andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Browning Dixie - Owoc miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :724.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Owoc miłości.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera B Browning Dixie
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

BROWNING DIXIE OWOC MIŁOŚCI

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wychodząc od fryzjera Jake poczuł się tak, jakby był nagi. Zbyt długo zwlekał ze strzyżeniem. Zatrzymał się na chwilę na zakurzonym chodniku i wyjął z kieszeni małą karteczkę. Zmrużył oczy, przyglądając się liście, aż wreszcie postawił znaczek przy kolejnym jej punkcie. Jeszcze i to z głowy. A więc? Kwiaciarnia... Załatwione. Cmentarz Shady Grove... I bank... Też. Fryzjer? Właśnie od niego wyszedł. Został jeszcze sklep z narzędziami i jedzenie... - Cześć, Jake, co słychać? - Cześć, Trilla Dean. - Będziesz w niedzielę wieczorem na dansingu? - A po co? Wiesz, moja miła, jaki ze mnie tancerz. Połowa dziewczyn w New Hope stałaby się kulawa, gdybym ruszył do tańca. - No, no, nie jest aż tak źle. - Mogę tańczyć tylko z miotłą i dobrze o tym wiesz. Dziewczyna roześmiała się. - Zaryzykuję i zamienię się w miotłę, gdybyś zechciał przyjść. - To ładnie z twojej strony. - Jake uśmiechnął się również i potrząsnął głową. Trilla Dean Moyers była jego rówieśniczką. Przytyła co najmniej dwadzieścia kilo od czasu, kiedy spędzali razem miłe chwile w jego ciężarówce, ale jej wielkie błękitne oczy i rozkoszny uśmiech sprawiały, że wyglądała na dwadzieścia lat i ani o jeden dzień więcej. Jake wyjął następną listę: spis zakupów dla Pete'a. Zmrużył oczy jeszcze bardziej i odsunął kartkę na wyciągnięcie ramienia. „Dwa łuziny fajek". To pewnie miało być „dwa tuziny jajek". Sam nie wiedział, co było gorsze: charakter pisma Pete'a czy jego własny wzrok. Albo coś działo się z jego oczami, albo rękę miał za krótką. - Hej, Jakey. 1 R S

Podniósł oczy znad kartki i uśmiechnął się do zaniedbanej, rudowłosej kobiety. Dwoje małych dzieci czepiało się jej spódnicy. Biedna Connie, pomyślał. Znowu była w ciąży. - Cześć, Connie. Jak się miewa Mick? - Już lepiej, ale dalej jest załamany z powodu swojego harleya. Skasował go na amen i nic się nie da z nim zrobić. Wpadnij do nas kiedyś, dobrze? - Wpadnę - zapewnił ją Jake, i zamierzał dotrzymać słowa. Connie również była jego szkolną koleżanką. Kręcili trochę ze sobą w ostatniej klasie podstawówki. Jake schował obie listy do kieszeni. Miał jeszcze pójść do sklepu z narzędziami i sprawdzić, czy załadowali wszystko na ciężarówkę, gdy na parking po drugiej stronie ulicy wjechał brzoskwiniowy cadillac kabriolet. Jake oparł się o nagrzaną słońcem ścianę i patrzył na otwierające się drzwi samochodu, zza których wyłoniły się najpierw nogi, a potem ich właścicielka. Całość sprawiła, że temperatura w to słoneczne południe podniosła się, w jego odczuciu, co najmniej o kilka stopni w górę. Blondynka miała fryzurę jak stóg siana. Od dawna chciał się jej przyjrzeć z bliska. Gdy pochyliła się, by wziąć z samochodu torebkę, Jake zdjął kapelusz i otarł zroszone potem czoło. Mając takie kształty, nie należy wkładać obcisłych dżinsów, a do tego sandałków na dziesięciocentymetrowych obcasach. Ktoś powinien jej to uświadomić. Na szczęście nikt taki się nie znalazł. Jake poruszył ramionami. Palące słońce przyjemnie ogrzewało zmęczone mięśnie pleców. Nie lubił jeździć do miasta, a tym bardziej do takiego miasta, jakim było New Hope w stanie Teksas. Każda podróż tutaj dawała mu jednak nadzieję, że zbliży się do obiektu swoich marzeń. Kiedyś zbierze się na odwagę i... 2 R S

