnie mógłby przejecha pi trowy autobus. Prowadziły do nich dziwne cie ki, niektóre wykute przez człowieka, inne naturalne. Cz z nich była łatwa i równa, a cz tak stroma i poszarpana, e zniech ciłaby nawet oszalał kozic . Wokoło le ały odłamy skalne o rozmiarach od orzecha kokosowego do jednorodzinnego domku. W bladym wietle ksi yca wszystko to tworzyło przera aj c i jednocze nie podziwu godn sceneri . Nie było to miejsce, które dobrowolnie nazwałby domem, lecz tej nocy tutaj wa yły si jego losy. A tak e losy Ferenca, Hovala i Koscisa. Bowman nie miał adnych w tpliwo ci, jak powinien post pi . Musi zabi swych prze ladowców. Nie dlatego jednak, e tak mu ka e instynkt samozachowawczy. Nie wynikało to tak e z kwestii prawnych czy moralnych, ale z prostej logiki i zdrowego rozs dku; je li on zginie, to ta trójka morderców dalej b dzie torturowa i zabija , musi wi c ich unieszkodliwi . Sprawa tak naprawd była prosta - niektórzy ludzie powinni umrze , prawo jest wobec nich bezsilne, dopóki nie popełni bł du. Nie jest to wina prawa, gdy sformułowano je tak, by było sprawiedliwe wobec wi kszo ci i stworzono odpowiednie zabezpieczenia, by nie skrzywdzi niewinnych. Nie mo na jednak przewidzie sprytu kryminalistów, ustanawiaj c przepisy o zasi gu ogólnospołecznym. A ycie udowadnia, e pomysłowo przest pców bywa czasami zaskakuj ca, podobnie jak ich zdolno ci do unikania kary. Po raz kolejny przypomniała mu si stara zasada chronienia interesów wi kszo ci, a przypadek sprawił, e to wła nie on stał si jej przedstawicielem. Bowman był opanowany i zdecydowany, a strach ust pił miejsca w ciekło ci. Aby zrealizowa to, co planował, musiał si dosta na spor wysoko - tam, gdzie prze ladowcy nie b d w stanie jednocze nie go zaatakowa . Przyjrzał si wi c uwa nie poszarpanej cianie, sk panej w bladym blasku ksi yca, i zacz ł wspinaczk . Nigdy si nie uwa ał za alpinist , ale tej nocy naprawd dobrze mu to szło. Gdyby gonił go sam diabeł nie poruszałby si szybciej. Zerkaj c od czasu do czasu za siebie, stwierdził, e powoli, lecz stale zwi ksza przewag nad po cigiem; niestety, nie na tyle, by zgin im z oczu na dłu ej ni kilka sekund. cigaj cy zdj li z twarzy prowizoryczne maski; rzeczywi cie, w ród pustki ruin, w rodku nocy nie były one potrzebne. Nawet je li kto by ich spotkał w drodze powrotnej, nie miałoby to znaczenia, gdy corpus delicti ju zostałby usuni ty. Mogliby jedynie odpowiada za to, e weszli na teren ruin bez uiszczenia franka od osoby, lecz z pewno ci uznaliby, e tak dobrze wykonana robota jest tego warta. Bowman zatrzymał si . Nie znaj c terenu, popełnił bł d. Od paru sekund zdawał sobie spraw , i ciany w skiego lebu, którym si wspinał, gwałtownie si wznosz . Nie zaniepokoiło go to, gdy ju dwukrotnie tak si zdarzyło bez przykrych konsekwencji. Jednak tym razem, gdy min ł kolejny załom, ujrzał przed sob pionow cian nie nadaj c si do wspinaczki bez haków i liny. Z boku skały wygl dały podobnie. I tak znalazł si w pułapce bez wyj cia. ciana na wprost była co prawda podziurawiona otworami, ale mógłby wykorzysta najwy ej trzy lub cztery z nich, poniewa tylko tam nie dochodziło wiatło ksi yca, lecz wszystko skrywała zach caj ca ciemno . Cofn ł si i wyjrzał zza skały, cho wiedział, e tylko traci czas. Rzeczywi cie, po cig był ze czterdzie ci metrów za nim. Na jego widok Cyganie zwolnili. To e Bowman zawrócił, by sprawdzi , jak daleko s , oznaczało, e ma kłopoty; mogli pozwoli sobie na luksus odpoczynku. Wyznaj c zasad , e póki ycia, póty nadziei, a poddawa nie nale y si nigdy, Bowman przyjrzał si uwa niej otworom w skale. Tylko dwa były na tyle du e, by mógł si przez nie przecisn . Gdyby zdołał dotrze poza zasi g wiatła i stan tak, by za plecami mie ciemno , szanse w walce z przeciwnikiem uzbrojonym, ale doskonale widocznym na tle otworu wej ciowego, byłyby mniej wi cej równe. Zupełnie bez powodu wybrał prawy otwór i błyskawicznie wcisn ł si do rodka. Szczelina niemal natychmiast zacz ła si zw a , ale musiał posuwa si naprzód. Gdy ju znalazł si w całkowitych ciemno ciach, okazało si , e tunel ma nie wi cej ni około metra szeroko ci i tyle wysoko ci. W tych warunkach odwrócenie si było fizycznie niemo liwe. Mógł le e i czeka , a przyjd i posiekaj go na kawałki. A nawet i to nie byłoby konieczne - napastnicy mogli si wycofa , zawali wej cie kamieniami i wróci spokojnie do domu. Kln c w duchu, Bowman ruszył do przodu na czworakach. W pierwszej chwili pomy lał, e jasno w gł bi tunelu to tylko wytwór wyobra ni, ale gdy dotarło do niego, e ma przed sob zakr t, za którym jest wyj cie, zrozumiał, e nie wszystko jeszcze stracone. Przecisn ł si z trudem i w nagrod ujrzał przed sob kawałek nieba usianego gwiazdami. Tunel niespodziewanie zmienił si w jaskini . Była wprawdzie niska, bo Bowman nie mógł si jeszcze wyprostowa , a do tego zaledwie dwa metry od wej cia jej kraw d gwałtownie si urywała, ale była to jednak jaskinia. Podczołgał si do brzegu skały i spojrzał w dół. Natychmiast tego po ałował - poni ej było kilkusetmetrowe pionowe zbocze, u stóp którego rozci gała si równina z rz dami drzew oliwnych, wygl daj cych z tej odległo ci jak krzaczki. Bowman wychylił si jeszcze bardziej i spojrzał w gór - szczyt znajdował si zaledwie sze metrów wy ej, ale było to sze metrów gładkiej skały, bez oparcia dla dłoni czy stóp. Spojrzał w prawo - wreszcie jaka szansa. Co prawda ta cie ka zniech ciłaby nawet górskiego kozła, ale zaczynała si zaledwie metr pod otworem jaskini i cho niebezpieczna, prowadziła na sam szczyt. Kozioł mógłby zrezygnowa z tej samobójczej szansy, gdy nie był kozłem ofiarnym, lecz Bowman niestety rum był. Nic wi c dziwnego, e nie oci gaj c si wygramolił si na zewn trz i wymacawszy stopami cie k , zacz ł mozolnie posuwa si ni w gór . Poruszał si powoli z rozpostartymi ramionami i twarz przylepion do skały. Nie szukał dodatkowego oparcia, bo go

tam nie było, ale nie b d c alpinist , nie czuł si pewnie na tej wysoko ci. Bał si , e gdy spojrzy w dół, odpadnie od ciany i roztrzaska si w oliwnym gaju. Dla wytrawnego alpinisty mógłby to by jedynie miły niedzielny spacer, ale dla Bowmana było to najbardziej przera aj ce do wiadczenie w yciu.Dwukrotnie osun ła mu si noga, wywołuj c minilawin . Po dwóch minutach trwaj cych niczym wieczno , wydostał si na szczyt, zlany potem i trz s cy si jak li na jesiennym wietrze. Z ulg zwalił si na ziemi . Znalazł si wreszcie na bezpiecznej terra firma, gdzie był w stanie skutecznie działa . Po chwili wyjrzał na dół = nie było tam nikogo. Cyganie mogli si zatrzyma z rozmaitych powodów: wybrali nie ten otwór, obawiali si , e ukrył si w mroku tunelu, cokolwiek. Zamiast traci czas na bezsensowne rozwa ania, nale ało znale sposób, by zej na dół. Powinien si pospieszy z kilku powodów. Po pierwsze, je li nie istniała inna droga ni ta, któr tu wszedł, to wiedział, e za adne skarby nie przejdzie ni jeszcze raz. Woli ju tu umrze z wycie czenia i sta si pokarmem dla myszołowów, je li jakie yj w tych okolicach. Pod drugie, gdyby znalazł jakie przej cie, nale ało zbada , czy Cyganie ju mu go nie odci li. A po trzecie, nale ało si spieszy , gdy mogli po prostu zostawi go w spokoju, s dz c, e run ł gdzie ze skały, i pój rozprawi si z Cecile Dubois, któr najwyra niej uwa ali za współwinn . Przeszedł jakie dziesi metrów po płaskim wapiennym wierzchołku, poło ył si na brzuchu i wyjrzał ponad kraw dzi . Odetchn ł z ulg - droga ucieczki istniała. Dostrzegł strome zbocze, stopniowo przechodz ce w obszar pełen olbrzymich głazów, za którym rozci gał si płaskowy Les