SIMON GANDOLFI
PRZEŁOŻYŁ
GRZEGORZ WOŹNIAK
TYTUŁ ORYGINAŁU:
GOLDEN
VENGEANCE
(THIRD IN ALISTAIR
MACLEAN'S GOLDEN GIRL
SERIES)
PODZIĘKOWANIA
Serdecznie dziękuję Marii
Nielsen za cierpliwość, zachętę, a
nade wszystko za cenną
dokumentację dotyczącą Filipin.
Dziękuję także Beldonowi
Butterfieldowi za gościnność i
pomoc, jaką mi okazał w Mexico
City, gdy powstawał drugi szkic
niniejszej książki. Słowa
wdzięczności kieruję również do
pracowników American Airlines,
moich wspaniałych przewodników
po labiryntach niezliczonych
międzynarodowych portów
lotniczych.
Dla Antony'ego i Caroline w
prezencie ślubnym
PROLOG
W rękach ściskał snajperski
manlicher kaliber.9. Był
niewielkiego wzrostu. Mówiono,
że pochodził z Hiszpanii lub
Ameryki Południowej, a w branży
zwano go Sin, od
hiszpańskiego sin error –
bezbłędny, bo nigdy nie chybiał.
Leżał na kawałku styropianu
wewnątrz hebanowej trumny,
która znajdowała się w
staromodnym karawanie z
rzeźbionymi w mahoniu
kolumnami i otwartymi bokami,
jak – nie przymierzając – stylowe,
wiktoriańskie łoże. Silnik zagrzał
się na zatłoczonych ulicach
Hongkongu i gdy przejeżdżali
przez kutą bramę cmentarza, z
chłodnicy buchnęła para.
Kierowca skręcił na trawnik.
Karawan zakołysał się na
krawężniku i wolno potoczył po
pochyłości.
Sin odsunął ruchomą deskę
trumny. Z zewnątrz otwór
przystawiały sztuczne lilie
plastikowego wieńca. Popatrzył
na równe rzędy kamiennych
nagrobków na zboczu i gdy w
polu widzenia pojawił się świeżo
wykopany grób, zastukał
dwukrotnie w wieko, dając znać
kierowcy, że już. Do mogiły
znajdującej się w połowie wzgórza
było nie więcej niż sto metrów.
Dwóch pracowników cmentarza
układało właśnie płaty
plastikowej, zielonej darni na
czerwieniejącej w słońcu i
połyskującej rosą ziemi.
Zapiszczały resory, karawan
zakołysał się, gdy zwalisty,
skośnooki kierowca wygramolił
się z szoferki. Wyciągnął z
kieszeni szwajcarski składany nóż
wojskowy i jednym ruchem przebił
gumę w lewym przednim kole.
Niespiesznie obszedł pojazd, po
czym ze schowka obok trumny
wyjął podnośnik i klucze.
Wyciągniętym ku górze kciukiem
dał znak Sinowi, że wszystko jest
w porządku. Zdjął uszkodzone
koło i zaczął toczyć je w stronę
cmentarnej bramy.
Pogrzeb Mai'sin Jasmine Li,
wnuczki sir Philipa Li, zaczął się
trzy godziny później. Był piątek.
Powietrze parne, jak zawsze gdy
zaczynała się pora tajfunów.
Ceremonię prowadził biskup
obrządku episkopalnego. W
sprawozdaniach prasowych
zastanawiano się później, czy
uroczystość oznaczała kres
najbrutalniejszej wojny na
szczycie hongkongijskiej
finansjery, czy tylko zawieszenie
broni. W pogrzebie wzięło udział
dwóch głównych przeciwników:
sir Philip Li – co było oczywiste –
oraz Wong Fu – co było
absolutnym zaskoczeniem,
różniło ich bowiem wszystko:
interesy, pochodzenie, a nade
wszystko sposób postępowania.
