andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony697 991
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań550 443

Alistair MacLean - Złote rendez-vous

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Alistair MacLean - Złote rendez-vous.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera M MacLean Alistar
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

Tytuł oryginału The Golden Rendezvous

! " # $ # $ # $ % &' # # % # ( " % )* + $ " % # % , % "- !. + / , % "- " % '. + / " #" $ % "- # $ " % .0 + / ( # % 1 # ( $ % 2& + 3# # ( 4' 5 3# # ( , 6* 5 $ #$ 1 # # &02 5 7 " # $ ($ " % # &)* 5 7 " , $ , $ &!.

Zamiast koszuli miałem na sobie sflaczał , lepi c si szmat przesi kni t potem. Pal cy ar stalowych płyt pokładu przypiekał mi stopy. Koszmarny ucisk białej czapki z daszkiem rozsadzał mi głow , miałem wra enie, e lada chwila strac skalp. Ostry blask promieni słonecznych, odbity od metalu, wody i bielonych wapnem budynków portowych, raził mi oczy. A pragnienie przyprawiało mnie o ból gardła. Byłem rozgoryczony jak wszyscy diabli. Ja byłem rozgoryczony, załoga była rozgoryczona, pasa erowie byli rozgoryczeni. Rozgoryczony był te kapitan Bullen, skutkiem czego ja sam byłem rozgoryczony podwójnie, poniewa gdy tylko sprawy kapitana Bullena przybierały zły obrót, nieodmiennie odgrywał si na swoim pierwszym oficerze. Ja byłem jego pierwszym oficerem. Przechylony przez reling, nasłuchiwałem skrzypienia drewna i ła cuchów, Spogl daj c na ruf , gdzie nasz pot ny d wig z mozołem podnosił z nabrze a szczególnie wielk skrzyni . Oho, znowu kapitan Bullen, pomy lałem ponuro, gdy czyja dło dotkn ła mojego ramienia, lecz zaraz u wiadomiłem sobie, e kapitan, mimo rozlicznych ekstrawagancji, nie u ywa Chanel nr 5. Mogła to by tylko panna Beresford. I rzeczywi cie. W charakterze dodatku do Chanel nosiła biał , jedwabn sukienk , a na twarzy miała kpiarski, z lekka rozbawiony u mieszek, sprawiaj cy, e wi kszo oficerów na statku wywijała w duchu koziołki, ale we mnie wzbudzaj cy jedynie irytacj . Mam swoje słabostki, to fakt, ale trudno do nich zaliczy wysokie, chłodne i przem drzałe kobiety o nieco uszczypliwym poczuciu humoru. - Witam naszego pierwszego oficera - odezwała si słodko. Miała mi kki, melodyjny głos, z ledwie dostrzegaln nut wy szo ci czy protekcjonalno ci, gdy zwracała si do kogo z ni szych sfer, na przykład do mnie. - Zastanawiali my si , gdzie pan jest. Pana rzadko brakuje na aperitifie. - Wiem, panno Beresford, przykro mi. - To, co powiedziała, było szczer prawd ; nie wiedziała jednak, e na aperitif z pasa erami stawiam si niczym prowadzony na ci cie. Regulamin towarzystwa stwierdzał, e do obowi zków oficera nale y w równym stopniu zabawianie pasa erów, co kierowanie statkiem, a kapitan Bullen, który do wszystkich pasa erów ywił zagorzał , totaln odraz , dopatrzył, by wi ksza cz tego zabawiania spadła na mnie. Wskazałem wielk skrzyni , unosz c si wła nie nad lukiem pi tej ładowni, a potem skrzynie zgromadzone na nabrze u. - Niestety, mam robot . Co najmniej na cztery, pi godzin. Dzi nie mog sobie pozwoli nawet na obiad, a co dopiero na aperitif. - Miał mi pan mówi Susan - powiedziała. Zabrzmiało to, jak gdyby usłyszała tylko moje pierwsze słowa. - Długo jeszcze b d musiała pana o to prosi ? A do Nowego Jorku, powiedziałem sobie w duchu, a i wtedy nic z tego. Na głos za odparłem ze miechem: - Nie powinna mi pani utrudnia ycia. Zgodnie z regulaminem mamy traktowa wszystkich go ci z nale nymi wzgl dami, kurtuazj i szacunkiem. - Jest pan beznadziejny - skwitowała i u miechn ła si . Byłem zbyt małym kamyczkiem, eby spowodowa cho by zmarszczk na oceanie jej samozadowolenia. - Nie dostanie pan obiadu, biedaczysko. Przechodz c t dy wła nie sobie my lałam, e wygl da pan dosy pos pnie. - Zerkn ła na operatora d wigu i marynarzy, przesuwaj cych opuszczon skrzyni po dnie ładowni. - Mam wra enie, e pa scy ludzie te nie s zachwyceni tak perspektyw . Tworz raczej ponur gromadk . Rzuciłem na nich okiem. Tworzyli ponur gromadk . - Och, nie ma obawy, zrobi sobie przerw na obiad. Maj po prostu własne, prywatne zmartwienia. Na dole w ładowni jest ponad czterdzie ci stopni, a niepisane prawo mówi, e w tropiku biali marynarze nie powinni pracowa po południu. W dodatku wci jeszcze

opłakuj poniesione straty. Prosz nie zapomina , e nie min ły nawet siedemdziesi t dwie godziny od ich utarczki z celnikami na Jamajce. „Utarczka”, jak mi si zdawało, była odpowiednim słowem - w trakcie czego , co najwierniej mo na by okre li jako dzik napa , celnicy skonfiskowali czterdziestu członkom naszej załogi nie mniej ni dwadzie cia pi tysi cy papierosów i ponad dwie cie butelek trunków, które przed wpłyni ciem na wody Jamajki powinny trafi do okr towego składu celnego. To, e trunki nie znalazły si w składzie, było najzupełniej zrozumiałe, jako e załog obwi zywał przede wszystkim bezwzgl dny zakaz posiadania alkoholu w kajutach. A to, e nawet papierosów nie oddano do składu, było rezultatem intencji załogi, by - zgodnie z normaln praktyk - przeszmuglowa na brzeg i trunki, i tyto , po czym odst pi je z przyzwoitym zyskiem tubylcom, nader skłonnym do zapłacenia niebagatelnych sum za luksus popijania wolnej od cła whisky z Kentucky i palenia ameryka skich papierosów. Tyle tylko, e nikt nie poinformował załogi, i - po raz pierwszy w ci gu pi ciu lat słu by na wodach Indii Zachodnich - ss. „Campari” zostanie przeszukany od dziobu po ruf , z niezwykł , wr cz bezlitosn skrupulatno ci , przypominaj c gwałtowny, porywisty wicher, którego podmuch wymiótł statek do czysta. Był to czarny dzie . Podobnie jak dzisiejszy. W momencie, gdy panna Beresford klepała mnie pocieszaj co po ramieniu, szepcz c na odchodnym wyrazy współczucia, zdecydowanie nie id ce w parze z błyskiem w jej oczach, na szczycie trapu, prowadz cego na dół z głównego pokładu, dostrzegłem kapitana Bullena. Zwrot „patrzenie wilkiem” najtrafniej, jak s dz , oddawałby wyraz jego twarzy. Widz c pann Beresford, Bullen zdobył si na heroiczny wysiłek i nadał swym rysom pozory u miechu. Wytrwał tak przez całe dwie sekundy, potrzebne eby j min , i natychmiast znów zacz ł patrze wilkiem. Ludziom ubranym od stóp do głów w l ni c biel rzadko kiedy udaje si stworzy wra enie nadci gaj cej chmury gradowej, ale kapitanowi przyszło to bez trudu. Bullen był pot nie zbudowany, miał prawie dwa metry wzrostu, spłowiałe brwi i włosy, gładk czerwon twarz, której adne sło ce nie było w stanie opali i jasnoniebieskie oczy, których zamgli nie mogła adna ilo whisky. Z jednakow dezaprobat obrzucił wzrokiem nabrze e, ładowni i mnie. - Co słycha , poruczniku? - odezwał si ponuro. - Jak leci? Panna Beresford wam pomaga, co? - Kiedy był w złym humorze, nieodmiennie zwracał si do mnie per „poruczniku”. W nastroju neutralnym tytułował mnie „Pierwszy”, a w dobrym humorze - czyli, szczerze mówi c, prawie zawsze - mówił do mnie „Johnny, mój chłopcze”. Dzi jednak usłyszałem „poruczniku”. Stan łem wi c na baczno i zignorowałem ukryty w podtek cie zarzut, e si obijam. Nast pnego dnia b dzie mnie burkliwie przepraszał. Jak zawsze. - Nie najgorzej, kapitanie. Chocia troch si limacz - odparłem i skin łem głow w kierunku dokerów, usiłuj cych zało y p tl z ła cucha na skrzyni mierz c co najmniej sze metrów na dwa. - Nie s dz , eby tragarze w Carracio byli przyzwyczajeni do tak ci kich ładunków. Przyjrzał im si bacznie. - Ci to by nie podnie li nawet taczek! - warkn ł w ko cu. - Uwiniecie si z tym do szóstej? - Szósta oznaczała godzin po maksymalnym przypływie i musieli my do tej pory wyj poza mielizn przed portem albo czeka nast pne dziesi godzin. - My l , e tak, kapitanie. Po chwili, aby oderwa jego my li od kłopotów, a tak e przez ciekawo , zapytałem: - A co jest w tych skrzyniach? Samochody? - Samochody? Czy pan na głow upadł? - Jego zimne niebieskie oczy przesun ły si na bielon wapnem zabudow miasteczka i ciemn ziele wznosz cych si z tyłu stromych zalesionych gór. - Ta hołota nie zmajstrowałaby na eksport nawet klatki dla królików, a co dopiero samochodu. Urz dzenia mechaniczne, W ka dym razie tak podano w konosamencie.

Pr dnice, generatory, chłodziarki, aparaty klimatyzacyjne i wyposa enie cukrowni. Do Nowego Jorku. - Chce pan przez to powiedzie , e generalissimus najpierw skonfiskował wszystkie ameryka skie rafinerie cukru, a teraz je demontuje i odsprzedaje z powrotem Amerykanom? - zapytałem ostro nie. - Takie jawne złodziejstwo? - Złodziejstwo to drobne kradzie e dokonywane przez poszczególnych ludzi - o wiadczył kapitan Bullen pos pnie. Kiedy rz dy zajmuj si kradzie ami na wielk skal , to ju ekonomika. - Generalissimus i jego rz d gwałtownie potrzebuj gotówki? - A jak pan my li? - warkn ł Bullen. - Nikt nie wie, ilu ludzi zgin ło w stolicy i dziesi ciu innych miastach we wtorkowych rozruchach głoduj cej biedoty. Władze Jamajki szacuj ich liczb na setki. Odk d wywalili wi kszo cudzoziemców i zamkn li lub skonfiskowali niemal wszystkie obce przedsi biorstwa, nie zarobili za granic ani grosza. Kufer rewolucji jest pusty jak b ben. Ten facet rozpaczliwie potrzebuje forsy. Odwrócił si i wpatrzył w dal. Olbrzymie dłonie oparł na por czy relingu i stał sztywny, jakby kij połkn ł. Zrozumiałem ten znak - po trzech latach eglowania z nim nie mo na było nie zrozumie . Było co , czym chciał si podzieli , chciał wypu ci z siebie par , dla której nie było lepszego uj cia ni wypróbowany, zaufany wentyl - pierwszy oficer Carter. Tyle tylko, e kiedy chciał si wyładowa , duma nie pozwalała mu na zagajenie tematu. Nietrudno było odgadn , co go kłopocze, tote wy wiadczyłem mu t przysług . -A co z tymi telegramami wysłanymi do Londynu, kapitanie? - spytałem od niechcenia. - Przyszła ju mo e odpowied ? - Wła nie dziesi minut temu - warkn ł i odwrócił si oboj tnie, jakby ta sprawa ju dawno wypadła mu z pami ci, jednak e zdradził go purpurowy odcie czerwonej twarzy, a i jego głos był daleki od oboj tno ci, kiedy mówił dalej: - Spoliczkowali mnie, masz pan poj cie! Spoliczkowali. Moje własne towarzystwo. I Ministerstwo Transportu. Jedni i drudzy. Kazali mi o tym zapomnie , stwierdzili, e protest był bezzasadny, przestrzegli mnie na przyszło przed konsekwencjami odmawiania współpracy z odno nymi władzami, bez wzgl du na to, co to za władze! Moje własne towarzystwo! Od trzydziestu pi ciu lat pływam na liniach Blue Mail, a teraz... teraz... - zacisn ł pi ci, zdławił głos i zapadła gniewna cisza. - Kto tu chyba wywierał niezgorszy nacisk - mrukn łem. - A eby pan wiedział. - Zimne, niebieskie oczy były faktycznie bardzo zimne, a wielkie dłonie zaciskały si i otwierały, a zbielały kostki. Bullen był wi cej ni kapitanem - był komandorem floty Blue Mail, a dookoła komandora floty nawet rada nadzorcza chodzi na palcach, a w ka dym razie nie traktuje go jak go ca. - Je eli kiedykolwiek dostan w łapy doktora Slingsby Caroline, to skr c mu ten jego wredny kark! Kapitan Bullen marzył, eby dosta w łapy nosz cego dziwne nazwisko doktora Slingsby Caroline. Dziesi tki tysi cy policjantów, agentów federalnych i ołnierzy ameryka skich, bior cych udział w obławie na doktora, tak e marzyły o dostaniu go w łapy. Podobnie jak i miliony zwykłych obywateli, chocia by z tego powodu, e za informacj przyczyniaj c si do uj cia Caroline'a wyznaczono nagrod w wysoko ci pi dziesi ciu tysi cy dolarów. Jednak e zainteresowanie kapitana Bullena i załogi ss. „Campari” miało bardziej osobisty charakter - zaginiony doktor był ródłem wszystkich naszych kłopotów. Doktor Slingsby Caroline znikn ł - nader stosownie - w Południowej Karolinie. Pracował w ci le tajnym, rz dowym Instytucie Bada Wojskowych, niedaleko miasta Columbia, instytucie zwi zanym - jak si okazało mniej wi cej tydzie temu - z produkcj nowego typu bomby atomowej, przydatnej w lokalnych, taktycznych wojnach j drowych. Bomba ta, zaprojektowana dla my liwców i małych wyrzutni rakietowych, była - w porównaniu z gigantami o mocy pi ciu megaton, wytwarzanymi ju zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak w ZSRR - zupełn bagatelk , o sile wybuchu równej zaledwie jednej tysi cznej mocy tamtych

