andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Alistair MacLean - Złota dziewczyna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Alistair MacLean - Złota dziewczyna.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera M MacLean Alistar
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 176 osób, 105 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 821 stron)

ALISTAIR MACLEAN SIMON GANDOLFI

ZłOTA DZIEWCZYNA Tytuł oryginału Golden Girl Przełożył: JULIUSZ Garztecki 1992

PODZIęKOWANIA Chociaż czytelnikom, którzy odwiedzili Belize, geografia kraju może wydać się znajoma, Republika Belpan jest tworem czystej wyobraźni. Topograficzne podobieństwa między wymyślonym i realnym są czysto przypadkowe lub wynikają z ubóstwa wyobraźni; także wszystkie postacie tej książki są fikcyjne. Podkreślam to, ponieważ została ona napisana w Belize. Belize jest krajem godnym zazdrości z powodu jego wolności rasowej, społecznej i politycznej, jak

również z powodu piękna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Spośród wielu Belizan, którzy okazali mi gościnność, chciałbym specjalnie podziękować Lucy i Mickowi Flemingom, jak również ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi najznakomitszego studia. Gdzież indziej na świecie mógłbym oglądać i słuchać ponad stu różnych gatunków ptaków z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli wiosłując w dół rzeki, o brzegach porośniętych deszczowym lasem?

Pete Hendrik leżał uśpiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknął się na dźwięk budzika. Oba silniki pracowały równym rytmem. Choć budzik nastawił osobiście, sprawdził też godzinę na swym lotniczym zegarku. Oparłszy się na łokciu, spojrzał przez otwarte drzwi kokpitu. Żadnych zmian na niebie; błyszczące gwiazdy, jasny księżyc, pogoda bezchmurna. Prognoza okazała się prawidłowa. Pete zaczął swą karierę zawodową jako drugi pilot transportowców Air Force w Korei. Teraz woził kokainę z Kolumbii do Stanów. Nie lubił jej. Zawsze uważał się za amatora mocnych trunków i

zawsze nim był. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposób, aby to wpływało na jego zdolność pilotowania. Ale uwielbiał balangi. Gdyby nie one, mógłby latać w służbie którejś z solidnych firm - Delta, TWA - i przychodzić do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze złotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie opłaciłyby kosztów jego żon. Pete był sześć razy żonaty i miał jedenaścioro dzieci - od czterolatka w przedszkolu aż po trzydziestosześcioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obrońców z Urzędu w Nebraska City. Żony były tym, co wysysało pieniądze Pete'a i spowodowało, że latał dla kolumbijskiego Kartelu Kokainowego -

żony i pieriestrojka. W okresie pomiędzy pracą dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latał głównie dla Air America i innych linii, które były przykrywką dla działań CIA; ostatnio do Hondurasu i z powrotem, dokonując zrzutów dla nikaraguańskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracił tę pracę, a groziło też, że połowa CIA stanie się zbędna. Wyszła z mody zarówno konfrontacja, jak ludzie, którzy z niej żyli. Miał sześćdziesiąt jeden lat; zbyt wiele, by sypiać skulonym na nadmuchiwanym materacu - uznał Pete podnosząc się i próbując

rozgimnastykować zesztywniałe ramiona. Napełnił dwa kubki kawą z termosu, czarną z podwójnym cukrem. Przecisnąwszy się przez drzwi do kokpitu, najpierw sprawdził odczyt na przyrządach, a dopiero potem wcisnął się na fotel pilota. Zużycie paliwa czternaście galonów, kurs 358, wysokość pięćset, ciśnienie oleju czterdzieści pięć, obroty dwa tysiące czterysta, przypuszczalny czas lądowania - wszystko w najlepszym porządku. Paliwa wystarczy jeszcze na godzinę i dziesięć minut lotu, ale tak właśnie było planowane. Zadowolony z wyników, wręczył kubek kawy młodemu drugiemu pilotowi.

Pete uważał szczupłego, ciemnoskórego i młodego drugiego pilota za lotnika amatora, a w myśli nazywał go Dzieciakiem. Dzieciak potrafił utrzymać się na założonej wysokości i kursie, ale Pete nie zaryzykowałby życia, powierzając mu lądowanie w ciemności na nieznanym pasie, oznakowanym światłami, błyskającymi tylko na parę sekund. Dla Pete'a takie lądowania były po prostu sposobem na życie. Nie miał pojęcia, jak Dzieciak dostał się do tej roboty. Owszem, lubił prochy i być może był winien pieniądze komuś z ulicy albo jeszcze wyżej w hierarchii. Może też zwyczajnie chciał

zgromadzić kapitał. Pete'a to nie obchodziło. Sam zgodził się na jeden kurs, dwadzieścia tysięcy dolarów. To wystarczy jego szóstej żonie na zapłacenie hipoteki własnościowej mieszkania na Florydzie. A potem będzie musiał już tylko zarabiać na utrzymanie ich chłopca - dzięki Bogu, że mieli tylko jednego. I żadnych żon więcej. Dla numeru sześć był za stary - w każdym razie to, a nie jego balangi, określiła jako powód wyrzucenia go za drzwi. Pete nie lubił kokainy i nie lubił Kolumbijczyków. Jeśli coś spieprzyłeś, linie lotnicze, nawet Air America, wyrzucały cię na pysk. Kolumbijczycy