Uwaga, kolego, przywołał się do porządku. Obiekt twoich marzeń wybiera się na drugą stronę ulicy. Pewnie idzie do sklepu. Skoro więc już tu jesteś... Pośpiesznie włożył na głowę szerokoskrzydły kapelusz i pomaszerował przez jezdnię, nie spuszczając oczu z rozkosznie zaokrąglonego damskiego tyłeczka. Jake nie miał pamięci do nazwisk. Kiedy dał sobie w gaz, co, na szczęście, nie zdarzało się zbyt często, mógł nawet zapomnieć swojego. Nie zapominał natomiast, nigdy i w żadnych okolicznościach, kształtu damskich pośladków czy końskiego zadu, jeśli zasługiwały na pamięć. Te, które miał przed sobą, widywał już od dawna podczas pobytów w mieście. Nie miał sposobności przyjrzeć się twarzy ich właścicielki. Może należał do mężczyzn, którzy nie zwracają uwagi na twarz, widząc coś znacznie ciekawszego. Pierwszy raz ujrzał tę dziewczynę w czasie licytacji olbrzymiego, przeraźliwie brzydkiego domu i ruchomości po starym Barringtonie. Tłum ciekawskich przyjechał z pięciu stanów. Pooglądać, może coś kupić, choćby szczerozłote pudełko na wykałaczki. Jake nie przepadał za takimi imprezami i pewnie by się nawet nie wybrał na tę licytację, ale stary bogacz miał klacz, która była warta zachodu. Jake postanowił spróbować. Tam właśnie ją zobaczył. Stała oparta ramieniem o ścianę, z dumnie uniesioną głową, z dala od kłębiącego się tłumu, pchającego się do doczesnych dóbr po nieboszczyku jak sępy do żeru. Kupił klacz, ale zanim zakończył załatwianie formalności, dziewczyny już nie było. Od tamtej chwili widział ją wiele razy, zawsze z daleka. Czasem spacerowała po mieście, choć częściej przejeżdżała ulicą w błyszczącym cadillaku ze składanym dachem. Jake przypuszczał, że kupiła go na wyprzedaży u Barringtona. Podobno staruszek kolekcjonował takie rzeczy. 3 R S

Nie zazdrościł jej tego samochodu. W tej chwili nie zazdrościłby jej nawet najlepszego konia w okolicy. Jeśli pragnął czegoś naprawdę, to móc oglądać ją częściej, i to nie w samochodzie. Sposób, w jaki poruszała biodrami, działał na jego zmysły jak trzęsienie ziemi. Jake lubił kobiety z temperamentem, śmiało akcentujące swoje atuty strojem i makijażem. Jego przygody miały zawsze charakter przelotny. Dziewczyna, za którą podążał, pasowała do tego wizerunku: fascynująca fryzura, wyrazisty makijaż i obcisłe dżinsy. Na obu rękach mnóstwo srebrnej, dźwięczącej biżuterii. Tymczasowość jego związków miała szeroki zakres: od dwudziestu minut do mniej więcej roku. Nawet jego małżeństwo trwało krócej niż rok, choć skutki dawały o sobie znać znacznie dłużej. Gdy Jake wszedł do sklepu, blondynka rozmawiała z właścicielką. Dzwonek u drzwi brzęknął cicho, sygnalizując jego przybycie. Mały butik oferował odzież, mebelki i inne rzeczy dla niemowląt. Pośród półek z dziwnymi przedmiotami w pastelowych kolorach Jake czuł się trochę jak słoń w składzie porcelany. Z drugiej strony, w butiku panował miły chłód, co było odmianą po skwarze ulicy. Zapuścił się w głąb sklepu, który składał się z kilku wnęk. Tę zapełniały dziecinne, wózki, a z sufitu zwieszały się nawleczone na sznurki plastikowe drobiazgi. Z miejsca, w którym się zatrzymał, widział plecy nieznajomej oraz twarz Faith, córki starego Harpera. Była właścicielką tego butiku. Rozmawiał z nią raz czy dwa razy przy różnych okazjach. Wydawała się przyzwoitą dziewczyną. Jake nie interesował się przyzwoitymi dziewczynami. Obie kobiety były pochłonięte rozmową i Jake nie miał zamiaru im przerywać, dopóki nie znajdzie właściwego 4 R S

