andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony645 182
  • Obserwuję368
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań506 531

Alistair MacLean - Wyścig ku śmierci

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :249.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Alistair MacLean - Wyścig ku śmierci.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera M MacLean Alistar
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 137 osób, 75 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 28 stron)

Ksi ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl AlistairMaclean Wy cig ku mierci. Rozdział pierwszy Harlow siedział na poboczu toru wy cigowego. Długie włosy powie- waj ce na lekkim wietrze o ywiaj cym ten upalny, bezchmurny dzie prze mu twarz, a jego dłonie, ciskaj ce złoty kask, jak gdyby próbowały go zmia d y , dr ały nieopanowanie. Całym ciałem kierow- cy wstrz sały gwałtowne dreszcze. Samochód, z którego Harlow cudem jakin wyleciał bez wi kszych obra e tu przed wywrotk , przedziwnym zrz dzeniem losu wyl do- wał na dachu we własnym boksie Coronado. goła wozu obracały si leniwie, a z silnika spowitego w pian z ga nic wydobywały si smugi dymu - wszystko wskazywało na to, e niebezpiecze stwo wy- buchu zbiorników paliwa zostało za egnane. Alex Dunnet, który pierw dopadł Harlowa, stwierdził, e kiero- wca nie patrzy na swój bolid, lecz niczym w transie wpatruje si w od- dalony o jakie dwie cie metrów punkt na torze, gdzie I_ask Jethou dopala_ si w białych płomieniach stosu pogrzebowego, b d cego nie- gdy jego samochodem wy cigowym Formuły I. Z płon cego wraka ulatywało dziwnie mało dymu, prawdopodobnie na skutek olbrzymich ilo ci ciepła wydzielanego przez roz arzone felgi ze stopu magnezu. Od czasu do czasu, kiedy powiewy wiatru rozsuwały niebotyczn o- słon płomieni, mo na było dostrzec Jethou, siedz cego _o w fotelu, który na pierwszy rzut oka był jedyn ocalał cz ci pozostał ze zmia- d onej, masy pogi tej stali. A ci lej mówi c, Dunnet zdawał sobie spraw , e to Jethou, chocia widział jedynie sczerniałe zw glone szcz tki czego , co kiedy było człowiekiem. Tysi ce widzów siedz cych na trybunach i po obu stronach toru za- marły, z niedowierzaniem i przera eniem wpatruj c si w płon cy sa- mochód. Dziewi pojazdów zatrzymało si ju w pobli u boksów - niektórzy kierowcy wysiedli i stali obok swoich maszyn- tałych zgasły, wtedy komisarze toru przerwali wy cig, rozpacz- liwie wymachuj c flagami. Zamilkły megafony, ucichł te zawodz cy j k syreny karetki pogo- towia, która z piskiem opon wyhamowała w bezpiecznej odległo ci od samochodu Jethou. Migaj ce wiatła karetki zapadły si w nico na tle o lepiaj cego blasku. Ratownicy w azbestowych kombinezonach ochronnych, obsługuj cy gigantyczne ga nice na kółkach lub uzbrojeni w łomy i siekiery, z powodów wymykaj cych si wszelkiej logice de- speracko usiłowali przedosta si do samochodu, by wydoby zw - glone ciało, lecz niesłabn ca intensywno płomieni kpiła sobie z ich desperacji. Wysiłki ratowników były równie bezowocne, co obecno karetki zb dna. Dla Jethou nie było ju na tym wiecie pomocy ni nadziei. Dunnet odwrócił wzrok i spojrzał w dół, na siedz c obok posta w kombinezonie. R ce ciskaj ce złoty kask nadal dr ały, oczy za , wci wpatrzone w słup płomieni całkowicie zasłaniaj cych ju samo- chód Isaaka Jethou, przypominały oczy orła, który stracił wzrok. Dun- net wyci gn ł r k i łagodnie potrz sn ł Harlowa za rami , a kiedy ten nie zareagował, Dunnet spytał go, czy nie jest ranny - twarz i roz- trz sione r ce kierowcy były zalane krwi : katapultuj c w ostatniej

chwili, nim jego wóz stan ł na dachu i zatrzymał si we własnym boksie Coronado, przekoziołkował przynajmniej z sze razy. Harlow drgn ł i spojrzał na Dunneta, mrugaj c niczym człowiek otrz saj cy si z sen- nych majaków, po czym potrz sn ł głow . Dwaj sanitariusze z noszami wyskoczyli z karetki i pu cili si biegiem w ich kierunku, lecz Harlow, je li nie liczy Dunneta, który trzymał go pod rami , wstał o własnych siłach i chwiej c si , odprawił ich ruchem r ki. Pomoc Dunneta przyj ł bez protestów i obaj ruszyli powoli ku boksom Coronado - wci oszołomiony i ot piały Harlow oraz Dunnet : wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami uczesanymi z przedziałkiem, cienkim jak kreska czarnym w sem i w okularach bez oprawek; wy- gl dał jak stereotyp ksi gowego, cho je li wierzy jego dokumentom, był dziennikarzem. U wej cia do boksów powitał ich MacAlpine. Ubrany w poplamiony garnitur z gabardyny, trzymał w r ku ga nic . James MacAlpine, wła - ciciel i mened er stajni wy cigowej Coronado, był tu po pi dziesi t- ce. Pot nie zbudowany, o wydatnych szcz kach, miał pooran gł bo- kimi zmarszczkami twarz pod imponuj c grzyw szpakowatych wło- sów. Za jego plecami Jacobson, główny mechanik, wraz z dwoma pomocnikami - rudymi bli niakami Rafferty, których wszyscy nie wia- domo czemu nazywali zawsze Tweedledum i Tweedledee - nadal krz tali si wokół dymi cego coronado, a jeszcze dalej dwaj inni lu- dzie, odziani w białe fartuchy sanitariuszy, zajmowali si wa niejszymi sprawami: na ziemi, wci ciskaj c notes i ołówek do zapisywania mi dzyczasów, le ała Mary MacAlpine - czarnowłosa, dwudziesto- dwuletnia córka wła ciciela zespołu. Sanitariusze pochylali si nad jej lew nog i rozcinali nogawk czerwonych jak wino spodni, które jesz- cze przed chwil były białe. MacAlpine uj ł Harlowa pod rami , spec- jalnie zasłaniaj c swoim ciałem córk i poprowadził kierowc do nie- wielkiego pomieszczenia w gł bi boksów. Jak przystało na milionera, MacAlpine był nadzwyczaj zdolny, fachowy i twardy, a przy tym - co wychodziło na jaw w takich wła nie sytuacjach - w gł bi duszy wra - liwy i subtelny, cho nikt by go o to nie podejrzewał. W pomieszczeniu stała niedu a drewniana skrzynia, słu ca za prze- no ny barek. Wi ksz jej cz zajmowała lodówka, zawieraj ca kilka butelek piwa i mas napojów orze wiaj cych, przeznaczonych głównie dla mechaników, wiecznie spragnionych przy pracy pod pal cym sło - cem. Mroziły si w niej tak e dwie butelki szampana, gdy - na zdro- wy rozum - nale ało oczekiwa , e człowiek, który dokonał rzeczy prawie niemo liwej, zdobywaj c pi kolejnych Grand prix, wygra po raz szósty. Harlow uniósł wieko skrzyni, zignorował lodówk , wyci g- n ł butelk brandy i nalał sobie pół szklanki. Szyjka butelki uderzała gwałtownie o szkło - wi cej trunku wylało si na ziemi , ni trafiło do naczynia. Harlow potrzebował dwóch r k, by podnie szklank do ust, a jej brzeg, niczym kastaniety, wybijał o jego z by jeszcze bardziej nierówny rytm ni butelka o szkło. Przełk ł nieco alkoholu, jednak wi ksza cz zawarto ci szklanki wyciekła mu k cikami ust, spływała po zakrwawionych policzkach i plamiła jego biały kombinezon nadaj c mu dokładnie ten sam kolor, co barwa spodni rannej dziewczyny. Har- low spojrzał zamroczonym wzrokiem na pust szklank , opadł na ław i znów si gn ł po butelk . MacAlpine z kamienn twarz zerkn ł na Dunneta. W swojej karierze Harlow miał trzy powa ne wypadki, przy czym w ostatnim, przed dwo- ma laty, omal nie zgin ł. R jednak, pomimo nieopisanego bólu, u mie- chał si , gdy ładowano go na noszach do samolotu ratunkowego, któ- rym miał wróci do Londynu; jego lewa r ka z zadartym w gór kciu- kiem - praw miał złaman w dwóch miejscach - była nieruchoma niczym wyrze biona z marmuru. ale znacznie wi kszy niepokój budził fakt, e poza tradycyjnym łykiem szampana po zwyci stwie Harlow nie brał alkoholu do ust.

Oni wszyscy tak ko cz , twierdził zawsze MacAlpine, pr dzej czy pó niej tak ko cz wszyscy. Rozs dek, odwaga czy talent nie odgrywaj tu adnej roli - tak ko cz wszyscy, a ich lodowaty spokój i opanowa- nie s tym bardziej kruche, im bardziej stalowe. MacAlpine nie stronił od pozornie paradoksalnych stwierdze , mimo i garstka - lecz tylko garstka - wybitnych kierowców Grand prix wycofała si u szczytu psychicznej i fizycznej formy, co w zasadzie obalało jego tez . Z drugiej strony tajemnic poliszynela było, e niektórzy czołowi kierowcy, na skutek wypadków lub kra cowego wyczerpania nerwowego i psychi- cznego, s jak puste skorupy, e po ród obecnych dwudziestu czterech kierowców Formuły I jest czterech czy pi ciu, którzy nigdy wi cej nie wygraj adnego wy cigu, poniewa nie maj nawet zamiaru próbo- wa , a cigaj si wył cznie po to, by podbudowa fasad swej pustej ju dumy. Pewnych rzeczy nie praktykuje si jednak w wiatku For- muły I, a zwłaszcza nie skre la si człowieka z listy kierowców tylko dlatego, e wysiadły mu nerwy. Tak czy inaczej widok roztrz sionej, zgarbionej postaci na ławie był smutnym wiadectwem tego, e MacAlpine zazwyczaj miał racj . Je eli ktokolwiek wspi ł si na sam szczyt kariery, osi gn ł i przekroczył granice ludzkiej wytrzymało ci, nim stoczył si w otchła samozagłady i przygn biaj cej wiadomo ci ostatecznej pora ki, to wła nie Johnny Harlow, złoty chłopak torów wy cigowych, jeszcze do tego popołudnia bez w tpienia najwybitniejszy kierowca swoich czasów i - jak coraz cz ciej sugerowano - wszechczasów. Wygl dało jednak na to, e wola i nerwy Harlowa, cho bez problemu zdobył mistrzostwo w ze- szłym roku i miał na dobr spraw niemal zapewniony tytuł tegoroczny - chocia sezon wy cigowy był dopiero na półmetku - rozpadły si na dobre. MacAlpine i Dunnet z e mieli w tpliwo ci, e zw glona po- sta , która niegdy była Isaa1dem Jethou, b dzie go prze ladowa po kres jego dni. Cho z drugiej strony, ju wcze niej zapowiadały ten kryzys pewne o_t_, wyra ne dla tych, którzy mieli oczy wystarczaj co otwarte- a wi c dla wi kszo ci kierowców i mechaników Formuły I. Pocz wszy od drugiego w tym sezonie wy cigu Grand prix, który Harlow wygrał łatwo i przekonywaj co, nie wiadom faktu, e jego utalentowany młod- szy brat wyleciał z toru i skrócił swój samochód do jednej trzeciej, uderzaj c w pie sosny z pr dko ci około dwustu pi dziesi ciu kilo- metrów na godzin , trudno było nie zauwa y pewnych symptomów. Harlow, z natury niezbyt towarzyski, stał si teraz jeszcze bardziej za- mkni ty, jeszcze bardziej małomówny, a je li ju si u miechał, co zda- rzało si rzadko, był to pusty u miech człowieka, który nie widzi w y- ciu powodów do rado ci. On, który wykazywał najwi ksz rozwag , wr cz przesadn dbało o bezpiecze stwo zatracił nieskazitelny styl jazdy, a wła ciwa mu obsesja na punkcie bezpiecze stwa malała w przera aj cym tempie, jednocze nie za , jakby na przekór wszy- stkiemu, konsekwentnie zacz ł bi rekordy torów w całej Europie. Zdo- bywał jedno Grand prix za drugim, tyle tylko, e on i jego rywale płacili za to coraz wy sz cen . Zacz ł je dzi brawurowo, niebezpiecz- nie, a w ko cu wystraszył pozostałych kierowców - równie twar- dych i zahartowanych w bojach - do tego stopnia, e zamiast walczy z nim jak dot d o ka dy wira , nabrali zwyczaju zje d ania na bok, widz c we wstecznym lusterku, e dogania ich jasnozielone coronado. _na sprawa, e nie zdarzało si to zbyt cz sto, poniewa Harlow miał nadzwyczaj prost formuł na wygrywanie wy cigów: wyj na czoło i tak trzyma . Od pewnego czasu coraz cz ciej słycha było głosy, e jego samo- bójcze zachowanie na torach to nie walka z rywalami, lecz z samym sob . Coraz bardziej oczywisty, ostatnio wr cz tragicznie oczywisty,