Sir Philipa Li szanowano jako
seniora starej finansjery w
Hongkongu. Należał do tych,
którzy uważają, że majątek i
pieniądze to nie tylko przywileje,
ale także obowiązki wobec
społeczeństwa. Zasiadał więc w
radach wielu fundacji
dobroczynnych, zabierał głos na
temat przyszłości kolonii i brał
udział z ramienia rządu
brytyjskiego w negocjacjach z
Pekinem w sprawie przekazania
władzy. (W 1997 roku – jak
wiadomo – upływa termin
brytyjskiej dzierżawy Hongkongu i
dawny klejnot Korony przejmie
Chińska Republika Ludowa).
Zapraszano go na posiedzenia
Komisji Spraw Zagranicznych
Senatu Stanów Zjednoczonych i
zasiadał w Komitecie Doradczym
Banku Światowego ds. Azji.
Interesy swego imperium
prowadził w tradycyjnym,
paternalistycznym stylu. O jego
dobroci i uprzejmości opowiadano
legendy: fundował stypendia, by
nie marnował się jakiś obiecujący
talent, wysyłał czek do szpitala,
gdy trzeba było pokryć koszty
czyjegoś leczenia. Takimi czynami
zyskał sobie większą wdzięczność
ludzi niż dużymi sumami
pieniędzy, które przelewał na
konta fundacji dobroczynnych.
Dziesiątki wiązanek i wieńców
pokrywających grób były bardziej
wyrazem wdzięczności wobec sir
Philipa niż hołdem dla zmarłej
wnuczki.
Ceniono go także za
działalność na polu kultury. Za
młodu studiował literaturę
francuską w Oksfordzie, w
Princeton zrobił dyplom z
ekonomii i w obu uczelniach
ufundował katedry sinologii.
Zasiadał w radzie powierniczej
Opery Królewskiej. Hojnie łożył na
nowojorską Metropolitan Opera.
Powiadano, że jego kolekcja szkła
i jedwabnych kobierców
modlitewnych nie ma sobie
równej w świecie.
Mówił znakomicie po
francusku i hiszpańsku. Wiele
podróżował – przyjmowano go w
pałacach prezydenckich i
urzędach premierów, witano na
uniwersytetach. Z równą swobodą
poruszał się w świecie polityki, co
i wśród światowej elity
intelektualnej. Cieszył się
zaufaniem swoich kolegów
finansistów, którzy cenili jego
zdanie. Nikogo więc nie dziwiło,
że w uroczystości pogrzebowej
wziął udział sir Euan Wiley, prezes
zarządu Cairns Oliver. Był to
subtelny dowód powiązań sir
Philipa z wielkim zagranicznym
hongiem.
W przeciwieństwie do sir
Philipa Li, zawsze tajemniczy
Wong Fu reprezentował tzw. nowe
pieniądze. Jego szanghajski
akcent zdradzał dość skromne
pochodzenie, choć niczego nie
można było powiedzieć z całą
pewnością. O wszystkim, co
tyczyło osoby Wong Fu, mówiono
"podobno". Podobno więc nosił
tradycyjne, chińskie nakrycie
głowy, podobno zawsze korzystał
z tłumacza w czasie oficjalnych
konferencji i podobno kierował
swoim imperium za pomocą
telefonu oraz grupki zaufanych
osób i niemal nigdy nie opuszczał
swego apartamentu na ostatnim
piętrze wieżowca Wong Fu przy
prestiżowej Connaught Road.
Jedno tylko wiedziano z całą
pewnością – nie znosił
fotografów, czego dowodem były
setki roztrzaskanych przez jego
goryli aparatów należących do
tych, którzy podjęli ryzyko licząc,
że się uda. Jednak zdjęcia Wong
Fu nie znajdziecie w żadnej
agencji, żadnej firmie prasowej i w
ogóle nigdzie. Dzięki temu
tajemniczy Wong Fu mógł
poruszać się po Hongkongu nie
obawiając się, że zostanie
rozpoznany. I oto teraz przybył na
pogrzeb wnuczki swego rywala!