Baux. Teren nie był zbyt łatwy, ale mo liwy do przebycia. Gdy wrócił na miejsce, usłyszał głosy, ciche co prawda, ale mógł rozró ni słowa. --~ To czyste szale stwo! - mówił Hoval, a Bowman po raz pierwszy całkowicie si z nim zgadzał. -- I kto to mówi? Góral z Wysokich Tatr? - zdziwił si Ferenc. - Je li on t dy przeszedł, to nam te si uda. Wiecie, e je li go nie zabijemy, to wszystko diabli wezm . Bowman wyjrzał ostro nie - w wylocie jaskini dostrzegł głowy wszystkich trzech. - Nie podoba mi si to całe zabijanie - stwierdził Koscis, próbuj c odwlec decyzj . - Skrupuły mogłe mie wcze niej - parskn ł Ferenc. - Rozkazy ojca s wyra ne - nie mo emy mu si pokaza na oczy, dopóki ten @acet yje. Hoval z niech ci skin ł głow i ostro nie wygramolił si na cie k . Zastygł nieruchomo i dopiero po chwili rozpocz ł powolne przesuwanie si ku szczytowi. Bowman wstał i rozejrzał si ; na szcz cie wokół le ało kilka sporych kamieni. Wybrał najodpowiedniejszy, wa cy ponad dwadzie cia kilogramów, trzymaj c go na wysoko ci piersi, podszedł do kraw dzi. Hoval był znacznie lepszym taternikiem ni on, gdy poruszał si co najmniej dwukrotnie szybciej. Ferenc i Koscis obserwował swego kompana z niepokojem i najwyra niej niezbyt si palili do pój cia w jego lady. Bowman odczekał, a Cygan znajdzie si bezpo rednio pod nim, i wypu cił kamie z r k; nie czuł przy tym nawet cienia alu - Hoval ju wcze niej chciał go zabi , a teraz miał zamiar jeszcze raz spróbowa . Odłam skalny spadł na głow i ramiona Cygana, który nie wydał adnego d wi ku, ani wtedy gdy odpadał od ciany, ani gdy leciał ku oliwnym plantacjom. By mo e był martwy, zanim zacz ł spada . Na gór nie dotarł tak e aden odgłos uderzenia o ziemi ciała czy skały. I Hoval, i kamie po prostu znikn li bezgło nie w mroku. Tymczasem Bowman przyjrzał si pozostałym prze ladowcom; ich twarze wyra ały jedynie osłupienie, bo katastrofa nie dociera natychmiast do ludzkiej wiadomo§ci. Pierwszy zrozumiał, co si stało, Ferenc. Z twarz wykrzywion w ciekło ci si gn ł do wewn trznej kieszeni kurtki, wyszarpn ł pistolet i kieruj c luf ku górze, nacisn ł spust. Wiedział, e Bowman tam jest, cho nie mógł go dostrzec. Strzał był wył cznie prób rozładowania w ciekło ci, jaka go ogarn ła. Jednak nawet strzelaj c na o lep, mo na czasem trafi , tote Bowman czym pr dzej wycofał si na rodek szczytu. Bro palna stwarzała zupełnie now sytuacj , której nie brał pod uwag . Wydawało mu si , e Cyganie tak ch tnie posługuj cy si w walce no em, b d chcieli załatwi go po cichu. Jednak skoro Ferenc miał przy sobie pistolet, liczył si z konieczno ci jego u ycia. Bowman zdał sobie spraw , e Cyganie chc go dopa i zabi , nie zwa aj c na adne ryzyko. Sytuacja stała si wi c znacznie powa niejsza, ni dotychczas s dził. Ruszył co tchu zboczem w dół. Ferenc i Koscis na pewno zacz li ju odwrót, podejrzewaj c, e ze szczytu prowadzi jeszcze jaka droga. Pozostanie na miejscu nie miało dla nich adnego sensu, gdy próba wej cia na gór ladami Hovala mogła si zako czy tak samo tragicznie. Bowman przebył stromizn w rekordowym tempie, a nast pnie zacz ł biec, sadz c długimi susami, gdy był to jedyny sposób zachowania równowagi. Udawało mu si to przez trzy czwarte drogi, w ko cu jednak potkn ł si i run ł w dół, rozpaczliwie próbuj c zahamowa . Ułatwił mu to pierwszy głaz, w który z cał sił uderzył prawym kolanem. Bowman był pewien, e stracił rzepk , poniewa próba powstania sko czyła si ci kim klapni ciem na ziemi . Za drugim razem było troch lepiej. Dopiero trzecie podej cie zako czyło si sukcesem. Kolano było z pewno ci solidnie stłuczone, ale teraz niewiele czuł. Wiedział, e dopiero pó niej przyjdzie silny ból. Znacznie ju wolniej pokonał reszt pochyło ci, przemykaj c mi dzy głazami. Noga co jaki§ czas odmawiała mu posłusze stwa, jakby miała własn wol , na szcz cie udało mu si nie przewróci ju ani razu. Biały obłoczek nad głazem tu przed nim i odgłos strzału były prawie równoczesne. Ferenc doskonale wszystko przewidział. Bowman nawet nie próbował si ukry , gdy w tych warunkach Cyganowi wystarczyłoby jedynie podej i przyło y mu luf do czoła, by mie pewno , e nie chybi. Biegł zygzakiem mi dzy głazami, by w ten sposób uniemo liwi Ferencowi dokładne wycelowanie. Kilka pocisków zagwizdało blisko niego, a jeden nawet wzbił chmurk pyłu przy prawej nodze ciganego, ale zabawa w kotka i myszk przynosiła rezultaty

- Ferenc tak e musiał kluczy mi dzy głazami i jedynie przypadek mógł sprawi , e kula trafi w cel. W przerwach kanonady wyra nie było słycha tupot nóg i Bowman zdawał sobie spraw , e z ka d chwil po cig jest coraz bli ej. Nic nie mógł na to poradzi , bał si nawet odwróci , gdy groziło to upadkiem, a naprawd nie było wi kszej ró nicy, czy miertelna kula nadleci z przodu, czy te trafi go w plecy. Wreszcie wydostał si spomi dzy skał na równy, twardy teren i ruszył, najszybciej jak potrafił, ku wej ciu prowadz cemu do miasteczka. Ferenc równie znalazł si na otwartej przestrzeni. Teraz miał doskonał okazj do strzału, ale jej nie wykorzystał. Jedynym wytłumaczeniem było to, e sko czyła mu si amunicja. Co prawda mógł mie zapasowy magazynek, ale ładowanie w biegu nie jest łatwe i najwyra niej Ferenc te tak s dził. Kolano bolało coraz bardziej, ale te coraz rzadziej odmawiało posłusze stwa. Zaryzykował i spojrzał za siebie. cigaj cy nadal si zbli ali, cho znacznie wolniej. Bowman wbiegł do miasteczka i zatrzymał si przy rozgał zieniu dróg. Cyganów jeszcze nie było wida , ale tupot ich nóg był wyra ny. Skr cił w lewo, maj c nadziej , e zmyli to ciga- j cych i pobiegł ku murom obronnym, otaczaj cym cał miejscowo . Droga ko czyła si niewielkim placykiem, ze starym, kutym w elazie krzy em po rodku. Z lewej strony stał równie stary ko ciół, naprzeciwko znajdował si niski, kamienny murek, zza którego nic nie było wida . Pomi dzy nimi wznosiła si wysoka skała z wykutymi w niej dziwnymi niszami. Poza tym z placyku nie było innej drogi wyj§cia poza t , któr Bowman tu dotarł. Podbiegł do niskiego murku i wyjrzał. Zobaczył strom cian skaln , opadaj c ponad sze dziesi t metrów w dół, a u jej podnó a jakie karłowate drzewka. Ferenc okazał si sprytniejszy ni Bowman s dził. Gdy był wychylony przez murek, usłyszał zbli aj ce si kroki, lecz tylko jednego człowieka. Cyganie musieli si rozdzieli i równocze nie sprawdza obie drogi. Bowman wyprostował si , bezszelestnie przebiegł na drug stron i ukrył si w jednej z nisz. To był Koscis, który zwolnił, gdy znalazł si na placyku. Jego ci ki oddech było wyra nie słycha w nocnej ciszy. Nie spiesz c si min ł elazny krzy . Zajrzał do wn trza otwartego ko cioła i jakby wiedziony instynktem skierował si prosto ku niszy, w któr Bowman próbował si teraz wcisn jak najgł biej. Skrywał go co prawda cie , ale Koscis, gdy podejdzie bli ej, z pewno ci go zauwa y. Cygan nie spieszył si , szedł wolnym i pewnym siebie krokiem, kciuk miał oparty na czubku r koje ci no a, trzymanego na wysoko ci pasa. Bowman poczekał, a napastnik zbli ył si do jego kryjówki, i rzucił si na niego, chwytaj c dło z no em, bardziej dzi ki szcz ciu ni dobrej ocenie odległo ci. Obaj zwalili si na ziemi . Bowrnan spróbował wykr ci praw r k Koscisa, ale ta była jak ze stali. Czuł, e powoli wysuwa mu si z u cisku, tote pu cił nagle przeciwnika i przetoczył si po bruku, wstaj c w tym samym momencie co i Koscis. Przez chwil bez ruchu uwa nie si sobie przygl dali. Pierwszy poruszył si Bowman - cofn ł si powoli, a dotkn ł dło mi niskiego murku. Teraz ju ani nie miał gdzie si ukry , ani dok d uciec. Koscis u miechn ł si , ale