stawał si fakt, e tej wojny Harlow nie wygra, e ta walka na mier i ycie z zawodz cymi nerwami mo e mie tylko jeden koniec, e pew- nego dnia szcz cie go opu ci. I opu ciło, tak jak opu ciło Isaaka Jet- hou, a Johnny Harlow, na oczach całego wiata, przegrał sw ostatni bitw na torach wy cigowych Europy i Ameryki. Nie mo na było wy- kluczy , e stanie jeszcze na torach, e zacznie walczy . On jednak najlepiej zdawał sobie spraw , e dni jego walki ju min ły. Si gn ł po brandy po raz trzeci, jeszcze bardziej roztrz sionymi r - kami. Pełna przed chwil butelka była ju w jednej trzeciej pusta, lecz tylko znikoma cz jej zawarto ci trafiła do gardła Harlowa, tak nie- zborne były jego ruchy. MacAlpine popatrzył z grobow min na Dun- neta, wzruszył barczystymi ramionami ni to w ge cie rezygnacji, ni to zrozumienia i wyjrzał z boksów. Wła nie podjechała karetka po jego córk . MacAlpine po pieszył na zewn trz, Dunnet za wzi ł g bk i ku- bełek z wod i zacz ł obmywa twarz Harlowa. Harlow sprawiał wra e- nie, jakby mu to było oboj tne. Trudno powiedzie , o czym my lał, cho w tych okoliczno ciach jedynie idiota mógłby mie co do tego w tpliwo ci; cał uwag po wi cił zawarto ci butelki marteßa: typowy okaz m czyzny, który na gwałt szuka natychmiastowego zapomnienia. Na szcz cie ani Harlow, ani MacAlpine nie zauwa yli postaci stoj cej tu za drzwiami, której wyraz twarzy wskazywał niedwuznacznie, e z niemał przyjemno ci pomogłaby Harlowowi przenie si w stan wiecznego zapomnienia. Rory, syn MacAlpine'a, młodzieniec o ciem- nych kr conych włosach i miłym, pogodnym usposobieniu, spogl dał na kierowc z min niczym chmura gradowa. Jak na kogo , kto przez lata, nawet jeszcze przed kilkoma minutami, uwa ał Harlowa za swego idola, była to reakcja przedziwna. Wszystko stało si jednak jasne, gdy Rory łypn ł spode łba na karetk pogotowia, w której le ała jego nie- przytomna, zakrwawiona siostra. Odwrócił si i znów spojrzał na Har- lowa, a wyraz jego oczu oddawał nienawi w takim stopniu, jak jest to mo liwe tylko u szesnastolatka. Komisja powołana do wyja nienia przyczyny wypadku, która wszcz - ła ledztwo niemal natychmiast, nie oskar yła nikogo o spowodowanie katastrofy. Mo na si było tego spodziewa - w takich sytuacjach ofic- jalne werdykty prawie zawsze brzmiały tak samo, nawet po osławio- nym dochodzeniu w sprawie bezprecedensowej masakry w Le Mans, kiedy to zgin ło siedemdziesi ciu trzech widzów, a nie znaleziono win- nego, mimo i powszechnie było wówczas wiadomo, e to wył cznie jeden, jedyny człowiek - dzi ju nie yj cy - ponosił cał odpowie- dzialno . W tym konkretnym wypadku tak e nie oskar ono nikogo, chocia dwa lub trzy tysi ce ludzi zgromadzonych na głównej trybunie bez wahania obarczyłoby wył czn win Johnny'ego Harlowa. jednak do- wody o du o wi kszej wadze ujawniono w małej sali, w której do ledz- twa wykorzystano zapis filmowy z utrwalonym momentem wypadku. Ekran był mały i brudny, lecz obraz wystarczaj co wyra ny, a efekty d wi kowe a nazbyt realne i ywe. Na powtórce filmu - trwał on zaledwie dwadzie cia sekund, lecz wy wietlano go pi razy - wida było zbli aj ce si do boksów trzy samochody, ledzone od tyłu przez teleobiektyw. Harlow, w swoim coronado, doganiał prowadz cy samo- chód - prywatnie zgłoszone ferrari koloru czerwonego wina, prowa- dz ce tylko dlatego, e straciło ju jedno okr enie. jeszcze szybciej od Harlowa, trzymaj c si drugiej strony toru, p dziło fabrycznie wysta- wione, jaskrawoczerwone ferrari znakomitego kierowcy z Kalifornii, Isaaka Jethou. Na prostej dwana cie cylindrów bolidu Jethou miało zna- czn przewag nad o mioma w samochodzie Harlowa i Amerykanin najwyra niej zamierzał wyprzedza . Wydawało si , e Harlow tak e zdawał sobie z tego spraw , gdy wiatła stopu jego wozu zapaliły si , jak gdyby miał zamiar lekko zwolni i schowa si za wolniejszym sa-

mochodem, gdy Jethou b dzie go wyprzedzał. O dziwo, ni st d, ni zow d wiatła stopu zgasły, a coronado odbiło gwałtownie w bok, jak gdyby Harlow uznał, e zd y wyprzedzi jad - cy przed nim samochód, nim Jethou wyprzedzi ich obu. Je eli faktycz- nie powzi ł tak zupełnie niepoj ty zamiar, to popełnił najwi kszy, y- ciowy bł d, poniewa wprowadził swój samochód dokładnie na tor jazdy Jethou, który na tej prostej rozwijał pr dko nie mniejsz ni trzysta kilometrów na godzin i w tym ułamku sekundy nie miał nawet cienia szansy na wyhamowanie czy skr t. W momencie kolizji przednie koło wozu Jethou uderzyło prostopadle w bok przedniego koła bolidu Harlowa. Trzeba przyzna , e dla Har- lowa skutki tego zderzenia były dosy powa ne - coronado wpadł w niekontrolowany po lizg - ale dla Jethou były katastrofalne. Nawet poprzez kakofoniczne wycie pracuj cych na maksymalnych obrotach silników i pisk zablokowanych kół wybuch przedniej opony wozu jet- hou dał si słysze niczym wystrzał z karabinu i praktycznie ju w tym momencie Kalifornijczyk po egnał si z yciem. Jego całkowicie po- zbawione kontroli ferrari, niczym bezmy lne, mechaniczne monstrum p dz ce do samozagłady, wyr n ło w bli sz band ochronn i miota- j c smugi czerwonych płomieni i czarnego, oleistego dymu, odbiło si od niej i jak szalone przeleciało przez tor, uderzaj c tyłem w band po drugiej stronie, wci jeszcze z pr dko ci ponad stu sze dziesi ciu kilometrów na godzin . Wiruj c w ciekle, ferrari przeleciało po torze ze dwie cie metrów, przekoziołkowało dwukrotnie i zatrzymało si na wszystkich czterech kołach, a Jethou wci siedział uwi ziony w fotelu, chocia z cał pewno ci ju nie ył. W tej samej chwili czerwone pło- mienie zmieniły si w białe. Bezpo rednia wina za mier Jethou nie podlegała dyskusji, lecz Har- low, który w ci gu siedemnastu miesi cy wygrał jedena cie wy cigów, był - z definicji i wyników - najlepszym kierowc na wiecie, a naj- lepszych kierowców wiata nie oskar a si o bł d w sztuce. Tego si po prostu nie robi. Całe to tragiczne wydarzenie przypisano wi c działa- niu siły wy szej i dyskretnie opuszczono zasłon , daj c znak, e seans dobiegł ko ca. Rozdział drugi Te uczucie nie le y w charakterze Francuzów, z w lach pełnego relaksu i odpr enia, nic wi c dziwnego, e zwarty tłum w Clermont-Ferrand - tego dnia wyj tkowo spi ty i nad wyraz pobudli- wy - daleki był od łamania tej typowo roma Skiej tradycji. giedy Har- low nie tyle szedł, co wlókł si ze spuszczon głow ku boksom Corona- do, widzowie w całej pełni ujawnili swe zdolno ci wokalne. Ich gwizdy, wycie, posykiwanie oraz zwykłe okrzyki gniewu, którym towarzyszyło j g_ijs1tie wygra anie pi ciani, brzmiały równie złowieszczo, co przera aj co. Była to nie tylko nieprzyjemna scena - wygl dało na to, e najmniejsza lderka mo e wywoła zamieszki i przekształci m d- woâE tłumu w prawdziwy atak na Johnny'ego Harlowa. Tego przede wszystkim obawiali si policjanci. Ale cho przysun li si do Harlowa, by w razie potrzeby zapewni mu nale yt ochron , wyraz ich twarzy jasno dowodził, e wypełniaj obowi zek bez przyjemno ci, sposób za , w jaki odwracali głowy od kierowcy, e podzielaj uczucia rodaków. Kilka kroków za Harlowem, w towarzystwie Dunneta i MacAlpine'a, szedł inny m czyzna _, który najwyra niej podzielaj c z_e widzów i po- licjantów. Gniewnie wywijał __ za _ek kas)_em. Miał na so- bie identyczny kombinezon co Harlow - Nicolo Tracchia był bowiem kierowc numer dwa w zespole Coronado. Nieprzyzwoicie przystojny, ciemne kr cone włosy, l ni ce doskonałe z by, których aden

fabrykant pasty do z bów nie o mieliłby si wykorzysta do celów reklamowych, oraz opalenizn , na widok której meleniałby ka dy ra- townik. W tym momencie nie wygl dał jednak zbyt rado nie, a to dla- tego, e krzywił si nie miłosiernie - s_wetne miny Tracchü były zja- wiskiem pozostawiaj cym niezatarte wspomnienie, stosowanym nie- ustannie i wzbudzaj cym szacunek, _ obaw lub zgoła strach, lecz nigdy nie ignorowanym. Tracchia miał nieszczególne zda- nie o bli nich i wi kszo ludzi, a zwłaszcza pozostałych kierowców Formuły I, uwa ał za opó nione w rozwoju dzieci. Zrozumiałe wi c, e obracał si w w skim kr gu towarzyskim. Dos- konale zdawał sobie spraw , e - pomimo wybitnego talentu do kie- rownicy - jest jednak troch gorszy od Harlowa, co nie polepszało jego samopoczucia, a wiadomo , e nawet najwi ksze. najbardziej rozpaczliwe wysiłki z jego strony nigdy nie zmniejsz tej ró nicy, dolewało tylko oliwy do ognia. Zwracaj c si teraz do MacAl- pine'a nie starał si nawet ciszy głosu, co w tych warunkach i tak nie miało zreszt znaczenia, jako e Harlow nie mógł go usłysze poprzez wycie tłumu, ale Tracchia nie ciszyłby głosu bez wzgl du na okolicz- no ci. - Siła wy sza! - Zaprawione gorycz niedowierzanie w jego głosie było jak najbardziej autentyczne. - Jezu Chryste! Słyszeli cie, co orze- kli ci kretyni? Siła _! Według mnie to zwyczajne morderstwo! - O nie, chłopcze, nie. - MacAlpine poło ył dło na ramieniu Trac- chü, który strz sn ł j gniewnie. MacAlpine westchn _. - W najgor- szym razie to zabójstwo. A nawet i to nie. Sam wiesz, ilu kierowców zgin ło w ci gu ostatnich czterech lat tylko z powodu defektów maszyn. - Z powodu defektów! Te co ! - Tracchia, któremu na chwil za- brakło słów, popatrzył w gór z niemym wezwaniem. - Wielkie nieba, Mac, wszyscy my to widzieli na ekranie. Widzieli my to pi razy. Zdj ł nog z hamulca i wyskoczył wprost przed Jethou. Siła _! Jasne, jasne. Jasne, e to siła wy sza, bo wygrał jedena cie Grand prix w ci gu siedemnastu miesi cy, bo zdobył mistrzostwo w zeszłym roku i zanosi si na to, e w tym roku to powtórzy! - Co chcesz przez to powiedzie ? - Wiesz doskonale, co chc przez to powiedzie . Jak go zdejmiecie z torów, to równie dobrze mo ecie zdj i nas wszystkich. To on jest mistrzem, nie? Skoro on jest taki zły, to co tu gada o innych? My wie- my, e tak nie jest, ale kibice? Co oni o tym wiedz , do ci kiej chole- ry. Bóg wiadkiem, e ju i tak za du o ludzi, i to cholernie wpływo- wych, domaga si zlikwidowania wy cigów Formuły I i za du o krajów czeka tylko na stosowny pretekst, eby si wycofa . To by dopiero był pretekst! Wreszcie by mieli swoj yciow szans . Potrzebujemy takich Harlowów, prawda, Mac? Nawet je eli od czasu do czasu kogo zabij . - Zdawało mi si , e jeste cie przyjaciółmi, Nikki? -Jasne, Mac. Jasne, e jeste my przyjaciółmi. Ale Jethou te był moim przyjacielem. MacAlpine nie znał na to odpowiedzi, tote nic nie odrzekł. Wy- gl dało na to, e Tracchia powiedział ju , co miał do powiedzenia, gdy zamilkł i znów zacz ł łypa spode łba. W milczeniu, bezpiecznie 13 - policyjna eskorta powi kszała si z ka d chwil - czterej m czy- ni dotarli do boksów Coronado. Nie zaszczycaj c nikogo spojrzeniem, ani słowem, Harlow ruszył do małego pomieszczenia na tyłach. Nikt - a byli tam tak e Jacobson i jego dwaj pomocnicy - nie spróbował odezwa si do niego ani go zatrzyma , nikt nawet nie bawił si w rzu- canie znacz cych spojrze - faktów oczywistych nie trzeba dodatkowo