pretekstu. Z czasów, kiedy występował w rodeo, przyswoił sobie ważne credo życiowe: wszystko w swoim czasie. Choć wtedy i wiele razy później przekonał się, że nie zawsze potrafi wybrać właściwą porę. - ...W zeszłym roku, czy może niedługo przed tym, jak rozdawałaś pieniądze w Shacktown? - pytała Faith. Jake słuchał spokojnie. Zamierzał podejść do lady i włączyć się do rozmowy. Może ta historia będzie właściwym pretekstem? - Skąd o tym wiesz? - zdziwiła się blondynka. - To miała być tajemnica! - No wiesz, moja droga, wszyscy o tym gadali, jeszcze zanim zamknięto bank. Mówili, że wysłałaś starego Joe'ego Saketta do Shacktown i kazałaś mu włożyć koperty wypchane pieniędzmi do wszystkich skrzynek na listy. - Och, nie przesadzaj, Faith, te koperty nie były aż tak wypchane. Kończyłam wtedy dwadzieścia siedem lat. Nie wypadało mi dawać ludziom dwudziestu siedmiu dolarów. Głupi pedicure kosztuje więcej. - No to ile w nich było? Dwadzieścia siedem dolarów i pięćdziesiąt centów? - dopytywała się Faith. Blondynka wzruszyła ramionami. Miała wspaniałe ramiona. Jakoś wcześniej tego nie zauważyłem, dodał w myśli Jake. - Dodałam zero, rozumiesz? Ale zostawmy tamtą historię; chciałam ci opowiedzieć o... - Boże kochany, Priss, przecież to nie do wiary. Kazałaś włożyć po dwieście siedemdziesiąt dolarów do każdej skrzynki na listy? Czy w ogóle można ludziom wkładać pieniądze do skrzynek? - Jakoś nikt się nie skarżył. Priss. Miała na imię Priss. To imięjakoś do niej nie pasowało. Może raczej Dolly albo Wynona. - Och, Faith, chciałam ci opowiedzieć... Choć może jednak najpierw kupię to, po co tu przyszłam. Chcę tuzin pluszowych misiów i trochę sznurków z nawleczonymi zabawkami, takich 5 R S

do wózka. Na moje urodziny. Nie będę ich wkładać do skrzynek na listy, zapewniam cię. Tuzin misiów? dziwił się Jake. Na urodziny. Znał parę miłych sposobów, aby uczcić jej urodziny, ale przy każdym z nich mógłby spokojnie obyć się bez misiów. - Chociaż nie wiem, czy pozwolą mi przynieść te wiszące zabawki. Nad łóżeczkami w szpitalu wiszą inne rzeczy. W szpitalu? Faith oparła dłonie na biodrach. Miała na sobie krótką, luźną sukienkę. Dopiero teraz Jake zdał sobie sprawę, że Faith Harper jest w ciąży i to bardzo zaawansowanej. - Ależ, Priss... Dzięki twojemu tacie powstało dla dzieci to zachodnie skrzydło w szpitalu. Jeśli komukolwiek mieliby na coś pozwolić, to tylko tobie. - Może i tak, ale ja nie potrafię stawiać na swoim. Jake odchrząknął. Chciał, żeby go wreszcie zauważyły, choć nadal nie miał pojęcia, jak je zagadnąć. Prawie już zdecydował się wyjść, gdy Faith Harper spojrzała na niego z zawodowo uprzejmym uśmiechem i zapytała: - W czym mogę pomóc, panie Spencer? Jake zdążył zdjąć z półki jakąś książkę. Udawał, że ją przegląda. - Mnie? Nie... dziękuję. Chciałem tylko rzucić okiem na parę rzeczy. Jeden z moich ludzi ma małe dziecko, to znaczy, »jego żona ma, i... - Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Miało to znaczyć: „Jestem tylko mężczyzną i nie znam się na tych sprawach". Nieznacznie zmierzał przy tym w stronę drzwi. Po drodze potknął się o metalowy stojak z pluszowymi zajączkami. Chwycił kilka z nich, zanim upadły na podłogę, po czym trzęsącymi się rękami zaczął układać je na stojaku. Faith Harper odwróciła się z powrotem w stronę lady, mówiąc: - Jeśli się pan na coś zdecyduje, proszę mi powiedzieć. 6 R S