Wszyscy Wyciągali szyje, żeby
zajrzeć do jego mercedesa, gdy
nieliczna grupka żałobników,
których zaproszono do udziału w
ceremonii, udawała się na
cmentarz.
W oczach gapiów, którzy
zgromadzili się przed bramą,
kawalkada samochodów
wiozących wielkich i
szlachetnych, czy raczej – co
będzie ściślejsze – wielkich i
potężnych, przypominała paradę
gwiazd przed rozdaniem Oscarów.
Zapewne współczuli sir Philipowi,
ale zmarła nie budziła żadnych
emocji. Urodziła się i wychowała
w Stanach Zjednoczonych, tu, w
Hongkongu, nikt jej nie znał, a
wypadek samochodowy, w którym
straciła życie, wyglądał jak setki
innych, więc niewiele o nim
mówiono. Prawda tymczasem
była znacznie bardziej
skomplikowana i okrutna, niż
można by to sobie wyobrazić.
1
Siedem tysięcy wysp i
wysepek wchodzących w skład
Filipin rozsypało się po Morzu
Południowochińskim jak paciorki
z rozerwanego sznura korali. Na
południe od Filipin leży wyspa
Kalimatan, której północna część,
Sabah, stanowi prowincję Malezji.
Tędy właśnie, przesmykiem
między Malezją a Filipinami,
liczącym w najwęższym miejscu
ledwie dwanaście mil morskich,
biegnie jeden z najbardziej
uczęszczanych i niebezpiecznych
szlaków żeglugowych w świecie.
Według danych
Międzynarodowego Biura Żeglugi
tu właśnie notuje się najwięcej
napadów pirackich.
W mdłym świetle księżyca, za
rafą osłaniającą najbardziej na
południe wysuniętą część
archipelagu, połyskiwał skrawek
plaży, ale nawet najbystrzejsze
oko nie wyłowiłoby z ciemności
dwóch smukłych jak strzały,
czarnych łodzi, które czekały w
mroku za koralową skałą. Długie
na osiemnaście metrów, szerokie
na półtora mogły ciąć wodę jak
brzytwy. Przed wywrotką
zabezpieczały je pływaki
wysunięte daleko w bok na
bambusowych prętach. Dzięki
potężnym silnikom nawet przy
pełnym obciążeniu rozwijały
prędkość czterdziestu węzłów.
Wysoki brzeg zasłaniał od wiatru,
rafa – od oceanicznej fali. Basligi
– jak
nazywano łodzie tego typu –
unosiły się na gładkiej wodzie
zatoki lekko jak drapieżne ptaki
czyhające na ofiarę – piękne, lecz
wróżące śmierć.
Załogę każdej łodzi stanowiło
osiemnastu Filipińczyków,
muzułmanów z plemienia Badjao.
Wszyscy byli niscy i drobnej
budowy. Teraz przekomarzali się z
cicha, oczekując na sygnał
rozpoczynający polowanie na
ofiarę. Inaczej Chińczycy. Było ich
czterech. Milczeli i w ogóle
zachowywali powagę, jak
przystało na zawodowców –
specjalistów od mokrej roboty.
Wszyscy byli dłużnikami Wong
Fu, najbogatszego spośród tych,
którzy przybyli do Hongkongu po
upadku Czang Kaj-szeka i jego
Kuomintangu w Chinach. Dług do
spłacenia miał cenę krwi. Ci
współcześni piraci byli uzbrojeni
w szybkostrzelne – dwieście
pocisków na minutę – automaty
Kałasznikowa model 47. Mieli
także noże – ostre jak lancet
barongi, a dwóch z nich
dodatkowo po kilka granatów
przy pasach.