odstrzeliwali ci łeb albo wsadzali nóż w plecy. Ale, sprawdzając mapę lotniczą, musiał przyznać w myśli, że działali sprawnie. Załaduj pięćset galonów paliwa, na całej trasie przez Meksyk leć nisko, aby góry zasłaniały cię przed radarem, wywal koks z ładowni nad pustynią w Teksasie, zawróć do Belpan na tankowanie, a stamtąd prosto do Kolumbii. Trzydzieści sześć godzin i dwadzieścia patyków. Szybkie pieniądze. Pete nigdy nie był w Belpan. Tego rodzaju kraj można było odwiedzić tylko przez pomyłkę. Stumilowy, wąski pasek nad oceanem, w większości bagnisty; łańcuch górski odcinający pasek od

zaplecza Ameryki Środkowej oraz łańcuch piaszczystych wysepek, osłoniętych rafą koralową. Pete nie mógł sobie przypomnieć pod jaką nazwą, ale w każdym razie do początku lat sześćdziesiątych, Belpan należało do Brytyjczyków. A potem się go pozbyli. Celem lotu Pete'a był prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina 00.25. Jedno niebieskie światło w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na końcu pasa. Na podejściu do lądowania żadnych drzew, może więc lecieć tuż nad powierzchnią morza. Pełnia księżyca. Bez wiatru. Bez kłopotów. Dzieciak pokazał w dół na kępę

palm stojących przy smudze piasku i z wielką pewnością siebie tknął palcem w mapę lotniczą. Pete ani mu nie uwierzył, ani nie zaprzeczył. Daleko w przodzie i na zachód widział rozrzucone światła czegoś, co musiało być Belpan City. W Belpan nigdzie indziej nie było tyle świateł. Pod nimi widać było nieregularną linię piany na skraju rafy. Za dziesięć minut znajdą się nad wysepką San Paul, a po dalszych pięciu zapali się niebieskie światło. Jedno okrążenie, i ląduj - tak brzmiały instrukcje Pete'a. Jeśli nie liczyć zdarzających się od czasu do czasu szałasów rybackich, San Paul było pierwszą zamieszkaną wyspą na ich

trasie przelotu: pół tuzina hotelików z elektrycznością z własnych generatorów oraz jakieś pięćdziesiąt domów. Ponieważ hotele wyłączały generatory o północy, przy odrobinie szczęścia okaże się, że wszyscy są już w łóżkach. Pete po raz ostatni spróbował rozgimnastykować zesztywniałe ramiona, po czym zapiął pasy i sięgnął po okulary. Nie zadał sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi, wystarczyło, że kiwnął mu głową i przejął stery. W chwili gdy dokończył kawy i poczuł, jak reaguje samolot, wysepka San Paul leżała przed nimi, odrobinę na lewo. Na plażę wyciągnięto kilka skiffów z

przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocną rosą. Były też tam światła i tłumek tańczących. Wyglądało to na lubiane przez Pete'a swobodne przyjęcie. Gdyby on tam był i usłyszał samolot, nisko lecący w stronę wyspy Canaka, trudno byłoby mu oprzeć się chęci porwania skiffa i pomknięcia za nim, by sprawdzić, co robi samolot o tak późnej porze. Ale Pete wiedział, że jeśli którykolwiek z bawiących się popłynie na Canaka, wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony. Do niego samego strzelano więcej razy, niż chciało mu się liczyć, ze swej strony też się nastrzelał, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabić jakiegoś

na pół pijanego dzieciaka z powodu ładunku kokainy, to nie było coś, co Pete... Z drewnianego budynku hotelowego na San Paul rozbrzmiewała ku czci pełni Księżyca muzyka reggae. San Paul było największą z tamtejszych wysp. Wiatr ucichł i pojawiła się plaga Karaibów: chmura maleńkich moskitów. W gwarze Belpan nazywano je „niewidymki” i nie była dla nich żadną przeszkodą siatka przeciw moskitom. Ponieważ zapowiadała się bezsenna noc, hotelarz rozpalił ognisko ze skorup orzechów kokosowych i przypiekał nad żarem langusty.

Większość jego gości stanowili studenci amerykańskich college'ów lub świeżo upieczeni absolwenci. Główną atrakcją Belpan jest rafa; natomiast prymitywne wyposażenie hoteli odstrasza rodziców młodych turystów. Rum kosztuje dolara butelka, a biały rum zmieszany pół na pół ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Południowej na stałym lądzie uprawiają marihuanę. Są potomkami zbiegłych niewolników; ścigają się na żaglowych dłubankach, tańczą przez większość nocy i z radością pozostawiają zajmowanie się polityką Latynosom i Kreolom.