- Oczywiście - bąknął z rumieńcem na twarzy. Znowu zwrócił się w stronę drzwi, kiedy usłyszał głośny szept blondynki: - Kto to jest? - Kto? Jake? Na miłość boską, sądziłam, że każda kobieta w mieście i okolicy zna Jake'a Spencera. Ja też tak sądziłem, dodał w duchu Jake, nieco zdziwiony. Swego czasu było z niego niezłe ziółko. Mieszkał wtedy w Shacktown ze swoją matką, imał się różnych zajęć i miał na pieńku z każdym kuratorem od wagarowiczów. Był parę klas wyżej od Faith, a tym bardziej od tej blondynki, ale i tak wiadomo było, że już dwunastolatki marzyły o nim jak o księciu z bajki. Rodzice uważali go za największe zagrożenie dla swoich pociech płci żeńskiej. Jeśli więc ta blondynka go nie znała, nie mogła być stąd. Albo nie było jej tutaj przez jakiś czas, przynajmniej do dnia śmierci jego matki. Wtedy bowiem wyjechał z miasta i przystał do tej szczególnej grupy ludzi, których zajęciem i sposobem na życie było rodeo. Rodzice wielu dziewcząt odetchnęli z ulgą. Po jakimś czasie ożenił się, ale to była całkiem inna historia. Tamta spryciara wydała się za niego dla paru groszy, których zdołał się dorobić, po czym odeszła, gdy leżał w szpitalu w Tulsa z obydwiema nogami w gipsie. Może nie zdążyła się o tym dowiedzieć, pocieszał się. Zniknęła tak nagle. Był już prawie przy drzwiach, kiedy popełnił błąd. Chciał jeszcze raz spojrzeć na nieznajomą blondynkę, która zdejmowała z półki jakieś pluszowe zwierzątko. Kiedyś usłyszał określenie „poezja ruchów" i uznał, że doskonale pasuje na określenie sposobu poruszania się dobrze ułożonego konia pełnej krwi. Teraz zmienił zdanie. Dziewczyna miała na sobie różową krótką bluzeczkę z dzianiny, która gładko układała się na jej piersiach i opinała ciało poniżej, aż do pięknego, meksykańskiego pasa z ozdobną klamrą. Do diabła, przecież 7 R S

mógłby do niej podejść i poprosić, żeby poszli gdzieś razem... Ona może by się nawet zgodziła. Gdyby chciał zamówić sobie u Pana Boga dziewczynę specjalnie dla siebie, nie mógłby wymarzyć lepszej. Trochę szalona, ubrana tak, jak lubił, nieco wyzywająco, i taka rozkoszna, że z trudem utrzymywał swój zachwyt w ryzach. Tu i teraz postanowił sobie, że zanim lato się skończy, ściągnie z niej te ciasne dżinsy i ułoży ją w swoim łóżku. Może też jej obiecać, że nie będzie żałowała ani jednej minuty, którą spędzą we dwoje. Oczywiście, nie myślał się z nią wiązać ani tym bardziej żenić. Boże uchowaj! - No więc - mówiła blondynka rozwlekłym teksaskim akcentem, który w jej ustach brzmiał nawet dość podniecająco - zdecydowałam, że jedyną rzeczą, którą chcę dostać na urodziny, jest dziecko. Dziecko? Czyżby ta kobieta publicznie ogłaszała, że chce mieć dziecko, dziwił się Jake. Czy nie widzi, że ktoś obcy słucha? Faith otworzyła usta, szykując się do odpowiedzi, ale Priss uprzedziła ją: - Och, wiem, co mi zaraz powiesz. Na to czeka się dziewięć miesięcy. Jasne. Ale pomyśl... Twoje dziecko urodzi się w listopadzie. Gdybym się pospieszyła, moje przyszłoby na świat w kwietniu. Mogłyby wychowywać się razem! Czy to nie cudowne? - Tak, Priss, ale czy jest ktoś... Czy już... - Nie ma nikogo, głuptasku. Mam inny pomysł. Chcę iść do banku nasienia. Jake zatrzymał się tuż przy drzwiach. Banku... czego? - Priscillo Joan, chyba nie mówisz poważnie! Na miłość boską, dlaczego? - dopytywała się z przejęciem Faith Harper. Jake też był zdziwiony. Wiedział, że w New Hope jest bank nasienia. Pierwszy raz usłyszał o nim jakieś pięć lat temu. Rozmawiano o człowieku, który sfinansował tę inicjatywę dla 8 R S