u§miech ten był całkowicie pozbawiony ciepła. Poniewa umiał po mistrzowsku posługiwa si no em, wi c rozkoszował si my l o czekaj cej go walce. Zmienił chwyt, nie wypuszczaj c broni z r ki, i ruszył na Bowmana. Ten skoczył ku niemu, skr caj c gwałtownie w prawo, ale Koscis znał takie sztuczki; pochylił si w t sam stron z r k przygotowan do zadania ciosu. Jednak Bowman przewidział ten ruch. Zahamował z całych sił, zaparł si praw nog i przykl kn ł na lewe kolano, dzi ki czemu nó przeci ł powietrze zaledwie centymetr nad jego głow . Jednocze nie prawym ramieniem i barkiem uderzył Cygana od dołu w uda, po czym gwałtownie si uniósł. Cios był tak silny, e Koscis wyleciał do góry i poszybował ponad murkiem w przepa . Bowman obserwował spadaj cego Cygana, który cały czas ciskał w dłoni bezu yteczny ju nó , i słuchał jego cichn cego wrzasku. Po chwiii zapanowała cisza. Przez kilka sekund stał bez ruchu. Lecz nagle u wiadomił sobie, e je li Ferenc niespodziewanie nie ogłuchł, to musiał usłysze ten przera liwy krzyk, no i b dzie chciał pozna jego przyczyn . Bowman wybiegł z placu i skierował si w stron głównej ulicy. Gdy usłyszał zbli aj cego si Cygana, skr cił w pierwsz przecznic . Ukrył si w cieniu i czekał. Po kilku minutach zobaczył F'erenca pod aj cego ku placykowi z no em w jednej i pistoletem w drugiej r ce. Nie wiedział, czy bro była nabita, ale nie miało to ju znaczenia. Zauwa ył, e nawet w tak pełnej napi cia chwili Cygan zachował ostro no , któr podpowiadał mu instynkt samozachowawczy - biegł rodkiem drogi, gdzie nie był nara ony na niespodziewany atak. Usta wykrzywiał mu grymas, b d cy mieszanin w ciekło ci, nienawi ci i strachu. Miał wygl d szale ca. Rozdział trzeci Nie ka da kobieta obudzona w rodku nocy, gdy siedzi z prze cieradłem pod brod , włosami w nieładzie i bł dnym wzrokiem, mo e wygl da równie atrakcyjnie jak w balowej kreacji. Cecile Dubois potrafiła. Zamrugała, co prawda w inny sposób ni partnerka w ta cu, po czym przyjrzała si Bowmanowi krytycznie. Nic dziwnego. Wspinaczka, ła enie po ruinach i inne akrobacje z upadkiem wł cznie spowodowały, e tak Bowman, jak i jego garnitur znacznie stracili na wiet- no ci. Bowman dopiero teraz mógł si sobie przyjrze i musiał przyzna , e wygl da okropnie - ubranie było całe upaprane i podarte. Czekał na reakcj dziewczyny, przygotowany na zło liwo czy cynizm, ale ponownie musiał przyzna , e Cecile nie była przeci tn kobiet .

- S dziłam, e o tej porze b dzie ju pan w innym departamencie - stwierdziła spokojnie. - Niemal byłem ju na tamtym wiecie - przymkn ł drzwi, pozostawiaj c niewielk szczelin . - Ale wróciłem. Po samochód i po ciebie. - Po mnie? - Zwłaszcza po ciebie. Ubierz si szybko. Twoje ycie nie b dzie warte funta kłaków, je li tu zostaniesz. - Moje ycie? Dlaczego moje... - Wstajemy, ubieramy si i pakujemy - oznajmił podchodz c do łó ka. W jego zachowaniu było tyle stanowczo ci, e bez dalszych pyta i protestów skin ła głow . Bowman wrócił do drzwi i wyjrzał przez szpar . W duchu przyznał, e panna Dubois obaliła wła nie kolejny mit. Była pi kna, ale nie była głupia - szybko podejmowała decyzje i godziła si z tym; co uwa ała za nieuniknione, nie trac c czasu na głupie uwagi w stylu: “je li uwa a pan, e b d si ubiera , kiedy pan si na mnie gapi, to..." i takie tam podobne. Nie eby miał co przeciwko gapieniu si na ni , lecz w tej chwili najbardziej interesował go Ferenc. Swoj drog ; ciekawe, co go zatrzymało; powinien ju tu by i donie tatusiowi o napotkaniu nieoczekiwanych trudno ci uniemo liwiaj cych wykonanie zleconego zadania. Naturalnie, mogło te tak by , e nadal go szukał po ciemnych uliczkach Les Baux z obł dem w oku, ciskaj c w jednej dłoni nó , a w drugiej pistolet. - Jestem gotowa - o wiadczyła Cecile. Odwrócił si zaskoczony. Rzeczywi cie była gotowa, nawet zd yła si uczesa , a walizka le ała na łó ku. - I spakowana? - upewnił si , nie wierz c własnym oczom. - Wieczorem, to nasza ostatnia noc tutaj - zawahała si . - Prosz posłucha , nie mog tak po prostu wyjecha bez... - Chodzi o Lil ? Zostaw wiadomo , e skontaktujesz si z ni na poste restante w Saintes-Maries. Tylko si pospiesz. Wróc za chwil , musz si spakowa . Poszedł do swego pokoju. Przy drzwiach zatrzymał si na moment. Południowy wiatr szumiał w koronach drzew i pluskała fontanna - były to jedyne d wi ki, jakie słyszał. Wszedł i zacz ł w po piechu upycha w walizce rzeczy jak popadło. Gdy wrócił do pokoju Cecile, zastał j nadal pisz c co po piesznie. - Poste restante, Saintes-Maries to wszystko, co masz poda przyjaciółce. Histori twojego ycia ju zna, jak przypuszczam. Gdy podniosła głow , zobaczył na jej nosie okulary, ale to go nie zaskoczyło. Popatrzyła na niego jak na nieszkodliwego ale uprzykrzonego robaka na cianie i wróciła do pisania. Po dwudziestu sekundach zło yła podpis ozdobiony zawijasem, zb dnym gdy czas naglił, schowała okulary do futerału i skin ła głow na znak, e jest gotowa. Złapał jej walizk i oboje opu cili pokój, gasz c wiatło i zamykaj c drzwi na klucz. Bowman wzi ł swój baga , poczekał a Cecile wsunie kartk pod drzwi pokoju przyjaciółki i razem wyszli na zewn trz. Cicho przedostali si przez taras i cie k prowadz c do drogi na tyłach hotelu. Cecile trzymała si blisko i cały czas milczała. Bowman ju zacz ł sobie w duchu gratulowa doskonałych metod wychowawczych, gdy zdecydowanym ruchem złapała go za rami i zmusiła do zatrzymania si . Spojrzał na ni z wyrzutem, ale nie odniosło to adnego skutku, podobnie jak zmarszczenie brwi. Pomy lał, e to wina jej krótkowzroczno ci i poczekał na wyja nienie. - Jeste my tu bezpieczni? - spytała. - Chwilowo tak. - Wi c prosz postawi te walizy. Postawił, dochodz c do wniosku, e trzeba zmieni metody wychowawcze. - Dalej nie pójd -- o wiadczyła stanowczo. - Byłam grzeczn dziewczynk i zrobiłam, co pan chciał, poniewa istniała, i przyznaj , e istnieje, jedna szansa na sto, i nie jest pan szale cem. Jednak pozostaje dziewi dziesi t dziewi procent i dlatego domagam si wyja nienia. Tu i teraz. Bowman doszedł do smutnego wniosku, e jej rodzice tak e nie odnie li wi kszych sukcesów w wychowaniu córki. Natomiast w jednej sprawie czyje wysiłki zostały uwie czone powodzeniem - je li bowiem Cecile była w ciekła lub przestraszona, to nie okazywała tego w aden sposób. - Jeste w powa nych tarapatach, w które nie wiadomie ci wpakowałem - wyja nił. - Teraz jestem odpowiedzialny za wydostanie ci z tego. - Ja jestem w tarapatach? - Oboje w to wdepn li my. Trzech typków z tego cyga skiego obozu o§wiadczyło, e zamierzaj mnie załatwi . Potem za ciebie. Poniewa przyznali mi pierwsze stwo, gonili mnie do Les Baux, potem przez miasteczko i ruiny. Przyjrzała mu si podejrzliwie, bez cienia strachu czy troski, której si spodziewał. - Je li pana cigali... - Zgubiłem ich. Syn ich kacyka, miły młodzian imieniem Ferenc , by mo e nadal mnie szuka z no em w jednej, a pistoletem w drugiej r ce. Jak si w ko cu zniech ci, to wróci do tatusia i kolejna grupa przetrz nie nasze pokoje. Mój i twój. - Dlaczego mój? Co ja takiego zrobiłam? - Była ze mn cały wieczór i widzieli, e udzieliła mi schronienia par godzin temu. - Ale ... to mieszne! I tylko dlatego wzi li my nogi za pas... - potrz sn ła głow . - Myliłam si . Panie Bowman, jest pan w stu procentach szalony. - By mo e - przyznał, e ma prawo tak my le . - Przecie wystarczyło zatelefonowa . - I? - Policja, głuptasie. - adnej policji, bo nie jestem głuptasem. Widzisz, Cecile, zostałbym aresztowany za morderstwo. Powoli potrz sn ła głow z niedowierzaniem, a mo e niezrozumieniem.