podkre la . Jacobson zignorował go całkowicie i podszedł do MacAl- pine'a. Główny mechanik - uchodz cy powszechnie za geniusza - był smukłym, wysokim, silnie zbudowanym m czyzn . Miał ciemn , po- oran gł bokimi zmarszczkami twarz, sprawiaj c wra enie, jakby nie u miechała si ju od dłu szego czasu i jakby teraz te nie zamierzała zrobi wyj tku. - Harlow jest oczywi cie czysty - powiedział. - Oczywi cie?! Nie rozumiem. - Czy bym musiał to panu tłumaczy ? Oskar y Harlowa to cofn ten sport o dziesi lat. Za du o milionów w to wpakowano, eby mo na było do tego dopu ci . Nie mam racji, panie MacAlpine? MacAlpine spojrzał na niego z namysłem, nie odpowiedział, zerkn ł szybko na wci rozw cieczonego Tracchi , odwrócił si i podszedł do zgruchotanego, osmalonego coronado Harlowa, które postawiono ju z powrotem na kołach. Przypatrzył mu si leniwie, niemal kontemp- lacyjnie, nachylił nad fotelem, przekr cił nie stawiaj c oporu kierow- nic i wyprostował si . - Hmm - mrukn ł. - Tak si zastanawiam. . . Jacobson popatrzył na niego zimno. Jego gniewne oczy budziły nie mniejsze onie mielenie i l k ni miny Tracchii. - To ja przygotowałem ten wóz, panie MacAlpine - powiedział z naciskiem. Milioner wzruszył ramionami i zamilkł na dłu sz chwil . - Wiem, Jacobson, wiem. Wiem tak e, e jeste najlepszy w bran y. Ale wiem i to, e siedzisz w tym fachu zbyt długo, eby gada bzdury. Ka dy samochód mo e wysi . ile ci to zajmie? - Mam zacz zaraz? - Tak. - Cztery godziny - rzucił Jacobson. Wzi ł sobie ten afront do ser- ca. - Co najwy ej sze . MacAlpine skin ł głow , wzi ł Dunneta pod r k i ruszył do wyj cia, lecz nagle zatrzymał si . Tracchia i Rory stali na uboczu, rozmawiaj c szeptem. MacAlpine nie słyszał, o czym mówi , ale nie musiał - jawna wrogo , maluj ca si na ich twarzach, kiedy spogl dali na Harlowa trzymaj cego butelk brandy, była wystarczaj co wymowna. Szef Coro- nado, wci trzymaj c Dunneta pod r k , oddalił si i znów westchn ł. - Johnny nie ma dzi jako wielu przyjaciół, zauwa yłe ? - Nie ma ich ju od dawna. A oto, zdaje si , nast pny, z którym si dzi nie zaprzyja ni. - Jezu kochany! - Wzdychanie najwyra niej weszło MacAlpine'owi w krew. - Wygl da na to, e Neubauer mocno si czym gryzie. Rzeczywi cie wszystko wskazywało na to, e m czyzna w bł kitnym kombinezonie, zmierzaj cy ku boksom, mocno si czym gryzie. Neu- bauer był wysoki, o bardzo jasnych włosach i typowo nordyckiej apa- rycji, chocia faktycznie był Austriakiem. Jako kierowca numer jeden w zespole Cagliari - nazw miał wypisan na kombinezonie - dosko- nał postaw na torach zdobył sobie reputacj ksi cia wy cigów i nie- uchronnego nast pcy Harlowa. Tak jak Tracchia, był on chłodnym, nie- przyst pnym człowiekiem, nie toleruj cym głupoty pod adn postaci . Tak jak Tracchia, obracał si w bardzo w skim kr gu przyjaciół i blis- kich znajomych; nie budził wi c zdziwienia ani domysłów fakt, e tych dwóch m czyzn - cho na torach byli najbardziej za artymi rywalami - w yciu prywatnym ł czy bliska przyja . Neubauer, z zaci ni tymi wargami i zimnym błyskiem jasnoniebies- kich oczu, był najwyra niej w ciekły, a jego humor nie poprawił si , gdy MacAlpine zagrodził mu drog swym masywnym cielskiem. Nie maj c wyboru, Neubauer zatrzymał si - był wprawdzie du y, lecz

MacAlpine był wi kszy. - Zejd mi z drogi! - sykn ł Austriak przez zaci ni te z by. MacAlpine popatrzył na niego z łagodnym zdumieniem. - Co ty powiedział? - Przepraszam, panie MacAlpine. Gdzie ten sukinsyn Harlow? - Zostaw go. Nie czuje si najlepiej. - Za to Jethou czuje si doskonale, co? Nie wiem, kim i czym jest Harlow, i mam to gdzie . Niby czemu ten maniak miałby wyj z tego bezkarnie? To jest maniak. Pan o tym wie, wszyscy o tym wiemy. Dzi- siaj dwa razy zepchn ł mnie z drogi, mało brakowało, a byłbym si spalił tak jak Jethou. Ostrzegam pana, panie MacAlpine. Mam zamiar zwoła posiedzenie Stowarzyszenia Kierowców Grand prix, na którym wywal go z torów. - Jeste ostatni osob , która mo e sobie na to pozwoli , Willi.- MacAlpine poło ył obie r ce na ramionach Neubauera. - Jeste ostat- ni osob , która mo e tkn Johnny'ego. Jak Harlowa zabraknie, to kto zostanie mistrzem? 14 15 Neubauer gapił si na milionera. Furia cz ciowo znikn ła z jego twarzy. Oszołomiony, spogl dał na MacAlpine'a z niedowierzaniem. Gdy wreszcie odzyskał głos, zdobył si ledwie na cichy, niepewny szept. - Pan uwa a, e ja bym to zrobił z takiego powodu, panie Mac- alpine? - Nie, Wißi. Po prostu zwracam ci uwag , e tak wła nie my lałaby wi kszo ludzi. Nast piła dłu sza cisza, w trakcie której resztki gniewu opu ciły Neu- bauera. - To zabójca - stwierdził Austriak spokojnie. - On znów kogo zabije. - Delikatnie uwolnił si od dłoni MacAlpine'a i wyszedł z bok- sów. Zamy lony Dunnet obserwował go zatroskanym wzrokiem. - On mo e mie racj , James. Fakt, e Harlow wygrał pod rz d pi ostatnich wy cigów, ale odk d jego brat zgin ł podczas Grand prix Hiszpanii. . . no, sam wiesz. - Ma pi kolejnych Grand prix za sob , a ty mi chcesz wmówi , e go opu ciły nerwy? - Nie wiem, co go opu ciło. Po prostu nie wiem. Wiem tylko tyle, e najbardziej ostro ny z kierowców zacz ł je dzi tak ryzykownie i nie- bezpiecznie, czy - je li wolisz - z tak samobójcz brawur , e inni kierowcy zwyczajnie si go boj . Daj mu woln drog , bo wol y ni walczy z nim o ka dy metr. Tylko dlatego on wci wygrywa. MacAlpine spojrzał na Dunneta uwa nie i niespokojnie potrz sn ł głow . To on, MacAlpine, był uznanym ekspertem, a nie Dunnet, ale miał jak najlepsze mniemanie o swoim przyjacielu i jego opiniach. Dun- net był niebywale bystrym, zdolnym i inteligentnym dziennikarzem, naprawd du ej klasy, który z komentatora politycznego przerzucił si na sport, a to z tej prostej przyczyny, e polityka jest najnudniejsz rzecz pod sło cem. Nikt nie podwa ał słuszno ci jego rozumowania. Przenikliwo i godny podziwu dar spostrzegawczo ci i logicznego analizowania, które wcze niej czyniły z niego tak gro n posta na sce- nie Westminsteru, Dunnet bez trudu i z du ym sukcesem przeniósł na tory wy cigowe. Jako stały korespondent brytyjskiego dziennika o za- si gu ogólnokrajowym i dwóch czasopism motoryzacyjnych, brytyjs- kiego i ameryka skiego (cho jako wolny strzelec zadziwiaj co du o dorabiał na boku), szybko zdobył sobie mark jednego z nielicznych, rzeczywi cie najwybitniejszych dziennikarzy zajmuj cych si sportem samochodowym. Dokonanie tego w okresie nieco ponad dwóch lat by- ło, czego by nie mówi , wybitnym osi gni ciem. W rezultacie Dunnet

wzbudził swoim sukcesem zazdro i niezadowolenie, eby nie powie- dzie jawny gniew, sporej gromadki swych mniej uzdolnionych kole- gów po piórze. Ich niepochlebnego zdania o nim nie poprawiał fakt, e - jak to cierpko okre lali - niczym pijawka przyssał si na stałe do zespołu Coronado. Wprawdzie adne pisane czy niepisane prawa nie ograni- czały mo liwo ci takiej współpracy, jako e dotychczas aden nieza- le ny dziennikarz nic podobnego nie próbował, ale teraz, gdy stało si to faktem, koledzy Dunneta po piórze narzekali i twierdzili, e tak si nie robi. Do jego obowi zków, jak utrzymywali, nale ało uczciwe i bezstronne pisanie o wszystkich firmach i wszystkich kierowcach Fo- rmuły I, a ich oburzenie bynajmniej nie malało, kiedy wykazywał im, rzeczowo i z niedo cignion celno ci , e wła nie to robi. W rzeczy- wisto ci za bolało ich to, e Dunnet miał prywatne doj cie do zespołu Coronado - wówczas najszybciej rozkwitaj cej i okrytej najwi ksz chwał firmy zwi zanej z Formuł I. Nie da si jednak ukry , e ar- tykuły, które napisał cz ciowo o zespole, lecz przede wszystkim o Ha- rlowie, zło yłyby si na całkiem opasłe tomisko. W dodatku sprawy komplikowało wydanie ksi ki, przy pisaniu której Dunnet współpra- cował z Harlowem. -Obawiam si , e masz racj , Alexis - przyznał MacAlpine. - Wła ciwie to wiem, e masz racj , ale nawet przed samym sob nie chc si do tego przyzna . Wszyscy si go boj : Nawet ja. A teraz jeszcze to. Popatrzyli na drug stron boksów, gdzie Harlow siedział na ławie. Nie zwa aj c na to, czy go kto obserwuje czy nie, Harlow nalał sobie pół szklanki brandy z butelki, która w zawrotnym tempie szybko traciła sw zawarto . Nawet z zamkni tymi oczami mo na było stwierdzi , e jego r ce wci dr - wprawdzie zgiełk protestów publiczno ci stop- niowo malał, lecz nadal jeszcze utrudniał normaln rozmow , a mimo to wyra nie było słycha przypominaj cy kastaniety d wi k szkła uderza- j cego o szkło. Harlow szybko poci gn ł ze szklanki, oparł łokcie na kolanach i bez zmru enia oka wpatrywał si pustym wzrokiem w szcz - tki swojego samochodu. - A zaledwie dwa miesi ce temu nie wiedział jeszcze, co to alkohol - powiedział Dunnet. - Co masz zamiar zrobi , James? - Teraz? - MacAlpine u miechn ł si lekko. - Chc odwiedzi Mary. Mam nadziej , e ju mnie do niej wpuszcz . - Z kamienn twarz obrzucił wzrokiem boksy, Harlowa podnosz cego szklank do ust, rudych bli niaków Rafferty, na oko równie markotnych co Dunnet, 16 2 - Wy cig ku mie=ci 17 oraz jacobsona, Tracchi i Rory'ego, zerkaj cych z podobnym wyra- zem oczu w tym samym kierunku, po czym westchn ł po raz ostatni i odszedł ci kim krokiem. Mary MacAlpine miała dwadzie cia dwa lata, jasn cer pomimo cz - stego przebywania na sło cu, wielkie br zowe oczy, błyszcz ce, za- czesane do tyłu włosy, ciemne jak noc, oraz najbardziej czaruj cy u miech, jaki kiedykolwiek zaszczycał tory wy cigowe. Mary nie stara- ła si , eby jej u miech był czaruj cy - po prostu nie miała na to wpływu. Wszyscy w zespole, nawet małomówny, choleryczny Jacob- son, kochali si w niej w ten czy inny sposób, nie licz c grona wiel- bicieli spoza zespołu. Mary dostrzegała to i przyjmowała z godn uwagi pewno ci siebie, lecz bez rozbawienia czy protekcjonalno ci - prote- kcjonalno była całkowicie obca jej naturze. W ka dym razie uwa ała okazywane jej wzgl dy za naturalne odwzajemnianie wzgl dów, jakie okazywała innym. Pomimo swego młodego wieku Mary MacAlpine

