ZłOTA
DZIEWCZYNA
Tytuł oryginału Golden Girl
Przełożył: JULIUSZ Garztecki
1992
PODZIęKOWANIA
Chociaż czytelnikom, którzy
odwiedzili Belize, geografia kraju może
wydać się znajoma, Republika Belpan
jest tworem czystej wyobraźni.
Topograficzne podobieństwa między
wymyślonym i realnym są czysto
przypadkowe lub wynikają z ubóstwa
wyobraźni; także wszystkie postacie tej
książki są fikcyjne. Podkreślam to,
ponieważ została ona napisana w
Belize.
Belize jest krajem godnym
zazdrości z powodu jego wolności
rasowej, społecznej i politycznej, jak
również z powodu piękna jego rafy
barierowej i lasu deszczowego. Spośród
wielu Belizan, którzy okazali mi
gościnność, chciałbym specjalnie
podziękować Lucy i Mickowi
Flemingom, jak również ich
personelowi w Chaa Creek, za
zapewnienie mi najznakomitszego
studia. Gdzież indziej na świecie
mógłbym oglądać i słuchać ponad stu
różnych gatunków ptaków z komfortowej
werandy przed moim pokojem lub
powoli wiosłując w dół rzeki, o
brzegach porośniętych deszczowym
lasem?
Pete Hendrik leżał uśpiony na
nadmuchiwanym materacu za kokpitem.
Ocknął się na dźwięk budzika. Oba
silniki pracowały równym rytmem. Choć
budzik nastawił osobiście, sprawdził też
godzinę na swym lotniczym zegarku.
Oparłszy się na łokciu, spojrzał przez
otwarte drzwi kokpitu. Żadnych zmian
na niebie; błyszczące gwiazdy, jasny
księżyc, pogoda bezchmurna. Prognoza
okazała się prawidłowa.
Pete zaczął swą karierę
zawodową jako drugi pilot
transportowców Air Force w Korei.
Teraz woził kokainę z Kolumbii do
Stanów. Nie lubił jej. Zawsze uważał
się za amatora mocnych trunków i
zawsze nim był. Nigdy bez przerwy i
nigdy w taki sposób, aby to wpływało
na jego zdolność pilotowania. Ale
uwielbiał balangi. Gdyby nie one,
mógłby latać w służbie którejś z
solidnych firm - Delta, TWA - i
przychodzić do pracy w eleganckim
niebieskim mundurze ze złotymi
galonami na czapce. Ale solidne firmy
nie opłaciłyby kosztów jego żon. Pete
był sześć razy żonaty i miał jedenaścioro
dzieci - od czterolatka w przedszkolu aż
po trzydziestosześcioletniego prawnika,
zatrudnionego w Biurze Obrońców z
Urzędu w Nebraska City. Żony były tym,
co wysysało pieniądze Pete'a i
spowodowało, że latał dla
kolumbijskiego Kartelu Kokainowego -
żony i pieriestrojka.
W okresie pomiędzy pracą dla
lotnictwa wojskowego i dla Kartelu,
latał głównie dla Air America i innych
linii, które były przykrywką dla działań
CIA; ostatnio do Hondurasu i z
powrotem, dokonując zrzutów dla
nikaraguańskich Contras. Z powodu
pieriestrojki utracił tę pracę, a groziło
też, że połowa CIA stanie się zbędna.
Wyszła z mody zarówno konfrontacja,
jak ludzie, którzy z niej żyli.
Miał sześćdziesiąt jeden lat; zbyt
wiele, by sypiać skulonym na
nadmuchiwanym materacu - uznał Pete
podnosząc się i próbując
rozgimnastykować zesztywniałe
ramiona. Napełnił dwa kubki kawą z
termosu, czarną z podwójnym cukrem.