bomb i z trudem niszcz c obszar nieco wi kszy ni półtora kilometra kwadratowego. A jednak, dysponuj c potencjałem wybuchowym równowa nym pi ciu tysi com ton TNT, nie była to zabawka. Otó pewnego dnia - a ci lej mówi c, pewnej nocy - doktor Slingsby Caroline znikn ł. Fakt, e był on dyrektorem instytutu wojskowego, sam w sobie wystarczył ju do spowodowania wrzawy, ale najgorsze było to, e doktor zabrał ze sob funkcjonuj cy prototyp bomby. Wygl dało na to, e zaskoczyli go dwaj nocni stra nicy na terenie instytutu, a on ich zastrzelił, prawdopodobnie posługuj c si pistoletem zaopatrzonym w tłumik, jako e nikt nie słyszał ani nie podejrzewał nic dziwnego. Około dziesi tej w nocy wyjechał z instytutu za kierownic własnego niebieskiego chevroleta kombi. Wartownicy przy bramie, poznaj c samochód i swojego szefa, i wiedz c, e zwykle pracuje do pó nej nocy, przepu cili go, nie przygl daj c mu si zbytnio. I był to ostatni raz, kiedy widziano doktora Caroline i „Tornado” - jak, z bli ej niewiadomego powodu, nazwano t bomb . Niebieskiego chevroleta widziano natomiast raz jeszcze - porzuconego przed portem w Savannah, jakie dziewi godzin od popełnienia zbrodni, lecz w niecał godzin od jej wykrycia, co oznaczało, e w policji kto odwalił kawał dobrej roboty. I trzeba było naszego pieskiego szcz cia, eby ss. „Campari” zawin ł do Savannah akurat wieczorem w dniu znikni cia doktora. Po odkryciu w instytucie martwych stra ników natychmiast wstrzymano wszystkie poł czenia mi dzystanowe i zagraniczne w południowo-wschodniej cz ci USA. Od siódmej rano wszystkie samoloty tkwiły na lotniskach, dopóki nie zostały skrupulatnie przeszukane. Od siódmej rano policja zatrzymywała i sprawdzała wszystkie ci arówki przekraczaj ce granic stanu i oczywi cie wydano zakaz wypływania w morze wszystkim jednostkom wi kszym od zwykłych łodzi. Na nieszcz cie władz, a tym bardziej nasze, ss. „Campari” wypłyn ł z Savannah o szóstej rano, automatycznie staj c si podejrzanym numer jeden. Pierwsze wezwanie radiowe nadeszło o ósmej trzydzie ci rano. Czy kapitan Bullen zgodziłby si zawróci natychmiast do Savannah? Kapitan, nienawykły do owijania w bawełn , zapytał dlaczego, psiakrew, miałby wraca . O wiadczono mu, e jego powrót jest spraw najwy szej wagi. Nie, odpowiedział kapitan, dopóki nie przedstawi mu konkretnych powodów. Odmówili przedstawienia powodów, a kapitan Bullen odmówił powrotu. Impas. A wreszcie, nie maj c praktycznie wyboru, władze federalne, które przej ły spraw od stanowych, podały fakty. Kapitan Bullen zapytał o szczegóły. Za dał opisu zaginionego naukowca i bomby, mówi c, e sam wkrótce wykryje, czy znajduj si na pokładzie, czy nie. Nast piło pi tna cie minut przerwy na przygotowanie wypuszczenia w eter ci le tajnych informacji, po czym, acz niech tnie, podano oba opisy. Były one dziwnie podobne do siebie. Długo „Tornada” - metr dziewi dziesi t - dokładnie odpowiadała wzrostowi doktora Caroline. Doktor był niezwkle chudy, bomba za miała tylko dwadzie cia osiem centymetrów rednicy. Doktor wa ył dziewi dziesi t kilogramów, „Tornado” - sto trzydzie ci pi . „Tornado” okrywał jednocz ciowy futerał z polerowanego, anodyzowanego aluminium, doktora za dwucz ciowy, szary garnitur z gabardyny. Głowic „Tornada” wie czył szary kaptur z piroceramu, a głow doktora czarne włosy, przedzielone zdradzieckim siwym kosmykiem. W sprawie doktora rozkaz brzmiał: zidentyfikowa i zatrzyma ; w sprawie „Tornada”- zidentyfikowa , ale nie, powtarzam, nie dotyka . Bomba powinna by zabezpieczona, a nastawi j mógł tylko jeden z dwóch ekspertów znaj cych jej budow , jednak trudno było przewidzie , jaki efekt na delikatnym mechanizmie „Tornada” mogły wywrze wstrz sy spowodowane transportem. Trzy godziny pó niej kapitan Bullen mógł z absolutn pewno ci stwierdzi , e na pokładzie nie ma ani zaginionego naukowca, ani broni. Słowo „intensywne” kiepsko

oddawałoby przebieg tych poszukiwa - ka dy centymetr kwadratowy mi dzy komor ła cuchow a sterówk przeszukano tam i z powrotem. Kapitan Bullen wysłał depesz radiow do władz federalnych i zapomniał o wszystkim. Nieszcz cie spadło w Kingston. Ledwie tam dotarli my, na pokładzie zjawiły si władze portowe z pro b , by my zezwolili na skontrolowanie ss. „Campari” przez ekip z ameryka skiego niszczyciela, stoj cego tu obok nas. Ekipa ta, w sile około czterdziestu chłopa, czekała ju na pokładzie okr tu, gotowa do akcji. Cztery godziny pó niej wci tam stała. Kapitan Bullen, w kilku prostych dobitnych słowach, nios cych si wyra nie i daleko po zalanych sło cem wodach portu w Kingston, o wiadczył władzom, e je eli wojacy z marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych zamierzaj w biały dzie wedrze si na statek brytyjskiej marynarki handlowej w brytyjskim porcie, to niech spróbuj , b d mile widziani. Równie mile, dodał, co ich odniesione w trakcie tego rany i przelana krew oraz nader ci kie kary, nało one przez mi dzynarodowy trybunał morski, a wynikaj ce z oskar enia o napad, piractwo i działania wojenne. Na szcz cie trybunał morski, dorzucił kapitan Bullen znacz co, ma siedzib nie w Waszyngtonie, lecz w Hadze, w Holandii. To ich zastopowało radykalnie. Władze wycofały si na konsultacje z Amerykanami. Jak si pó niej dowiedzieli my, z Waszyngtonem i Londynem wymieniono zakodowane depesze. Kapitan Bullen pozostał nieugi ty. Nasi pasa erowie, w dziewi dziesi ciu procentach Amerykanie, udzielili mu entuzjastycznego poparcia. Zarówno z dyrekcji towarzystwa, jak i z Ministerstwa Transportu otrzymali my depesze, prosz ce kapitana Bullena o współprac z marynark Stanów Zjednoczonych. Naciskano zewsz d. Bullen podarł depesze i skwapliwie skorzystał z oferty lokalnego przedstawiciela firmy Marconi, zamawiaj c u niego przegl d sprz tu radiowego. Dzi ki temu mógł z czystym sumieniem zwolni ze słu by radiotelegrafistów, a poza tym rozkazał nie przyjmowa adnych depesz. Czekali my tak całe trzydzie ci godzin. Kłopoty jednak zawsze chodz parami, tote skoro wit nast pnego dnia po naszym przybyciu do Kingston Harrisonowie i Curtisowie - dwie spokrewnione rodziny, zajmuj ce dwa pierwsze apartamenty na pokładzie „A” - otrzymali telegramy z wstrz saj c wiadomo ci , e członkowie obu rodzin ponie li mier w wypadku samochodowym; skutkiem tego Harrisonowie i Curtisowie natychmiast wrócili do kraju. Nad „Campari” zawisły czarne chmury. Impas przełamał pod wieczór dowódca ameryka skiego niszczyciela, dyplomatyczny, uprzejmy i wielce zakłopotany komandor nazwiskiem Varsi. Otrzymał pozwolenie wst pu na „Campari”, dał si namówi na szklaneczk whisky, po czym - bardzo skruszony i pełen szacunku - zaproponował rozwi zanie dylematu. Gdyby tak rewizj przeprowadzili nie Amerykanie, lecz brytyjscy celnicy, w ramach zwykłych obowi zków, a jego ludzie byliby obecni jedynie w charakterze obserwatorów? Kapitan Bullen, gniewnie chrz kaj c i pomrukuj c, wyraził ostatecznie zgod . Propozycja ta pozwoliła mu zachowa twarz i do pewnego stopnia uratowa honor, a zreszt wiedział, e jest w sytuacji bez wyj cia. Do czasu zako czenia poszukiwa władze Kingston odmówiły załatwienia odprawy lekarskiej, a bez niej nie mo na było przyst pi do wyładunku sze ciuset ton ywno ci i urz dze mechanicznych, które mieli my tam dostarczy . W dodatku urz dnicy portowi mogli wielce skomplikowa spraw , odmawiaj c zezwolenia na wypłyni cie. Poszukiwania, rozpocz te o dwudziestej pierwszej, a zako czone o drugiej nad ranem nast pnego dnia, wygl dały tak, jakby zebrano do kupy wszystkich celników z całej Jamajki. Kapitan Bullen ział ogniem i siark niczym wulkan przed erupcj . Pasa erowie kipieli gniewem - cz ciowo dlatego, e musieli znosi poni aj c , drobiazgow rewizj własnych kabin, a tak e dlatego, e trzymano ich na nogach prawie do rana. Jednak e przede wszystkim