miała niezwykle trze wy i bystry umysł. Le c na łó ku szpitalnym w nieskazitelnie czystym, bezdusznie anty- septycznym pokoju, Mary MacAlpine wygl dała tego dnia jeszcze mło- dziej ni zwykle. Robiła wra enie powa nie chorej - i bezsprzecznie była chora. Nienaturalna biel powlekała i tak blad cer , a wielkie br zowe oczy, które otwierała tylko na krótko, a i to niech tnie, były zamglone z bólu. Ten sam ból odbijał si w oczach MacAlpine'a, gdy spogl dał na córk , na jej unieruchomion łubkami i grubo zabanda o- wan lew nog , spoczywaj c na prze cieradle. MacAlpine nachylił si i pocałował córk w czoło. pij dobrze, kochanie - powiedział. - Dobranoc. Spróbowała si u miechn . - Po tych wszystkich pigułkach, które połkn łam? Zasn na pewno. Aha, tato. . . - Tak, kochanie? - To nie była wina Johnny'ego. Ja wiem, e nie. To samochód, wiem o tym na pewno. - Wła nie to sprawdzamy. Jacobson rozbiera wóz. - Przekonacie si . Poprosisz Johnny'ego, eby do mnie zajrzał? - Nie dzi , skarbie. Obawiam si , e nie jest z nim najlepiej. - On... on nie... - Nie, nie. Szok. - MacAlpine u miechn ł si . - Dostał te same Pigułki co ty. - johnny Harlow? W szoku? Nie wierz . Miał trzy wypadki, w któ- rych omal nie zgin ł, i ani razu. . . - To na twój widok. - cisn ł jej dło . - Wpadn tu jeszcze wie- czorem. MacAlpine wyszedł z pokoju i ruszył do izby przyj . Jaki lekarz rozmawiał tam z siedz c przy biurku piel gniark . Miał szpakowate włosy, zm czone oczy i twarz arystokraty. - Czy to pan opiekuje si moj córk ? - zapytał szef Coronado. - Pan MacAlpine? Tak, ja. Jestem doktor Chollet. - Wygl da na to, e jest powa nie chora. - Nie, panie MacAlpine, niech pan si nie obawia. To wpływ rod- ków znieczulaj cych. Wie pan, na ból. - Rozumiem. Jak długo pozostanie. . . - Dwa tygodnie. Mo e trzy. Nie wi cej. - Jedno pytanie, doktorze Chollet. Dlaczego nie trzyma nogi na wy- ci gu? -Odnosz wra enie, panie MacAlpine, e pan nie obawia si prawdy - Dlaczego nie trzyma nogi na wyci gu? - Wyci g stosuje si przy złamaniach ko ci, panie MacAlpine. Nie- stety, kostka lewej nogi pa skiej córki nie jest po prostu złamana, jest. . . jak wy to mówicie po angielsku?. . . zdruzgotana, tak, to chyba wła ciwe słowo, zdruzgotana bez szans na wyleczenie. To, co zostało z ko ci, trzeba b dzie zlepi . - Czyli e nigdy wi cej nie zegnie nogi w kostce? - powiedział milioner. Chollet pochylił głow . - Trwałe kalectwo? Na całe ycie? - Mo e pan zasi gn dodatkowej porady, panie MacAlpine. U naj- lepszego specjalisty ortopedy w Pary u. Ma pan prawo... - Nie. To niepotrzebne. Prawda jest oczywista, doktorze Chollet. Trzeba si godzi z faktami. - Jest mi naprawd przykro, panie MacAlpine. To urocze dziecko. Ale ja jestem tylko chirurgiem. Cuda? Nie, nie ma cudów. - Dzi kuj , doktorze. Jest pan bardzo uprzejmy. Wróc za jakie . . . powiedzmy dwie godziny? - Lepiej nie. B dzie spała co najmniej przez dwana cie godzin, mo- e nawet szesna cie. MacAlpine skin ł głow i wyszedł.

Dunnet odsun ł talerz z nietkni tym jedzeniem, spojrzał na równie nietkni ty talerz MacAlpine'a, a potem na samego MacAlpine'a, pogr - onego w zadumie. 19 - Nie wydaje mi si , eby my byli tacy twardzi, jak nam si zdawa- ło, James - zagaił. - Staro , Alexis. To zaskakuje ka dego. - Tak. I to, jak wida , znienacka. - Dunnet przysun ł sobie talerz, przyjrzał mu si z alem i znów go odstawił. - Có , s dz , e w ka - dym razie lepsze to ni amputacja. -Wła nie. O to chodzi. - MacAlpine odsun ł swoje krzesło. - Chyba si przejd , Alexis. - Na apetyt? Nie poskutkuje. Przynajmniej w moim wypadku. - W moim te nie. Ale pomy lałem, e warto sprawdzi , czy Jacob- son znalazł co ciekawego. Gara był niezwykle długi, niski, silnie o wietlony zwisaj cymi z su- fitu reflektorami i - jak na gara - nadzwyczaj czysty i schludny. Dach przebijały liczne wietliki. Kiedy drzwi gara u otworzyły si ze zgrzy- tem, Jacobson stał w drugim ko cu pomieszczenia, pochylony nad zruj- nowanym coronado Harlowa. Wyprostował si , skwitował obecno MacAlpine'a i Dunneta niedbałym machni ciem r ki i wrócił do ogl - dzin samochodu. Dunnet zamkn ł drzwi. - Gdzie reszta mechaników? - zapytał spokojnie. - Powiniene ju wiedzie , e Jacobson zawsze pracuje sam nad wozami po wypadkach - powiedział MacAlpine. - Nasz Jacobson ma wyj tkowo kiepskie zdanie o innych mechanikach. Twierdzi, e albo przegapiaj dowody, albo je zacieraj przez nieudolno . Dwaj m czy ni podeszli bli ej i w milczeniu przygl dali si , jak Jacobson zaciska zł cze przewodu hamulców hydraulicznych. Ale nie byli jedynymi widzami. Dokładnie nad nimi, w otwartym wietliku, silne lampy gara u odbijały si w czym metalicznym. Była to o miomilimet- rowa kamera, trzymana w nadzwyczaj pewnych r kach. W r kach John- ny'ego Harlowa. Twarz kierowcy była równie kamienna jak jego r ce, zawzi ta i zastygła, lecz zarazem czujna. Harlow był zupełnie trze wy. - I jak? - zapytał MacAlpine. Jacobson wyprostował si i delikatnie pomasował obolałe plecy. -Nic. Kompletnie nic. Zawieszenie, hamulce, silnik, przekładnia, opony, układ kierowniczy. . . wszystko gra. - Ale układ kierowniczy. . . - ci ty. W wyniku zderzenia, nic innego nie wchodzi w rachub . Kiedy Harlow zajechał drog Jethou, układ kierowniczy wci jeszcze był sprawny. Nie powie mi pan chyba, panie MacAlpine, e wysiadł akurat w tej sekundzie. Przypadki przypadkami, ale to ju by była przesada. - A wi c wci bł dzimy po omacku? - spytał Dunnet. - Ja nie. Dla mnie wszystko jest jasne jak sło ce. Najstarsza przy- czyna w tym fachu. Bł d kierowcy. - Bł d kierowcy! - Dunnet potrz sn ł głow . - Johnny Harlow ni- gdy w yciu nie popełnił bł du za kierownic . Jacobson u miechn ł si z jadem w oczach. - Chciałbym usłysze , co duch Jethou ma na ten temat do powie- dzenia. - Tracimy tylko czas - przerwał im MacAlpine. - Chod , Jacob-

son, wracamy do hotelu. Nawet jeszcze nie jadłe . - Spojrzał na Dun- neta. - Szklaneczka na sen w barze, a potem zajrzymy do Johnny'ego. - Szkoda zachodu - wtr cił Jacobson. - B dzie sztywny. MacAlpine popatrzył na Jacobsona w zamy leniu i po dłu szej chwili stwierdził powoli: - On wci jest mistrzem wiata. W Coronado wci jest kierowc numer jeden. - Wi c tak si rzeczy maj ? - A chciałby , eby było inaczej? Jacobson podszedł do zlewu i zacz ł my r ce. Nie odwracaj c si , rzucił: - To pan jest szefem, panie MacAlpine. MacAlpine nie odpowiedział. Jacobson wytarł r ce i trzej m czy ni w milczeniu wyszli z gara u, zamykaj c za sob ci kie metalowe drzwi. Tylko czubek głowy Harlowa i grzbiet jego dłoni wystawały znad szczytowej belki spadzistego dachu, kiedy obserwował trzech m - czyzn, wychodz cych na jasno o wietlon ulic . Gdy tylko skr cili za róg i znikn li z widoku, zsun ł si ostro nie w dół, opu cił przez wiet- lik do rodka gara u i wisiał przez chwil na r kach, a namacał stopa- mi metalow poziom belk . Rozlu nił uchwyt na obramowaniu wiet- lika, ryzykownie zabalansował na belce, z zewn trznej kieszeni wyci g- n ł mał latark - Jacobson zgasił wiatła przed wyj ciem - i skierował j w dół. Betonowa podłoga była trzy metry ni ej. Harlow pochylił si , obj ł belk r kami, opu cił si na wyci gni tych ramionach i rozlu nił uchwyt. Wyl dował lekko i swobodnie, ruszył do drzwi, zapalił wszystkie wiatła i podszedł wprost do coronado. Na ramieniu miał zawieszone dwa aparaty: o miomilimetrow kamer i mi- niaturowy aparat fotograficzny z wbudowanym fleszem. 20 21 Znalazł brudn szmat i wytarł ni cz prawego zawieszenia, prze- wód paliwa, dr ki kierownicze i jeden z ga ników w komorze silnika. Korzystaj c z lampy błyskowej, ka d z tych cz ci sfotografował kilka- krotnie. Znowu wzi ł szmat , umazał j w mieszaninie oleju i kurzu z podłogi, szybko zasmarował sfotografowane cz ci i wrzucił szmat do metalowej puszki, przeznaczonej do tego celu. Podszedł do drzwi i szarpn ł za klamk . Bezskutecznie. Drzwi były zamkni te od zewn trz, a masywna konstrukcja wykluczała mo liwo sforsowania ich na sił - tym bardziej e pozostawienie ladów swojej wizyty było ostatni rzecz , o jakiej Harlow marzył. Rozejrzał si szybko po gara u. Z lewej strony zobaczył lekk drewnian drabin , zawieszon na dwóch wystaj cych ze ciany podpórkach - niew tpliwie u ywano jej do czyszczenia licznych szyb w wietlikach. Nie opodal, w k cie gara- u, le ał brudny zwój liny holowniczej. Harlow zdj ł drabin ze ciany, przywi zał lin do jej górnego szcze- bla i oparł drabin o metalow belk . Wrócił do drzwi i zgasił wiatło, po czym z zapalon latark w r ku wszedł na drabin i usiadł okrakiem na belce. Trzymaj c oba ko ca liny, manewrował nimi z mozołem, a wreszcie - nie bez trudno ci - udało mu si zawiesi drabin na cianie. Nast pnie odczepił lin , zwin ł i rzucił w k t, tam gdzie przed- tem le ała. Chwiej c si niebezpiecznie, stan ł wyprostowany na belce, wysun ł głow i ramiona przez wietlik, podci gn ł si i znikn ł w cie- mno ciach nocy. MacAlpine i Dunnet siedzieli samotnie przy stoliku w opustoszałym barze. Milczeli, kiedy barman stawiał przed nimi dwie szkockie. Po odej- ciu barmana MacAlpine uniósł szklank i u miechn ł si niewesoło.

