andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Alistair MacLean - Złota zemsta

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Alistair MacLean - Złota zemsta.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera M MacLean Alistar
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1089 stron)

ALISTAIR MACLEAN Zlota Zemsta

SIMON GANDOLFI PRZEŁOŻYŁ GRZEGORZ WOŹNIAK TYTUŁ ORYGINAŁU: GOLDEN VENGEANCE (THIRD IN ALISTAIR MACLEAN'S GOLDEN GIRL SERIES) PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję Marii Nielsen za cierpliwość, zachętę, a nade wszystko za cenną dokumentację dotyczącą Filipin. Dziękuję także Beldonowi

Butterfieldowi za gościnność i pomoc, jaką mi okazał w Mexico City, gdy powstawał drugi szkic niniejszej książki. Słowa wdzięczności kieruję również do pracowników American Airlines, moich wspaniałych przewodników po labiryntach niezliczonych międzynarodowych portów lotniczych. Dla Antony'ego i Caroline w prezencie ślubnym

PROLOG W rękach ściskał snajperski manlicher kaliber.9. Był niewielkiego wzrostu. Mówiono, że pochodził z Hiszpanii lub Ameryki Południowej, a w branży zwano go Sin, od hiszpańskiego sin error – bezbłędny, bo nigdy nie chybiał. Leżał na kawałku styropianu wewnątrz hebanowej trumny, która znajdowała się w staromodnym karawanie z rzeźbionymi w mahoniu kolumnami i otwartymi bokami, jak – nie przymierzając – stylowe, wiktoriańskie łoże. Silnik zagrzał

się na zatłoczonych ulicach Hongkongu i gdy przejeżdżali przez kutą bramę cmentarza, z chłodnicy buchnęła para. Kierowca skręcił na trawnik. Karawan zakołysał się na krawężniku i wolno potoczył po pochyłości. Sin odsunął ruchomą deskę trumny. Z zewnątrz otwór przystawiały sztuczne lilie plastikowego wieńca. Popatrzył na równe rzędy kamiennych nagrobków na zboczu i gdy w polu widzenia pojawił się świeżo wykopany grób, zastukał dwukrotnie w wieko, dając znać

kierowcy, że już. Do mogiły znajdującej się w połowie wzgórza było nie więcej niż sto metrów. Dwóch pracowników cmentarza układało właśnie płaty plastikowej, zielonej darni na czerwieniejącej w słońcu i połyskującej rosą ziemi. Zapiszczały resory, karawan zakołysał się, gdy zwalisty, skośnooki kierowca wygramolił się z szoferki. Wyciągnął z kieszeni szwajcarski składany nóż wojskowy i jednym ruchem przebił gumę w lewym przednim kole. Niespiesznie obszedł pojazd, po czym ze schowka obok trumny

wyjął podnośnik i klucze. Wyciągniętym ku górze kciukiem dał znak Sinowi, że wszystko jest w porządku. Zdjął uszkodzone koło i zaczął toczyć je w stronę cmentarnej bramy. Pogrzeb Mai'sin Jasmine Li, wnuczki sir Philipa Li, zaczął się trzy godziny później. Był piątek. Powietrze parne, jak zawsze gdy zaczynała się pora tajfunów. Ceremonię prowadził biskup obrządku episkopalnego. W sprawozdaniach prasowych zastanawiano się później, czy uroczystość oznaczała kres najbrutalniejszej wojny na

szczycie hongkongijskiej finansjery, czy tylko zawieszenie broni. W pogrzebie wzięło udział dwóch głównych przeciwników: sir Philip Li – co było oczywiste – oraz Wong Fu – co było absolutnym zaskoczeniem, różniło ich bowiem wszystko: interesy, pochodzenie, a nade wszystko sposób postępowania. Sir Philipa Li szanowano jako seniora starej finansjery w Hongkongu. Należał do tych, którzy uważają, że majątek i pieniądze to nie tylko przywileje, ale także obowiązki wobec społeczeństwa. Zasiadał więc w

radach wielu fundacji dobroczynnych, zabierał głos na temat przyszłości kolonii i brał udział z ramienia rządu brytyjskiego w negocjacjach z Pekinem w sprawie przekazania władzy. (W 1997 roku – jak wiadomo – upływa termin brytyjskiej dzierżawy Hongkongu i dawny klejnot Korony przejmie Chińska Republika Ludowa). Zapraszano go na posiedzenia Komisji Spraw Zagranicznych Senatu Stanów Zjednoczonych i zasiadał w Komitecie Doradczym Banku Światowego ds. Azji. Interesy swego imperium