48 - Nie było tak łatwo ich zgubi - dodał. - Zdarzył si wypadek, a wła ciwie dwa wypadki. - Fantazja - szepn ła, ponownie potrz saj c głow . -- Przerost wyobra ni. - Zgoda - wzi ł j za r k . - Chod , poka ci ich ciała. Wiedział, e nie uda mu si po ciemku odnale Hovala, ale odszukanie ciała Koscisa nie powinno stanowi wi kszego problemu, a do udowodnienia, e mówi prawd powinien wystarczy jeden nieboszczyk. Zorientował si jednak, e niczego nie musi udowadnia - w twarzy Cecile, bladej ale spokojnej, co si zmieniło. Nie miał poj cia o co chodzi, lecz zmiana była widoczna. Przysun ła si bli ej i uj ła jego drug r k . Nie dr ała, nie odsun ła si z odraz . Po prostu podeszła i uj ła jego drug dło - Dok d chcesz jecha ? - spytała cicho, przechodz c wreszcie na ty. - Riwiera? Szwajcaria? Miał ochot j u ciska , ale postanowił poczeka na odpowiedniejszy moment. - Saintes-Maries - powiedział cicho. - Dok d? - Tam, gdzie wszyscy Cyganie. Tam wła nie chc pojecha . Nast piła długa chwila ciszy, któr przerwał dziwnie bezbarwny głos Cecile. - By umrze w Saintes-Maries. - By y w Saintes-Maries, a raczej by zrobi co po ytecznego. Wiesz, to taka fanaberia leniwych nicponiów. Spogl dała na niego bez słowa, ale tego si spodziewał. Nale ała do osób, które wiedz , kiedy by cicho. W §wietle ksi yca mo na było dostrzec na jej uroczej twarzy cie smutku. - Chc si dowiedzie , dlaczego zgin ł ten chłopak - ci gn ł Bowman. - Chc si dowiedzie , dlaczego jego matka i trzy inne Cyganki s miertelnie przera one. Chc si dowiedzie , dlaczego trzech Cyganów robiło co mogło, by mnie dzi w nocy zabi . I chc wiedzie tak e, dlaczego s gotowi pój na takie ryzyko jak zabicie ciebie. Nie chciałaby si dowiedzie tego wszystkiego? Przytakn ła, puszczaj c jego r k . Bowman podniósł walizki i poszli dalej, starannie omijaj c główne wej cie do hotelu. Wokół nie było nikogo ani wida , ani słycha . adnej pogoni, tylko spokój i cisza Pól Elizejskich albo raczej porz dnego cmentarza. Doszli do szosy biegn cej z północy na południe przez Piekieln Dolin i skr cili w prawo. Po dalszych trzydziestu metrach Bowman z ulg postawił walizki na trawiastym poboczu. - Gdzie zaparkowała ? - Na ko cu parkingu, po rodku. - Pi knie. To oznacza przejazd przez cały parking i podjazd. Jaka marka? - Bł kitny Peugeot 504. - Kluczyki - za dał wyci gaj c r k . - A to dlaczego? Chyba potrafi wyjecha własnym samo... - Nie wyjecha , tylko przejecha , cherie. Przejecha ka dego, kto b dzie próbował ci zatrzyma . A mog ci zapewni , e b d próbowa . - Przecie pi ... - O niewinno ci, niewinno ci! Siedz sobie i popijaj liwowic , czekaj c na mił wiadomo o mojej mierci. Kluczyki! W jej spojrzeniu była mieszanina irytacji i rozbawienia, ale ju bez słowa wyj ła z torebki kluczyki. Wzi ł je i ruszył w stron parkingu. Cecile chciała pój za nim, ale potrz sn ł przecz co głow . - Nast pnym razem. - Rozumiem. Nie tworzymy zgranej pary. - Byłoby lepiej, gdyby my tworzyli - powiedział dziwnie powa nie. - Dla twojego i dla mojego dobra. Poza tym chc , by stan ła przed ołtarzem bez skaz na urodzie. Poczekaj tu. Chwil pó niej Bowman stał przy wej ciu na podjazd w najgł bszym cieniu, jaki był w okolicy. Trzy wozy, te które ju wcze niej sprawdzał, nadal były o wietlone, ale tylko w jednym było wida jaki ruch. Był to pojazd Czerdy, a siedz cy na schodkach m czy ni robili wła nie to, o czym przed chwil mówił do Cecile. Nie był tylko pewien, czy alkohol, którym si raczyli, to rzeczywi cie liwowica. Towarzysz cy Czerdzie dwaj Cyganie byli jak on niadzi, muskularni, wysocy i s dz c z rysów bez w tpienia pochodzenia rodkowoeuropejskiego. Bowman nigdy dot d ich nie spotkał i wcale tego nie ałował. Z fragmentów rozmowy, jakie do niego dotarły wynikało, e jeden nazywa si Maca a drugi Masaine. Ju na pierwszy rzut oka było wida , e nie maj anielskiego usposobienia. Prawie dokładnie w połowie drogi mi dzy Cyganami a kryjówk Bowmana stał sobie d ip Czerdy, zwrócony przodem w stron wjazdu. Był to jedyny tak strategicznie zaparkowany pojazd. W razie potrzeby mógł by natychmiast u yty, na przykład do po cigu. Bowman postanowił wykorzysta sytuacj . Schylony nisko, podbiegł do samochodu, dbaj c, by cały czas zasłaniał go przed wzrokiem Cyganów. Przykucn ł przy masce i wymacał wentyl powietrza przedniego koła. Odkr cił nakr tk i wsun ł do rodka zapałk owini t chusteczk , aby stłumi syk uciekaj cego powietrza. W ci gu kilkunastu sekund spu cił powietrze tak dokładnie, e wóz oparł si obr cz o wewn trzn stron opony. Miał nadziej , e ani Czerda, ani jego towarzysze nie przygl dali si nachalnie d ipowi i aden z nich nie zauwa ył dziwnego obni enia ,si cz ci pojazdu o mniej wi cej siedem centymetrów. Na szcz cie Cyganie mieli inne zmartwienia. - Co jest nie tak - stwierdził Czerda. - Co si nie udało. Wiecie , e nigdy si nie myl w tych sprawach. - Ferenc, Koscis i Hoval potrafi zadba o własn skór - odezwał si Maca. - Ten cały Bowman mo e po prostu ma niezły charakter w nogach.