Przecisnąwszy się przez drzwi do
kokpitu, najpierw sprawdził odczyt na
przyrządach, a dopiero potem wcisnął
się na fotel pilota. Zużycie paliwa
czternaście galonów, kurs 358,
wysokość pięćset, ciśnienie oleju
czterdzieści pięć, obroty dwa tysiące
czterysta, przypuszczalny czas
lądowania - wszystko w najlepszym
porządku. Paliwa wystarczy jeszcze na
godzinę i dziesięć minut lotu, ale tak
właśnie było planowane. Zadowolony z
wyników, wręczył kubek kawy młodemu
drugiemu pilotowi.
Pete uważał szczupłego,
ciemnoskórego i młodego drugiego
pilota za lotnika amatora, a w myśli
nazywał go Dzieciakiem. Dzieciak
potrafił utrzymać się na założonej
wysokości i kursie, ale Pete nie
zaryzykowałby życia, powierzając mu
lądowanie w ciemności na nieznanym
pasie, oznakowanym światłami,
błyskającymi tylko na parę sekund. Dla
Pete'a takie lądowania były po prostu
sposobem na życie.
Nie miał pojęcia, jak Dzieciak
dostał się do tej roboty. Owszem, lubił
prochy i być może był winien pieniądze
komuś z ulicy albo jeszcze wyżej w
hierarchii. Może też zwyczajnie chciał
zgromadzić kapitał. Pete'a to nie
obchodziło. Sam zgodził się na jeden
kurs, dwadzieścia tysięcy dolarów. To
wystarczy jego szóstej żonie na
zapłacenie hipoteki własnościowej
mieszkania na Florydzie. A potem
będzie musiał już tylko zarabiać na
utrzymanie ich chłopca - dzięki Bogu, że
mieli tylko jednego. I żadnych żon
więcej. Dla numeru sześć był za stary -
w każdym razie to, a nie jego balangi,
określiła jako powód wyrzucenia go za
drzwi.
Pete nie lubił kokainy i nie lubił
Kolumbijczyków. Jeśli coś spieprzyłeś,
linie lotnicze, nawet Air America,
wyrzucały cię na pysk. Kolumbijczycy
odstrzeliwali ci łeb albo wsadzali nóż w
plecy. Ale, sprawdzając mapę lotniczą,
musiał przyznać w myśli, że działali
sprawnie. Załaduj pięćset galonów
paliwa, na całej trasie przez Meksyk leć
nisko, aby góry zasłaniały cię przed
radarem, wywal koks z ładowni nad
pustynią w Teksasie, zawróć do Belpan
na tankowanie, a stamtąd prosto do
Kolumbii. Trzydzieści sześć godzin i
dwadzieścia patyków. Szybkie
pieniądze.
Pete nigdy nie był w Belpan. Tego
rodzaju kraj można było odwiedzić tylko
przez pomyłkę. Stumilowy, wąski pasek
nad oceanem, w większości bagnisty;
łańcuch górski odcinający pasek od
zaplecza Ameryki Środkowej oraz
łańcuch piaszczystych wysepek,
osłoniętych rafą koralową. Pete nie mógł
sobie przypomnieć pod jaką nazwą, ale
w każdym razie do początku lat
sześćdziesiątych, Belpan należało do
Brytyjczyków. A potem się go pozbyli.
Celem lotu Pete'a był prywatny pas
startowy na jednej z wysepek,
planowany czas przylotu godzina 00.25.
Jedno niebieskie światło w punkcie
przyziemienia, trzy czerwone na końcu
pasa. Na podejściu do lądowania
żadnych drzew, może więc lecieć tuż
nad powierzchnią morza. Pełnia
księżyca. Bez wiatru. Bez kłopotów.
Dzieciak pokazał w dół na kępę
palm stojących przy smudze piasku i z
wielką pewnością siebie tknął palcem w
mapę lotniczą. Pete ani mu nie uwierzył,
ani nie zaprzeczył. Daleko w przodzie i
na zachód widział rozrzucone światła
czegoś, co musiało być Belpan City.
W Belpan nigdzie indziej nie było
tyle świateł. Pod nimi widać było
nieregularną linię piany na skraju rafy.