dobra przyszłych generacji New Hope. Tak go ta wiadomość sfrustrowała, że włóczył się po knajpach prawie przez tydzień. - Czuję się samotna w tym wielkim mieszkaniu przy Willow Creek - mówiła blondynka. - Powiedziałam sobie: czemu nie? Może mi się zdaje, ale ostatnio co druga kobieta w mieście nie dopina płaszcza na brzuchu. Czemu i ja nie mogę mieć dziecka, jeśli tego pragnę? Faith ujęła swą rozmówczynię pod ramię i poprowadziła w stronę białej wiklinowej kanapy. - Usiądź tu i posłuchaj mnie, Prissy! Nie waż się robić żadnych głupstw tylko dlatego, że Eddie dał nogę i ożenił się z Grace Hudgins. Priss-Prissy-Priscilla wzruszyła ramionami. Jake wpatrywał się w nią, coraz bardziej zafascynowany. Oryginalna dziewczyna, nie ma co! A do tego jakie ciało! Porusza nim tak, że specjalistki od tańca brzucha mogłyby się wiele nauczyć. - Eddie? Skądże! Wcale mi na nim tak nie zależało. Faith patrzyła na swą rozmówczynię z mieszaniną powątpiewania i współczucia. Któż to jest ów Eddie, zastanawiał się Jake. Kimkolwiek jednak był, widoczne było, że przestał się liczyć. Z wystudiowaną obojętnością Jake zwrócił się w stronę małych kołderek, ułożonych na półce w pobliżu drzwi. Miał stąd najlepszy widok na profil intrygującej go blondynki. No, rusz się, ofermo, ponaglał sam siebie. Przedstaw się i zaproponuj swoje towarzystwo! Miała wysokie czoło, nad nim grzywę włosów o różnych odcieniach koloru blond. Przypominało to stóg siana, w którym tak bardzo chciałby się znaleźć razem z nią. Duże brązowe oczy obwiedzione były gęstwiną rzęs chyba zbyt ciemnych, jak na blondynkę, ale czy to ważne? Nos miała raczej krótki; nawet stąd widać było na nim chmurkę piegów. Jake dotychczas nie zastanawiał się nad kształtami damskiego nosa. A co do reszty... 9 R S

Jego wzrok powędrował w dół, napotykając po drodze fascynujące krągłości. Poczuł, jak jego dżinsy zrobiły się nagle za ciasne. Ładne kwiatki; reaguje jak napalony piętnastolatek, a nie poważny pośrednik w handlu końmi, który dawno skończył trzydziestkę. - Wstąpiłam tam dziś rano, żeby wziąć jakieś materiały. Zgapiłam się okropnie: zapomniałam, że w czwartki pracuje tam panna Agnes. Ta kobieta ma niewyparzony język. Wygląda tak słodziutko z tymi różowymi włosami i koronkowym kołnierzykiem, ale wiesz, co mi powiedziała? Że nie nadaję się na matkę. Jake znał się na tym. Oko hodowcy liczyło się w jego branży. Był pewien, że kobieta z takimi biodrami znakomicie nadawała się na matkę, choć robienie jej dziecka za pomocą inseminatora byłoby zbrodnią przeciw naturze. Na razie nikt jednak nie pytał go o zdanie. Poruszył się niespokojnie, czując ucisk w dżinsach. - Priss, chyba po prostu źle ją zrozumiałaś. Ona ma dobre intencje, tylko... - Bardzo dobrze ją zrozumiałam. Wciąż słyszę jej słowa. Panna Agnes powiedziała, że powinnam kupić sobie lalkę podobną do niemowlęcia, bo jeśli mi się znudzi, będę mogła ją wyrzucić bez skrupułów. Wyobrażasz sobie? Faith spojrzała w jego stronę. Ogorzała od słońca i wiatru twarz Jake'a oblała się ciemnym rumieńcem. Wpatrywał się zachłannie w kołderkę w motylki, jakby od tego zależał jego dalszy los. Obie kobiety podjęły przerwaną rozmowę. - Och, Priss, przecież znasz pannę Agnes. Zachowuje się jak domowy piesek: często szczeka, ale nie ugryzie. - Nie byłabym taka pewna. Tak czy owak, powiedziałam jej, że za własne pieniądze mam prawo zrealizować swoje marzenie. Jeśli na urodziny postanowiłam sprawić sobie dziecko, taka 10 R S