- Nie! Bowman zaryzykował i wyjrzał spoza d ipa. Zobaczył, e Czerda wstał. - Za długo ich nie ma. I to o wiele za długo. Chod cie, musimy ich poszuka . Cyganie podnie li si z wyra n niech ci , ale nagle wszyscy trzej znieruchomieli nasłuchuj c. Bowman pierwszy rozpoznał d wi k, który zwrócił ich uwag ; był to tupot nóg dochodz cy od strony patio przy basenie. Na szczycie schodów pojawił si Ferenc. Zbiegł po nich, przeskakuj c po kilka stopni, i pognał ku oczekuj cym. Poruszał si z tru- dem potykaj c si i zataczaj c. Jego wiszcz cy oddech, twarz spływaj ca potem, a tak e pistolet, który nadal ciskał w dłoni, wiadczyły, e był u kresu wytrzymało ci fizycznej i psychicznej. - Nie yj , ojcze! - zachrypiał, z trudem łapi c powietrze. - Koscis i Hoval nie yj ! - Co ty bredzisz, na lito bosk ? - zaniepokoił si Czerda. - S martwi! Mówi ci, e nie yj ! Znalazłem Koscisa, miał skr cony kark i połamane chyba wszystkie ko ci. Bóg jedyny wie, gdzie le y Hoval. Czerda złapał syna za klapy i potrz sn ł nim gwałtownie. - Gadaj z sensem! Kto ich zabił? - Ten cały Bowman. - On?... On zabił... A co z Bowmanem? - Uciekł. - Uciekł?! Ty kretynie! Je li Bowmanowi uda si uciec, to Gaiuse Strome zabije nas wszystkich. Piorunem, pokój Bowmana! - I tej dziewczyny - zachrypiał Ferenc. -~-- Jakiej dziewczyny? - zdziwił si Czerda. - Aaa, tej czarnej? Ferenc przytakn ł, łapi c kolejny haust powietrza i dodał: -- Ukryła go... wcze niej... - I tej dziewczyny - zawyrokował Czerda. -- Biegiem! Cała czwórka pognała ku patio, a Bowman z m ciw satysfakcj dopadł drugiego przedniego koła. Poniewa tym razem nie musiał si kry i obawia , e kto usłyszy syk powietrza, po prostu odkr cił wentyl i wyrzucił w mrok. Nast pnie, nadal schylony, przebiegł przez podjazd i wpadł na parking. Nagle pojawiła si niespodziewana komplikacja. Cecile powiedziała, e to niebieski peugeot. wietnie. Trudno nie rozpozna niebieskiego peugeota, ale w ci gu dnia. Teraz była noc, a wiatło ksi yca ledwie przebijało si przez g sty wiklinowy dach, ocieniaj cy parkuj ce wozy. W nocy wszystkie koty s czarne, a samochody irytuj co podobne. Bez problemu mo na odró ni rolls royce'a od mini morrisa, ale w obecnej dobie unifikacji wi kszo samochodów ma podobne kształty i rozmiary. Bowman stwierdził to wła nie z przera eniem. Biegał od jednego auta do drugiego i przygl dał im si z bliska, lecz bez rezultatu. Nagle doszły do niego stłumione głosy, w których było słycha w ciekło i zaniepokojenie. Czym pr dzej podbiegł do wej cia na parking. Koło wozu Czerdy zobaczył czterech Cyganów, którzy musieli przed chwil odkry , e ptaszki im wyfrun ły. Gestykulowali ywo i spierali si o co zawzi cie . Najwyra niej była to narada wojenna, która miała zdecydowa , co dalej. Bowman nie zazdro cił im, bo na ich miejscu tak e nie miałby poj - cia, co zrobi . Nagle k tem oka dostrzegł co , co nawet w bladej po wiacie ksi yca było feeri barw. Owo zjawisko znajdowało si na tarasie i było nader okazałe. Gdy si mu przyjrzał, stwierdził, e jest to pasiasta, dwucz §ciowa pi ama kryj ca de Croytora, który przechylony przez balustrad obserwował podjazd z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Równie dobrze mogło to by rednie zainteresowanie, lekkie obrzydzenie albo jeszcze co innego. Interpretacj utrudniało du e czerwone jabłko zasłaniaj ce cz twarzy ksi cia. Jedno nie ulegało w tpliwo ci - nie wyra ała jakichkolwiek gwałtownych uczu . Bowman zostawił wielkiego ksi cia w spokoju i wrócił na parking. Dwa razy sprawdził rejon, o którym mówiła Cecile, i nie znalazł jej samochodu. Przeszedł wi c na zachodni cz parkingu i rzeczywi cie - czwarty w pierwszym rz dzie stał peugeot, który dał si otworzy . W§lizn ł si za kierownic , delikatnie zamkn ł drzwi i wło ył kluczyk w stacyjk . Kobiety! - pomy lał z pretensj , ale nie miał teraz czasu zastanawia si na ten temat. Były pilniejsze sprawy. Wszystkie czynno ci starał si wykonywa bezszelestnie, cho wydawało si nieprawdopodobne, by zawzi cie dyskutuj cy Cyganie mogli go usłysze . Zwolnił r czny hamulec, po czym wrzucił pierwszy bieg. Nast pnie równocze nie przekr cił kluczyk, wł czył wiatła i nacisn ł na gaz. Peugeot wyskoczył do przodu z piskiem opon. Bowman skr cił gwałtownie w lewo i skierował si ku bramie w ywopłocie. W blasku lamp dostrzegł, e Cyganie rzucili si w stron wyjazdu z parkingu. Czerda co krzyczał, ale poprzez ryk silnika nie sposób było nic usłysze , jednak s dz c z gestykulacji, kazał swoim ludziom zatrzyma samochód. Bowman jednak nie był w stanie sobie wyobrazi , jak mieliby to zrobi . Mijaj c bram , dostrzegł, i tylko Ferenc posiada bro paln i e chce jej u y . Stał w wietle reflektorów i mierzył w przedni szyb . Bowman nie miał wyj cia - skierował samochód prosto na niego. Na twarzy Cygana odmalowało si przera enie. Natychmiast stracił zainteresowanie pistoletem i zaj ł si ratowaniem własnej skóry. Desperacko rzucił si w lewo i prawie mu si udało. Ale nie do ko ca - błotnik peugeota trafił go w udo i Ferenc znikn ł jak za podmuchem wiatru, tylko pistolet metalicznie błysn ł w wietle reflektorów. Czerda i pozostali zd yli prysn na boki, tote ju bez adnych przeszkód Bowman wyjechał na drog i z rykiem silnika pomkn ł w dół. Ciekaw był, co na to wiellci ksi . By mo e, pomy lał, nawet nie przerwał jedzenia. Z piskiem opon pokonał zakr t i zatrzymał si , gdy dostrzegł Cecile. Nie wył czaj c silnika wysiadł i otworzył drugie drzwi. Dziewczyna podbiegła, taszcz c baga e. - Szybko! -- Cisn ła w jego stron walizki. - Nie słyszysz, e jad za nami? - Słysz - odparł uspokajaj co. - Ale my l , e mamy czas. Rzeczywi cie, mieli. Z tyłu rozległo si wycie silnika na niskim biegu, gwałtownie cichn ce przed zakr tem. Kiedy d ip si pojawił, było wida , e co niesporo mu szło skr canie. Czerda gor czkowo kr cił kierownic , lecz przednie koła miały własne zdanie w kwestii manewrowania. Ze

sporym zainteresowaniem Bowman obserwował rozwój wypadków; d ip pojechał dalej prosto, rozwalił barierk , po czym §ci ł młode drzewko i z miłym dla ucha łoskotem wyl dował w polu. - No, no - mrukn ł z nagan Bowman. - Widziała , do czego prowadzi brawura za kierownic ? Nie czekaj c na odpowied , przeszedł przez drog i wyjrzał. Samochód le ał na boku, a koła jeszcze si kr ciły. Trzej pasa erowie, którzy w czasie lotu wypadli z pojazdu, le eli jak kłody jeden na drugim pi metrów dalej. Powoli zacz li si rozpl tywa i niezdarnie podnosi na nogi. Z oczywistych wzgl dów nie było w ród nich Ferenca. Bowman zauwa ył, e Cecile stoi obok i ogl da skutki wypadku. - To twoja sprawka - stwierdziła oskar ycielsko - ty im zepsułe d ipa. - Drobiazg - przyznał skromnie. - Tylko spu ciłem troch powietrza z opon. - Przecie ... mogli si zabi ! Samochód mógł ich zmia d y ! - Marzenia niestety nie zawsze si spełniaj , a szkoda - powiedział smutno Bowman i dziewczynie mow odebrało. - Nie wygl dasz na idiotk i nie mówisz jak idiotka, wi c nie psuj efektu zachowuj c si jak głupia g . Je li s dzisz, e nasi przyjaciele mieli zamiar jedynie pooddycha nocnym prowansalskim powietrzem, to dlaczego nie zejdziesz i nie spytasz, jak si czuj ? Bez słowa odwróciła si na pi cie i wróciła do samochodu. Bowman poszedł za ni i ruszyli w ponurym milczeniu. Po mniej wi cej minucie skr cił na prawo i zatrzymał si na niewielkim parkingu. Zgasił wiatła, wył czył silnik i zaci gn ł r czny hamulec. Opodal wznosiła si wapienna §ciana, poci ta rozmaitej wielko ci otworami, prowadz cymi w gł b mrocznego labiryntu, wykutego przez ludzi. - Nie masz chyba zamiaru si tu zatrzymywa ? - zdziwiła si Cecile. - Wła nie to zrobiłem. - Przecie zaraz nas tu znajd ! - j kn ła z rozpacz . - Lada minuta b d t dy przeje d a . - Je li s zdolni do my lenia po tym małym kołowrotku, to b d pewni, e jeste my ju w połowie drogi do Av•inionu. Poza tym s dz , e sporo czasu minie, zanim odzyskaj dotychczasowy entuzjazm do jazdy noc . Wysiedli i przyjrzeli si wej ciom do jaski . Niepokój - nie, to nie było wła§ciwe okre lenie dla panuj cej tu atmosfery. Wiało dosłownie groz . Bovvman teraz ju wiedział, co miał na my li policjant dzi wieczorem w hotelu. Co wi cej, podzielał jego uczucia. Był przekonany, e nie tylko urodzeni i wychowani w okolicy mogli mie fobi na punkcie jaski . Nikt zdrowy na umy le nie wszedłby tam dobrowolnie po zapa dni ciu zmroku. Bowman uwa ał siebie za osobnika w pełni władz umysłowych i nie miał najmniejszej ochoty wchodzi do rodka. Musiał jednak to zrobi . Wzi ł latark i polecił Cecile: - Poczekaj tu na mnie! - Ani mi si ni! - oznajmiła dziwnie stanowczo. - Za nic w wiecie nie zostan tu sama! - Wewn trz prawdopodobnie b dzie jeszcze gorzej. - Nic mnie to nie obchodzi. - Có , to wolny kraj... Weszli przez najwi kszy otwór, który znajdował si z lewej strony. Swobodnie dałoby si przez niego przesun dwupi trowy dom, i to razem z piwnicami. wiatło latarki prze lizgn ło si po cianach pokrytych graffiti, b d cych dziełem wielu pokole . Bowman wybrał przej cie prowadz ce w prawo, do jaskini jeszcze wi kszej ni ta, z której wyszli. Zauwa ył, e Cecile potyka si co krok, cho teren nie jest zbyt wyboisty, a na nogach ma sandałki na płaskim obcasie. Dowodziło to, e z jej wzrokiem nie wszystko jest w porz dku. By mo e wła nie dlatego zgodziła si mu towarzyszy . Nast pna jaskinia tak e nie kryła nic ciekawego. Bowman ocenił, e jej wysoko mogły osi gn jedynie nietoperze, a skoro nie była dost pna dla niego, to i dla Cyganów. Skierował si ku wej ciu do kolejnej jaskini. - Upiorne miejsce - szepn ła nagle Cecile. - Masz racj , nie jest poci gaj ce. W milczeniu przeszli kilka kroków. - Panie Bowman... - Przecie przeszli my na ty. Ju ci mówiłem, Neil. - Mog ci wzi za r k ? Nie s dził, e w dzisiejszych czasach dziewczyny jeszcze pytaj o takie drobiazgi. - Prosz bardzo. Nie tylko tobie jest potrzebne moralne wsparcie. - To nie to. Nie boj si . Naprawd . Tylko tak machasz latark na wszystkie strony, e nie widz podłogi i co chwila si potykam. - Aha. Rzeczywi cie, gdy złapała go za rami , przestała si potyka , dr ała jedynie jak w ostrym ataku malarii. - Czego my wła ciwie szukamy? - Do licha, doskonale wiesz, czego. - Mo e... mo e go ukryli, prawda? - Mo e, ale nie pochowali, chyba e mieli ze sob dynamit. Natomiast mogli go zagrzeba pod kamieniami, których tu sporo, i to byłoby najłatwiejsze, zwłaszcza e nie mieli zbyt wiele czasu. - Min li my wiele ró nych stert i adna ci nie zainteresowała. - Kiedy zobaczymy wie o usypan , zorientujesz si w ró nicy stwierdził Bowman. - Dlaczego tu weszła , Cecile? Powiedziała prawd mówi c, e si nie boisz. Ty po prostu jeste miertelnie przera ona. - Wol by miertelnie przera ona tutaj, razem z tob , ni sama na zewn trz. Niewiele brakowało, by zacz ła szcz ka z bami. - Całkiem rozs dny punkt widzenia - zgodził si jej towarzysz. Przeszli do kolejnej jaskini, gdzie Bowman po kilku sekundach niespodziewanie si zatrzymał. - Co si stało? - szepn ła Cecile. - Nie wiem... a wła ciwie wiem - po raz pierwszy tak e Bowmanem wstrz sn ł dreszcz. - Ty tak e? - zapytała. - Ja tak e. Ale nie o to chodzi. Wła nie poczułem powiew mierci. - Błagam!