w ciekała si załoga, gdy przy tej okazji celnicy, zazwyczaj tolerancyjni, nie mogli przymkn oka na setki butelek trunków i tysi ce papierosów, ujawnionych w trakcie rewizji. Oczywi cie, nie znaleziono nic wi cej. Na „Campari” zignorowano przeprosiny i - po zako czeniu odprawy lekarskiej - przyst piono do wyładunku. Kingston opu cili my pó no w nocy. Przez nast pne dwadzie cia cztery godziny kapitan Bullen dumał nad ostatnimi wydarzeniami, a nast pnie wysłał dwa kablogramy - do dyrekcji w Londynie i do Ministerstwa Transportu - o wiadczaj c co on, kapitan Bullen, o tym my li. Teraz za wygl dało na to, e oni przekazali kapitanowi Bullenowi, co s dz o nim. Rozumiałem uczucia, jakie w nim wzbudzał doktor Slingsby Caroline, który tymczasem był ju pewnie w Chinach. Ostry, ostrzegawczy krzyk przywrócił nas gwałtownie do rzeczywisto ci. Z wielkiej skrzyni, zawieszonej dokładnie nad lukiem czwartej ładowni, niespodziewanie zsun ła si jednasz dwóch p tli ła cucha, a jeden koniec skrzyni opadł pod k tem sze dziesi ciu stopni i zatrzymał si z szarpni ciem, od którego nawet gigantyczny d wig zatrz sł si i zachwiał. Wygl dało na to, e skrzynia wy li nie si zaraz z drugiej p tli i roztrzaska na podłodze ładowni. I pewnie tak by si stało, gdyby dwaj marynarze, trzymaj cy naro n lin zabezpieczaj c , nie byli na tyle rozgarni ci, eby całym ci arem uwiesi si na niej, chroni c skrzyni przed nagłym przechyłem i upadkiem. Ale nawet teraz wszystko wisiało na włosku. Skrzynia przechyliła si z powrotem w stron burty statku, a dwaj m czy ni wci wisieli desperacko na linie. Poni ej, na nabrze u, dojrzałem k tem oka dokerów, których twarze wykrzywiała panika - w tej nowej demokracji, gdzie wszyscy ludzie byli równi i wolni, kar za takie niedopatrzenie był pewnie pluton egzekucyjny. Nic innego nie mogło tłumaczy ich autentycznego przera enia. Skrzynia zacz ła si przechyla z powrotem ku ładowni. Wrzasn łem na dokerów, eby si usun li, jednocze nie daj c sygnał do awaryjnego opuszczania. Na szcz cie operator d wigu był równie rozgarni ty, co do wiadczony, i w momencie, gdy dziko rozhu tana skrzynia powróciła z szarpni ciem do pionu, opu cił j z dwukrotn , a mo e nawet trzykrotn szybko ci , hamuj co kilka sekund wcze niej, nim jej dolny kraniec z chrz stem rozłupał si o podłog ładowni. Po chwili cała skrzynia spoczywała na dnie. Kapitan Bullen wyłowił chusteczk z drelichowego munduru, zdj ł czapk ze złotymi naszywkami i powoli przetarł jasne włosy i spocone brwi. Przez chwil wygl dał, jakby mamrotał co sam do siebie. - Psiakrew - wyrzekł wreszcie. - No to koniec. Kapitan Bullen popadł w niełask . Załoga zła jak cholera. Pasa erowie warcz z w ciekło ci. Mamy dwa dni opó nienia. Amerykanie nas przeszukali od deski do deski jak kontrabandzistów. Teraz przypuszczalnie przewozimy kontraband . Po naszych nowych pasa erach ani ladu. Musimy wyj za mielizn przed portem do szóstej. A do tego jeszcze ci idioci chc nas posła na dno. Za du o tego wszystkiego, Pierwszy, oj, za du o. - Nało ył czapk . - Szekspir pisał co na ten temat. - Morze kłopotów, kapitanie? - Nie, co innego. Ale w tym stylu. - Westchn ł. - Niech ci zmieni drugi oficer. Trzeci sprawdza magazyny. We czwartego... nie, tylko nie tego sko czonego osła, we bosmana, on gada po hiszpa sku jak tubylec, niech przejmie nadzór nad dokerami. Jak b d mieli zastrze enia, to b dzie to ostatni ładunek, jaki zabierzemy. A potem ty i ja zjemy obiad, Pierwszy. - Powiedziałem pannie Beresford, e nie b d mógł... - Je eli uwa asz, e zamierzam słucha tej zgrai, pobrz kuj cej sakwami z fors i u alaj cej si nad swoim ci kim losem od przystawki a po kaw , to chyba zwariował - przerwał mi ci ko kapitan Bullen. - Zjemy w mojej kabinie.

Tak wi c zjedli my w jego kabinie. Był to zwykły posiłek na „Campari” - co , o czym mógłby marzy nawet najbardziej zblazowany epikurejczyk. Po raz pierwszy, ze zrozumiałych wzgl dów, kapitan Bullen uczynił wyj tek od reguły, e ani on, ani aden z jego oficerów nie powinien pi alkoholu do obiadu. Nim sko czyli my, znów poczuł si niemal człowiekiem, a raz nawet zapomniał si tak dalece, e zwrócił si do mnie „Johnny, mój chłopcze”. Nie mogło to długo trwa . Było mi jednak całkiem przyjemnie i z du ym oporem zamieniłem w ko cu chłód klimatyzowanej kabiny kapita skiej na pal ce sło ce na zewn trz, aby zluzowa drugiego oficera. U miechn ł si szeroko, kiedy podszedłem do czwartej ładowni. Tommy Wilson zawsze si u miechał. Był to niady, ylasty, redniego wzrostu Walijczyk o zara liwym u miechu. Kochał ycie na dobre i na złe. - Jak leci? - spytałem. - Sam widzisz - odrzekł z zadowoleniem i wskazał na stos przygotowanych do załadunku skrzy , mniejszy teraz o dobr jedn trzeci ni wtedy, gdy go ostatnio widziałem. - Szybko poł czona ze skuteczno ci . Gdy Wilson bierze si do roboty, to niech nikt si nie wa y... - Bosman nazywa si MacDonald, nie Wilson - wtr ciłem. - I owszem - przyznał z u miechem i spojrzał na dół, gdzie bosman - wielki, silny wyspiarz z Hebrydów, niezast piony fachowiec - przemawiał do brodatych robotników. Wilson z podziwem potrz sn ł głow . - Chciałbym rozumie , co on mówi. - Szkoda czasu na tłumaczenie - stwierdziłem sucho. - Zmieniam ci . Stary chce, eby si przeleciał na brzeg. - Na brzeg? - powtórzył Tommy. Rozpromienił si . W ci gu zaledwie dwóch lat wyczyny naszego drugiego oficera podczas wypraw na l d przeszły ju do legendy. - Jeszcze si nie zdarzyło, eby Wilson odmówił spełnienia obowi zku. Dwadzie cia minut na prysznic, golenie i wykopanie paru... - Biuro agenta jest tu za bram doku - przerwałem. - Mo esz i tak jak stoisz. Dowiedz si , co si stało z naszymi ostatnimi pasa erami. Kapitan zaczyna si o nich martwi , je eli si nie zjawi do pi tej, to odpływamy bez nich. Wilson odszedł. Sło ce chyliło si ku zachodowi, lecz wci było gor co jak w piecu. Dzi ki do wiadczeniu MacDonalda i jego bezbł dnej znajomo ci j zyka hiszpa skiego ładunek na nabrze u szybko i równomiernie si zmniejszał. Wilson powrócił z wiadomo ci , e po pasa erach ani ladu. Nasz agent był mocno zdenerwowany. To bardzo wa ne osobisto ci, señor, bardzo, bardzo wa ne. Jeden z nich to najwa niejszy człowiek w całej prowincji Camafuegos. Wysłano ju im na spotkanie jeepa. Czasami zdarza si , rozumie señor, e p knie resor lub trza nie amortyzator. Gdy Wilson niewinnie zapytał, czy to dlatego, e rz d rewolucyjny nie ma pieni dzy na załatanie olbrzymich dziur na szosach, agent zdenerwował si jeszcze bardziej i odrzekł z godno ci , e to wył czna wina kiepskiego metalu, u ywanego do produkcji samochodów przez tych perfidnych Americanos. Wilson przyznał, e niemal dał si przekona twierdzeniu, jakoby w Detroit była specjalna linia produkcyjna, słu ca wył cznie do monta u wybrakowanych samochodów przeznaczonych dla tego konkretnego skrawka Karaibów. Wilson odszedł. Ładunek wci przemieszczano do czwartej ładowni. Około czwartej po południu usłyszałem zgrzyt zmienianych biegów i astmatyczne charczenie mocno sfatygowanego silnika. To pewnie wreszcie pasa erowie, pomy lałem, ale nie - w bramie doku ukazała si zdezelowana ci arówka z resztkami farby na karoserii, wychodz cym z opon białym płótnem i zdj t przedni mask . Z mojego punktu obserwacyjnego dojrzałem, e w miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje si silnik, widnieje solidna bryła rdzy. Jak nic jeden ze specjalnych produktów z Detroit. Na potrzaskanej platformie jechały trzy redniej wielko ci skrzynie, wie o zapakowane i zabezpieczone metalowymi ta mami.

Spowita niebiesk mgiełk ze strzelaj cego staccato ga nika, drgaj ca niczym złamany kamerton, z klekotem sworzni w przestarzałym podwoziu ci arówka przetoczyła si ci ko po kocich łbach i zatrzymała niecałe pi kroków od MacDonalda. Z zast puj cego drzwi otworu wyskoczył mały człowieczek w drelichach i czapce z daszkiem. Przez kilka sekund zataczał si , dopóki nie złapał przyczepno ci do terra firma, a nast pnie pop dził w stron nabrze a. Rozpoznałem w nim naszego agenta z Carracio - tego, który wyrzekał na Detroit - i zastanawiałem si , jakie to nowe kłopoty nam sprowadza. Dowiedziałem si tego równo trzy minuty pó niej, kiedy na pokładzie ukazał si kapitan Bullen, za którym p dził wystraszony agent. Zimne oczy kapitana pałały, czerwon cer pokrywał ciemny rumieniec, lecz jego wentyl był zamkni ty. - Trumny! - wycedził przez z by. - Ni mniej, ni wi cej, tylko trumny. Przypuszczam, e istnieje jaka szybka a m dra odpowied . na taki gambit, ale nie znałem jej, tote powiedziałem uprzejmie: - Trumny, kapitanie? - Trumny, poruczniku. Razem z zawarto ci . Na przewóz do Nowego Jorku. - Pomachał jakimi papierkami. - Upowa nienie, wiadectwo załadowania, wszystko w porz dku. Mam nawet opiecz towany list polecaj cy, podpisany przez samego ambasadora. Truposzów jest trzech. Dwóch Brytyjczyków, jeden Amerykanin. Zgin li podczas zamieszek. - Załodze si to nie spodoba, kapitanie- powiedziałem.- Zwłaszcza stewardom z Gôa. Wie pan, jacy s przes dni i jak... - Wszystko b dzie dobrze, señor - po piesznie wtr cił ubrany na biało człowieczek. Wilson miał racj , mówi c o jego zdenerwowaniu, lecz wyczuwało si w nim jeszcze co : nadmierny niepokój, granicz cy z rozpacz . - Załatwili my... - Zamknij si pan! - przerwał mu krótko kapitan Bullen i odwrócił si do mnie. - Załoga nie musi o tym wiedzie - warkn ł. - Ani pasa erowie. - Wida było, e ci akurat najmniej go obchodz . Trumny s opakowane.... o tam, na ci arówce. - Tak jest, kapitanie. Zgin li podczas zamieszek. W zeszłym tygodniu. - Po krótkiej przerwie podj łem delikatnie: - Przy takim upale... - On twierdzi, e s opakowane w ołów. Wi c mo na je da do ładowni. Ale w jaki osobny k t. Który z, hm... nieboszczyków był krewnym jednego z wsiadaj cych tu pasa erów. Przypuszczam, e nie da rady upakowa tych trumien pomi dzy pr dnicami. - Westchn ł ci ko. - Do tego wszystkiego prowadzimy jeszcze zakład pogrzebowy. To ju koniec, Pierwszy, czara si przepełniła. - Zgadza si pan na ten, hm... ładunek, kapitanie? - Ale oczywi cie, oczywi cie - mały człowieczek znów wtr cił swoje trzy grosze. - Jeden z nich to kuzyn señora Carreras, który z wami płynie. Señora Miguela Carreras. Señor Carreras ma, jak to mówicie, złamane serce. Señor Carreras to najwa niejszy człowiek... - Spokój! - uci ł Bullen zm czonym głosem. Machn ł papierami. - Tak, zgadzam si . Dostałem pismo od ambasadora. Znów nacisk. Mam do depesz przecinaj cych Atlantyk. Za du o tych nieszcz . Jestem starym, przegranym człowiekiem, Pierwszy, starym, przegranym człowiekiem. Stał jeszcze przez chwil , szeroko opieraj c r ce na balustradzie i bezskutecznie usiłuj c stworzy obraz starego, przegranego człowieka, po czym wyprostował si gwałtownie, gdy bram doku min ła procesja samochodów i skierowała si ku „Campari”. - Sto do jednego, e oto nadci ga kolejne nieszcz cie. Procesja, w postaci dwóch wielkich, przedwojennych packardów, z których jednego holował jeep, zatrzymała si wła nie przy nabrze u i pasa erowie zacz li wysiada . To znaczy ci, którzy mogli - poniewa było oczywiste, e jeden z nich nie mo e. Pierwszy kierowca, ubrany w zielone, tropikalne drelichy i okr gły kapelusz, otworzył baga nik swojego wozu, wyci gn ł składany, r cznie poruszany wózek inwalidzki i z dowodz c