Za dziesięć minut znajdą się nad
wysepką San Paul, a po dalszych pięciu
zapali się niebieskie światło. Jedno
okrążenie, i ląduj - tak brzmiały
instrukcje Pete'a. Jeśli nie liczyć
zdarzających się od czasu do czasu
szałasów rybackich, San Paul było
pierwszą zamieszkaną wyspą na ich
trasie przelotu: pół tuzina hotelików z
elektrycznością z własnych generatorów
oraz jakieś pięćdziesiąt domów.
Ponieważ hotele wyłączały generatory o
północy, przy odrobinie szczęścia okaże
się, że wszyscy są już w łóżkach.
Pete po raz ostatni spróbował
rozgimnastykować zesztywniałe
ramiona, po czym zapiął pasy i sięgnął
po okulary. Nie zadał sobie trudu
powiedzenia czegokolwiek
Dzieciakowi, wystarczyło, że kiwnął mu
głową i przejął stery. W chwili gdy
dokończył kawy i poczuł, jak reaguje
samolot, wysepka San Paul leżała przed
nimi, odrobinę na lewo. Na plażę
wyciągnięto kilka skiffów z
przyczepnymi silnikami, okrytymi przed
nocną rosą. Były też tam światła i tłumek
tańczących. Wyglądało to na lubiane
przez Pete'a swobodne przyjęcie. Gdyby
on tam był i usłyszał samolot, nisko
lecący w stronę wyspy Canaka, trudno
byłoby mu oprzeć się chęci porwania
skiffa i pomknięcia za nim, by
sprawdzić, co robi samolot o tak późnej
porze. Ale Pete wiedział, że jeśli
którykolwiek z bawiących się popłynie
na Canaka, wedle wszelkich oznak
zostanie tam zastrzelony.
Do niego samego strzelano więcej
razy, niż chciało mu się liczyć, ze swej
strony też się nastrzelał, ale zawsze w
warunkach wojennych. Zabić jakiegoś
na pół pijanego dzieciaka z powodu
ładunku kokainy, to nie było coś, co
Pete...
Z drewnianego budynku
hotelowego na San Paul rozbrzmiewała
ku czci pełni Księżyca muzyka reggae.
San Paul było największą z tamtejszych
wysp. Wiatr ucichł i pojawiła się plaga
Karaibów: chmura maleńkich moskitów.
W gwarze Belpan nazywano je
„niewidymki” i nie była dla nich żadną
przeszkodą siatka przeciw moskitom.
Ponieważ zapowiadała się
bezsenna noc, hotelarz rozpalił ognisko
ze skorup orzechów kokosowych i
przypiekał nad żarem langusty.
Większość jego gości stanowili studenci
amerykańskich college'ów lub świeżo
upieczeni absolwenci. Główną atrakcją
Belpan jest rafa; natomiast prymitywne
wyposażenie hoteli odstrasza rodziców
młodych turystów. Rum kosztuje dolara
butelka, a biały rum zmieszany pół na
pół ze świeżo wyciśniętym sokiem
pomarańczowym jest napojem
narodowym. Gonjos z Prowincji
Południowej na stałym lądzie uprawiają
marihuanę. Są potomkami zbiegłych
niewolników; ścigają się na żaglowych
dłubankach, tańczą przez większość
nocy i z radością pozostawiają
zajmowanie się polityką Latynosom i
Kreolom.
Złota Dziewczyna,
pięćdziesięciostopowy katamaran z
ożaglowaniem, stała na kotwicy po
zawietrznej stronie rafy, o pół mili
stamtąd. Jej smukłe, lakierowane
kadłuby ledwie były widoczne z plaży.
Czternastostopowy, nadmuchiwany szary
ponton Zodiak umocowany był linką do
rufy katamaranu, a z tylnych żurawików
zwisał purpurowy motocykl BMW R100
GS Enduro.
Złota Dziewczyna została
zaprojektowana i zbudowana przez
stocznię jachtową Rod MacAlpine -
Downey z prasowanej na zimno sklejki
okrętowej, jako wyścigowy statek I
pełnomorski. Szybkość katamaranów
jest wynikiem ich lekkości; zwłaszcza
dziobom, by uniknąć nurkowania, dobry
konstruktor stara się zapewnić
szczególną lekkość. Na Złotej
Dziewczynie pokład średniówki,
łączącej oba kadłuby, kończył się o trzy
stopy przed centralną nadbudówką. Od
tego miejsca aż do dziobów kadłuby
połączone były siecią z calowych taśm
nylonowych.