- To jest wła nie to miejsce! Je li ma si moje lata i do wiadczenie, wyczuwa si takie rzeczy. - mier ? - teraz jej głos tak e dr ał. - Nie mo na wyczu mierci. - Ja mog - odparł powa nie i zgasił latark . - Zapal j ! - w głosie dziewczyny zabrzmiała histeria. - Na lito bosk wł cz latark ! Prosz ! Pu cił jej r k , obj ł j i mocno przytulił do siebie. Pomy lał, e przy odrobinie szcz cia uda im si zsynchronizowa dr enie, co mo e nie zapewni im pierwszego miejsca w telewizyjnym konkursie ta ca, ale pomo e si opanowa . - Zauwa yła co odmiennego w tej jaskini? - spytał, gdy nieco przestała dr e . - jest ja niej. Sk d dochodzi tu wiatło. - Wła nie. Przeszli jeszcze par kroków i zatrzymali si u stóp kamiennego osypiska, ci gn cego si w gór a do otworu w sklepieniu, przez który prze wiecały gwiazdy. Wzdłu całego tego osypiska wida było pas poruszonych odłamków skalnych, tworz cych swego rodzaju cie k . Bowman zapalił latark - to rzeczywi cie była cie ka, któr niedawno kto musiał schodzi . Przesun ł promie na podstaw osypiska i kr g wiatła znieruchomiał na stercie kamieni. Miał on około dwóch i pół metra długo ci i metr wysoko ci. - To, jak wida , jest wie a pryzma - powiedział cicho. - Jak wida - mechanicznie powtórzyła Cecile. - Odsu si troch . - Nie. Mo e to dziwne, ale ze mn ju wszystko w porz dku. Wcale si temu nie dziwił i wierzył, e dziewczyna mówi prawd . Człowiek stosunkowo niedawno zszedł z drzewa i nadal najbardziej obawiał si nieznanego. To co znane zawsze jest mniej straszne, a teraz obydwoje doskonale wiedzieli, co mog odkry . Bowman przykl kn ł i zacz ł odrzuca wapienne odłamy. Zabójcy nie trudzili si zbytnio z ukryciem ciała, gdy wkrótce ukazały si strz py zakrwawionej koszuli i błysn ł srebrny ła cuszek z krzy ykiem. Bowman odpi ł go i delikatnie zsun ł z szyi zamordowanego, po czym zawin ł w chusteczk i schował do kieszeni. Bowman zaparkował samochód w tym samym miejscu, z którego zabrał Cecile, gdy uciekali przed Cyganami. - Zosta tu, tym razem tak ma by - polecił. Cecile co prawda nie przytakn ła potulnie, ale tak e nie sprzeciwiła si , a to był wyra ny post p. By mo e w ko cu jego metody wychowawcze zaczynały dawa rezultaty. Z zadowoleniem stwierdził, e d ip nadal le y na polu. Nawet go to nie zdziwiło - do podniesienia wozu był potrzebny d wig. Droga na podjazd wydawała si wolna, ale Bowman zd ył ju nabra do Czerdy i jego rozrywkowych kompanów takiego zaufania, jakie ma si do gniazda kobr czy czarnych wdów. Kryj c si w cieniu, zbli ył si do podjazdu bardzo wolno i ostro nie. Nagle potr cił nog co , co metalicznie stukn ło, wi c znieruchomiał na chwil . Poniewa nic si nie działo, pochylił si i znalazł pistolet Ferenca. Po ostatnim spotkaniu z nim mógł przypuszcza , e w najbli szym czasie bro nie b dzie potrzebna Cyganowi. Bowman postanowił jednak zwróci mu jego własno§ . W wozie Czerdy nadal paliło si wiatło, za inne pojazdy stały ciemne. Bowman najciszej jak potrafił, pokonał stopnie prowadz ce do uchylonych drzwi i zajrzał do rodka. Czerda sporo stracił na urodzie: twarz miał posiniaczon , du y kawał plastra zasłaniał ran na czole, a lewa r ka była zabanda owana. Jednak wygl dał kwitn co w porównaniu z synem. Ferenc le ał półprzytomny na łó ku, j cz c z bólu, a od czasu do czasu wrzeszcz c, gdy ojciec próbował zerwa z jego czoła przesi kni te krwi banda e. Usuni cie resztek opatrunku było tak bolesne, e Cygan prawie oprzytomniał. Bowman zobaczył wielk ran , przecinaj c czoło Cygana, i rozległe siniaki na całej twarzy. Nie przej ł si tym zbytnio. Gdyby Ferenc osi gn ł to, co chciał, to on, Bowman, teraz ju nie czułby niczego. Czerda zało ył synowi nowy opatrunek i pomógł mu si podnie . Cygan usiadł, zakrył twarz r kami i j kn ł: - Co si stało? Dlaczego łeb mi p ka? - Nic ci nie b dzie - uspokoił go ojciec. - To tylko skaleczenie i siniaki. - Ale co si stało? - Samochód. Pami tasz? - Samochód! Ten dra Bowman! - w ustach Ferenca brzmiało to niczym pochwała. - Czy on... czy... - Uciekł. Niech go jasna cholera. I przy okazji zniszczył naszego d ipa. Widzisz? - Czerda wskazał na swoje czoło i r k . Ferenc bez zainteresowania spojrzał na te obra enia, po czym odwrócił wzrok. Miał inne sprawy na głowie. - Pistolet... - j kn ł. - Gdzie jest mój pistolet? - Tu - powiedział Bowman, wchodz c do wozu. Bro wycelował w Ferenca, a w lewej dłoni trzymał zakrwawiony krzy yk. Cygan spojrzał na niego wzrokiem skaza ca patrz cego na kata. Chciałby znale si na miejscu Bowmana. Czerda, siedz cy tyłem do drzwi, odwrócił si i znieruchomiał. Nie wygl dał ani troch przyja niej ni Ferenc. Bowman zrobił dwa kroki i poło ył krzy yk na stoliku. - Jego matka pewnie chciałaby zachowa ten drobiazg na pami tk , ale radziłbym najpierw zetrze krew. - Poniewa nie było adnej reakcji ze strony Cyganów, dodał: - Zamierzam ci zabi , Czerda. Nikt ci nigdy nie udowodni, e zamordowałe tego chłopaka. Ale ja nie potrzebuj dowodów. Wystarczy mi pewno . Na razie masz szcz cie; jeszcze troch po yjesz, ale potem ci zabij . Najpierw ciebie, potem Gaiuse'a Strome'a. Powiedz mu to przy pierwszej okazji, dobrze? - Co wiesz o nim? - powiedział bardzo cicho Czerda. - Wystarczaj co du o, by zarobił stryczek, podobnie jak i ty. Czerda nagle si u miechn ł, lecz nie przestał mówi szeptem. - Powiedziałe , e jeszcze nie teraz. Lekko przesun ł si do przodu. Bowman skierował wylot lufy dokładnie mi dzy oczy Ferenca i Czerda znieruchomiał. Bowman wskazał mu głow

stołek obok stolika. - Siadaj, twarz do syna - polecił. Czerda posłusznie wykonał polecenie. Bowman zrobił krok w ich stron , przekonał si , e reakcje Ferenca s znacznie spowolnione i zanim ten zdołał krzykn , Czerda zwalił si na podłog po silnym ciosie pistoletem w głow . Jego syn zakl ł z bezsilnej zło ci po cyga sku, ale nie zd ył ponownie wyda głosu, gdy Bowman podszedł do niego i uniósł bro . Ferenc upadł na ojca i le ał bez ruchu. - Co, na lito ... - usłyszał Bowman za plecami. Rzucił si gwałtownie w bok, padł na podłog , przeturlał si dalej i zerwał z wycelowan broni . Opu cił j i powoli si podniósł. W drzwiach stała Cecile blada jak trup i przygl dała mu si szeroko otwartymi oczami. - Ty idiotko! - warkn ł w ciekły. - O mało ci nie zabiłem! Nigdy wi cej nie rób czego takiego, rozumiesz? Wejd do ko ca i zamknij za sob drzwi. Dlaczego, do diabła, nie posłuchała i nie poczekała w samochodzie? Jak w transie zrobiła, co kazał, po czym spojrzała najpierw na le cych Cyganów, potem na Bowmana. - Na lito bosk , dlaczego ich uderzyłe ? To przecie ranni! - Bo zabicie ich w tej chwili mi nie odpowiada - odparł zimno i zabrał si za metodyczne i gruntowne przeszukiwanie pomieszczenia. Kiedy przeprowadza si dokładn rewizj jakiego lokalu, oboj tne czy jest to cyga ski wóz czy rezydencja barona, trzeba rozebra na kawałki wszystko, co si tam znajduje. Tak wi c Bowman planowo i metodycznie demolował wóz Czerdy. Łó ka zostały rozwalone, materace poci te, zreszt no em Czerdy, a ich zawarto rozrzucona po podłodze, za szuflady wyłamane. W kuchni Bowman potłukł wszystkie na- czynia, w których mo na było co ukry , opró nił puszki konserw do zlewu, tam te cisn ł rozbite' butelki z winem. Wszystko to, co było w szufladach, znalazło si na podłodze. Cecile, obserwuj ca jego wyst p jak zahipnotyzowana, spytała nagle: - Kto to jest Gaiuse Strome? - Poj cia nie mam - przyznał uczciwie. - Do dzi o nim nawet nie słyszałem. Jego uwag zwróciły szuflady komody. Wyjmował je kolejno, opró niał na podłog , a zawarto rozrzucał kopniakami. Niestety, były tam tylko ubrania. - Własno innych ludzi niewiele dla