-1 tak oto dobiega ko ca udany dzie . Bo e, jaki jestem zmor- dowany. - A wi c podj łe decyzj , James. Harlow dalej startuje. - Dzi ki Jacobsonowi. Nie zostawił mi raczej wyboru, przyznasz? Harlow biegł jasno o wietlon ulic , lecz nagle zatrzymał si gwał- townie. Ulica była całkiem wyludniona, je li nie liczy dwóch wysokich m czyzn, zmierzaj cych w jego stron . Zawahał si , rozejrzał szybko i wcisn ł w gł boko cofni t bram sklepu. Stał tam bez ruchu, kiedy obaj m czy ni go mijali. Byli to Ni- colo Tracchia - jego kolega z zespołu - oraz Willi Neubauer, po- gr eni w cichej, lecz burzliwej rozmowie. aden z nich nie dostrzegł Harlowa. Poszli dalej. Harlow wynurzył si z wn ki, ostro nie rozejrzał dookoła, poczekał, a oddalaj ce si plecy Tracchii i Neubauera znikn za rogiem, i znowu pu cił si biegiem. MacAlpine i Dunnet opró nili szklanki. Szef Coronado zerkn ł na Dunneta pytaj co. - Trudno - powiedział dziennikarz. - Kiedy chyba musimy stawi mu czoła. - Pewnie tak - przyznał MacAlpine. Obaj m czy ni wstali, skin li głow barmanowi i wyszli. Harlow szybkim krokiem przeszedł na drug stron jezdni i ruszył w kierunku jasnego neonu nad wej ciem do hotelu. Zamiast skorzysta z głównego wej cia, wszedł w boczn alejk , skr cił na prawo i zacz ł si wspina po drabince przeciwpo arowej. Wdrapywał si pewnie jak górska kozica, po dwa stopnie naraz, ani na moment nie trac c równo- wagi. Jego beznami tna twarz nie wyra ała adnych uczu i tylko trze - we, spokojne oczy zdradzały, e my li intensywnie. Była to twarz zde- terminowanego człowieka, który doskonale wie; co robi. MacAlpine i Dunnet stali przed drzwiami pokoju numer czterysta dwana cie. Na twarzy MacAlpine'a malowała si przedziwna mieszani- na gniewu i zatroskania, za to jego towarzysz wydawał si cudownie beztroski. Mo liwe zreszt , e była to pozorna beztroska, jako e Dun- net swoje prawdziwe uczucia zwykle skrywał pod płaszczykiem pozo- rów. MacAlpine b bnił gło no w drzwi. Bez skutku. Szef Coronado spojrzał z furi na posiniaczone kostki, zerkn ł na Dunneta i ponowił atak na drzwi. Dziennikarz stał z kamienn twarz , powstrzymuj c si od komentarza. Harlow dotarł tymczasem do platformy drabinki przeciwpo arowej na czwartym pi trze. Pokonał barierk , skoczył w stron najbli szego otwartego okna, zdrów i cały przedostał si na parapet i wszedł do rodka. Znalazł si w małym pokoju. Na podłodze le ała walizka, a jej zawar- to walała si bezładnie dookoła. Lampa na nocnym stoliku o wietlała 22 23 swym mizernym wiatłem pomieszczenie i do połowy opró nion bu- telk whisky. Harlow zamkn ł okno przy akompaniamencie gwałtow- nego b bnienia i łomotania w drzwi. Gniewny głos MacAlpine'a docie- rał gło no i wyra nie. - Otwieraj! Johnny! Otwieraj, bo wywal te cholerne drzwi! Harlow schował aparat fotograficzny i kamer pod łó ko, ci gn ł czarn skórzan kurtk i czarny golf i wrzucił je w lad za kamer . Wypił szybko łyk whisky, skropił ni dłonie i przetarł twarz.

Drzwi otworzyły si z trzaskiem, ukazuj c wyci gni t nog MacAl- pine'a, którego pi ta najwyra niej weszła w kontakt z zamkiem. MacAl- pine i Dunnet wpadli do rodka i stan li jak wryci. Harlow, w koszuli, spodniach i butach, le ał rozwalony na łó ku, niczym pogr ony w pi - czce. Jego prawa r ka, zaci ni ta na szyjce butelki whisky, zwisała bezwładnie. Z niedowierzaniem na pochmurnej twarzy MacAlpine zbli- ył si do łó ka, pochylił nad Harlowem, z odraz poci gn ł nosem i wyj ł butelk z bezwładnej dłoni. Zerkn ł na Dunneta, który odwzaje- mnił jego beznami _e spojrzenie. - Najwi kszy kierowca wiata - powiedział MacAlpine. - Widzisz, James, sam to mówiłe . Oni wszyscy tak ko cz . Pan - tasz? Pr dzej czy pó niej tak ko cz wszyscy. - Ale Johnny Harlow? - Nawet Johnny Harlow. MacAlpine pokiwał głow . Obaj m czy ni odwrócili si i wyszli z pokoju, zamykaj c za sob wyłamane drzwi. Harlow otworzył oczy, w zamy leniu potarł brod i pow chał grzbiet dłoni. Z niesmakiem zmarszczył nos. Rozdział trzeci Mimo upływu pracowitych tygodni po wy cigu w Clermont-Ferrand Johnny Harlow na pozór niewiele si zmienił. Zawsze skryty, zamkni ty w sobie i samotny, dalej był skryty i zamkni ty, tyle e jeszcze bardziej samotny. W swoich najlepszych dniach, u szczytu pot gi i sławy, był człowiekiem opanowanym do granic absurdu, o elaznej samokontroli. Teraz te sprawiał takie wra enie - jak zawsze pełen rezerwy, oboj t- ny i odosobniony. Jego nadzwyczajne oczy (nadzwyczajne z powodu fenomenalnego wzroku, a nie urody) były jak zawsze spokojne i niepo- ruszone, a orla twarz - jak zawsze beznami tna. Dłonie ju mu teraz nie dr ały, były to dłonie człowieka, który osi g- n ł wewn trzny spokój. Najprawdopodobniej jednak kłamały i nie wiadczyły o niczym, wygl dało bowiem na to, e Harlow spokoju we- wn trznego nie osi gn ł i nigdy ju nie osi gnie. Twierdz c, e od dnia, w którym zabił Jethou i okaleczył Mary, szcz cie zacz ło stop- niowo opuszcza Johnny'ego Harlowa, popełniliby my fatalny bł d j - zykowy. Nie opu ciło go. . . raczej legło w gruzach i Johnny - a tym bardziej liczne grono jego znajomych, przyjaciół i wielbicieli - musiał zdawa sobie spraw , e jest to ostatecznie, absolutnie nieodwracalne. Dwa tygodnie po mierci Jethou - i to przed własn , brytyjsk pub- liczno ci , która stawiła si niemal w komplecie, by osłodzi mu gorycz niewybrednych obelg i oskar e , jakich nie szcz dziła mu francuska prasa, oraz by na własnym terenie zagrzewa swego idola do zwyci s- twa - Johnny Harlow poznał smak zniewagi, czy wr cz poni enia, wy- padaj c z toru ju na pierwszym okr eniu. Nie wyrz dził krzywdy ani sobie, ani nikomu z widzów, ale jego coronado trzeba było bez reszty spisa na straty. Wybuchły obie przednie opony, tote przyj to, e przynajmniej jedna z nich poszła, zanim samochód wyleciał z toru; zgo- dnie uznano, e nie ma innego wytłumaczenia jego niespodziewanej wycieczki w plener. Nie wszyscy jednak zgadzali si z tak opini - jak mo na si było spodziewa , Jacobson prywatnie wyraził swoje 25 zdanie, twierdz c, e przyj te wyja nienie było nad wyraz miłosierne. Głównemu mechanikowi coraz bardziej podobał si zwrot:, ,bł d kiero- wcy". Dwa tygodnie pó niej, podczas wy cigu o Grand prix Niemiec - rozgrywanego na prawdopodobnie najtrudniejszym torze w Euro-

pie, którego jednak Harlow był uznanym mistrzem - atmosfera zw t- pienia i przygn bienia, wisz ca nad boksami Coronado niczym chmura gradowa, była tak widoczna, tak namacalna, e zdawało si , i mo na j dotkn i odsun . . . i pewnie mo na by, gdyby nie fakt, e ta akurat chmura nie zamierzała da si odsun . Wy cig dobiegł ko ca i ostat- nie samochody znikn ły z widoku, wykonuj c po egnalne okr enie przed powrotem do boksów. Przybity i rozgoryczony MacAlpine zerkn ł na Dunneta, który spu cił oczy, zagryzł doln warg i potrz sn ł głow . MacAlpine odwrócił wzrok i zatopił si we własnych my lach. Tu za nim, na płóciennym krzesełku z dwiema kulami pod r k i lew nog wci unieruchomio- n w grubym gipsie, siedziała Mary. W jednej dłoni trzymała notes do zapisywania mi dzyczasów, w drugiej za stoper i ołówek, który gryzła nerwowo. Wyraz jej bladej twarzy wskazywał niedwuznacznie, e jest bliska łez. Za ni stał Jacobson, jego dwaj mechanicy i Rory. Twarz Jacobsona, pomijaj c zwykłe zas pienie, była bez wyrazu. Twarze jego mechaników, rudych bli niaków Rafferty, jak zwykle wyra ały to samo, w tym wypadku mieszanin rezygnacji i rozpaczy. Na twarzy Rory'ego malowała si wył cznie zimna pogarda. - Jedenasty z dwunastu, którzy dojechali do mety! - parskn ł Rory. - To ci dopiero kierowca! Nasz mistrz wiata wykonuje teraz rund honorow . Jacobson przyjrzał mu si z namysłem. - Zaledwie miesi c temu był twoim idolem, Rory. Chłopiec zerkn ł na siostr . Siedziała skulona, wci ogryzaj c ołó- wek. W jej oczach pojawiły si łzy. Rory spojrzał na Jacobsona i od- rzekł: - To było miesi c temu. Jasnozielone coronado w lizn ło si do boksów, wyhamowało i sta- n ło. Nicolo Tracchia zdj ł hełm, wyci gn ł wielk jedwabn chustk , przetarł przystojn twarz i zacz ł ci ga r kawice. Sprawiał wra enie nadzwyczaj zadowolonego z siebie, ale te niał do tego pełne prawo - na mecie zameldował si drugi, i to tylko o długo wozu za zwyci z- c . MacAlpine podszedł do samochodu i poklepał siedz cego Tracchi po plecach. - Jechałe wspaniale, Nikki. Jak nigdy dot d. . . i to na tak fatalnym torze. Po raz trzeci w ostatnich pi ciu wy cigach zaj łe drugie miejs- ce. - U miechn ł si . - Wiesz, zaczynam my le , e b dzie jeszcze z ciebie kierowca. Tracchia u miechn ł si szeroko i wyskoczył z samochodu. - Zobaczy pan nast pnym razem. Do tej pory Nicolo Tracchia nie stawał do prawdziwej walki, próbował tylko wycisn co z tych ma- szyn, które nasz główny mechanik demoluje w przerwach mi dzy star- tami. - U miechn ł si do Jacobsona, który zrewan ował si tym sa- mym. Pomimo wyra nej ró nicy charakterów i zainteresowa , ci dwaj pasowali do siebie jak ulał. - Ale za dwa tygodnie na Grand prix Austrii. . . hm, sta pana chyba na par butelek szampana? MacAlpine znów si u miechn ł, a cho nie przyszło mu to łatwo, wida było, e to nie wina Tracchü. W przeci gu zaledwie jednego miesi ca MacAlpine - cho trudno by go było jeszcze nazwa chu- dzielcem - wyra nie zeszczuplał, tak na ciele, jak i na twarzy, a jego liczne zmarszczki jakby si pogł biły. Nie trzeba te było specjalnie bujnej wyobra ni, by dostrzec nowe srebrne nitki w jego wspaniałych włosach. I cho trudno przypuszcza , eby te drastyczne zmiany mogła spowodowa niełaska, która tak piorunuj co spadła na jego supergwiazd , to jednak równie ci ko było sobie wyobrazi inny powód. - Nie zapominasz czasem, e na Grand prix Austrii b dzie te rodo- wity Austriak? - przypomniał MacAlpine. - Niejaki Willi Neubauer.