prowadził w tradycyjnym, paternalistycznym stylu. O jego dobroci i uprzejmości opowiadano legendy: fundował stypendia, by nie marnował się jakiś obiecujący talent, wysyłał czek do szpitala, gdy trzeba było pokryć koszty czyjegoś leczenia. Takimi czynami zyskał sobie większą wdzięczność ludzi niż dużymi sumami pieniędzy, które przelewał na konta fundacji dobroczynnych. Dziesiątki wiązanek i wieńców pokrywających grób były bardziej wyrazem wdzięczności wobec sir Philipa niż hołdem dla zmarłej wnuczki.

Ceniono go także za działalność na polu kultury. Za młodu studiował literaturę francuską w Oksfordzie, w Princeton zrobił dyplom z ekonomii i w obu uczelniach ufundował katedry sinologii. Zasiadał w radzie powierniczej Opery Królewskiej. Hojnie łożył na nowojorską Metropolitan Opera. Powiadano, że jego kolekcja szkła i jedwabnych kobierców modlitewnych nie ma sobie równej w świecie. Mówił znakomicie po francusku i hiszpańsku. Wiele podróżował – przyjmowano go w

pałacach prezydenckich i urzędach premierów, witano na uniwersytetach. Z równą swobodą poruszał się w świecie polityki, co i wśród światowej elity intelektualnej. Cieszył się zaufaniem swoich kolegów finansistów, którzy cenili jego zdanie. Nikogo więc nie dziwiło, że w uroczystości pogrzebowej wziął udział sir Euan Wiley, prezes zarządu Cairns Oliver. Był to subtelny dowód powiązań sir Philipa z wielkim zagranicznym hongiem. W przeciwieństwie do sir Philipa Li, zawsze tajemniczy

Wong Fu reprezentował tzw. nowe pieniądze. Jego szanghajski akcent zdradzał dość skromne pochodzenie, choć niczego nie można było powiedzieć z całą pewnością. O wszystkim, co tyczyło osoby Wong Fu, mówiono "podobno". Podobno więc nosił tradycyjne, chińskie nakrycie głowy, podobno zawsze korzystał z tłumacza w czasie oficjalnych konferencji i podobno kierował swoim imperium za pomocą telefonu oraz grupki zaufanych osób i niemal nigdy nie opuszczał swego apartamentu na ostatnim piętrze wieżowca Wong Fu przy

prestiżowej Connaught Road. Jedno tylko wiedziano z całą pewnością – nie znosił fotografów, czego dowodem były setki roztrzaskanych przez jego goryli aparatów należących do tych, którzy podjęli ryzyko licząc, że się uda. Jednak zdjęcia Wong Fu nie znajdziecie w żadnej agencji, żadnej firmie prasowej i w ogóle nigdzie. Dzięki temu tajemniczy Wong Fu mógł poruszać się po Hongkongu nie obawiając się, że zostanie rozpoznany. I oto teraz przybył na pogrzeb wnuczki swego rywala! Wszyscy Wyciągali szyje, żeby

zajrzeć do jego mercedesa, gdy nieliczna grupka żałobników, których zaproszono do udziału w ceremonii, udawała się na cmentarz. W oczach gapiów, którzy zgromadzili się przed bramą, kawalkada samochodów wiozących wielkich i szlachetnych, czy raczej – co będzie ściślejsze – wielkich i potężnych, przypominała paradę gwiazd przed rozdaniem Oscarów. Zapewne współczuli sir Philipowi, ale zmarła nie budziła żadnych emocji. Urodziła się i wychowała w Stanach Zjednoczonych, tu, w

Hongkongu, nikt jej nie znał, a wypadek samochodowy, w którym straciła życie, wyglądał jak setki innych, więc niewiele o nim mówiono. Prawda tymczasem była znacznie bardziej skomplikowana i okrutna, niż można by to sobie wyobrazić.