Leżał na niej, wygodnie
rozwalony, mężczyzna, przyglądając się
zabawie na plaży przez lornetkę Zeissa.
Urodził się jako Patrick Mahoney. Miał
też inne nazwiska, ale prawdziwego nie
mógł nigdy już użyć, ponieważ
naraziłoby to życie innych ludzi. Patrick
Mahoney został zastrzelony w zasadzce
w South Armagh - tak w każdym razie
doniosły gazety, wraz ze zdjęciami z
jego pogrzebu na cmentarzu Shannon.
Padał wówczas taki deszcz, że twarze
żałobników były ledwie widoczne w
szarym, zimowym świetle, a do tego na
wpół ukryte w podniesionych
kołnierzach płaszczy i nisko
opuszczonych dla ochrony przed złą
pogodą, ociekających wodą rondach
kapeluszy.
W Belpan znany był jako Trent, to
nazwisko uznał za wygodne. Liczył
sobie lat trzydzieści pięć; ubrany był w
ciemnoniebieskie bawełniane spodnie
od piżamy i tego samego koloru
podkoszulek. Miał czarne włosy, długie
i lekko sfalowane, oraz krótką gęstą
brodę - nawet wyszkolony obserwator
miałby trudności z opisaniem rysów
jego twarzy. Oczy miał ciemne, prawie
czarne; ciało elastyczne, z silną
muskulaturą. Może w niezbyt stosowny
sposób przyozdobił szyję obrożą z
prawdziwych, czerwonych korali.
Katamaran zakotwiczył tak daleko od
brzegu, by uchronić się przed
„niewidymkami”.
Nad rafą przelała się nieduża fala,
łagodnie kołysząc wielkim
katamaranem. Cofając się, woda
wysysała koral, a jej siorbanie i
chłeptanie przypomniało Trentowi, jak
jego irlandzki dziadek ssał swój
półkwaterek guinnessa, ukrywszy
bezpiecznie sztuczną szczękę w kieszeni
kamizelki, obok ciężkiego, złotego
zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczęka
była źle dopasowana.
Warkot samolotu odwrócił uwagę
Trenta od plaży. Samolot zbliżał się z
południa, nisko, kursem równoległym do
wybrzeża. Trent wiedział, że nie ma linii
z nocnymi lotami do Belpan City.
Zaintrygowany wspiął się na maszt.
Z wysokości siedemdziesięciu
stóp powinien ujrzeć światła pozycyjne
maszyny. Z samolotami był dobrze
obeznany. W przeszłości wyczekiwał na
trawiastych pasach w ciemności,
starając się usłyszeć pomimo ryku
silników, czy nie nadciąga groźba w
postaci mężczyzn i nagłego światła
reflektora, który miał go uczynić
widocznym w celowniku kałasznikowa.
Zbliżający się samolot był
dwusilnikowy, leciał powoli. Trent
wyobraził sobie mapę. Jedyny pas na
wybrzeżu, poza lotniskiem Belpan City,
został zbudowany na wyspie Canaka o
pięć mil od San Paul przez
amerykańskiego miliardera, właściciela
firmy kosmetycznej. Mieszkał tutaj co
roku przez dwa tygodnie, w wielkim
białym bungalowie, postawionym od
strony rafy. Prezydent miał mały
drewniany domek rekreacyjny przy
plaży. W Anglii nazwano by go domkiem
z łaski królewskiej, gdyby miliarder
występował w roli królowej brytyjskiej.
Zsunąwszy się z masztu, Trent
przedostał się do schowka na żagle,
umieszczonego w przedniej części
lewego kadłuba. Wszystkie foki miał
tam zwinięte i umocowane w
przewiązkach. Wybrał lekki latacz i
wciągnął go aż na sam top masztu, gdzie
zawisł w swym oplocie jak długa, biała
kiełbasa na tle nocnego nieba.