wieloletniej praktyki wpraw rozło ył go w równe dziesi sekund, podczas gdy drugi szofer, z pomoc wysokiej, chudej piel gniarki, ubranej całkowicie na biało, pocz wszy od zgrabnego, krochmalonego czepka a po si gaj c kostek spódnic , z tylnego siedzenia drugiego packarda uniósł ostro nie zgi tego starca i delikatnie posadził go na wózku. Staruszek - nawet z tej odległo ci mogłem dostrzec pobru d on i nadwer on przez wiek twarz oraz nie n biel wci obfitych włosów - w miar swych mo liwo ci starał si im pomóc. Mo liwo ci miał jednak niewielkie. Kapitan Bullen spojrzał na mnie. Ja spojrzałem na kapitana Bullena. Wszelki komentarz był zbyteczny. adna załoga nie lubi mie na pokładzie inwalidów - sprawiaj oni kłopot lekarzom okr towym, którzy musz dogl da ich zdrowia, stewardom kajutowym, którzy musz sprz ta ich kabiny, stewardom kuchennym, którzy musz ich karmi , oraz wszystkim członkom załogi pokładowej, którzy maj obowi zek ich wozi . A kiedy inwalid jest człowiek starszy i schorowany - czego nasz staruszek był najlepszym przykładem - wówczas zawsze nale y si liczy z mo liwo ci mierci na morzu, tego za marynarze nie cierpi ponad wszystko. To równie le wpływa na pasa erów. - No, s dz , e powinienem przywita na pokładzie naszych ostatnich go ci - wysapał ci ko kapitan Bullen. - Uwi si pan z tym jak najszybciej. - Rozkaz, kapitanie. Bullen skin ł mi głow i odszedł. Obserwowałem kierowców, którzy wsun li par długich pr tów pod siedzenie wózka inwalidy i z łatwo ci podnie li go na zbity z pali pomost nabrze a. Za nimi szła wysoka, kanciasta piel gniarka, a za ni jeszcze jedna, ubrana tak samo jak pierwsza, ale ni sza i kr pa. Staruszek zabierał ze sob cały sztab medyczny, to oznaczało, e albo ma za du o forsy, albo jest hipochondrykiem, albo te faktycznie jest z nim kiepsko. A mo liwe, e była to kombinacja wszystkich tych czynników. Mnie jednak bardziej interesowały dwie ostatnie osoby, które wysiadły z packardów. Pierwsz z nich był m czyzna mniej wi cej mojego wieku i wzrostu, lecz na tym podobie stwo si ko czyło. Wygl dał jak skrzy owanie Ramona Novarro i Rudolfa Valentino, tyle e był przystojniejszy. Wysoki, barczysty, o niadych, doskonale wyrze bionych latynoskich rysach, miał klasyczny, długi i cienki w s, silne równe z by, których wrodzony, naturalny blask sprawiał, e zdawały si l ni przy ka dym wietle od południa a po zmierzch, i ciemn , błyszcz c pian czarnych włosów na głowie - gdyby go wpu ci na teren e skiego uniwersytetu, byłby to stracony facet. Ale daleko mu było do mi czaka - jego ostro zarysowany podbródek, spokojne ruchy i lekki, spr ysty krok boksera zdradzały człowieka, który wie, e przejdzie przez ycie bez nia ki. Mo e przynajmniej, pomy lałem cierpko, b d miał z głowy pann Beresford. Drugi m czyzna był nieco mniejsz kopi pierwszego, o takich samych rysach, z bach, w siku i włosach, tyle e siwiej cych. Miał pewnie z pi dziesi t pi lat. Otaczała go nieuchwytna atmosfera autorytetu i pewno ci siebie, bior ca si z władzy, pieni dzy lub starannie kultywowanego pozerstwa. To pewnie señor Miguel Carreras, pomy lałem, ten sam, który wzbudzał takie przera enie w naszym lokalnym agencie. Swoj drog , ciekawe dlaczego. Dziesi minut pó niej reszta naszego ładunku znalazła si na statku i pozostały jedynie trzy opakowane trumny na platformie starej ci arówki. Przygl dałem si , jak bosman nakłada p tl na jedn z nich, kiedy usłyszałem za sob nienawistny głos: - To jest pan Carreras, poruczniku. Przysłał mnie kapitan Bullen. Odwróciłem si i posłałem czwartemu oficerowi Dexterowi spojrzenie, które rezerwowałem specjalnie dla czwartego oficera Dextera. Był on wyj tkiem od reguły, mówi cej, e komandor floty zawsze dobiera sobie najlepsz załog , ale stary nic tu nie zawinił - s ludzie, których nawet komandor floty musi tolerowa , a Dexter był jednym z

nich. Ten dosy przystojny młodzieniec w wieku dwudziestu jeden lat, o jasnych, nieco wyłupiastych niebieskich oczach, przygn biaj co prawdziwym akcencie prywatnej szkoły i ograniczonej inteligencji, był jednocze nie synem - a niestety tak e i spadkobierc - lorda Dextera, prezesa i dyrektora Blue Mail. Lord Dexter, który w wieku lat pi tnastu odziedziczył około dziesi ciu milionów i, co zrozumiałe, nigdy nie w tpił w swe racje, wpadł na osobliwy pomysł, by jego własny syn zaczynał od samego dołu i mniej wi cej przed pi ciu laty wysłał go na morze jako kadeta. Dexter junior zapatrywał si na to bez entuzjazmu; wszyscy ludzie na statku, od Bullena w dół, bez entuzjazmu zapatrywali si i na to, i na Dextera - niestety w tej sprawie nie dało si nic zrobi . - Witam pana - powiedziałem i u cisn łem wyci gni t dło Carrerasa. Przyjrzałem mu si bacznie. Spokojne, ciemne oczy i kurtuazyjny u miech nie przesłaniały faktu, e z odległo ci pół metra wokół jego oczu i ust wida było du o wi cej zmarszczek ni z trzydziestu metrów; nie przesłaniały jednak tak e i tego, e atmosfera autorytetu i opanowania była teraz podwójnie wyra na i przekonałem si , e moje pierwsze wra enie było bł dne - był to produkt jak najbardziej naturalny. - Pan Carter? Bardzo mi miło - odezwał si Carreras. Zwróciłem uwag na jego mocny u cisk, ukłon b d cy czym wi cej ni tylko powierzchownym skłonem, kulturalny angielski, nabyty w ekskluzywnej szkole. - Chciałbym zobaczy , jak załaduj te skrzynie, tote je li pan pozwoli... - Ale oczywi cie, señor Carreras - wtr ciłem po piesznie. Carter, nieoszlifowany anglosaski diament, nie da si prze cign latynoskiej uprzejmo ci. Machn łem r k w kierunku luku. - Gdyby tylko był pan tak uprzejmy trzyma si od sterburty... po prawej stronie luku... U miechn ł si . - „Sterburta” wystarczy, panie Carter. Kiedy dowodziłem własnymi statkami. Niestety, takie ycie do mnie nie przemawiało. Stał jeszcze przez chwil , patrz c, jak MacDonald zaciska p tl , ja za odwróciłem si do Dextera, który najwyra niej nie zamierzał odej . Dexter rzadko kiedy si pieszył. Był zadziwiaj co gruboskórny. - Masz co do roboty, Czwarty? - Musz pomóc panu Cummingsowi. A zatem był bezrobotny. Cummings, płatnik, był nadzwyczaj sprawnym oficerem, który nigdy nie potrzebował pomocy. Miał tylko jedn wad , wynikaj c z obcowania przez lata z pasa erami - był stanowczo zbyt uprzejmy. Zwłaszcza dla Dextera. - Te mapy, które zabrali my z Kingston. Mógłby je skorygowa ? - Murowane, e w ci gu kilku dni wysadziłby nas na rafie Wysp Bahama. - Ale pan Cummings oczekuje... - Mapy, Dexter. Spogl dał na mnie przez dłu sz chwil , a jego twarz stopniowo ciemniała. W ko cu okr cił si na pi cie i odszedł. Poczekałem, a zrobi trzy kroki, i powiedziałem cicho: - Dexter. Zatrzymał si i odwrócił powoli. - Mapy, Dexter - powtórzyłem. Przez mo e pi sekund stał z oczyma utkwionymi w moich, a wreszcie przestał si gapi . - Rozkaz, poruczniku. - Na słowie „porucznik” poło ył lekki, ale znacz cy akcent. Znów odwrócił si i odszedł, sztywny jakby kij połkn ł. Rumieniec si gał mu szyi. Mało mnie to obchodziło - rzuc t prac du o wcze niej ni on zasi dzie w fotelu prezesa. Patrzyłem, jak odchodzi, a nast pnie zwróciłem si do Carrerasa, który w milczeniu taksował mnie wzrokiem. Szacował pierwszego oficera Cartera, je eli jednak doszedł do jakich wyników, to zatrzymał je dla siebie, gdy bez po piechu odwrócił si i ruszył w kierunku prawej strony

czwartej ładowni. Gdy si odwracał, po raz pierwszy dostrzegłem w ziutk wst k z czarnego jedwabiu, przymocowan w poprzek lewej klapy jego szarego, tropikalnego garnituru. Na oko niezbyt pasowała do białej ró y, któr nosił w butonierce, mo liwe jednak, e w tych stronach takie zestawienie było oznak ałoby. Było to zreszt wielce prawdopodobne, poniewa kiedy wci gano na pokład trzy skrzynie z trumnami, stał bez ruchu, niemal na baczno . Gdy trzecia, rozkołysana skrzynia przesun ła si nad relingiem, niedbale zdj ł kapelusz, jak gdyby chciał si wystawi na podmuch lekkiej bryzy, która wła nie powiała z północy, od otwartego morza; nast pnie za , rozgl daj c si niemal ukradkiem, wsun ł praw r k pod kapelusz, który trzymał w lewej dłoni, i uczynił szybki, skrócony znak krzy a. Mimo upału poczułem zimny powiew i dreszcz przechodz cy przez moje ramiona, cho wła ciwie sam nie wiem czemu - w aden sposób nie byłem w stanie wyobrazi sobie prozaicznego luku czwartej ładowni jako otwartego grobowca. Jedna z moich babek była Szkotk , mo e wi c odziedziczyłem dar jasnowidzenia albo miałem „podwójny wzrok”, czy jak to tam nazywaj w górach Szkocji. A mo e po prostu za du o zjadłem. Je eli jednak który z nas dwóch sprawiał wra enie zatroskanego, to w ka dym razie nie señor Carreras. Kiedy ostatnia skrzynia delikatnie dotkn ła podłogi ładowni, nało ył kapelusz, przez kilka sekund spogl dał w dół, a nast pnie skierował si na dziób i mijaj c mnie uniósł kapelusz i posłał mi pogodny, beztroski u miech. Z braku lepszego zaj cia równie u miechn łem si do niego. Pi minut pó niej antyczna ci arówka, oba packardy, jeep oraz ostatni dokerzy znikn li, a MacDonald nadzorował uszczelnianie luku czwartej ładowni. O pi tej, na cał godzin przed ostatecznym terminem i dokładnie w porze najwi kszego przypływu, ss. „Campari” płyn ł wolno na północ, przez mielizn , a potem ku zachodz cemu sło cu, wioz c skrzynie, maszyneri , nieboszczyków, w ciekłego kapitana, utyskuj c załog i gruntownie obra onych pasa erów. O pi tej po południu tego pi knego, czerwcowego dnia nie był to specjalnie wesoły statek.