ciebie onaczy, prawda? - Cecile próbowała cokolwiek z tego zrozumie . - Jest ubezpieczony - Bowman lekcewa co machn ł r k i zaatakował ostatni mebel. Było to pi knie rze bione, mahoniowe biurko warte fortun . Poniewa nie mógł si do niego dosta , wyłamał szuflady za pomoc niezast pionego no a Czerdy. W pierwszej szufladzie, której zawarto wysypał na podłog , nie było nic ciekawego, za to w drugiej jego uwag zwróciła para wełnianych skarpet. Były tu zdecydowanie nie na miejscu. Bli sze ogl dziny ujawniły w nich paczk nowiutkich pieni dzy, jeszcze z bankow banderol . Przeliczył je i gwizdn ł z uznaniem. - Osiemdziesi t tysi cy franków szwajcarskich w banknotach tysi cfrankowych - oznajmił. - Ciekawe, sk d je wzi ł nasz przyjaciel Czerda. No, dobrze. Schował gotówk do kieszeni i zabrał si za trzeci szuflad . - Ale ... przecie to kradzie ! - Szok jest mo e zbyt mocnym okre leniem, ale z pewno ci to nie podziw malował si w pi knych oczach Cecile. jednak e Bowman nie był w nastroju do prowadzenia dyskusji o moralno ci. - Och, zamknij si ! - zaproponował. - Zabrałe pieni dze. - Mo e w ten sposób zarabiam na ycie - odpalił, wyłamuj c zamek kolejnej szuflady. Zd ył j opró ni na podłog , gdy usłyszał jaki szmer. To Ferenc próbował si pozbiera . Bowman pomógł mu wsta , r bn ł solidnie w szcz k i pu cił. Cygan ponownie wyl dował na podłodze. Na twarzy Cecile odmalował si wstr t. Prawdopodobnie odebrała staranne wychowanie i uwa ała, e opera lub balet jest najwła ciwsz form wieczornej rozrywki. Zabrał si za kolejn szuflad . - Nic nie mów - zwrócił si do dziewczyny - to ten leniwy obibok si rozbija. Czy to nie jest zabawne? - Nie - odparła lodowato. - Ach! - Co to jest? - nawet najstaranniejsze wychowanie nie ma szans wobec kobiecej ciekawo ci. - To - pokazał jej delikatn szkatułk z drewna ró anego, intarsjowan hebanem i ozdobion mas perłow . Szkatułka była niewielka i tak starannie wykonana, e w szczelin mi dzy wieczkiem a reszt nie wchodził nawet czubek no a Czerdy, ostrego jak brzytwa. Cecile zdawało si sprawia zło liw satysfakcj , e Bowman napotkał na nieoczekiwan przeszkod . - Mam poszuka klucza? - spytała słodko wskazuj c panuj cy w wozie bałagan. - Nie ma potrzeby - mrukn ł. Poło ył pudełko na podłodze i wskoczył na nie obiema nogami. Spomi dzy szcz tków szkatułki wyj ł zapiecz towan kopert , otworzył j i wyj ł kartk papieru, Napisano na niej na maszynie i to du ymi literami przedziwnie bezsensown kombinacj liter, cyfr i słów. Słowa mo na było zrozumie , ale cało i tak była bez sensu. Cecile zajrzała mu przez rami przymru aj c oczy - wiedziała, e ma kłopoty ze wzrokiem. - Co to jest? - spytała po chwili. - Wygl da jak szyfr. Par słów mo na zrozumie : “poniedziałek, 24 maja, Grau-du-Roi". - Grau-du-Roi? - Port rybacki i letnisko na wybrze u. Dlaczego Cygan tak pieczołowicie przechowuje zaszyfrowan wiadomo ? Bowman zastanawiał si nad tym dłu sz chwil , ale nic mu nie przychodziło do głowy. Był przytomny, wci trzymał si na nogach, lecz jego umysł miał ju do . - Głupie pytanie. Wynosimy si st d. - Zostawiaj c dwie takie ładne szuflady nie wyłamane?

- Bezcelowe ruszczenie przedmiotów to wandalizm - pouczył j , bior c pod rami , by si nie zabiła id c do drzwi, bowiem podłogi praktycznie nie było wida spod szcz tków mebli i porozrzucanych rzeczy. Cecile uwa nie spojrzała na niego. - Czy to znaczy, e umiesz łama szyfry? - spytała. Bowman rozejrzał si z pewn dum . - Meble tak, zastaw te , ale szyfrów nie. Idziemy spa . Zanim zamkn ł drzwi, przyjrzał si własnemu dziełu: parze nieprzytomnych m czyzn, le cych w ród resztek doszcz tnie zdemolowanego, a kilkana cie minut temu jeszcze całkiem gustownie urz dzonego wn trza cyga skiego wozu. Zamkn ł drzwi, prawie tego ałuj c. 60 Rozdział czwarty Gdy Bowman si obudził, ptaszki wesoło wierkały, a na bezchmurnym bł kitnym niebie wieciło sło ce. Widok ten podziwiał z okna niebieskiego peugeota, który nad ranem zaparkował na poboczu w cieniu k py drzew. W mroku wydawało si , e b dzie to doskonała zasłona od strony drogi. Teraz w dziennym wietle mógł stwierdzi , e był dobrze widoczny dla ka dego przypadkowego przechodnia, któremu chciałoby si rozejrze na boki. Poniewa nie było mu na r k wzbudzanie jakiegokolwiek zainteresowania, zdecydował, e najwy sza pora rusza . Z niech ci pomy lał o budzeniu Cecile, która smacznie spała z głow na jego ramieniu. On sam miał raczej kiepsk noc, gdy starał si nie poruszy , by nie zbudzi dziewczyny, a do tego nocny wysiłek fizyczny dawał o sobie zna bólem mi ni i ci gien, które od dawna nie były tak eksploatowane. Opu§cił boczn szyb , odetchn ł wie ym rze kim powietrzem poranka i zapalił papierosa. Trzask zapalniczki wystarczył, by obudzi Cecile. Dziewczyna wyprostowała si , rozejrzała wokół nieprzytomnym wzrokiem i dopiero po chwili u wiadomiła sobie, gdzie si znajduje. - Có , ten hotel jest do podły - oceniła. - To wła nie lubi : optymizm i pionierski duch. - Czy ja wygl dam na pioniera? - Prawd mówi c, nie. - Chc si wyk pa - oznajmiła. - Ja te . Jak tylko dojedziemy do najlepszego hotelu w Arles, b dzie to mo liwe. Słowo harcerza. - To ty jeste niepoprawnym optymist . Wszystkie pokoje, i to nie tylko w najlepszym ale w jakimkolwiek hotelu w okolicy, zostały zarezerwowane dawno temu w zwi zku z tym cyga skim festiwalem. - Zgadza si . Wł cznie z tym, który ja zarezerwowałem dwa miesi ce temu. - Rozumiem -ostentacyjnie przesun ła si na swój fotel, co było czarn niewdzi czno ci , poniewa przez pół nocy nie miała nic przeciwko u ywaniu jego ramienia jako poduszki. - A wi c dwa miesi ce temu zarezerwował pan pokój, panie Bowman... - O, znowu jeste my oficjalni? Neil, skoro zapomniała . - Byłam cierpliwa, prawda? Mo na nawet powiedzie , e byłam wzorem cierpliwo ci. Zdaje si , e nie zadawałam zbyt wielu pyta ? Prawd mówi c, nie zadawałam adnych pyta . - wi ta racja - przyznał z podziwem. - Có z ciebie b dzie za ona! Gdy wróc zm czony z pracy... - Chwileczk ! O co tu naprawd chodzi? Kim ty, do diabła, jeste ? - Uciekaj cym obibokiem. - e co prosz ? Uciekaj cym? Przecie ledzisz Cyganów, którzy... - Jestem m ciwym obibokiem. - Pomogłam ci... - Zgadza si , i to bardzo. - Dałam ci swój samochód. Naraziłe mnie na niebezpiecze stwo... - Wiem i bardzo ałuj , e tak si stało. Nie miałem prawa tego robi . Wsadz ci w taksówk , zawioz na lotnisko Martignane i umieazcz w pierwszym samolocie do Anglii. Albo lepiej: jed tam od razu. Ja złapi jak okazj do Arles. - Szanta ! - Przepraszam, nie rozumiem. Daj ci mo liwo jak najszybszego znalezienia si w bezpiecznym miejscu, a ty to nazywasz szanta em? Czy mam przez to rozumie , e jeste gotowa ze mn jecha ? Przytakn ła w milczeniu. - Sk d takie bezgraniczne zaufanie do kogo , kto ma na r kach krew? No, no - mrukn ł przygl daj c si jej z uwag . - Nadal nic nie rozumiem... Czy by urocza panna Dubois miała zamiar si zakocha ? - Mo esz by spokojny. Urocza panna Dubois nie ma czasu na takie romantyczne bzdury. - W takim razie dlaczego chcesz mi towarzyszy ? Diabli wiedz , jak wielu jeszcze ich jest i gdzie mog na nas czeka : w ciemnej alejce, w restauracji. Kto wie, ilu Czerda ma kumpli i gdzie pracuj . Dlaczego? - Prawd mówi c, sama nie wiem. Bowman wzruszył ramionami i wł czył silnik. - Je li ty nie wiesz, to ja tym bardziej - stwierdził. Tak naprawd to wiedział. Ona zreszt tak e wiedziała, tylko nie przypuszczała, e on wie, i ona wie. Wszystko razem było do skomplikowane, zwłaszcza o ósmej rano. Gdy wyjechali na drog , Cecile niespodziewanie stwierdziła: - Jest pan sprytniejszy, ni pan wygl da, panie Bowman.