Aby jeszcze bardziej zmniejszyć
obciążenie dziobów, Trent używał do
kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie
paroma metrami łańcucha przy samej
kotwicy dla zabezpieczenia przed
przetarciem oraz przyciśnięcia łapy
kotwicy płasko do dna morskiego, by
pazury łatwiej się w nim zagłębiły. Dla
uniknięcia brzęku łańcucha, Trent
wciągał cumę tak długo, aż pokazały się
pierwsze ogniwa. Przymocował koniec
łańcucha do cumy pontonu, odszaklował
łańcuch od linki nylonowej i pozwolił
zodiakowi oddryfować.
Ostre szarpnięcie za linę, biegnącą
od dolnego liku żagla aż do kokpitu,
uwolniło latacz z przewiązu. Latacz jest
drugi po spinakerze co do wielkości i
lekkości w całym ożaglowaniu jachtu.
Poza rafą i po wyjściu spod osłony
ALISTAIR MACLEAN SIMON GANDOLFI
ZłOTA DZIEWCZYNA Tytuł oryginału Golden Girl Przełożył: JULIUSZ Garztecki 1992
PODZIęKOWANIA Chociaż czytelnikom, którzy odwiedzili Belize, geografia kraju może wydać się znajoma, Republika Belpan jest tworem czystej wyobraźni. Topograficzne podobieństwa między wymyślonym i realnym są czysto przypadkowe lub wynikają z ubóstwa wyobraźni; także wszystkie postacie tej książki są fikcyjne. Podkreślam to, ponieważ została ona napisana w Belize. Belize jest krajem godnym zazdrości z powodu jego wolności rasowej, społecznej i politycznej, jak
również z powodu piękna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Spośród wielu Belizan, którzy okazali mi gościnność, chciałbym specjalnie podziękować Lucy i Mickowi Flemingom, jak również ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi najznakomitszego studia. Gdzież indziej na świecie mógłbym oglądać i słuchać ponad stu różnych gatunków ptaków z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli wiosłując w dół rzeki, o brzegach porośniętych deszczowym lasem?
Pete Hendrik leżał uśpiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknął się na dźwięk budzika. Oba silniki pracowały równym rytmem. Choć budzik nastawił osobiście, sprawdził też godzinę na swym lotniczym zegarku. Oparłszy się na łokciu, spojrzał przez otwarte drzwi kokpitu. Żadnych zmian na niebie; błyszczące gwiazdy, jasny księżyc, pogoda bezchmurna. Prognoza okazała się prawidłowa. Pete zaczął swą karierę zawodową jako drugi pilot transportowców Air Force w Korei. Teraz woził kokainę z Kolumbii do Stanów. Nie lubił jej. Zawsze uważał się za amatora mocnych trunków i
zawsze nim był. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposób, aby to wpływało na jego zdolność pilotowania. Ale uwielbiał balangi. Gdyby nie one, mógłby latać w służbie którejś z solidnych firm - Delta, TWA - i przychodzić do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze złotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie opłaciłyby kosztów jego żon. Pete był sześć razy żonaty i miał jedenaścioro dzieci - od czterolatka w przedszkolu aż po trzydziestosześcioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obrońców z Urzędu w Nebraska City. Żony były tym, co wysysało pieniądze Pete'a i spowodowało, że latał dla kolumbijskiego Kartelu Kokainowego -
żony i pieriestrojka. W okresie pomiędzy pracą dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latał głównie dla Air America i innych linii, które były przykrywką dla działań CIA; ostatnio do Hondurasu i z powrotem, dokonując zrzutów dla nikaraguańskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracił tę pracę, a groziło też, że połowa CIA stanie się zbędna. Wyszła z mody zarówno konfrontacja, jak ludzie, którzy z niej żyli. Miał sześćdziesiąt jeden lat; zbyt wiele, by sypiać skulonym na nadmuchiwanym materacu - uznał Pete podnosząc się i próbując
rozgimnastykować zesztywniałe ramiona. Napełnił dwa kubki kawą z termosu, czarną z podwójnym cukrem. Przecisnąwszy się przez drzwi do kokpitu, najpierw sprawdził odczyt na przyrządach, a dopiero potem wcisnął się na fotel pilota. Zużycie paliwa czternaście galonów, kurs 358, wysokość pięćset, ciśnienie oleju czterdzieści pięć, obroty dwa tysiące czterysta, przypuszczalny czas lądowania - wszystko w najlepszym porządku. Paliwa wystarczy jeszcze na godzinę i dziesięć minut lotu, ale tak właśnie było planowane. Zadowolony z wyników, wręczył kubek kawy młodemu drugiemu pilotowi.