Najstarszy, dowódca,
przykucnął przy radarze. Uważnie
śledził błyszczący punkt na
ekranie. Trzytysięcznik w
dziewiczym rejsie z Korei
Południowej do Davao na
Filipinach i dalej do Singapuru był
ich celem.
Motorowiec Ts'ai Yen miał sto
metrów długości i dwadzieścia w
najszerszym punkcie kadłuba. W
ładowniach miał miejsce na dwa
tysiące ton drobnicy. Diesle firmy
Mann gwarantowały szybkość
osiemnastu węzłów. Był to jednak
dziewiczy rejs frachtowca i
główny mechanik oszczędzał
maszyny, zredukował więc obroty
do dwóch trzecich. Ts'ai Yen niósł
filipińską banderę. Armator –
South Asia Sail & Steam Ship
Company – zarejestrował
frachtowiec w Manilii i nazwa
stolicy Filipin widniała na rufie
jako port macierzysty, choć w
rzeczywistości statek był
najnowszym nabytkiem
towarowo-pasażerskiej floty sir
Philipa Li z Hongkongu.
Załoga liczyła ośmiu
filipińskich marynarzy, kapitan
pochodził z Chorwacji, pierwszy
oficer z Seszeli, drugi z
Hongkongu, a pierwszy i drugi
mechanik legitymowali się
paszportami z Tajwanu. W
przesmyku między Kalimatanem a
Filipinami było tłoczno jak na
autostradzie. Radar sygnalizował
obecność trzydziestu dwóch
innych statków, więc kapitan z
pierwszym oficerem nie schodzili
z mostka. Drugi oficer, wysoki
młody Chińczyk, stał w cieniu
szalupy ratunkowej i obserwował
jedyną pasażerkę w tym rejsie –
pannę Jasmine Li.
Jasmine – czy jak ją zwano w
rodzinie i wśród przyjaciół Jay –
liczyła sobie dwadzieścia dwa
lata. Była jedyną córką Petera Li,
młodszego z synów sir Philipa,
naturalizowanego, podobnie jak
jej matka, obywatela USA.
Rodzice nie żyli, zginęli z rąk
przypadkowych rabusiów w
Waszyngtonie i dziadek zażyczył
sobie, aby Jay zamieszkała w
Hongkongu. Rodzina matki, jak
również małżonka sir Philipa
przekonali jednak seniora, aby
Jay najpierw ukończyła naukę w
Stanach. Zapisano ją więc do
ekskluzywnej szkoły prywatnej w
ALISTAIR MACLEAN Zlota Zemsta
SIMON GANDOLFI PRZEŁOŻYŁ GRZEGORZ WOŹNIAK TYTUŁ ORYGINAŁU: GOLDEN VENGEANCE (THIRD IN ALISTAIR MACLEAN'S GOLDEN GIRL SERIES) PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję Marii Nielsen za cierpliwość, zachętę, a nade wszystko za cenną dokumentację dotyczącą Filipin. Dziękuję także Beldonowi
Butterfieldowi za gościnność i pomoc, jaką mi okazał w Mexico City, gdy powstawał drugi szkic niniejszej książki. Słowa wdzięczności kieruję również do pracowników American Airlines, moich wspaniałych przewodników po labiryntach niezliczonych międzynarodowych portów lotniczych. Dla Antony'ego i Caroline w prezencie ślubnym
PROLOG W rękach ściskał snajperski manlicher kaliber.9. Był niewielkiego wzrostu. Mówiono, że pochodził z Hiszpanii lub Ameryki Południowej, a w branży zwano go Sin, od hiszpańskiego sin error – bezbłędny, bo nigdy nie chybiał. Leżał na kawałku styropianu wewnątrz hebanowej trumny, która znajdowała się w staromodnym karawanie z rzeźbionymi w mahoniu kolumnami i otwartymi bokami, jak – nie przymierzając – stylowe, wiktoriańskie łoże. Silnik zagrzał