- Znowu? Poza tym to chyba nie jest takie trudne? A tak w ogóle to mam na imi Neil. - Minut czy dwie temu zadałam ci pewne pytanie. Jako tak wyszło, e nigdy na nie nie otrzymałam odpowiedzi. - Jakie pytanie? - Niewa ne - westchn ła z rezygnacj . - Sama zapomniałam, o co mi chodziło. Wielki ksi siedział w łó ku w pasiastej pi amie, na szcz cie dyskretnie przysłoni tej serwetk rozmiarów redniego obrusa, i spo ywał niadanie w łó ku. Taca, na której mu je przyniesiono, miała imponuj ce rozmiary, odpowiednie do obfito ci posiłku. Wła nie nadział na widelec szczególnie apetycznie wygl daj cy kawałek ryby, gdy otworzyły si drzwi i wpadła Lila, lekcewa c zwyczaj pukania. Była nie uczesana, jedn r k trzymała poły szlafroka, za w drugiej miała ka- wałek papieru. Nie trzeba było szczególnej spostrzegawczo ci, by zauwa y , e jest wytr cona z równowagi. - Cecile znikn ła! - oznajmiła machaj c kartk . - Zostawiła to. - Znikn ła? - ksi wło ył widelec do ust i przez sekund rozkoszował si jedzeniem. - Rzeczywi cie potrafi tu przyrz dza ryby. Zxukn ła, to znaczy wyjechała, jak rozumiem. Dok d? - Nie wiem. Zabrała wszystkie swoje rzeczy. - Poka mi to - wzi ł kartk od dziewczyny, na której były słowa: “Skontaktuj si ze mn . Poste Restante Saintes- Maries". - Jak na kobiet wyj tkowa zwi zło , powiedziałbym. Ten typek, który był z ni wieczorem... - Bowman? Chyba ma na imi Neil. - Wła nie. Sprawd z łaski swojej, czy jeszcze tu jest. I czy stoi wasz samochód. - Nie pomy lałam o tym. - Pora jest zbyt wczesna, poza tym nie ka dy jest stworzony do my lenia - pocieszył j ksi i ponownie uj ł widelec. Ledwie jednak za dziewczyn zamkn ły si drzwi, odło ył go i si gn ł do szuflady nocnego stolika. Wyj ł z niej notes, którego wczoraj u ywała Lila, wyst puj c w roli jego darmowej sekretarki. Porównał zapisane przez ni wywiady z Cyganami z kartk , któr przed chwil mu wr czyła i westchn ł ze smutkiem. Ju na pierwszy rzut oka było 64 wida , e oba teksty pisała ta sama osoba. Schował notes. Upu cił kartk na podłog i wrócił do ryby, któr błyskawicznie zmiótł z talerza. Uniósł pokryw z półmiska zawieraj cego jajka na bekonie i zaj ł si jego zawarto ci . Przy tej czynno ci zastała go Lila. Zd yła si przebra w niebieskie mini, to samo, które miała na sobie wieczorem, oraz uczesała włosy. - Jego te nie ma - poinformowała od drzwi. - Samochodu tak e. Och, Charles, boj si . - Maj c mnie przy boku, strach jest zb dn emocj . Trzeba si dosta do Saintes-Maries i wszystko si wyja ni, prawda? - Chyba tak - powiedziała xuepewnie. - Ale jak si tam dostan ? Mój samochód, to jest nasz samochód... - Po prostu b dziesz mi towarzyszy , cherie. Wielki ksi zawsze ma jaki rodek transportu do dyspozycji - przerwał, nasłuchuj c. No, no, ci Cyganie potrafi by strasznie hała liwi. We t tac , moja droga. Spełnienie tej pro by wymagało od dziewczyny sporego wysiłku. De Croytor wstał, owin ł si w jaskrawy chi ski szlafrok i wyszedł na taras. Poniewa głosy dochodziły z podjazdu, zbli ył si do balustrady i spojrzał w dół. Spora grupa Cyganów zgromadziła si przy drzwiach wozu Czerdy, dobrze widocznych z miejsca, gdzie stał ksi . Wszyscy ywo gestykulowali i co§ wykrzykiwali. Byli wyra nie w ciekli z jakiego powodu. - Aha - de Croytor zatarł z zadowoleniem r ce. - Co za szcz liwy zbieg okoliczno ci. Rzadko si zdarza, eby człowiek był na miejscu, gdy mo na podziwia rue ska ony cywilizacj folklor. Idziemy! Pomaszerował w stron schodów, nie ogl daj c si za siebie. - Przecie jeste w pi amie! - Lila złapała go za r kaw. - No to co? - zdziwił si ,- schodz c na patio; wyra nie lekcewa ył spojrzenia, nielicznych na szcz cie o tej porze, go ci spo ywaj cych niadanie. Ksi zatrzymał si na szczycie stopni prowadz cych na podjazd i uwa nie si rozejrzał. Cyganie opu cili ju parking, a ich wozy były gotowe do drogi. Koło karawaningu Czerdy zgromadziło si kilkunastu zdenerwowanych Cyganów. De Croytor zszedł na dół, przepchn ł si przez tłum otaczaj cy wóz i stan ł przy wej ciu. Zmieszana dziewczyna trzymała si blisko niego, nie bardzo wiedz c, jak ma si zachowa . Na stopniach siedział poobijany i obanda owany Czerda w towarzystwie równie jak on poturbowanego Ferenca. Obaj trzymali si za głowy i wygl dali na wyko czonych fizycznie i psychicznie. Kilka kobiet usiłowało jako uporz dkowa wóz. Było to zadanie niewykonalne, gdy w wietle dziennym rzucało si w oczy, e kto zdemolował pomieszczenie z rozmysłem i naprawd dokładnie - rodek pojazdu stanowił po prostu jedn wielk ruin . Terrorysta maj cy celne oko i dobr r k do rzucania bomb, byłby dumny z takiego efektu. - No, no, no! - wielki ksi potrz sn ł głow z mieszanin niesmaku i rozczarowania. - Do czego te mo e doprowadzi rodzinna sprzeczka. Niektórzy ludzie nie potrafi , jak wida , si opanowa . Ach ta cyga ska krew! Wracamy, moja droga. Nie ma tu nic ciekawego dla prawdziwego badacza folkloru. Wi kszo Cyganów ju wyjechała, wi c i my powinni my uda si w drog . Ledwie dotarli na gór , de Croytor zawołał chłopca hotelowego. - Mój samochód młodzie cze, i to zaraz. - A gdzie jest twój samochód? - zainteresowała si Lila. - To nie ma go tutaj? - Oczywi cie, e tu go nie ma. Dobry Bo e, dziewczyno, nie s dzisz chyba, e ci, których zatrudniam, sypiaj w tych samych hotelach co ja?! B d gotowa za kwadrans. - Za kwadrans? Musz wzi k piel, zje niadanie, zapłaci rachunek...