1 Siedem tysięcy wysp i wysepek wchodzących w skład Filipin rozsypało się po Morzu Południowochińskim jak paciorki z rozerwanego sznura korali. Na południe od Filipin leży wyspa Kalimatan, której północna część, Sabah, stanowi prowincję Malezji. Tędy właśnie, przesmykiem między Malezją a Filipinami, liczącym w najwęższym miejscu ledwie dwanaście mil morskich, biegnie jeden z najbardziej uczęszczanych i niebezpiecznych szlaków żeglugowych w świecie. Według danych

Międzynarodowego Biura Żeglugi tu właśnie notuje się najwięcej napadów pirackich. W mdłym świetle księżyca, za rafą osłaniającą najbardziej na południe wysuniętą część archipelagu, połyskiwał skrawek plaży, ale nawet najbystrzejsze oko nie wyłowiłoby z ciemności dwóch smukłych jak strzały, czarnych łodzi, które czekały w mroku za koralową skałą. Długie na osiemnaście metrów, szerokie na półtora mogły ciąć wodę jak brzytwy. Przed wywrotką zabezpieczały je pływaki wysunięte daleko w bok na

bambusowych prętach. Dzięki potężnym silnikom nawet przy pełnym obciążeniu rozwijały prędkość czterdziestu węzłów. Wysoki brzeg zasłaniał od wiatru, rafa – od oceanicznej fali. Basligi – jak nazywano łodzie tego typu – unosiły się na gładkiej wodzie zatoki lekko jak drapieżne ptaki czyhające na ofiarę – piękne, lecz wróżące śmierć. Załogę każdej łodzi stanowiło osiemnastu Filipińczyków, muzułmanów z plemienia Badjao. Wszyscy byli niscy i drobnej budowy. Teraz przekomarzali się z

cicha, oczekując na sygnał rozpoczynający polowanie na ofiarę. Inaczej Chińczycy. Było ich czterech. Milczeli i w ogóle zachowywali powagę, jak przystało na zawodowców – specjalistów od mokrej roboty. Wszyscy byli dłużnikami Wong Fu, najbogatszego spośród tych, którzy przybyli do Hongkongu po upadku Czang Kaj-szeka i jego Kuomintangu w Chinach. Dług do spłacenia miał cenę krwi. Ci współcześni piraci byli uzbrojeni w szybkostrzelne – dwieście pocisków na minutę – automaty Kałasznikowa model 47. Mieli

także noże – ostre jak lancet barongi, a dwóch z nich dodatkowo po kilka granatów przy pasach. Najstarszy, dowódca, przykucnął przy radarze. Uważnie śledził błyszczący punkt na ekranie. Trzytysięcznik w dziewiczym rejsie z Korei Południowej do Davao na Filipinach i dalej do Singapuru był ich celem. Motorowiec Ts'ai Yen miał sto metrów długości i dwadzieścia w najszerszym punkcie kadłuba. W ładowniach miał miejsce na dwa tysiące ton drobnicy. Diesle firmy

Mann gwarantowały szybkość osiemnastu węzłów. Był to jednak dziewiczy rejs frachtowca i główny mechanik oszczędzał maszyny, zredukował więc obroty do dwóch trzecich. Ts'ai Yen niósł filipińską banderę. Armator – South Asia Sail & Steam Ship Company – zarejestrował frachtowiec w Manilii i nazwa stolicy Filipin widniała na rufie jako port macierzysty, choć w rzeczywistości statek był najnowszym nabytkiem towarowo-pasażerskiej floty sir Philipa Li z Hongkongu. Załoga liczyła ośmiu

filipińskich marynarzy, kapitan pochodził z Chorwacji, pierwszy oficer z Seszeli, drugi z Hongkongu, a pierwszy i drugi mechanik legitymowali się paszportami z Tajwanu. W przesmyku między Kalimatanem a Filipinami było tłoczno jak na autostradzie. Radar sygnalizował obecność trzydziestu dwóch innych statków, więc kapitan z pierwszym oficerem nie schodzili z mostka. Drugi oficer, wysoki młody Chińczyk, stał w cieniu szalupy ratunkowej i obserwował jedyną pasażerkę w tym rejsie – pannę Jasmine Li.

Jasmine – czy jak ją zwano w rodzinie i wśród przyjaciół Jay – liczyła sobie dwadzieścia dwa lata. Była jedyną córką Petera Li, młodszego z synów sir Philipa, naturalizowanego, podobnie jak jej matka, obywatela USA. Rodzice nie żyli, zginęli z rąk przypadkowych rabusiów w Waszyngtonie i dziadek zażyczył sobie, aby Jay zamieszkała w Hongkongu. Rodzina matki, jak również małżonka sir Philipa przekonali jednak seniora, aby Jay najpierw ukończyła naukę w Stanach. Zapisano ją więc do ekskluzywnej szkoły prywatnej w