się na zatłoczonych ulicach Hongkongu i gdy przejeżdżali przez kutą bramę cmentarza, z chłodnicy buchnęła para. Kierowca skręcił na trawnik. Karawan zakołysał się na krawężniku i wolno potoczył po pochyłości. Sin odsunął ruchomą deskę trumny. Z zewnątrz otwór przystawiały sztuczne lilie plastikowego wieńca. Popatrzył na równe rzędy kamiennych nagrobków na zboczu i gdy w polu widzenia pojawił się świeżo wykopany grób, zastukał dwukrotnie w wieko, dając znać
kierowcy, że już. Do mogiły znajdującej się w połowie wzgórza było nie więcej niż sto metrów. Dwóch pracowników cmentarza układało właśnie płaty plastikowej, zielonej darni na czerwieniejącej w słońcu i połyskującej rosą ziemi. Zapiszczały resory, karawan zakołysał się, gdy zwalisty, skośnooki kierowca wygramolił się z szoferki. Wyciągnął z kieszeni szwajcarski składany nóż wojskowy i jednym ruchem przebił gumę w lewym przednim kole. Niespiesznie obszedł pojazd, po czym ze schowka obok trumny
wyjął podnośnik i klucze. Wyciągniętym ku górze kciukiem dał znak Sinowi, że wszystko jest w porządku. Zdjął uszkodzone koło i zaczął toczyć je w stronę cmentarnej bramy. Pogrzeb Mai'sin Jasmine Li, wnuczki sir Philipa Li, zaczął się trzy godziny później. Był piątek. Powietrze parne, jak zawsze gdy zaczynała się pora tajfunów. Ceremonię prowadził biskup obrządku episkopalnego. W sprawozdaniach prasowych zastanawiano się później, czy uroczystość oznaczała kres najbrutalniejszej wojny na
szczycie hongkongijskiej finansjery, czy tylko zawieszenie broni. W pogrzebie wzięło udział dwóch głównych przeciwników: sir Philip Li – co było oczywiste – oraz Wong Fu – co było absolutnym zaskoczeniem, różniło ich bowiem wszystko: interesy, pochodzenie, a nade wszystko sposób postępowania. Sir Philipa Li szanowano jako seniora starej finansjery w Hongkongu. Należał do tych, którzy uważają, że majątek i pieniądze to nie tylko przywileje, ale także obowiązki wobec społeczeństwa. Zasiadał więc w
radach wielu fundacji dobroczynnych, zabierał głos na temat przyszłości kolonii i brał udział z ramienia rządu brytyjskiego w negocjacjach z Pekinem w sprawie przekazania władzy. (W 1997 roku – jak wiadomo – upływa termin brytyjskiej dzierżawy Hongkongu i dawny klejnot Korony przejmie Chińska Republika Ludowa). Zapraszano go na posiedzenia Komisji Spraw Zagranicznych Senatu Stanów Zjednoczonych i zasiadał w Komitecie Doradczym Banku Światowego ds. Azji. Interesy swego imperium
prowadził w tradycyjnym, paternalistycznym stylu. O jego dobroci i uprzejmości opowiadano legendy: fundował stypendia, by nie marnował się jakiś obiecujący talent, wysyłał czek do szpitala, gdy trzeba było pokryć koszty czyjegoś leczenia. Takimi czynami zyskał sobie większą wdzięczność ludzi niż dużymi sumami pieniędzy, które przelewał na konta fundacji dobroczynnych. Dziesiątki wiązanek i wieńców pokrywających grób były bardziej wyrazem wdzięczności wobec sir Philipa niż hołdem dla zmarłej wnuczki.