Pete uważał szczupłego, ciemnoskórego i młodego drugiego pilota za lotnika amatora, a w myśli nazywał go Dzieciakiem. Dzieciak potrafił utrzymać się na założonej wysokości i kursie, ale Pete nie zaryzykowałby życia, powierzając mu lądowanie w ciemności na nieznanym pasie, oznakowanym światłami, błyskającymi tylko na parę sekund. Dla Pete'a takie lądowania były po prostu sposobem na życie. Nie miał pojęcia, jak Dzieciak dostał się do tej roboty. Owszem, lubił prochy i być może był winien pieniądze komuś z ulicy albo jeszcze wyżej w hierarchii. Może też zwyczajnie chciał
zgromadzić kapitał. Pete'a to nie obchodziło. Sam zgodził się na jeden kurs, dwadzieścia tysięcy dolarów. To wystarczy jego szóstej żonie na zapłacenie hipoteki własnościowej mieszkania na Florydzie. A potem będzie musiał już tylko zarabiać na utrzymanie ich chłopca - dzięki Bogu, że mieli tylko jednego. I żadnych żon więcej. Dla numeru sześć był za stary - w każdym razie to, a nie jego balangi, określiła jako powód wyrzucenia go za drzwi. Pete nie lubił kokainy i nie lubił Kolumbijczyków. Jeśli coś spieprzyłeś, linie lotnicze, nawet Air America, wyrzucały cię na pysk. Kolumbijczycy
odstrzeliwali ci łeb albo wsadzali nóż w plecy. Ale, sprawdzając mapę lotniczą, musiał przyznać w myśli, że działali sprawnie. Załaduj pięćset galonów paliwa, na całej trasie przez Meksyk leć nisko, aby góry zasłaniały cię przed radarem, wywal koks z ładowni nad pustynią w Teksasie, zawróć do Belpan na tankowanie, a stamtąd prosto do Kolumbii. Trzydzieści sześć godzin i dwadzieścia patyków. Szybkie pieniądze. Pete nigdy nie był w Belpan. Tego rodzaju kraj można było odwiedzić tylko przez pomyłkę. Stumilowy, wąski pasek nad oceanem, w większości bagnisty; łańcuch górski odcinający pasek od
zaplecza Ameryki Środkowej oraz łańcuch piaszczystych wysepek, osłoniętych rafą koralową. Pete nie mógł sobie przypomnieć pod jaką nazwą, ale w każdym razie do początku lat sześćdziesiątych, Belpan należało do Brytyjczyków. A potem się go pozbyli. Celem lotu Pete'a był prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina 00.25. Jedno niebieskie światło w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na końcu pasa. Na podejściu do lądowania żadnych drzew, może więc lecieć tuż nad powierzchnią morza. Pełnia księżyca. Bez wiatru. Bez kłopotów. Dzieciak pokazał w dół na kępę
palm stojących przy smudze piasku i z wielką pewnością siebie tknął palcem w mapę lotniczą. Pete ani mu nie uwierzył, ani nie zaprzeczył. Daleko w przodzie i na zachód widział rozrzucone światła czegoś, co musiało być Belpan City. W Belpan nigdzie indziej nie było tyle świateł. Pod nimi widać było nieregularną linię piany na skraju rafy. Za dziesięć minut znajdą się nad wysepką San Paul, a po dalszych pięciu zapali się niebieskie światło. Jedno okrążenie, i ląduj - tak brzmiały instrukcje Pete'a. Jeśli nie liczyć zdarzających się od czasu do czasu szałasów rybackich, San Paul było pierwszą zamieszkaną wyspą na ich
trasie przelotu: pół tuzina hotelików z elektrycznością z własnych generatorów oraz jakieś pięćdziesiąt domów. Ponieważ hotele wyłączały generatory o północy, przy odrobinie szczęścia okaże się, że wszyscy są już w łóżkach. Pete po raz ostatni spróbował rozgimnastykować zesztywniałe ramiona, po czym zapiął pasy i sięgnął po okulary. Nie zadał sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi, wystarczyło, że kiwnął mu głową i przejął stery. W chwili gdy dokończył kawy i poczuł, jak reaguje samolot, wysepka San Paul leżała przed nimi, odrobinę na lewo. Na plażę wyciągnięto kilka skiffów z
przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocną rosą. Były też tam światła i tłumek tańczących. Wyglądało to na lubiane przez Pete'a swobodne przyjęcie. Gdyby on tam był i usłyszał samolot, nisko lecący w stronę wyspy Canaka, trudno byłoby mu oprzeć się chęci porwania skiffa i pomknięcia za nim, by sprawdzić, co robi samolot o tak późnej porze. Ale Pete wiedział, że jeśli którykolwiek z bawiących się popłynie na Canaka, wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony. Do niego samego strzelano więcej razy, niż chciało mu się liczyć, ze swej strony też się nastrzelał, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabić jakiegoś
na pół pijanego dzieciaka z powodu ładunku kokainy, to nie było coś, co Pete... Z drewnianego budynku hotelowego na San Paul rozbrzmiewała ku czci pełni Księżyca muzyka reggae. San Paul było największą z tamtejszych wysp. Wiatr ucichł i pojawiła się plaga Karaibów: chmura maleńkich moskitów. W gwarze Belpan nazywano je „niewidymki” i nie była dla nich żadną przeszkodą siatka przeciw moskitom. Ponieważ zapowiadała się bezsenna noc, hotelarz rozpalił ognisko ze skorup orzechów kokosowych i przypiekał nad żarem langusty.
Większość jego gości stanowili studenci amerykańskich college'ów lub świeżo upieczeni absolwenci. Główną atrakcją Belpan jest rafa; natomiast prymitywne wyposażenie hoteli odstrasza rodziców młodych turystów. Rum kosztuje dolara butelka, a biały rum zmieszany pół na pół ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Południowej na stałym lądzie uprawiają marihuanę. Są potomkami zbiegłych niewolników; ścigają się na żaglowych dłubankach, tańczą przez większość nocy i z radością pozostawiają zajmowanie się polityką Latynosom i Kreolom.
Złota Dziewczyna, pięćdziesięciostopowy katamaran z ożaglowaniem, stała na kotwicy po zawietrznej stronie rafy, o pół mili stamtąd. Jej smukłe, lakierowane kadłuby ledwie były widoczne z plaży. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany był linką do rufy katamaranu, a z tylnych żurawików zwisał purpurowy motocykl BMW R100 GS Enduro. Złota Dziewczyna została zaprojektowana i zbudowana przez stocznię jachtową Rod MacAlpine - Downey z prasowanej na zimno sklejki okrętowej, jako wyścigowy statek I pełnomorski. Szybkość katamaranów
jest wynikiem ich lekkości; zwłaszcza dziobom, by uniknąć nurkowania, dobry konstruktor stara się zapewnić szczególną lekkość. Na Złotej Dziewczynie pokład średniówki, łączącej oba kadłuby, kończył się o trzy stopy przed centralną nadbudówką. Od tego miejsca aż do dziobów kadłuby połączone były siecią z calowych taśm nylonowych. Leżał na niej, wygodnie rozwalony, mężczyzna, przyglądając się zabawie na plaży przez lornetkę Zeissa. Urodził się jako Patrick Mahoney. Miał też inne nazwiska, ale prawdziwego nie mógł nigdy już użyć, ponieważ naraziłoby to życie innych ludzi. Patrick