Mo e ci si obiło o uszy jego nazwisko? Tracchia nie przej ł si . - Nasz Willi mo e i jest Austriakiem, ale Grand prix Austrii mu nie le y. W najlepszym razie bywał czwarty. Za to ja przez ostatnie dwa lata byłem tam drugi. - Obejrzał si , gdy drugie coronado wjechało do boksów, i znów zwrócił si do MacAlpine'a: - A wie pan, kto wygrał oba te wy cigi. - Tak, wiem. - MacAlpine odwrócił si ci ko i podszedł do dru- giego samochodu. Harlow tymczasem wysiadł, zdj ł kask, spojrzał na swój wóz i potrz sn ł głow . - No, Johnny, nie mo na stale wygrywa . - Ani w głosie, ani na twarzy MacAlpine'a nie było ladu goryczy, gniewu czy wyrzutu, jedy- nie zwykła rezygnacja i rozpacz. - Na tym wozie na pewno nie - zgodził si Harlow. - To znaczy. . .? - Traci moc na wysokich obrotach. 26 2? Podszedł do nich Jacobson. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, gdy usłyszał wyja nienie Harlowa. - Od startu? - zapytał. - Nie. To nie twoja wina, Jake. Cholerny wiat, dziwna sprawa. Ci - gn ł raz tak, raz siak. Przynajmniej z dziesi razy wracała pełna moc. Ale nie na długo. - Harlow odwrócił si i w zamy leniu ogl dał swój samochód. Jacobson zerkn ł na MacAlpine'a, który ledwie dostrzegal- nie skin ł głow . Tego dnia o zmierzchu tor był ju pusty - ostatni widzowie i per- sonel znikn li. Zamy lony MacAlpine stał samotnie u wej cia do bok- sów Coronado, z r kami wetkni tymi gł boko w kieszenie szarego ga- bardynowego garnituru. A jednak nie był tak samotny, jak mógł s dzi . W ciemno ciach s siednich boksów Cagliari ukryła si posta odziana w czarny golf i czarn skórzan kurtk . Johnny Harlow opanował do perfekcji sztuk trwania w absolutnym bezruchu i w tym momencie korzystał z niej w całej pełni. Wygl dało jednak na to, e poza tymi dwiema postaciami na torze nie ma ywego ducha. Były za to d wi ki. Do boksów doleciał narastaj cy ryk silnika i w od- dali ukazało si coronado z zapalonymi wiatłami. Kierowca zreduko- wał biegi, zwolnił mijaj c boksy Cagliari i zatrzymał si u wej cia do boksów Coronado. Jacobson wysiadł z wozu i zdj ł kask. - I jak? - rzucił MacAlpine. - Z tym defektem to jedna wielka lipa. - Głos mechanika był natu- ralny, lecz jego oczy zimne. - Leciał jak ptak. Nasz Johnny niew tp- liwie ma bujn wyobra ni . To ju co wi cej ni tylko bł d kierowcy, panie Macalpine. MacAlpine zawahał si . To, e Jacobson w doskonałym czasie zrobił jedno okr enie, niczego jeszcze nie dowodziło. Sił rzeczy nie był w stanie prowadzi coronado z pr dko ci cho by zbli on do szybko- ci osi ganych przez Harlowa. Poza tym defekt mógł si ujawni dopie- ro wtedy, gdy silnik rozgrzał si do maksimum, a było wysoce nie- prawdopodobne, eby Jacobson mógł go tak rozgrza na jednym okr - eniu. I wreszcie, te mocno podrasowane silniki wy cigowe, których cena dochodziła do o miu tysi cy funtów, były tworami nadzwyczaj kapry nymi i znakomicie potrafiły ujawnia czy maskowa swoje wady bez najmniejszej ingerencji człowieka. jacobson naturalnie wzi ł milczenie MacAlpine'a za przejaw zw t- pienia lub nawet wyra nej zgody.

- Mo e jednak zaczyna si pan wreszcie ze mn zgadza , panie MacAlpine? - powiedział. Milioner ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. - Zostaw samochód tutaj - polecił. - Przy lemy Henry'ego z chło- pakami, to go zabior transporterem. Chod , wracamy na kolacj . Za- słu yli my na to. I na co mocniejszego. Na to te zasłu yli my. Na dobr spraw , przez całe ycie nie zasłu yłem sobie na par gł bszych tak, jak w ci gu ostatnich czterech tygodni. - Trudno mi si z panem nie zgodzi , panie MacAlpine. Niebieski aston martin MacAlpine'a stał zaparkowany na tyłach bok- sów. Obaj m czy ni wsiedli do niego i odjechali. Harlow spogl dał za oddalaj cym si samochodem. je eli nawet przej ł si wnioskami, do jakich doszedł Jacobson, lub tym, e Macalpine na pozór zgadzał si z mechanikiem, to nie było tego wida po jego spokojnej twarzy. Po- czekał, a samochód zniknie w narastaj cych ciemno ciach, rozejrzał si uwa nie, sprawdzaj c, czy nikt go nie obserwuje, i wszedł w gł b boksów Cagliari. Otworzył płócienn torb , któr miał ze sob , wyci g- n ł wielk latark o płaskiej podstawie, młotek, dłuto oraz rubokr t i poło ył je na najbli szej skrzyni. Nacisn ł wył cznik na obudowie reflektora i silne białe wiatło zalało wn trze boksów. Przesun ł d wig- ni u podstawy latarki i natychmiast miejsce białego blasku zaj ło przy- tłumione, czerwone wiatełko. Harlow chwycił młotek i dłuto i ener- gicznie zabrał si do pracy. Do wi kszo ci skrzy i pudeł nie musiał si nawet włamywa , jako e egzotyczna kolekcja znajduj cych si w nich cz ci zamiennych do sil- nika i podwozia przypuszczalnie nie zainteresowałaby przypadkowego złodzieja: zapewne nie wiedziałby, czego szuka , a gdyby nawet - co było wysoce nieprawdopodobne - to na pewno nie udałoby mu si upłynni tych cz ci. Harlow musiał otworzy na sił jedynie kilka skrzy , lecz wykonał to ostro nie, delikatnie, staraj c si robi jak naj- mniej hałasu. Skracał poszukiwania do niezb dnego minimum, pewnie dlatego, e niepotrzebna zwłoka zwi ksza tylko ryzyko wpadki. Sprawiał wra enie człowieka, który doskonale wie, czego szuka. Zawarto kilku pudeł obrzucił jedynie pobie nym spojrzeniem, ale zbadanie najwi kszej skrzyni zaj ło mu wi cej ni minut . Niecałe pół godziny od rozpo- cz cia operacji zabrał si za zamykanie skrzy . Te, których wieka mu- siał przedtem wyłama , zamkn ł za pomoc młotka owini tego materia- łem, by do minimum zmniejszy hałas i zostawi jak najmniej ladów swojej wizyty. Gdy sko czył, schował narz dzia i latark do płóciennej 29 torby, wyszedł z boksów i znikn ł w ciemno ciach. Je eli czuł si roz- czarowany wynikami inspekcji, to nie było tego po nim wida - ale Harlow rzadko kiedy okazywał wzruszenie. Czterna cie dni pó niej Nicolo Tracchia spełnił obietnic zło on MacAlpine'owi, a zarazem swoje yciowe marzenia - wygrał Grand prix Austrü. Harlow, jak mo na si było spodziewa , nic nie zwojował. Co gorsza, nie do , e nie uko czył wy cigu, to na dobr spraw prawie go nie zacz ł - przejechał zaledwie o cztery okr enia wi cej ni w Anglii. . . a miał kraks ju na pierwszym. Rozpocz ł wy cig wcale nie le. Wystartował znakomicie, nawet jak na swoje mo liwo ci, i z powodzeniem prowadził przez pi okr e ze znaczn przewag nad rywalami. Na szóstym zjechał jednak do bok- sów. Wysiadaj c z samochodu wygl dał całkiem normalnie - nie było po nim wida ladów strachu czy cho by zimnego potu. A jednak zaci - ni te w pi ci dłonie wepchn ł gł boko w kieszenie kurtki - w ten

sposób nie mo na pozna , czy komu trz s si dłonie, czy nie. Na chwil wyci gn ł z kieszeni jedn r k , by odprawi ludzi z ekipy, którzy - z wyj tkiem wci przykutej do krzesła Mary - rzucili si w jego stron . - Spokojnie. - Potrz sn ł głow . - Nie spieszy si . Czwarty bieg nawalił. - Ponuro spogl dał na tor. MacAlpine przyjrzał mu si uwa - nie i zerkn ł na Dunneta, który skin ł głow , cho na pozór nie zauwa- ył nawet spojrzenia milionera. Dziennikarz wpatrywał si w zaci ni te pi ci Harlowa. - Zdejmiemy Nikkiego. Mo esz wzi jego wóz - powiedział Mac- Alpine. Harlow nie odpowiedział od razu. Skin ł głow w kierunku toru, sły- sz c narastaj cy ryk silnika. Inni poszli za jego wzrokiem. Przed bok- sami mign ło jasnozielone coronado, lecz Harlow dalej patrzał na tor. Min ło co najmniej pi tna cie sekund, zanim pojawił si nast pny sa- mochód - granatowe cagliari Neubauera. Harlow odwrócił si i spoj- rzał na MacAlpine'a. Na jego zazwyczaj kamiennej twarzy malowało si teraz jawne niedowierzanie. - Zdj go? Na miło bosk , Mac, czy ty zwariował? Teraz, kiedy ja ju odpadłem, Nikki ma pi tna cie sekund do przodu. Nie ma siły, eby przegrał. Nasz signor Tracchia nigdy by mi - a raczej tobie - nie wybaczył, gdyby go teraz zdj ł. To b dzie jego pierwsze Grand prix. . . w dodatku to, które najbardziej chciał zdoby . Odwrócił si i odszedł, jak gdyby sprawa została zamkni ta. Mary i Rory spogl dali za nim - ona z niemym alem w oczach, on z miesza- nin triumfu i pogardy, której nawet nie próbował ukry . MacAlpine zawahał si , jakby chciał co powiedzie , lecz w ko cu tak e odwrócił si i odszedł, tyle e w przeciwn stron . Dunnet ruszył za nim. Obaj przystan li w k cie boksów. - I co? - rzucił MacAlpine. - Co "co"? - spytał Dunnet. - Daj spokój, prosz . - Chodzi ci o to, czy widziałem to samo, co ty? Jego r ce? - Znów mu si trz s . - MacAlpine zamilkł na chwil , a potem wes- tchn ł i potrz sn ł głow . - Stale to powtarzam. Tak ko cz wszyscy. Niewa ne, jak zimni, odwa ni czy utalentowani. . . A u ludzi o tak lodo- watym spokoju i elaznej dyscyplinie jak Harlow. . . có , jak ju nad- chodzi załamanie, to na całej linii. - A kiedy to załamanie nast pi? -My l , e raczej szybko. Dam mu jeszcze jedno Grand prix. Wiesz, co on teraz zrobi? A raczej pó niej, wieczorem. . . nie le si w tym wycwanił. - Wolałbym nie widzie . - Strzeli sobie kielicha. - On ju sobie strzelił - odezwał si za nimi czyj głos o silnym szkockim akcencie. MacAlpine i Dunnet odwrócili si powoli. Z mroku pomieszczenia za ich plecami wychyn ł mały człowieczek o niewiarygodnie pomarszczo- nej twarzy, którego rzadkie białe w sy dziwne kontrastowały z mnisi łysin . Jeszcze dziwniejsze było długie, cienkie, niebywale pogniecio- ne czarne cygaro, zwisaj ce z k cika jego kompletnie bezz bnych ust. Człowieczek ten nazywał si Henry i był kierowc transportera - cho wiek emerytalny miał ju dawno za sob - a cygaro było jego znakiem firmowym. Mówiono o nim, e zdarzało mu si je z cygarem w ustach. - Podsłuchiwałe , co? - powiedział sucho Macalpine. - Podsłuchiwałem! - Trudno orzec, czy ton i wyraz twarzy Hen- ry'ego wyra ały oburzenie czy niedowierzanie, w ka dym b d razie uczucia prezentował na skal olimpijsk . - Wie pan doskonale, panie MacAlpine, e ja nigdy nie podsłuchuj . Tak sobie tylko słuchałem. To