Ceniono go także za działalność na polu kultury. Za młodu studiował literaturę francuską w Oksfordzie, w Princeton zrobił dyplom z ekonomii i w obu uczelniach ufundował katedry sinologii. Zasiadał w radzie powierniczej Opery Królewskiej. Hojnie łożył na nowojorską Metropolitan Opera. Powiadano, że jego kolekcja szkła i jedwabnych kobierców modlitewnych nie ma sobie równej w świecie. Mówił znakomicie po francusku i hiszpańsku. Wiele podróżował – przyjmowano go w
pałacach prezydenckich i urzędach premierów, witano na uniwersytetach. Z równą swobodą poruszał się w świecie polityki, co i wśród światowej elity intelektualnej. Cieszył się zaufaniem swoich kolegów finansistów, którzy cenili jego zdanie. Nikogo więc nie dziwiło, że w uroczystości pogrzebowej wziął udział sir Euan Wiley, prezes zarządu Cairns Oliver. Był to subtelny dowód powiązań sir Philipa z wielkim zagranicznym hongiem. W przeciwieństwie do sir Philipa Li, zawsze tajemniczy
Wong Fu reprezentował tzw. nowe pieniądze. Jego szanghajski akcent zdradzał dość skromne pochodzenie, choć niczego nie można było powiedzieć z całą pewnością. O wszystkim, co tyczyło osoby Wong Fu, mówiono "podobno". Podobno więc nosił tradycyjne, chińskie nakrycie głowy, podobno zawsze korzystał z tłumacza w czasie oficjalnych konferencji i podobno kierował swoim imperium za pomocą telefonu oraz grupki zaufanych osób i niemal nigdy nie opuszczał swego apartamentu na ostatnim piętrze wieżowca Wong Fu przy
prestiżowej Connaught Road. Jedno tylko wiedziano z całą pewnością – nie znosił fotografów, czego dowodem były setki roztrzaskanych przez jego goryli aparatów należących do tych, którzy podjęli ryzyko licząc, że się uda. Jednak zdjęcia Wong Fu nie znajdziecie w żadnej agencji, żadnej firmie prasowej i w ogóle nigdzie. Dzięki temu tajemniczy Wong Fu mógł poruszać się po Hongkongu nie obawiając się, że zostanie rozpoznany. I oto teraz przybył na pogrzeb wnuczki swego rywala! Wszyscy Wyciągali szyje, żeby
zajrzeć do jego mercedesa, gdy nieliczna grupka żałobników, których zaproszono do udziału w ceremonii, udawała się na cmentarz. W oczach gapiów, którzy zgromadzili się przed bramą, kawalkada samochodów wiozących wielkich i szlachetnych, czy raczej – co będzie ściślejsze – wielkich i potężnych, przypominała paradę gwiazd przed rozdaniem Oscarów. Zapewne współczuli sir Philipowi, ale zmarła nie budziła żadnych emocji. Urodziła się i wychowała w Stanach Zjednoczonych, tu, w
Hongkongu, nikt jej nie znał, a wypadek samochodowy, w którym straciła życie, wyglądał jak setki innych, więc niewiele o nim mówiono. Prawda tymczasem była znacznie bardziej skomplikowana i okrutna, niż można by to sobie wyobrazić.