Tego samego dnia o ósmej wieczeorem ładunek, skrzynie i trumny były przypuszczalnie w takim samym stanie co o pi tej, za to nastrój pasa erów i załogi zmienił si radykalnie, przechodz c z gł bokiego niezadowolenia w beztrosk satysfakcj . Oczywi cie, były ku temu powody. W wypadku kapitana Bullena - który wysyłaj c mnie na kolacj dwa razy zwrócił si do mnie „Johnny, mój chłopcze” - wynikało to st d, e wreszcie znalazł si z dala od (jak to z upodobaniem mawiał) „zapowietrzonego portu Carracio”, e znów był na pełnym morzu, znów stał na mostku i e wpadł na znakomity pomysł, aby wysła mnie na dół, samemu pozostaj c na mostku i unikaj c tym samym towarzyskiej tortury w postaci kolacji z pasa erami. W wypadku marynarzy przyczyn zmiany nastroju był fakt, e kapitan, cz ciowo z poczucia sprawiedliwo ci, a tak e chc c si odegra na dyrekcji za doznane poni enia, przyznał im za ostatnie trzy dni wynagrodzenie za godziny nadliczbowe, których faktycznie nie przepracowali. No a w wypadku oficerów i pasa erów powód był prosty - istniej pewne ci le okre lone, podstawowe prawa natury ludzkiej, a jedno z nich głosi, i nie sposób pozostawa długo w kiepskim nastroju na ss. „Campari”. Jako statek bez regularnych portów zawijania, z bardzo ograniczon liczb pomieszcze pasa erskich i przepastnymi ładowniami, które rzadko nie były pełne, ss. „Campari” mo na by przypuszczalnie zaliczy do kategorii statków eglugi trampowej - i faktycznie tak był sklasyfikowany w prospektach reklamowych Blue Mail. Lecz - jak to podkre lały reklamówki z wła ciw sobie pow ci gliwo ci , id c w parze z wydelikaconymi uczuciami nieprzyzwoicie nadzianej klienteli, do której były adresowane - ss. „Campari” nie był zwykłym statkiem eglugi trampowej. W gruncie rzeczy nie był to zwykły statek w adnym tego słowa znaczeniu. Był to, jak prosto, spokojnie i bezpretensjonalnie stwierdzały prospekty, „ redniej wielko ci towarowiec, oferuj cy najbardziej luksusowe pomieszczenia i najznakomitsz kuchni ze wszystkich współczesnych statków na wiecie.” Jedyne, co powstrzymywało wszystkie najwi ksze towarzystwa eglugi pasa erskiej, pocz wszy od Cunnard White Star w dół, od oskar enia Blue Mail za to niedorzeczne stwierdzenie, to fakt, e była to szczera prawda. Pomysłodawc był prezes Blue Mail, lord Dexter, który najwyra niej zatrzymał cał inteligencj dla siebie, nie zamierzaj c jej przekaza swojemu synowi, a naszemu czwartemu oficerowi. Pomysł ten, jak zgodnie przyznawali wszyscy konkurenci, zawzi cie dokładaj cy stara , eby samemu wej do gry, był dziełem czystego geniuszu. Lord Dexter podzielał to zdanie. Wszystko zacz ło si całkiem zwyczajnie, na pocz tku lat pi dziesi tych, od poprzedniego statku Blue Mail, ss. „Brandywine” (przedziwny kaprys, daj cy si wyja ni jedynie w kategoriach psychoanalitycznych, sprawiał, e lord Dexter, zaprzysi gły abstynent, nadawał swoim statkom nazwy pochodz ce od win i innych napojów wyskokowych). „Brandywine” był jednym z dwóch statków Blue Mail kursuj cych regularnie mi dzy Nowym Jorkiem a ró nymi posiadło ciami brytyjskimi w Indiach Zachodnich. Lord Dexter, przypatruj c si luksusowym statkom pasa erskim kr cym na tej trasie i nie widz c powodu, dla którego i on nie miałby si wepchn na ten lukratywny rynek, zainstalował na „Brandywine” kilka kabin ekstra i posłał ogłoszenie do paru bardzo starannie wybranych ameryka skich gazet i czasopism, wyra nie daj c do zrozumienia, e interesuje go wył cznie elita. Atrakcje, jakie zaproponował, to całkowity brak orkiestr, ta ców, koncertów, balów kostiumowych, basenów, loterii fantowych, gier pokładowych, wywoływania duchów i przyj - tylko geniusz mógł stworzy tak cenne, poci gaj ce zalety z tego, czego tak czy inaczej nie miał. Na plus oferował jedynie tajemniczo i romantyczno statku eglugi

trampowej, płyn cego w nieznanym kierunku (co nie oznaczało zmian trasy, a tylko to, e kapitan trzymał w tajemnicy nazwy portów docelowych i podawał je na krótko przed przybyciem) oraz mo liwo korzystania z salonu telegraficznego, pozostaj cego w stałym kontakcie z giełdami Nowego Jorku, Londynu i Pary a. Pocz tkowy sukces był fantastyczny. Mówi c j zykiem giełdowym, popyt na akcje stukrotnie przewy szył emisj . Dla lorda Dextera było to nie do przyj cia. Stwierdził, e najwyra niej zainteresował swoim pomysłem wielu ludzi spoza elity, tych, którzy mieli ambicj doj zaledwie do rednich szczebli drabiny społecznej, którzy dorobili si zaledwie kilku n dznych milionów - jednym słowem ludzi, z którymi elita nie chciałaby si zadawa . Podwoił ceny... bez skutku. Potroił je wi c, dokonuj c przy okazji miłego odkrycia, e na tym wiecie jest wielu ludzi gotowych zapłaci absolutnie ka d sum nie tylko po to, by si wybi i dosta do .elity, ale po to, aby ich awans stał si powszechnie znany. Lord Dexter wstrzymał budow swojego najnowszego statku, ss. „Campari”, kazał zaprojektowa i wbudowa do niego tuzin najbardziej luksusowych kabin, jakie kiedykolwiek widziano, i wysłał go do Nowego Jorku, wierz c, e niebawem zwróci mu si nakład w wysoko ci wier miliona funtów, poniesiony na te przeróbki. Jak zwykle, jego wiara nie była bezpodstawna. Oczywi cie, znale li si na ladowcy, jednak równie dobrze mo na by si stara skopiowa pałac Buckingham, Wielki Kanion lub diament Cullinana. Lord Dexter pozostawił wszystkich na starcie. Znalazł sw formuł i trwał przy niej niezachwianie: komfort, wygoda, spokój, dobra kuchnia i dobre towarzystwo. Je li chodzi o komfort, to trzeba było zobaczy na własne oczy przesławne luksusowe apartamenty, eby w nie uwierzy ; wygod , w wypadku wi kszo ci m skiej cz ci pasa erów, zapewniało zestawienie unikalnego salonu telegraficznego i odbioru notowa giełdowych z jednym z najlepiej zaopatrzonych barów na wiecie; spokój zapewniał wysoki stopie izolacji apartamentów od maszynowni, na ladowanie królewskiego jachtu „Brytania” w tym, e nigdy nie wykrzykiwano rozkazów, a załoga pokładowa i stewardzi stale nosili sandały na gumowej podeszwie, a tak e wyeliminowanie wszelkich orkiestr, przyj , gier i ta ców, które pasa erowie skromniejszych statków uwa ali za nieodzowne do osi gni cia pełnej rado ci ycia na pokładzie; wspaniał kuchni zapewniono kaptuj c, za cen olbrzymich pieni dzy i fatalnego samopoczucia, szefów kuchni jednej z najwi kszych ambasad w Londynie i jednego, z najlepszych hoteli w Pary u - ci mistrzowie sztuki kulinarnej działali co drugi dzie na zmian , a rajskie efekty ich wysiłków, aby si nawzajem prze cign , były na zachodnim oceanie tematem zawistnych plotek. Mo liwe, e innym armatorom udałoby si powtórzy niektóre czy nawet wszystkie z tych czynników, cho najprawdopodobniej na mniejsz skal . Jednak lord Dexter nie był zwyczajnym armatorem - jak powiedziano, był geniuszem, co przejawiało si przede wszystkim w uporczywym dobieraniu odpowiedniej klienteli. Nie było rejsu, eby na li cie pasa erów „Campari” nie figurowały Osobisto ci - pocz wszy od wysoko urodzonych, a ko cz c na wiatowych sławach. Dla Osobisto ci zarezerwowany był specjalny apartament. Znani politycy, ministrowie, czołowe gwiazdy sceny i ekranu, sławni ekscentryczni pisarze lub arty ci (o ile mieli zwyczaj si my i u ywa brzytwy) oraz angielscy arystokraci ni szego szczebla podró owali w tym apartamencie po mocno obni onych cenach. Członkowie rodzin panuj cych, byli prezydenci, byli premierzy i arystokraci od ksi cia w gór , podró owali za darmo. Mówiono, e gdyby na „Campari” mo na było ulokowa jednocze nie wszystkich parów oczekuj cych w kolejce na miejsce, to Izba Lordów zamkn łaby podwoje. Nie trzeba chyba dodawa , e w propozycji darmowej go ciny nie było nic z filantropii - lord Dexter podbił jedynie ceny dla bogatych go ci pozostałych jedenastu apartamentów, którzy byli gotowi zapłaci dosłownie ka d sum ju za sam przywilej podró owania w tak wysoko postawionym towarzystwie.

Po kilku latach kursów na tej trasie niemal wszyscy pasa erowie byli naszymi stałymi klientami. Wielu pływało z nami nawet trzy razy do roku, co dawało niezłe poj cie o stanie ich kont. Obecnie pasa erowie „Campari” tworzyli najbardziej ekskluzywny klub na wiecie. Nie ma przesady w stwierdzeniu, e lord Dexter przedestylował snobów ze sfer towarzyskich i finansowych, odkrywaj c w nich niewyczerpane ródło dopływu złota. Zało yłem serwetk pod brod i rozejrzałem si po obecnej kopalni złota. Pi set milionów dolarów jak na dłoni, a raczej na szarym zamszu, wy ciełaj cym fotele w tej przestronnej, klimatyzowanej jadalni. Przypuszczalnie jednak było to bli sze miliarda dolarów, a stary Beresford sam jeden wart był co najmniej jedn trzeci tej sumy. Julius Beresford, prezes i główny udziałowiec Zjednoczenia Kopalni Hart-McCormicka, siedział tam, gdzie siadywał niemal zawsze, nie tylko teraz, lecz i na sze ciu poprzednich rejsach - przy stole kapita skim, po prawej r ce samego Bullena. Zajmował to najbardziej po dane miejsce na statku nie dlatego, e zabiegał o nie, uwa aj c, e nale y mu si z racji olbrzymiego maj tku, lecz dlatego, e obstawał przy tym sam kapitan Bullen. Istniej wyj tki od ka dej reguły, a Julius Beresford był wyj tkiem od reguły Bullena, mówi cej, e nie znosi on adnych pasa erów i kropka. Beresford - wysoki, szczupły, swobodny m czyzna, z czarnymi krzaczastymi brwiami i podkow siwiej cych włosów okalaj cych jego opalon łysin oraz z ywymi oczami gazeli, błyszcz cymi na pooranej zmarszczkami, smagłej twarzy - pływał z nami wył cznie dla spokoju, komfortu i kuchni. Towarzystwo wielkich zi biło go, co ogromnie doceniał kapitan Bullen, który dokładnie podzielał jego zapatrywania. Beresford, siedz cy na skos od mojego stołu, podchwycił mój wzrok - Dobry wieczór, panie Carter - odezwał si . W przeciwie stwie do swojej córki, nie sprawiał na mnie wra enia, e za ka dym razem, gdy si do mnie odzywa, nadaje mi tytuł hrabiego. - Cudownie znów by na morzu, prawda? A gdzie to si dzi podziewa pa ski kapitan? - Niestety, panie Beresford, pracuje. Mam pa stwa przeprosi w jego imieniu. Nie mógł zej z mostka. - Jest na mostku? - Siedz ca na wprost m a pani Beresford odwróciła si do mnie. - My lałam, e o tej porze to pan zwykle trzyma wacht , panie Carter? - To prawda - odparłem z u miechem. Pulchna, obwieszona bi uteri , z przesadnie ufryzowanymi, farbowanymi jasnoblond włosami, lecz wci pi kna w wieku lat pi dziesi ciu, pani Beresford kipiała dobrym humorem, miechem i uprzejmo ci . Płyn ła z nami dopiero po raz pierwszy, ale od razu stała si moj ulubion pasa erk . - W tej okolicy jest jednak tyle ła cuchów wysepek, raf i wysp koralowych, e kapitan Bullen wolał osobi cie nadzorowa nawigacj . Nie dodałem, e gdyby to był wła nie rodek nocy, a pasa erowie byliby ju w łó kach, to kapitan Bullen te by spał spokojnie, nie martwi c si o kompetencje swojego pierwszego oficera. - A ja my lałam, e pierwszy oficer ma pełne kwalifikacje do kierowania statkiem? - Panna Beresford znów mnie przyszpiliła, u miechaj c si słodko i przygl daj c mi si niewinnymi, czystymi, zielonymi oczyma, niemal zbyt wielkimi dla jej delikatnie opalonej twarzy. - Na wypadek, gdyby kapitanowi co si stało. Przecie ma pan chyba patent kapita ski? - Mam. Podobnie jak prawo jazdy, ale jako nigdy nie prowadziłem autobusu w godzinach szczytu w centrum Manhattanu. Stary Beresford wyszczerzył z by. Jego ona u miechn ła si . Panna Beresford spogl dała na mnie w zamy leniu przez chwil , a nast pnie pochyliła si nad przek sk , prezentuj c połyskuj ce kasztanowe włosy, tak przystrzy one, e jej fryzura sprawiała wra enie, jakby j wykonano za pomoc grabi i sekatora. Nie w tpiłem jednak, e fryzjer kosztował krocie. Natomiast siedz cy obok niej m czyzna nie zamierzał pu ci mi tego