Mahoney został zastrzelony w zasadzce w South Armagh - tak w każdym razie doniosły gazety, wraz ze zdjęciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padał wówczas taki deszcz, że twarze żałobników były ledwie widoczne w szarym, zimowym świetle, a do tego na wpół ukryte w podniesionych kołnierzach płaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed złą pogodą, ociekających wodą rondach kapeluszy. W Belpan znany był jako Trent, to nazwisko uznał za wygodne. Liczył sobie lat trzydzieści pięć; ubrany był w ciemnoniebieskie bawełniane spodnie od piżamy i tego samego koloru
podkoszulek. Miał czarne włosy, długie i lekko sfalowane, oraz krótką gęstą brodę - nawet wyszkolony obserwator miałby trudności z opisaniem rysów jego twarzy. Oczy miał ciemne, prawie czarne; ciało elastyczne, z silną muskulaturą. Może w niezbyt stosowny sposób przyozdobił szyję obrożą z prawdziwych, czerwonych korali. Katamaran zakotwiczył tak daleko od brzegu, by uchronić się przed „niewidymkami”. Nad rafą przelała się nieduża fala, łagodnie kołysząc wielkim katamaranem. Cofając się, woda wysysała koral, a jej siorbanie i chłeptanie przypomniało Trentowi, jak
jego irlandzki dziadek ssał swój półkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczną szczękę w kieszeni kamizelki, obok ciężkiego, złotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczęka była źle dopasowana. Warkot samolotu odwrócił uwagę Trenta od plaży. Samolot zbliżał się z południa, nisko, kursem równoległym do wybrzeża. Trent wiedział, że nie ma linii z nocnymi lotami do Belpan City. Zaintrygowany wspiął się na maszt. Z wysokości siedemdziesięciu stóp powinien ujrzeć światła pozycyjne maszyny. Z samolotami był dobrze obeznany. W przeszłości wyczekiwał na
trawiastych pasach w ciemności, starając się usłyszeć pomimo ryku silników, czy nie nadciąga groźba w postaci mężczyzn i nagłego światła reflektora, który miał go uczynić widocznym w celowniku kałasznikowa. Zbliżający się samolot był dwusilnikowy, leciał powoli. Trent wyobraził sobie mapę. Jedyny pas na wybrzeżu, poza lotniskiem Belpan City, został zbudowany na wyspie Canaka o pięć mil od San Paul przez amerykańskiego miliardera, właściciela firmy kosmetycznej. Mieszkał tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim białym bungalowie, postawionym od strony rafy. Prezydent miał mały
drewniany domek rekreacyjny przy plaży. W Anglii nazwano by go domkiem z łaski królewskiej, gdyby miliarder występował w roli królowej brytyjskiej. Zsunąwszy się z masztu, Trent przedostał się do schowka na żagle, umieszczonego w przedniej części lewego kadłuba. Wszystkie foki miał tam zwinięte i umocowane w przewiązkach. Wybrał lekki latacz i wciągnął go aż na sam top masztu, gdzie zawisł w swym oplocie jak długa, biała kiełbasa na tle nocnego nieba. Aby jeszcze bardziej zmniejszyć obciążenie dziobów, Trent używał do kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie
paroma metrami łańcucha przy samej kotwicy dla zabezpieczenia przed przetarciem oraz przyciśnięcia łapy kotwicy płasko do dna morskiego, by pazury łatwiej się w nim zagłębiły. Dla uniknięcia brzęku łańcucha, Trent wciągał cumę tak długo, aż pokazały się pierwsze ogniwa. Przymocował koniec łańcucha do cumy pontonu, odszaklował łańcuch od linki nylonowej i pozwolił zodiakowi oddryfować. Ostre szarpnięcie za linę, biegnącą od dolnego liku żagla aż do kokpitu, uwolniło latacz z przewiązu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkości i lekkości w całym ożaglowaniu jachtu. Poza rafą i po wyjściu spod osłony