1 Siedem tysięcy wysp i wysepek wchodzących w skład Filipin rozsypało się po Morzu Południowochińskim jak paciorki z rozerwanego sznura korali. Na południe od Filipin leży wyspa Kalimatan, której północna część, Sabah, stanowi prowincję Malezji. Tędy właśnie, przesmykiem między Malezją a Filipinami, liczącym w najwęższym miejscu ledwie dwanaście mil morskich, biegnie jeden z najbardziej uczęszczanych i niebezpiecznych szlaków żeglugowych w świecie. Według danych
Międzynarodowego Biura Żeglugi tu właśnie notuje się najwięcej napadów pirackich. W mdłym świetle księżyca, za rafą osłaniającą najbardziej na południe wysuniętą część archipelagu, połyskiwał skrawek plaży, ale nawet najbystrzejsze oko nie wyłowiłoby z ciemności dwóch smukłych jak strzały, czarnych łodzi, które czekały w mroku za koralową skałą. Długie na osiemnaście metrów, szerokie na półtora mogły ciąć wodę jak brzytwy. Przed wywrotką zabezpieczały je pływaki wysunięte daleko w bok na
bambusowych prętach. Dzięki potężnym silnikom nawet przy pełnym obciążeniu rozwijały prędkość czterdziestu węzłów. Wysoki brzeg zasłaniał od wiatru, rafa – od oceanicznej fali. Basligi – jak nazywano łodzie tego typu – unosiły się na gładkiej wodzie zatoki lekko jak drapieżne ptaki czyhające na ofiarę – piękne, lecz wróżące śmierć. Załogę każdej łodzi stanowiło osiemnastu Filipińczyków, muzułmanów z plemienia Badjao. Wszyscy byli niscy i drobnej budowy. Teraz przekomarzali się z
cicha, oczekując na sygnał rozpoczynający polowanie na ofiarę. Inaczej Chińczycy. Było ich czterech. Milczeli i w ogóle zachowywali powagę, jak przystało na zawodowców – specjalistów od mokrej roboty. Wszyscy byli dłużnikami Wong Fu, najbogatszego spośród tych, którzy przybyli do Hongkongu po upadku Czang Kaj-szeka i jego Kuomintangu w Chinach. Dług do spłacenia miał cenę krwi. Ci współcześni piraci byli uzbrojeni w szybkostrzelne – dwieście pocisków na minutę – automaty Kałasznikowa model 47. Mieli
także noże – ostre jak lancet barongi, a dwóch z nich dodatkowo po kilka granatów przy pasach. Najstarszy, dowódca, przykucnął przy radarze. Uważnie śledził błyszczący punkt na ekranie. Trzytysięcznik w dziewiczym rejsie z Korei Południowej do Davao na Filipinach i dalej do Singapuru był ich celem. Motorowiec Ts'ai Yen miał sto metrów długości i dwadzieścia w najszerszym punkcie kadłuba. W ładowniach miał miejsce na dwa tysiące ton drobnicy. Diesle firmy
Mann gwarantowały szybkość osiemnastu węzłów. Był to jednak dziewiczy rejs frachtowca i główny mechanik oszczędzał maszyny, zredukował więc obroty do dwóch trzecich. Ts'ai Yen niósł filipińską banderę. Armator – South Asia Sail & Steam Ship Company – zarejestrował frachtowiec w Manilii i nazwa stolicy Filipin widniała na rufie jako port macierzysty, choć w rzeczywistości statek był najnowszym nabytkiem towarowo-pasażerskiej floty sir Philipa Li z Hongkongu. Załoga liczyła ośmiu
filipińskich marynarzy, kapitan pochodził z Chorwacji, pierwszy oficer z Seszeli, drugi z Hongkongu, a pierwszy i drugi mechanik legitymowali się paszportami z Tajwanu. W przesmyku między Kalimatanem a Filipinami było tłoczno jak na autostradzie. Radar sygnalizował obecność trzydziestu dwóch innych statków, więc kapitan z pierwszym oficerem nie schodzili z mostka. Drugi oficer, wysoki młody Chińczyk, stał w cieniu szalupy ratunkowej i obserwował jedyną pasażerkę w tym rejsie – pannę Jasmine Li.
Jasmine – czy jak ją zwano w rodzinie i wśród przyjaciół Jay – liczyła sobie dwadzieścia dwa lata. Była jedyną córką Petera Li, młodszego z synów sir Philipa, naturalizowanego, podobnie jak jej matka, obywatela USA. Rodzice nie żyli, zginęli z rąk przypadkowych rabusiów w Waszyngtonie i dziadek zażyczył sobie, aby Jay zamieszkała w Hongkongu. Rodzina matki, jak również małżonka sir Philipa przekonali jednak seniora, aby Jay najpierw ukończyła naukę w Stanach. Zapisano ją więc do ekskluzywnej szkoły prywatnej w