płazem. Odło ył widelec, uniósł szczupł , ciemn głow , a mniej wi cej wycelował we mnie nos, i odezwał si piskliwym głosem, przeci gaj c słowa: - Ale , poruczniku! Nie wydaje mi si , eby to było trafne porównanie. „Porucznik” miał mnie przywoła do porz dku. Ksi Hartwell wi kszo czasu na „Campari” sp dzał na przywoływaniu ludzi do porz dku, co było z jego strony wysoce niewdzi czne, zwa ywszy, e korzystał ze wszystkiego za darmo. Nie miał nic przeciwko mojej osobie - on tylko publicznie udzielał pannie Beresford swojego wsparcia. Nawet niebagatelne pieni dze, które zarabiał zwabiaj c do zwiedzania swojej majestatycznej siedziby przepełnione nale nym szacunkiem ni sze klasy w grupach po dwie i sze osób, w minimalnym tylko stopniu ratowały go przed mia d cym brzemieniem podatku spadkowego, podczas gdy zwi zek z pann Beresford uwolniłby go od kłopotów raz na zawsze. Nieszcz ciem dla ksi cia sprawy komplikował fakt, e chocia rozs dek skłaniał go ku pannie Beresford, to jego uwaga i oczy kierowały si przewa nie ku nadmiernie obfitym wdzi kom - i niezaprzeczalnej urodzie - kilkakrotnie rozwiedzionej aktorki o platynowych włosach, siedz cej po jego drugiej r ce. - Ma pan racj , sir - przyznałem. Kapitan Bullen odmówił tytułowania go „Wasza Miło ”, a i mnie pr dzej szlag trafi, nim zaczn si do niego tak zwraca . - Po prostu bez gł bszego namysłu nic lepszego nie mogłem wymy li . Usatysfakcjonowany, pokiwał głow i zaatakował przek sk . Stary Beresford spogl dał na niego z namysłem, pani Beresford z u miechem, panna Harcourt - aktorka - z podziwem, natomiast panna Beresford dalej nas obdarzała widokiem kasztanowej fryzury. Dania przybywały i znikały. Tej nocy w kuchni dy urował Antoine i mo na było niemal wyci gn dło i dotkn tej błogiej ciszy, która zapadła nad towarzystwem. Kelnerzy z Gôa bezszelestnie kr yli w zamszowym obuwiu po perskim dywanie, jedzenie pojawiało si i znikało jak we nie, w odpowiednim momencie zawsze czyja dło nalewała odpowiednie wino. Ale nie mnie. Ja piłem wod sodow . Zobowi zywał mnie do tego mój kontrakt. Podano kaw . Teraz wła nie nadchodziła chwila, w której miałem zapracowa na pensj . Kiedy dy ur miał Antoine i był w dobrej formie, rozmowa zakrawałaby na profanacj , tote najbardziej stosowna była wi ta, pełna uznania cisza, niemal ko cielna ekstaza. Niestety, czterdzie ci minut tak entuzjastycznego milczenia w zupełno ci wystarczało na posiłek. Nigdy nie trwało ono dłu ej. Nie zdarzyło mi si jeszcze spotka bogatego m czyzny - kobiety, na dobr spraw , te nie - którego ulubionym zaj ciem nie było gadanie, przede wszystkim na swój temat. A zwykle pierwszym celem takich spostrze e był oficer siedz cy u szczytu stołu. Powiodłem wzrokiem dookoła, zastanawiaj c si , kto pierwszy kopnie piłk . Panna Harrbride - jej wła ciwego, rodkowoeuropejskiego nazwiska nie sposób było wymówi - chuda, ko cista, pod sze dziesi tk , twarda jak ebro wieloryba, zbijaj ca maj tek na wysoce kosztownych, za to całkowicie bezu ytecznych preparatach kosmetycznych, których sama przezornie nie u ywała? Czy pan Greenstreet, jej m - szary, bezbarwny człowieczek, o szarej, zapadni tej twarzy, który po lubił j z diabli wiedz jakiego powodu, jako e sam był wyj tkowo zamo ny? Tony Carreras? A mo e jego ojciec, Miguel Carreras? Przy moim stole powinna by jeszcze szósta osoba, na miejsce trzeciego z Curtisów, którzy wraz z Harrisonami zostali tak pilnie wezwani do powrotu z Kingston, jednak staruszek, który zjawił si na pokładzie w wózku, jadał u siebie w kabinie, w asy cie piel gniarek. Czterech m czyzn i jedna kobieta - to był le obsadzony stół. Pierwszy odezwał si señor Miguel Carreras. - Ceny na „Campari” s skandaliczne - rzekł zimno. Z lubo ci pykn ł z cygara. - To rozbój na pełnym morzu. Cho , z drugiej strony, kuchnia jest taka, jak zapewniacie. Macie kucharza o boskich zdolno ciach.

- Istotnie, „boski”, to wła ciwe słowo. Do wiadczeni podró nicy, którzy zatrzymywali si w najlepszych hotelach po obu stronach Atlantyku, przyznaj , e Antoine nie ma równego sobie ani w Europie, ani w Ameryce. Z wyj tkiem, by mo e, Henriquesa. - Henriquesa? - Naszego drugiego mistrza kuchni. B dzie miał dy ur jutro. - Czy nie uwa a pan, panie Carter, e tak przesadne wychwalanie „Campari” zakrawa na bezwstyd? - W poł czeniu z u miechem nie mogła to by zaczepka. - Nie s dz . Zreszt nast pne dwadzie cia cztery godziny oraz Henriques przemówi sami za siebie, du o lepiej ni ja mógłbym to zrobi . - Touche! - Z u miechem si gn ł po butelk Remy Martin; przy kawie kelnerzy byli nieobecni. - A ceny? - S straszne- przyznałem. Mówiłem to wszystkim pasa erom i wydawało si , e sprawia im to przyjemno . - Oferujemy rzeczy, jakimi nie dysponuje aden inny statek na wiecie, ale i tak ceny s skandaliczne! Co najmniej z tuzin osób, siedz cych teraz w tej sali, mówiło mi o tym... a jednak dla wi kszo ci to ju co najmniej trzeci rejs. - Jeden zero dla pana, panie Carter - wtr cił Tony Carreras. Głos miał taki, jak si spodziewałem: wolny, spokojny, o gł bokim, dono nym brzmieniu. Spojrzał na ojca. - Pami tasz t list w przedstawicielstwie Blue Mail? - Oczywi cie, byli my na niej do daleko... a có to za lista! Połowa milionerów z Ameryki Południowej i rodkowej. Przypuszczam, e powinni my si uwa a za szcz liwców, panie Carter, skoro tylko nam odpowiadał tak niespodziewany termin po nagłym wyje dzie naszych poprzedników. Mo e nam pan co powiedzie na temat trasy? - To ma by wła nie jedna z atrakcji. Nie mamy rozkładu jazdy. Nasza trasa w du ej mierze zale y od mo liwo ci zabrania i miejsca przeznaczenia ładunku. Jedno tylko jest pewne: płyniemy do Nowego Jorku. Wi kszo naszych go ci tam wsiadła na pokład, a pasa erowie lubi by odwo eni z powrotem. - I tak o tym wiedział, wiedział, e wieziemy trumny nadane do Nowego Jorku. - Mo liwe, e zatrzymamy si w Nassau. To zale y od nastroju kapitana - dyrekcja w du ej mierze daje mu woln r k w ustalaniu lokalnych tras, eby najbardziej odpowiadały yczeniom pasa erów - a tak e od prognoz pogody. Mamy wła nie sezon huraganów, panie Carreras, i je eli prognozy b d złe, to kapitan Bullen b dzie chciał mie przed sob pełne morze, wi c po egnamy si z Nassau. - U miechn łem si . - Jedn z kolejnych atrakcji „Campari” jest to, e - o ile nie zachodzi absolutna konieczno - nie nara amy pasa erów na chorob morsk . - Rozwa ne, bardzo rozwa ne - mrukn ł Carreras. Przyjrzał mi si z namysłem. - Rozumiem jednak, e raz czy dwa zawiniemy do wschodniego wybrze a? - Nie mam poj cia. Zwykle zawijamy. Ale to równie zale y od kapitana. A to, jak si zachowa kapitan, zale y od niejakiego doktora Slingsby Caroline. - Jeszcze go nie złapali - o wiadczyła panna Harrbride szorstkim, grobowym głosem. Nachmurzyła si z płomiennym patriotyzmem Amerykanki w pierwszym pokoleniu, rozejrzała dookoła stołu i obdarzyła nas wszystkich widokiem swej naburmuszonej twarzy. - To niewiarygodne, po prostu niewiarygodne. Wci jeszcze nie mog w to uwierzy . Amerykanin, i to w trzynastym pokoleniu! - Słyszeli my o tym typie. - Tony Carreras, tak jak jego ojciec, pobierał nauki angielskiego w ekskluzywnych szkołach, miał jednak mniej formalne podej cie do tego j zyka. - O tym Slingsby Caroline. Ale co taki facet ma z nami wspólnego, panie Carter? - Dopóki on jest na wolno ci, ka dy transportowiec odbijaj cy od wschodniego wybrze a poddawany jest ostrej rewizji. Władze chc si upewni , e ani doktora, ani „Tornada” nie ma na pokładzie. Zwalnia to o sto procent obrót ładunku i pasa erów, co dokerów bije po kieszeni. Zastrajkowali, a tyle nieprzyjemnych słów padło ju po obu stronach, e