Złota Dziewczyna, pięćdziesięciostopowy katamaran z ożaglowaniem, stała na kotwicy po zawietrznej stronie rafy, o pół mili stamtąd. Jej smukłe, lakierowane kadłuby ledwie były widoczne z plaży. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany był linką do rufy katamaranu, a z tylnych żurawików zwisał purpurowy motocykl BMW R100 GS Enduro. Złota Dziewczyna została zaprojektowana i zbudowana przez stocznię jachtową Rod MacAlpine - Downey z prasowanej na zimno sklejki okrętowej, jako wyścigowy statek I pełnomorski. Szybkość katamaranów

jest wynikiem ich lekkości; zwłaszcza dziobom, by uniknąć nurkowania, dobry konstruktor stara się zapewnić szczególną lekkość. Na Złotej Dziewczynie pokład średniówki, łączącej oba kadłuby, kończył się o trzy stopy przed centralną nadbudówką. Od tego miejsca aż do dziobów kadłuby połączone były siecią z calowych taśm nylonowych. Leżał na niej, wygodnie rozwalony, mężczyzna, przyglądając się zabawie na plaży przez lornetkę Zeissa. Urodził się jako Patrick Mahoney. Miał też inne nazwiska, ale prawdziwego nie mógł nigdy już użyć, ponieważ naraziłoby to życie innych ludzi. Patrick

Mahoney został zastrzelony w zasadzce w South Armagh - tak w każdym razie doniosły gazety, wraz ze zdjęciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padał wówczas taki deszcz, że twarze żałobników były ledwie widoczne w szarym, zimowym świetle, a do tego na wpół ukryte w podniesionych kołnierzach płaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed złą pogodą, ociekających wodą rondach kapeluszy. W Belpan znany był jako Trent, to nazwisko uznał za wygodne. Liczył sobie lat trzydzieści pięć; ubrany był w ciemnoniebieskie bawełniane spodnie od piżamy i tego samego koloru

podkoszulek. Miał czarne włosy, długie i lekko sfalowane, oraz krótką gęstą brodę - nawet wyszkolony obserwator miałby trudności z opisaniem rysów jego twarzy. Oczy miał ciemne, prawie czarne; ciało elastyczne, z silną muskulaturą. Może w niezbyt stosowny sposób przyozdobił szyję obrożą z prawdziwych, czerwonych korali. Katamaran zakotwiczył tak daleko od brzegu, by uchronić się przed „niewidymkami”. Nad rafą przelała się nieduża fala, łagodnie kołysząc wielkim katamaranem. Cofając się, woda wysysała koral, a jej siorbanie i chłeptanie przypomniało Trentowi, jak

jego irlandzki dziadek ssał swój półkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczną szczękę w kieszeni kamizelki, obok ciężkiego, złotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczęka była źle dopasowana. Warkot samolotu odwrócił uwagę Trenta od plaży. Samolot zbliżał się z południa, nisko, kursem równoległym do wybrzeża. Trent wiedział, że nie ma linii z nocnymi lotami do Belpan City. Zaintrygowany wspiął się na maszt. Z wysokości siedemdziesięciu stóp powinien ujrzeć światła pozycyjne maszyny. Z samolotami był dobrze obeznany. W przeszłości wyczekiwał na

trawiastych pasach w ciemności, starając się usłyszeć pomimo ryku silników, czy nie nadciąga groźba w postaci mężczyzn i nagłego światła reflektora, który miał go uczynić widocznym w celowniku kałasznikowa. Zbliżający się samolot był dwusilnikowy, leciał powoli. Trent wyobraził sobie mapę. Jedyny pas na wybrzeżu, poza lotniskiem Belpan City, został zbudowany na wyspie Canaka o pięć mil od San Paul przez amerykańskiego miliardera, właściciela firmy kosmetycznej. Mieszkał tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim białym bungalowie, postawionym od strony rafy. Prezydent miał mały

drewniany domek rekreacyjny przy plaży. W Anglii nazwano by go domkiem z łaski królewskiej, gdyby miliarder występował w roli królowej brytyjskiej. Zsunąwszy się z masztu, Trent przedostał się do schowka na żagle, umieszczonego w przedniej części lewego kadłuba. Wszystkie foki miał tam zwinięte i umocowane w przewiązkach. Wybrał lekki latacz i wciągnął go aż na sam top masztu, gdzie zawisł w swym oplocie jak długa, biała kiełbasa na tle nocnego nieba. Aby jeszcze bardziej zmniejszyć obciążenie dziobów, Trent używał do kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie

paroma metrami łańcucha przy samej kotwicy dla zabezpieczenia przed przetarciem oraz przyciśnięcia łapy kotwicy płasko do dna morskiego, by pazury łatwiej się w nim zagłębiły. Dla uniknięcia brzęku łańcucha, Trent wciągał cumę tak długo, aż pokazały się pierwsze ogniwa. Przymocował koniec łańcucha do cumy pontonu, odszaklował łańcuch od linki nylonowej i pozwolił zodiakowi oddryfować. Ostre szarpnięcie za linę, biegnącą od dolnego liku żagla aż do kokpitu, uwolniło latacz z przewiązu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkości i lekkości w całym ożaglowaniu jachtu. Poza rafą i po wyjściu spod osłony