chyba ró nica, prawda? - Co ty przed chwil powiedział? - Dobrze wiem, e pan słyszał, co powiedziałem. - Henry nadal był wspaniale niewzruszony. - Wie pan, e on je dzi jak wariat i e inni 31 kierowcy mog si go ba . Na dobr spraw , ju si go boj . Nie mo na go wi cej wypu ci na tor. Facet jest postrzelony, chyba pan widzi. A w Glasgow, jak mówimy, e kto jest postrzelony, to. . . - Wiemy, co chcesz powiedzie - przerwał mu Dunnet. - My - lałem, Henry, e jeste jego przyjacielem? - A tak, jestem, jak najbardziej. Najwspanialszy d entelmen, jakiego znam, z przeproszeniem panów. Wła nie dlatego, e jestem jego przy- jacielem, nie chc , eby si zabił. . . albo eby go posadzili za zabójstwo. - Pilnuj swego nosa, Henry, i prowad transporter - powiedział MacAlpine bez cienia niech ci w głosie. - A prowadzenie zespołu Coronado zostaw mnie. Henry skin ł głow i odszedł z powag na twarzy. Szedł sztywno, jak gdyby chciał pokaza , e spełnił swój obowi zek, przekazał czarno- ksi skie proroctwo, a je eli jego ostrze enie zostanie zbagatelizowane, to nie on, Henry, b dzie ponosił konsekwencje. MacAlpine, z równie powa n twarz , potarł w zamy leniu policzek i stwierdził: - A jednak Henry mo e mie racj . Na dobr spraw , mam wszel- kie powody, eby uwa a , e Harlow jest. . . - Jaki? - Jest na równi pochyłej. Na mieli nie. Postrzelony, jak by powie- dział Henry. - Postrzelony przez kogo? Przez co? - Przez niejakiego Bachusa, Alexis. To taki jeden, który woli strze- la trunkiem ni kulami. - Masz na to dowody? - Nie tyle mam dowody na to, e pije, co brak dowodów, e nie pije. Na jedno wychodzi. - Przepraszam, James, ale nie całkiem kojarz . Czy by co przede mn ukrywał? MacAlpine skin ł głow i opowiedział mu pokrótce o swoich dwu- licowych poczynaniach. Od dnia, w którym zgin ł Jethou, a Harlow dowiódł braku do wiadczenia tak w nalewaniu brandy, jak w jej piciu, MacAlpine zacz ł podejrzewa , e Harlow wyrzekł si hołdowanej przez całe ycie abstynencji. Oczywi cie, adne spektakularne libacje nie miały miejsca, to bowiem automatycznie spowodowałoby natych- miastowe wyrzucenie go z torów - jako geniusz w unikaniu towarzyst- wa, Harlow zabrał si do tego spokojnie, sumiennie, wytrwale i ponad wszystko dyskretnie, zawsze pij c samotnie, zazwyczaj w ustronnych i odległych miejscach, co zmniejszało lub wr cz przekre lało szanse złapania go na gor cym uczynku. MacAlpine wiedział o tym, poniewa wynaj ł detektywa, którego zadaniem było ledzenie Harlowa prakty- cznie przez okr gł dob , jednak Harlow albo miał wyj tkowe szcz - cie, albo te wiedz c, co si dzieje - nie zbywało mu na inteligencji, musiał wi c podejrzewa , e jest ledzony - ujawnił sw wyj tkow przebiegło i wpraw w wymykaniu si spod obserwacji. W rezultacie zaledwie trzy razy udało si dotrze za nim do ródła jego dostaw: małych Weinstuben, zagubionych w lasach otaczaj cych tory w Hocken- heim i Nurburgring. Ale nawet w tych przypadkach zaobserwowano jedynie, e niespiesznie i z godnym podziwu umiarem s czył mał lam- pk wina re skiego, która nie mogła zawa y nawet na kra cowo wy- ostrzonych zdolno ciach i reakcjach kierowcy Formuły I; wszystko to razem wzi te było tym dziwniejsze, e Harlow wyje d ał zawsze swoim

jaskrawoczerwonym ferrari - najbardziej wpadaj cym w oko samo- chodem na drogach Europy. W tych okoliczno ciach MacAlpine uznał, e te nadzwyczajne - bardzo skuteczne - wyniki kierowcy w gubieniu "cieni" s dowodem na to, e jego cz ste, tajemnicze i nie wyja nione wypady maj zwi zek z równie cz stymi, samotnymi bibkami. MacAlpi- ne zako czył relacj stwierdzeniem, e do tego wszystkiego doszedł ostatnio jeszcze bardziej złowieszczy fakt - od jakiego czasu dzie w dzie ma niezbity dowód wyra nej skłonno ci Harlowa do whisky. Dunnet milczał, dopóki si nie zorientował, e MacAlpine najwyra - niej nic wi cej nie zamierza powiedzie . - Dowód? - zapytał. - jaki dowód? - Zapach. Dunnet zamilkł na moment. - ja nigdy nic nie poczułem - stwierdził po chwili. - Tylko dlatego, Alexis, e ty kompletnie nie masz w chu - powie- dział MacAlpine łagodnie. - Nie czujesz nawet sw du płon cych opon. Jak wobec tego chcesz poczu zapach whisky? Dunnet przyznał mu racj skinieniem głowy. - A ty co poczułe ? - zapytał. MacAlpine zaprzeczył. - A wi c? - On mnie ostatnio unika jak zarazy, a wiesz, jak blisko si zawsze trzymali my - wyja nił MacAlpine. - Teraz, je li ju si do mnie zbli- a, to pachnie silnie mi tówkami. Nic ci to nie mówi? - Daj spokój, james. To nie jest aden dowód. - By mo e. ale Tracchia, Jacobson i Rory zaklinaj si , e tak jest. - Och, stary, i to maj by bezstronni wiadkowie? je eli Johnny b dzie zmuszony odej , to kto zostanie w Coronado kierowc numer 32 33 jeden z powa nymi widokami na zdobycie mistrzostwa wiata? Kto, je li nie nasz Nikki? Jacobson i Johnny nigdy nie yli na dobrej stopie, a teraz ich stosunki s jeszcze gorsze. . . . Jacobson nie lubi, jak mu si rozbija samochody, a jeszcze mniej podoba mu si to, e Harlow nie poczuwa si do winy, co stawia pod znakiem zapytania kwalifikacje jacobsona. Natomiast co do Rory'ego. . . có , szczerze mówi c, nienawidzi John- ny'ego do szpiku ko ci, cz ciowo za to, co zrobił Mary, a cz ciowo dlatego, e ten wypadek w najmniejszym stopniu nie zmienił jej stosun- ku do niego. Obawiam si , James, e twoja córka jest ostatni osob w ekipie, która nadal jest całkowicie oddana Johnny'emu Harlowowi. - Tak, wiem. - MacAlpine zamilkł na moment, po czym wyznał drewnianym głosem: - Mary pierwsza mi to powiedziała. - O Jezu! - Dunnet z przygn bieniem wyjrzał na tor i nie patrz c na MacAlpine'a stwierdził: - Nie masz teraz wyboru. Musisz go wyla . Najlepiej jeszcze dzi . - Zapominasz, Alexis, e ty dopiero co si o tym dowiedziałe , pod- czas gdy ja wiem o tym ju od dawna. Podj łem decyzj . jeszcze jedno Grand prix. W zapadaj cym zmroku parking wygl dał jak miejsce ostatniego spoczynku monstrualnych stworów z minionej ery. Olbrzymie transpor- tery, którymi przewo ono samochody wy cigowe, cz ci zamienne i przeno ne warsztaty majaczyły gro nie w półmroku, zaparkowane bez składu i ładu. Ze zgaszonymi wiatłami były kompletnie pozbawione wszelkich oznak ycia, podobnie jak i całe otoczenie. . . je eli nie liczy postaci, która wynurzyła si z mroku i weszła przez bram na parking. Johnny Harlow najwyra niej nie zamierzał ukrywa si przed wzro-

kiem przypadkowego obserwatora, gdyby si tam taki znalazł. Wyma- chuj c płócienn torb , przeszedł przez parking i zatrzymał si przy jednym z olbrzymich pojazdów. Na bokach i z tyłu ci arówki widniał wielki napis: FERRARI. Nie trac c czasu na si ganie do klamki, Harlow wyci gn ł wielki p k dziwacznych wytrychów i otworzył drzwi trans- portera w kilka sekund. Wszedł do rodka, przekr caj c za sob klucz. Przez dobre pi minut spacerował od olma do olma po obu stronach wozu, cierpliwie sprawdzaj c, czy kto nie zwrócił uwagi na jego bez- prawne wtargni cie do ci arówki. Wygl dało na to, e nikt go nie zauwa ył. Usatysfakcjonowany wyci gn ł z torby latark , zapalił czer- wone wiatełko, pochylił si nad najbli szym samochodem ferrari i za- cz ł drobiazgowe ogl dziny. Wieczorem w hallu hotelowym zebrało si ze trzydzie ci osób, _w ród nich Mary MacAlpine z bratem, Henry oraz dwaj rudzi bli niacy g_erty. Nat enie rozmów było wyra nie odczuwalne - w hotelu za- trzymało si na weekend kilka ekip wy cigowych, a bra samochodzia- _Ca nie słynie z pow ci gliwo ci i umiaru. Całe towarzystwo - składa- j ce si głównie z kierowców oraz kilku mechaników - przebrało si : roboczych kombinezonów w ubrania stosowne do kolacji, do której brakowało jeszcze godziny. Szczególnie rzucał si w oczy Henry, w sza- rym garniturze w pr ki i z czerwon ró w butonierce. Wydawało si nawet, e doprowadził do ładu w sy. Obok niego siedziała Mary, a nie- co dalej Rory, który czytał jakie czasopismo, a przynajmniej sprawiał takie wra enie. Mary siedziała w milczeniu, z pochmurn twarz , nie- ustannie ciskaj c i kr c c jedn z kul, do których była teraz przypisa- na. Nagle zwróciła si do Henry'ego: - Dok d Johnny wychodzi co wieczór? Ostatnio po obiedzie prawie go nie widujemy. - Johnny? - Henry poprawił kwiat w butonierce. - Nie mam poj - _a, panienko. Mo e woli własne towarzystwo. A mo e woli jada gdzie indziej. Ró nie mo e by . Rory wci siedział z czasopismem przed sob ; najwyra niej jednak _e czytał, gdy jego oczy nie przesuwały si ani o jot . Wida było, e cały zamienił si w słuch. - A mo e to nie tylko jedzenie bardziej mu odpowiada gdzie in- dziej? - podsun ła Mary. - Dziewczyny, panienko? Johnny Harlow nie interesuje si dziew- _anti. - Henry łypn ł na ni , co w jego przekonaniu miało pewnie wypa łobuzersko w zestawieniu ze wiatowym przepychem wieczo- rowego garnituru. - Z wyj tkiem. . . sama pani wie której. - Nie udawaj głupiego! - Mary MacAlpine nie zawsze była potulna jak owieczka. - Wiesz, o co mi chodzi. - A o co panience chodzi? - Nie zgrywaj przede mn cwaniaka, Henry! Henry przybrał zasmucony wyraz twarzy człowieka, którego wszy- scy mylnie os dzaj . - Nie jestem a taki cwany, eby zgrywa cwaniaka przed innymi. Mary popatrzyła na niego zimnym, badawczym wzrokiem i odwróci- ła si gwałtownie. Równie szybko odwrócił si Rory. Sprawiał wra enie gł boko zamy lonego, a emocje przebijaj ce przez jego zadum trud- no byłoby okre li jako przyjemne. 34 35 Harlow, korzystaj c tylko z przytłumionego czerwonego wiatełka, zajrzał w czelu skrzyni z cz ciami zapasowymi. Nagle wyprostował si , przekr cił głow , jakby czego nasłuchiwał, zgasił latark , pod- szedł do bocznego okna i wyjrzał. Wieczorny mrok g stniał, była ju

wła ciwie czarna noc, lecz ółtawy rogal ksi yca, przesuwaj cy si za postrz pionymi chmurami, rzucał co nieco wiatła. Dwaj ludzie szli przez parking transporterów, kieruj c si wprost do cz ci zaj tej przez ci arówki Coronado, oddalonej nie wi cej ni siedem metrów od miejsca, w którym stał Harlow. Johnny bez trudu rozpoznał MacAl- pine'a i Jacobsona. Podszedł do drzwi transportera Ferrari i ostro nie uchylił je na tyle, by mie widok na drzwi transportera Coronado. Mac- Alpine wkładał wła nie klucz do zamka. - R wi c nie ma w tpliwo ci - mówił. - Harlow nie zmy lał. Czwa- rty bieg nawalił. - Kompletnie. - Wi c mo e on jest jednak czysty? - W głosie MacAlpine'a za- brzmiała niemal błagalna nuta. - Ró nie to mogło by z tymi biegami. - W tonie Jacobsona trudno byłoby si doszuka potwierdzenia. - No wła nie, ano wła nie. No ju , rzu my okiem na t przekl t skrzyni . Obaj m czy ni weszli do rodka i zapalili wiatło. Harlow, o dziwo, niemal u miechni ty, pokiwał powoli głow , delikatnie zamkn ł drzwi na klucz i wrócił do inspekcji transportera. Działał równie przezornie, jak w boksach Cagliari, w razie konieczno ci wywa aj c wieka skrzy i pudeł na sił , ale na tyle delikatnie, by móc je potem zamkn bez pozostawienia ladów. Pracował szybko, w skupieniu, przerywaj c tyl- ko raz, gdy usłyszał dochodz ce z zewn trz d wi ki. Sprawdził ródło hałasu i ujrzał MacAlpine'a i Jacobsona, schodz cych po stopniach transportera Coronado i oddalaj cych si przez opustoszały plac. Po chwili wrócił do pracy. Rozdział czwarty Kiedy Harlow dotarł w ko cu do hotelu, w hallu, spełniaj cym tak e funkcj baru, nie było ju ani jednego wolnego miejsca, a przy ladzie tłoczyło si kilkunastu m czyzn. MacAlpine i Jacobson siedzieli przy jednym stole z Dunnetem. Mary, Henry i Rory nadal tkwili w fotelach. W chwili, gdy Harlow zamykał za sob drzwi wej ciowe, rozległ si gong wzywaj cy na kolacj - był to jeden z tych małych wiejskich hotelików, celowo zreszt tak pomy lany, w którym wszyscy jedli albo o tej samej porze, albo wcale. Ułatwiało to ycie kierownictwu i pra- cownikom hotelu, tyle e kosztem go ci. Go cie akurat wstawali z miejsc, gdy Harlow zmierzał przez hall do schodów. Nikt nie pomachał mu na powitanie, mało kto nawet na niego spojrzał. MacAlpine, Dunnet i Jacobson zignorowali go całkowicie. Ro- ry łypał spode łba z jawn pogard . Mary zerkn ła na niego, zagryzła warg i odwróciła si szybko. Dwa miesi ce temu Johnny Harlow stra- ciłby pi minut, zanim udałoby mu si dotrze do schodów, tym razem jednak zabrało mu to niecałe dziesi sekund. Je eli nawet czuł si rozczarowany doznanym przyj ciem, to skutecznie ukrył konsternacj . Jego twarz była nieprzenikniona, niczym twarz drewnianej figurki In- dianina. W pokoju umył si pobie nie, przeczesał włosy, podszedł do szafy i z najwy szej półki zdj ł butelk whisky. Wszedł do łazienki, łykn ł nieco alkoholu i przepłukał nim usta. Skrzywił si i splun ł z niesma- kiem. Szklank z prawie nietkni t zawarto ci zostawił na brzegu umy- walki, schował butelk do szafy i zszedł do jadalni. Dotarł tam ostatni. Kto całkiem obcy zwróciłby na siebie wi ksz uwag ni on. Harlow przestał by kim , z kim nale ało si pokazywa . Prawie cała jadalnia była zaj ta. Przewa ały w niej stoły czteroosobo- we, cho stało tam te kilka dwuosobowych. Tylko przy trzech z cztero-