prawdopodobnie dalej b d strajkowa , nawet jak wreszcie złapi doktora Caroline. Je eli w ogóle go złapi . - Zdrajca! - warkn ła panna Harrbride. - Trzyna cie pokole ! - A wi c nie zbli amy si do wschodniego wybrze a, co? - spytał Carreras senior. - Przynajmniej na razie? - Nie, dopóki to b dzie mo liwe. Natomiast Nowy Jork to konieczno . Kiedy, tego ju nie wiem. Je eli jednak wci b dzie sparali owany przez strajk, to by mo e najpierw zawiniemy do St. Lawrence. To zale y. - Romantyczno , tajemniczo , przygoda - mrukn ł Carreras z u miechem. - Dokładnie tak, jak w waszych prospektach. - Spojrzał ponad moim ramieniem. - Chyba ma pan go cia, panie Carter. Okr ciłem si na krze le. Miałem go cia. Rudy Williams („Rudy” wywodziło si od grzywy jego płomienistych włosów) zbli ał si do mnie w nienagannie odprasowanym mundurze, z czapk wetkni t sztywno pod lewe rami . Rudy miał szesna cie lat - był naszym najmłodszym kadetem, rozpaczliwie nie miałym i nadzwyczaj wra liwym. - Co jest, Rudy? - spytałem. Stary zwyczaj nakazywał zwraca si do kadetów wył cznie po nazwisku, ale jego wszyscy nazywali Rudym. Nie sposób było inaczej. - Przysyła mnie kapitan, poruczniku. Przeprasza pana i pyta, czy mógłby pan przyj do niego na mostek. - Zaraz id . Rudy zawrócił, ja za podchwyciłem błysk w oku Susan Beresford, błysk, który zwykle zapowiadał jaki art na mój temat. Tym razem przypuszczalnie dowcip miał by o tym, jaki to jestem niezast piony, jak to zrozpaczony kapitan posyła po zaufanego sług , gdy wszystko ju stracone. Nie s dziłem wprawdzie, e byłaby zdolna powiedzie co takiego w obecno ci kadeta, ale te nie postawiłbym na to złamanego grosza, wobec czego wstałem czym pr dzej, powiedziałem „przepraszam, panno Harrbride, przepraszam panowie” i szybko wyszedłem za Rudym na korytarz od sterburty. Czekał tam na mnie. - Kapitan jest w swojej kabinie. Chciałby, eby pan tam przyszedł. - Co? Mówiłe ... - Tak, wiem. Kazał mi tak powiedzie . Na mostku jest pan Jamieson - George Jamieson był naszym trzecim oficerem - a kapitan Bullen jest u siebie. Z panem Cummingsem. Skin łem głow i odszedłem. Przypomniałem sobie teraz, e kiedy wychodziłem, Cummingsa nie było na jego stałym miejscu przy stole, chocia z pewno ci siedział tam na pocz tku kolacji. Apartament kapitana znajdował si dokładnie pod mostkiem i dotarłem tam w dziesi sekund. Zastukałem w wypolerowane drzwi z drewna tekowego, usłyszałem burkliwe zaproszenie i wszedłem do kabiny. Niew tpliwie Blue Mail dbała o swojego komandora. Nawet kapitan Bullen, który przecie nie był sybaryt , nie protestował, e go rozpieszczaj . Miał trzypokojowy apartament z łazienk , urz dzony w najlepszym milionerskim gu cie, a jego kabina dzienna, w której si wła nie znajdowałem, była bardzo stosownym przedsionkiem do reszty - zapadaj cy si pod stopami dywan koloru czerwonego wina, ciemnopurpurowe draperie, błyszcz ca boazeria z sykomoru, nad głow w skie d bowe belki, a na krzesłach i kanapie zielona skóra. Kiedy wchodziłem, kapitan Bullen podniósł na mnie wzrok - ani troch nie przypominał człowieka napawaj cego si domowym komfortem. - Co si stało, kapitanie? - spytałem. - Siadaj. - Wskazał mi fotel. - Jakby zgadł, stało si . Zagin ł Benson Bananowe Nogi. White zameldował o tym dziesi minut temu. Okre lenie „Benson Bananowe Nogi” brzmiało niczym imi jakiego udomowionego antropoida lub, w najlepszym razie, prowincjonalnego zawodowego zapa nika, jednak w rzeczywisto ci było przydomkiem naszego łagodnego, wytwornego, wysoce kulturalnego

ochmistrza, Fredericka Bensona. Benson cieszył si zasłu on reputacj człowieka o elaznej dyscyplinie i to jeden z jego niezadowolonych podwładnych, po otrzymaniu surowej, acz zasłu onej nagany, zauwa ył nieznaczny prze wit mi dzy kolanami Bensona i dorobił mu przezwisko, nim ten zd ył si odwróci . Imi przylgn ło na dobre, głównie dlatego, e było kompletnie bezsensowne i nieadekwatne. Natomiast White był zast pc ochmistrza. Nic nie odpowiedziałem. Bullen nie cenił ludzi, a zwłaszcza swoich oficerów, wykazuj cych skłonno do wykrzykników czy durnych powtórze . Zamiast tego spojrzałem na człowieka siedz cego przy stole naprzeciw kapitana, Howarda Cummingsa. Cummings, płatnik - mały, pulchny, sympatyczny i niebywale bystry Irlandczyk - był, zaraz po Bullenie, najwa niejsz osob na statku. Nikt tego nie kwestionował, chocia sam Cummings nie dawał odczu , e faktycznie tak jest. Na statku pasa erskim dobry płatnik jest wart tyle złota, ile sam wa y, a Cummings był perł wr cz bezcenn . W ci gu trzech lat jego słu by na „Campari” tarcia, kłopoty i skargi w ród pasa erów były czym w zasadzie niespotykanym. Howard Cummings był geniuszem mediacji, kompromisu, łagodzenia wzzburzonych uczu i w ogóle wła ciwego traktowania ludzi. Kapitan Bullen pr dzej by sobie uci ł praw r k ni pu cił Cummingsa ze statku. Spogl dałem na płatnika z trzech powodów. Po pierwsze, wiedział o wszystkim, co dzieje si na „Campari”, od planowanych tajnych partyjek w salonie telegraficznym, po kłopoty sercowe najmłodszego palacza w kotłowni. Był człowiekiem odpowiedzialnym za wszystkich stewardów na statku. I wreszcie był bliskim, osobistym przyjacielem Bananowych Nóg. Cummings podchwycił moje spojrzenie i potrz sn ł ciemn głow . - Niestety, Johnny. Ja te jestem ciemny jak tabaka w rogu. Widziałem go tu przed kolacj , była prawie za dziesi ósma, kiedy piłem kwaterk z płac cymi go mi. - Kwaterka Cummingsa pochodziła ze specjalnej butelki po whisky, napełnionej tonikiem. - Wła nie był tu White. Mówi, e widział Bensona w apartamencie szóstym, kiedy przygotowywał go na noc, około dwudziestej dwadzie cia... pół godziny temu, nie, prawie czterdzie ci minut. Miał si z nim pó niej spotka , poniewa przez ostatnie kilka lat co noc, o ile pogoda dopisywała, Benson i White spotykali si na pokładzie na papieroska, kiedy pasa erowie siedzieli przy kolacji. - O stałej porze? - przerwałem. - Tak. Koło ósmej trzydzie ci, a nie pó niej ni o ósmej trzydzie ci pi . Ale nie dzisiaj. O ósmej czterdzie ci White zacz ł go szuka w kabinach. Nie było tam po nim ani ladu. Zebrał na poszukiwania z pół tuzina stewardów - i wci nic. Posłał po mnie, a ja przyszedłem do kapitana. A kapitan posłał po mnie, pomy lałem. Jak tylko si kroi brudna robota, to posyłajcie po starego, zaufanego Cartera. Spojrzałem na Bullena. - Poszukiwania, kapitanie? - Wła nie, poruczniku. Cholerny wiat, jedno nieszcz cie za drugim. Byle spokojnie, o ile mo ecie. -Oczywi cie, kapitanie. Czy mog wzi Wilsona, bosmana, kilku stewardów i starszych marynarzy? - Mo esz sobie wzi lorda Dextera i jego rad nadzorcz , je eli pomo e ci to znale Bensona - warkn ł Bullen. - Tak jest. - Odwróciłem si do Cummingsa. - Nie był chory? Mo e miewał zawroty głowy, omdlenia, był podatny na ataki serca itp.? - Miał platfusa, to wszystko - odparł Cummings z u miechem, cho wcale nie było mu do miechu. - W zeszłym miesi cu był na okresowych badaniach lekarskich u doktora Marstona. To pewne na sto procent. A płaskostopie to choroba zawodowa. Znów odwróciłem si do kapitana Bullena.

- Czy mógłbym najpierw prosi o dwadzie cia minut, mo e pół godziny, eby si spokojnie rozejrze , kapitanie? Razem z panem Cummingsem. Zgadza si pan, eby my szukali wsz dzie? - Byle w rozs dnych granicach. - Wsz dzie! - nalegałem. - Inaczej to b dzie tylko strata czasu. Pan o tym wie, kapitanie. - Mój Bo e! To to dopiero par dni od tej historii na Jamajce. Pami tacie, jak zareagowali pasa erowie na celników i ameryka skich marynarzy przeszukuj cych ich kabiny? Radzie nadzorczej to si spodoba! - Podniósł wzrok ze znu eniem. - Przypuszczam, e chodzi ci o kabiny pasa erów? - Załatwimy to bez hałasu. - No, to dwadzie cia minut. Znajdziecie mnie na mostku. Ale nie wle cie nikomu bez potrzeby na odcisk. Po wyj ciu zeszli my na pokład „A” i skr ciwszy w prawo i w lewo, znale li my si w trzydziestometrowej długo ci centralnym korytarzu, rozdzielaj cym apartamenty na pokładzie „A”. Było tam tylko sze apartamentów - po trzy z ka dej strony. Na rodku korytarza White spacerował nerwowo tam i z powrotem. Skin łem na niego, a on ruszył szybko w nasz stron : chudy, łysiej cy facet z wyrazem wiecznego bólu na twarzy, zło ony podwójn niemoc - chroniczn niestrawno ci i nadmiarem skrupulatno ci. - Masz wszystkie klucze, White? - spytałem. - Tak. - wietnie. - Skin łem na pierwsze drzwi po mojej prawej stronie, prowadz ce do apartamentu numer jeden. - Otwórz. Otworzył. Wymin łem go, a za mn płatnik. Nie musieli my zapala wiateł - były wł czone. Zwa ywszy na ceny, jakie płacili pasa erowie „Campari”, pro by o oszcz dzanie energii byłyby strat czasu, wr cz obelg . W apartamentach na „Campari” nie było koi. Stały tam masywne ło a z baldachimami, wyposa one w ukryte cianki boczne, które mo na było szybko podnie na wypadek sztormu. Bior c pod uwag dokładno współczesnych prognoz pogody, woln r k kapitana Bullena w kwestii unikania huraganów oraz skuteczno naszych stabilizatorów firmy Denny- Brown, nie przypuszczam, eby kiedykolwiek te cianki były u ywane. Choroba morska nie miała wst pu na „Campari”. W skład apartamentu wchodziła sypialnia, s siaduj cy z ni salon oraz łazienka, a za ni była jeszcze jedna kabina. Wszystkie okna z taflowego szkła wychodziły na lew burt . Sprawdzili my kabin w minut , zagl daj c pod łó ka, lustruj c szafy, komody, patrz c za kotary, wsz dzie. Nic. Wyszli my. W korytarzu znów skin łem na apartament po przeciwnej stronie. Numer drugi. - Teraz ten - powiedziałem do White'a. - Przykro mi, poruczniku, ale nie mog tego zrobi . Tu mieszka starszy pan z piel gniarkami. Zaniesiono im specjalnie trzy tace, o... niech sprawdz ... tak jest, około szóstej pi tna cie wieczorem, a pan Carreras, ten sam, który dzi wszedł na pokład, dał instrukcje, eby im nie przeszkadza a do rana. - White'owi si to podobało. - Bardzo jasne instrukcje, poruczniku. - Carreras? - Spojrzałem na płatnika. - A co on ma do tego, panie Cummings? - Nie słyszał pan? Wygl da na to, e pan Carreras ojciec jest starszym wspólnikiem jednej z najwi kszych firm prawniczych w tym kraju, „Cerdan i Carreras”. Pan Cerdan, zało yciel firmy, to wła nie staruszek w tym apartamencie. Zdaje si , e od o miu lat jest ci ko sparali owany. Jego ona i syn (Cerdan junior jest, obok Carrerasa, drugim starszym wspólnikiem) maj go cały czas na głowie, a przypuszczam, e staruszek jest uci liwy jak diabli. Rozumiem Carrerasa, który zaproponował, e we mie go w rejs, przede wszystkim po