osobowych stołów były wolne miejsca. Przy dwuosobowych jedynie Henry siedział sam. Usta Harlowa drgn ły, by mo e mimowolnie, 37 w ka dym razie tak szybko, e raczej mo na sobie to było wyobrazi ni zobaczy . Johnny bez wahania przeszedł przez jadalni i usiadł przy stoliku Henry'ego. - Mo na, Henry? - zapytał. - Naturalnie, panie Harlow - odparł Henry niczym chodz ca serde- czno i równie serdeczny pozostał przez cały posiłek, bez przerwy gadaj c i co chwila przeskakuj c z tematu na temat. Harlow stwierdził, e pomimo usilnych stara nie potrafi zainteresowa si wywodami ograni- czonego staruszka i e z najwi kszym trudem udaje mu si dorzuci co od siebie do steku jego komunałów. Co gorsza, zmuszony był wysłuchi- wa spostrze e Henry'ego z odległo ci mniej wi cej pi tnastu centyme- trów, co było w tpliwym prze yciem estetycznym, jako e nawet z odle- gło ci kilku metrów, mimo najlepszych ch ci, nie sposób było uzna Henry'ego za osob fotogeniczn . Henry uznał jednak pewnie tak bliski kontakt za konieczno , a zwa ywszy na okoliczno ci Harlowowi nie po- zostawało nic innego, jak si z tym pogodzi . Panuj ce w jadalni milcze- nie przypominało nabo n , ko cieln cisz , której nie usprawiedliwiały bynajmniej rozkosze podniebienia, jako kolacji wyrobiłaby bowiem Austriakom w ród mistrzów sztuki kulinarnej jak najgorsz opini . Dla Harlowa, jak zreszt dla wszystkich na sali, było oczywiste, e to jego obecno stanowi czynnik niemal zupełnie hamuj cy normalne rozmowy. Henry uznał zatem, i roztropnie b dzie ciszy głos do grobowego sze- ptu, nie wykraczaj cego poza granice ich stołu, co z kolei wymagało tak bliskiego kontaktu. Kiedy kolacja dobiegała ko ca, Johnny poczuł niewy- powiedzian ulg - Henry miał w dodatku nieprzyjemny oddech. Harlow wstał jako jeden z ostatnich. Przez chwil kr ył bez celu po znów zatłoczonym hallu. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Przystan ł, wyra nie niezdecydowany, rozgl daj c si dookoła. W pobli u do- strzegł Mary i Rory'ego, a po drugiej stronie sali MacAlpine'a, pogr - onego w na pozór przypadkowej rozmowie z Henrym. - I jak? - spytał MacAlpine. Henry przybrał obłudny wyraz twarzy. - mierdział jak gorzelnia. MacAlpine u miechn ł si lekko. -Jeste z Glasgow, wi c powiniene co o tym wiedzie . Dobra - robota, Henry. Henry pochylił głow . - Przyj te, panie MacAlpine. Harlow odwrócił wzrok od tej scenki. Nie słyszał ani słowa z roz- mowy, ale nie musiał. Ni st d, ni zow d, jak człowiek, który podj ł nagł decyzj , skierował si do wyj cia. Mary zobaczyła, jak wychodzi, rozejrzała si sprawdzaj c, czy nikt jej nie obserwuje, najwidoczniej doszła do wniosku, e nie, i wspieraj c si na kulach, poku tykała za Harlowem. Z kolei Rory odczekał z dziesi sekund po wyj ciu siostry i pozornie bez celu ruszył do drzwi. Pi minut pó niej Harlow wszedł do kawiarni i usiadł przy wolnym stoliku, sk d miał widok na drzwi. Podeszła do niego młoda, ładna kelnerka, otworzyła szeroko oczy i u miechn ła si uroczo. W Europie niewielu młodych ludzi obojga płci nie potrafiłoby rozpozna tego m - czyzny na pierwszy rzut oka. Harlow te si u miechn ł. - Prosz tonik z wod . Otworzyła oczy jeszcze szerzej. - Słucham. . .?

- Tonik z wod . Kelnerka, która w mgnieniu oka zrewidowała swoj opini o mist- rzach wiata kierownicy, przyniosła napój. Harlow popijał z przerwami, spogl daj c na drzwi wej ciowe. Zmarszczył brwi, gdy do kawiarni weszła wyra nie przestraszona Mary. Natychmiast dostrzegła Harlowa, poku tykała ku niemu i usiadła przy jego stoliku. - Witaj, Johnny - powiedziała głosem kogo , kto nie jest pewny, jakiego dozna przyj cia. - Szczerze mówi c, spodziewałem si kogo innego. - Co? - Spodziewałem si kogo innego. - Nie rozumiem. . . Kogo. . . - Niewa ne - burkn ł. Jego ton był równie szorstki, jak słowa. - Kto ci tu wysłał na przeszpiegi? szpiegowa ci Patrzyła na niego - Na przeszpiegi ? , ale na jej twarzy malowało si niedowierzanie; najwyra niej nic z tego nie rozumiała. - O co ci chodzi. Harlow był nieprzejednany. - Wiesz chyba, co znaczy słowo "szpiegowa "? - Och, Johnny! - W jej wielkich br zowych oczach odbijała si ta sama uraza, co w głosie. - Wiesz, e nigdy bym ci nie szpiegowała. Jestem ci winien przeprosiny. - Wi c sk d si tu wzi ła ? zapytał Harlow nieco łagodniejszym tonem. - Nie cieszysz si , e przyszłam? - To nie ma nic do rzeczy. Co tu robisz? - Ja. . . ja tylko przechodziłam i. . . 39 -I zobaczyła mnie, i weszła . - Gwałtownie odsun ł krzesło i wstał. - Zaczekaj tu. Podszedł do drzwi wej ciowych, zerkn ł na nie i wyszedł na ze- wn trz. Odwrócił głow i przez kilka sekund spogl dał w kierunku, z którego przyszedł, a potem w przeciwn stron . Jednak prawdziwym obiektem jego zainteresowania były drzwi dokładnie po przeciwnej stronie ulicy. Stała w nich jaka posta , gł boko wsuni ta we wn k . Na pozór jej nie dostrzegaj c, Harlow wrócił do kawiarni, zamkn ł za sob drzwi i usiadł przy stoliku. - Niezła rzecz, taki rentgen w oczach - powiedział. - Całe okna zaparowane, a ty mnie zobaczyła siedz cego w rodku. - No dobrze, Johnny. - W jej głosie zabrzmiało znu enie. - Szłam za tob . Martwi si , strasznie si martwi . - Kto si nie martwi? Powinna mnie czasem zobaczy na torze.- Zamilkł na chwil , po czym spytał na pozór bez zwi zku: - Czy kiedy wychodziła , Rory był w hotelu? Zamrugała ze zdziwieniem. - Tak, był tam. Widziałam go tu przed wyj ciem. A on ciebie widział? - mieszne pytanie. - Bo jestem mieszny facet. Spytaj pierwszego lepszego na torach. Widział ci ? - No. . . tak. Chyba tak. Dlaczego. . . dlaczego interesujesz si Ro- rym? - Nie chciałbym, eby mały za granic sam wychodził po nocy i si przezi bił. . . albo dostał po głowie. - Harlow przerwał, zastanawiaj c si nad tym, co powiedział. - Chocia to wcale niezły pomysł. - Och, przesta , Johnny! Przesta ! Wiem, wiem, e on ci nie znosi, nie odzywa si do ciebie, odk d. . . odk d. . . - Odk d ci okaleczyłem.

- O Bo e jedyny! - Jej zrozpaczona twarz nie kłamała. - Rory jest moim bratem, johnny, ale on to nie ja. Co ja mog na to poradzi , skoro... słuchaj, on czuje do ciebie uraz , ale czy nie mo esz mu tego zapomnie ? jeste najbardziej uprzejmym człowiekiem pod sło cem, Johnny. . . - Uprzejmo nie popłaca, Mary. - Ale i tak jeste taki. Wiem o tym. Nie mo esz mu tego zapomnie ? Nie mo esz mu wybaczy ? Jeste na to do wielki, wi cej ni wielki. A on to przecie jeszcze chłopiec. Ty jeste m czyzn . W czym on ci mo e zagra a ? Jak krzywd mo e ci wyrz dzi ? 40 - Szkoda, e nie widziała , jak krzywd mo e wyrz dzi dziesi - ciolatek w Wietnamie, je li dostanie do r k karabin. Odsun ła krzesło. Łzy w jej oczach kontrastowały z bezbarwnym głosem. - Wybacz mi, prosz - powiedziała. - Nie powinnam ci była prze- szkadza . Dobranoc, Johnny. Delikatnie poło ył dło na jej nadgarstku. Nie starała si oswobodzi r ki, siedziała jedynie ze zmartwiał , zrozpaczon twarz . - Nie odchod - powiedział. - Chciałem si tylko upewni . - e co? - Teraz to ju bez znaczenia. Zapomnijmy o Rorym. Pomówmy le- piej o tobie. - Przywołał kelnerk . - jeszcze raz to samo. Mary spojrzała na wie o napełnion szklank . - Co to jest? D in? Wódka? - Tonik z wod . - Och, Johnny! - Mo e łaskawie sko czysz z tym "och, Johrmy. - Trudno po wiedzie , czy irytacja w jego głosie była prawdziwa, czy nie. - No wi c tak. Twierdzisz, e si martwisz. . . jak gdyby musiała o tym komukolwiek mówi , a tym bardziej mnie. Pozwól, e odgadn twoje troski, Mary. Powiedziałbym, e jest ich pi : Rory, ty, twój tata, twoja mama i ja. - Chciała si odezwa , lecz uciszył j . - Mo esz zapomnie o Rorym i jego niech ci do mnie. Za miesi c b dzie to uwa ał za koszmarny sen. Teraz ty. . . i nie zaprzeczaj, e nie martwisz si o nasze, nazwijmy to, stosunki. One te si poprawi , ale to wy- maga czasu. Zostaje jeszcze twój tata, twoja mama, no i znów ja. Mam racj ? - Ju od dawna nie rozmawiałe ze mn w ten sposób. - Czyli e mam racj ? Potakn ła głow w milczeniu. - A wi c twój tata. Wiem, e wygl da nie najlepiej, e stracił na wadze. Przypuszczam, e martwi si o twoj matk i o mnie, w takiej wła nie kolejno ci. -Moja matka... - wyszeptała. - Sk d si o niej dowiedziałe ? Oprócz mnie i taty nikt o tym nie wie. - Podejrzewam, e Alexis Dunnet mo e co wiedzie , oni s bardzo zaprzyja nieni, ale nie jestem tego pewien. Natomiast mnie twój tata powiedział o tym dwa miesi ce temu. Wiem, e mi ufał, wtedy gdy jeszcze byli my na stopie przyjacielskiej. - Prosz ci , Johnny. . . 41 - No, to ju chyba lepiej ni "och, Johrmy". Pomimo tego, co si ostatnio wydarzyło, wierz , e twój ojciec wci mi ufa. Obiecaj, e mu