to, eby Cerdan junior i ona starego mogli troch odetchn . Naturalnie Carreras czuje si za niego odpowiedzialny, wi c pewnie dlatego dał Bensonowi takie polecenie. - On mi nie wygl da na takiego, co to stoi nad grobem - stwierdziłem. - Nikt go przecie nie chce wyko czy , tylko zada mu kilka pyta . I piel gniarkom. White ponownie otworzył usta, chc c zaprotestowa , ale przecisn łem si twardo obok niego i zastukałem do drzwi. Bez odpowiedzi. Odczekałem całe trzydzie ci sekund, po czym zastukałem ponownie, gło niej. Za mn White stał sztywny z obrazy i oburzenia. Zignorowałem go i wła nie unosiłem r k , eby naprawd przyło y w drewno, kiedy usłyszałem jaki szmer i drzwi uchyliły si raptownie. Otworzyła je ni sza z dwóch piel gniarek, ta kr pa. Na głowie miała staromodny, wi zany na tasiemki płócienny czepek; jedn dłoni ciskała lekki, wełniany szlafrok, spoza którego wystawały tylko czubki jej pantofli. wiatło w kabinie było przygaszone, ale dostrzegłem dwa łó ka, w tym jedno wymi te. Wolna dło , któr piel gniarka przecierała oczy, dopowiadała reszt historii. - Najmocniej pani przepraszam -.odezwałem si . - Nie miałem poj cia, e pani ju pi. Jestem pierwszym oficerem, a to jest pan Cummings, płatnik. Zagin ł nasz ochmistrz i zastanawiali my si , czy mo e nie słyszała pani lub nie widziała czego , co mogłoby nam pomóc. - Zagin ł? - Jeszcze bardziej cisn ła szlafrok. - Chce pan powiedzie , e... e po prostu znikn ł? - Powiedzmy, e nie mo emy go znale . Czy mo e nam pani pomóc? - Nie wiem, spałam. Widzi pan - wyja niła - zmieniamy si przy łó ku pana Cerdana co trzy godziny. On przez cały czas musi by pod opiek . Próbowałam si troch zdrzemn , nim nadejdzie moja kolej, eby zmieni pann Werner. - Przepraszam - powtórzyłem. - A wi c nie mo e nam pani pomóc? - Niestety nie. - A mo e pani przyjaciółka, panna Werner, b dzie co wiedziała? - Panna Werner? - Zamrugała. - Ale pana Cerdana nie mo na... - Bardzo prosz . To mo e by powa na sprawa. - Dobrze. - Jak ka da sprawna piel gniarka wiedziała, na ile mo e sobie pozwoli i kiedy nale y ust pi . - Ale musz prosi , eby panowie zachowali spokój i nie sprawiali kłopotu panu Cerdanowi. Nie wspomniała nic o takiej mo liwo ci, e to pan Cerdan nam sprawi kłopoty, cho mogła nas uprzedzi . Kiedy wchodzili my do jego kabiny, siedział na łó ku, z ksi k na kocu przed sob . Wisz ca nad jego głow lampa nocna o wietlała ozdobion purpurowymi kitkami szlafmyc i pogr ała jego twarz w gł bokim cieniu, jednak nie na tyle gł bokim, by ukry wrogi błysk pod prost lini krzaczastych brwi. Ten wrogi błysk, jak mi si zdawało, był równie nieodł cznym elementem jego twarzy, co wielki, haczykowaty nos, stercz cy ponad rzadkimi, białymi w sami. Piel gniarka wprowadziła nas i chciała przedstawi , lecz Cerdan uciszył j rozkazuj cym gestem. Despotyczny jest ten staruch, pomy lałem, w dodatku skory do gniewu i kompletnie niewychowany. - Mam nadziej , e potrafi pan wyja ni to naj cie, mój panie. - Jego głos był dostatecznie lodowaty, by zmrozi polarnego misia. - Có to za zwyczaje, eby wpada tak do mojej prywatnej kabiny bez pozwolenia! - Przeniósł widruj ce spojrzenie na Cummingsa. - Pan. Tak, wła nie pan. Miał pan wyra ne rozkazy, do cholery. Absolutny spokój. Niech no pan si wytłumaczy! - Brak mi słów, eby wyrazi , jak bardzo mi przykro, panie Cerdan - powiedział gładko Cummings. - To tylko nadzwyczajne okoliczno ci...

- Bzdury! - Je eli ten stary bałwan miał jaki cel w yciu, to w ka dym razie nie mogła to by ch prze ycia przyjaciół: on ich stracił, nim jeszcze wyszedł ze łobka. -Amanda! Złap kapitana przez telefon! Byle szybko! Wysoka, chuda piel gniarka, siedz ca na krze le z wysokim oparciem, zacz ła składa le c na jej kolanach robótk - niemal sko czon , bladoniebiesk kamizelk - lecz machn łem r k , eby nie wstawała. - Nie ma potrzeby wzywa kapitana, panno Werner. On o tym wie... to on nas tu przysłał. Mamy tylko male k pro b do pani i pana Cerdana... - A ja mam male k pro b do pana. - Jego głos przeszedł w falset, z podniecenia, gniewu, wieku lub ze wszystkich tych powodów razem. - Wyno si pan st d do diabła! Zamierzałem wzi gł bszy oddech, aby odzyska równowag , lecz nawet ta dwu, trzysekundowa przerwa przy pieszyłaby tylko nast pny wybuch, tote odrzekłem natychmiast: - Dobrze. Ale najpierw chciałbym si dowiedzie , czy pan lub panna Werner nie słyszeli cie jakich dziwnych, niezwykłych odgłosów w ci gu ostatniej godziny lub czy nie widzieli cie czego , co wydało si wam podejrzane. Zagin ł nasz ochmistrz. Jak dot d nie wykryli my niczego, co mogłoby wyja ni jego znikni cie. - Zagin ł, co? - parskn ł Cerdan. - Pewnie pijany albo pi. Albo jedno i drugie - dorzucił po chwili. - On nie jest tego typu człowiekiem - wtr cił spokojnie Cummings. - Mo e nam pan pomóc? - Niestety, panowie - odparła panna Werner niskim, ochrypłym głosem. - Niczego nie widziały my ani nie słyszały my. Nic takiego, co mogłoby si wam przyda . Ale je eli mogłyby my w czym pomóc... - Nie macie do roboty nic poza wasz prac - przerwał szorstko Cerdan. - Nie mo emy wam pomóc, panowie. Dobranoc. Na korytarzu pozwoliłem sobie na długi, gł boki wydech, który, jak mi si zdawało, wstrzymywałem przez ostatnie dwie minuty, i zwróciłem si do Cummingsa: - Nie mam poj cia, ile ten stary cymbał płaci za kabin , ale i tak policzyli mu za mało - powiedziałem z gorycz . - Teraz rozumiem, dlaczego pani Cerdan i Cerdan junior byli szcz liwi, e chwilowo b d go mieli z głowy - zgodził si Cummings. Zwa ywszy, e wyszło to od niewzruszonego, dyplomatycznego płatnika, był to wyraz skrajnego pot pienia. Cummings zerkn ł na zegarek. - Nigdzie nie dojechali my, co? A za pi tna cie, dwadzie cia minut pasa erowie zaczn napływa do kabin. Mo e pan sko czy tutaj, a ja z Whitem zejd na dół? - Zgoda. Dziesi minut. - Wzi łem klucze od White'a i zabrałem si za pozostałe cztery apartamenty, Cummings za zszedł z Whitem do sze ciu na dolnym pokładzie. Dziesi minut pó niej, bez najmniejszych rezultatów w pierwszych trzech apartamentach, dotarłem do ostatniego - wielkiego, pierwszego od dziobu po lewej stronie statku, zajmowanego przez Juliusa Beresforda i jego rodzin . Przeszukałem kabin Beresforda i jego ony - a teraz ju szukałem na serio, nie tylko Bensona, lecz wszelkich mo liwych ladów - ale znowu nic. To samo w salonie i łazience. Przeszedłem do drugiej, mniejszej kabiny, zajmowanej przez córk Beresfordów. Za meblami nic, za kotarami nic, pod łó kiem z baldachimem te nic. Ruszyłem do tylnej grodzi i przesun łem rozsuwane drzwi, odsłaniaj c wielk garderob , zajmuj c cał cian kabiny. W ciennej szafie ujrzałem pewnie z sze dziesi t czy siedemdziesi t wieszaków, a je li na którym z nich wisiało mniej ni dwie cie, trzysta dolców, to mam kiepskie oko. Torowałem sobie drog w ród Balenciagów, Diorów i Givenchych, zagl daj c pod nie i za nie. Bez sktuku. Zasun łem drzwi i ruszyłem do mniejszej szafy w rogu pokoju. Była pełna futer, płaszczy, czapek i etoli. Nie miałem poj cia, po jakie licho kto chciałby ci gn ze sob to

wszystko na Karaiby. Dotkn łem szczególnie pi knego, długiego futra i odsuwałem je na bok, by zajrze w ciemno za nim, kiedy usłyszałem cichy szcz k, jakby zwalnianej klamki, i głos: - To rzeczywi cie pi kne norki, prawda, panie Carter? Dla pana s pewnie warte tyle, co dwuletnia pensja.

Susan Beresford była pi kna, to fakt. Idealny owal jej twarzy, wydatne ko ci policzkowe, błyszcz ce kasztanowe włosy i o dwa odcienie ciemniejsze brwi oraz najbardziej zielone oczy, jakie sobie mo na wyobrazi , sprawiały, e wszyscy oficerowie na statku chodzili po cianach, nawet ci, których zadr czała na mier . Wszyscy z wyj tkiem Cartera. Nieustanny wyraz chłodnego rozbawienia na twarzy niespecjalnie mnie poci ga. Teraz jednak nie miałem powodu, eby si na to uskar a . Nie była ani chłodna, ani rozbawiona. Dwie ciemnoczerwone plamy gniewu - a mo e zabarwione nieco strachem? - pojawiły si na jej opalonych policzkach, a je eli jej twarz nie wyra ała jeszcze reakcji kogo , kto niespodziewanie natkn ł si na wyj tkowo odra aj cego karalucha, to wida było, e nast pi to niedługo - skrzywienie k cika jej ust mo na było zmierzy bez pomocy mikromierza. Pu ciłem norki i zamkn łem drzwi szafy. - Nie powinna pani tak wpada na ludzi - powiedziałem z wyrzutem. - Powinna pani była zapuka . - Powinnam była... - Zacisn ła wargi. Wci jeszcze nie była rozbawiona. - Co pan chciał zrobi z tym futrem? - Nic. Nie nosz norek, panno Beresford. le na mnie le . - U miechn łem si , lecz ona nie. - Zaraz to wyja ni . - Z pewno ci . - Była ju na wpół za drzwiami. - Wolałabym jednak, eby pan to wyja nił mojemu ojcu. - Jak pani sobie yczy - odparłem swobodnie. - Ale prosz si po pieszy , mam piln robot . Niech pani skorzysta z tego telefonu. A mo e ja mam to zrobi ? - Niech pan zostawi ten telefon - odrzekła z irytacj . Westchn ła, zamkn ła drzwi i oparła si o nie, ja za musiałem przyzna , e ka de drzwi, nawet te wyło one kosztown boazeri na „Campari”, wygl dały o niebo lepiej, gdy stanowiły tło dla Susan Beresford. Potrz sn ła głow i od stóp do głów obdarzyła mnie spojrzeniem wstrz saj co zielonych oczu. - Mog sobie wyobrazi wiele rzeczy, ale jako nie widz naszego nieocenionego pierwszego oficera uciekaj cego w szalupie na bezludn wysp z moimi norkami na rufie. - Wraca do normy, stwierdziłem z alem. - Zreszt , po co miałby pan to robi ? W tamtej szufladzie le y pi dziesi t tysi cy dolarów w bi uterii. - Przegapiłem j - przyznałem. - Nie zagl dałem do szuflad. Szukam człowieka, który jest chory, nieprzytomny lub w jeszcze gorszym stanie, a Benson nie zmie ciłby si w adnej z szuflad, jakie mi si zdarzyło ogl da . - Benson? Nasz ochmistrz? Ten miły człowiek? - Zrobiła kilka kroków w moj stron , a ja poczułem dziwn przyjemno , widz c błysk zatroskania w jej oczach. - Zagin ł? Powiedziałem jej wszystko, co sam wiedziałem. Nie trwało to długo. Kiedy sko czyłem, stwierdziła: - Te co ! Tyle zachodu o nic. Mógł si wybra na spacer, przysi sobie gdzie czy zapali , a tymczasem pierwsze, co pan robi, to przeszukuje kabiny... - Nie zna pani Bensona, panno Beresford. Nigdy w yciu nie opu cił pomieszcze pasa erskich przed jedenast w nocy. Mniej by nas zaniepokoiło, gdyby si okazało, e oficer wachtowy zszedł z mostka lub e sternik porzucił koło. Przepraszam na moment. - Otworzyłem drzwi kabiny, chc c zlokalizowa ródło d wi ków na zewn trz, i w gł bi korytarza ujrzałem White’a i drugiego stewarda. Oczy White'a rozbłysły na mój widok, lecz zaraz pociemniały, gdy ujrzał za moimi plecami Susan Beresford. Jego poczucie przyzwoito ci brało tej nocy t gie baty.