wścibska plotkara mi w tym nie przeszkodzi, nawet jeśli pracuje w banku nasienia. I tak będzie miała uciechę, bo może potem rozpowiedzieć o tym całemu miastu. - Priss, jak mogłaś! - Dobrze, dobrze, nie powiedziałam jej o tym wszystkim, choć miałam na to wielką ochotę. - W jednej sprawie muszę jej przyznać rację - wtrąciła cicho Faith. - Samotne macierzyństwo to nie zabawa. Coś o tym wiem. - Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. I przypuszczam, że ty nie korzystałaś z banku, Faith. Ludzie mówią, że nie... Faith wydała z siebie jakiś zduszony odgłos. No, moja miła, pomyślał Jake o blondynce, pijany kowboj jest przy tobie uosobieniem taktu. - Gdybyś kiedyś chciała mi powiedzieć, kto to jest... ojcem twojego dziecka - ciągnęła Priss - to wiesz, że jestem dyskretna. Nie znoszę plotek. - Jake na te słowa pokręcił wymownie głową. - Rozumiem, że za jakiś czas będziesz potrzebowała pomocy w sklepie. Możesz na mnie liczyć. - Dziękuję, będę o tym pamiętała. Beth wróci z wakacji, więc pomoc na pewno się przyda. Jake czuł się coraz bardziej nieswojo. Nie przyszedł tutaj, by wysłuchiwać prywatnych zwierzeń. Chciał tylko poderwać dziewczynę i czuł się jak intruz. Powinien się stąd wynosić, ale nogi nie chciały go słuchać. - Posłuchaj, Prissy; nie zrozum mnie źle... Panna Agnes naprawdę miała rację. Zapisałaś się na kurs projektowania ogrodów: wspaniale. Moim zdaniem, masz do tego prawdziwy talent. Dziecko to jednak zupełnie inna sprawa. - Na miłość Boga, Faith, myślałam, że przynajmniej ty mnie zrozumiesz! - Priss, ja cię rozumiem, niemniej... 11 R S

- Nie, nie rozumiesz! Jesteś taka sama jak wszyscy w tym zapyziałym miasteczku. Uważasz, że jestem do niczego! Tylko dlatego, że mój ojciec... Nie dokończyła. Jake po raz pierwszy miał sposobność przyjrzeć się z bliska jej twarzy. Prissy była śliczna, nawet teraz, kiedy jej policzki płonęły ciemnym rumieńcem. Z piwnych oczu popłynął strumień łez; na delikatnej, lekko nakrapianej piegami skórze policzków rozmazały się strużki granatowego tuszu. Jake miał bezwstydną ochotę zaoferować jej pocieszenie w postaci swoich ramion, ust i innych części ciała, których używa się w takich razach. Rozmowa, którą podsłuchał, dawała mu świetny pretekst, żeby się do niej zbliżyć. Może nawet nie posądzał się dotąd o taki brak skrupułów, ale przecież nigdy nie twierdził, że jest dżentelmenem. W pośpiechu skierował się do wyjścia, próbując to zrobić możliwie dyskretnie. Zrobił krok do przodu, w stronę przejścia między półkami. Blondynka ruszyła w tę samą stronę i jego duża, odziana w kowbojski but stopa znalazła się na jej drodze. Potknęła się o nią gwałtownie i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał. Głowa dziewczyny zsunęła mu kapelusz do tyłu, ich kolana zderzyły się i Jake przycisnął ją mocniej, tak, że klamra jej paska uderzyła z brzękiem o jego klamrę. Spojrzał wtedy z bliska w największe, najbardziej błyszczące oczy, jakie widział w życiu. Miały kolor whisky. - Bardzo panią przepraszam... panno... Priss. - Czuł się tak, jakby bezprawnie wmieszał się w cudze, bardzo prywatne sprawy. Wdychając słodki zapach jej pudru, bezwiednie przyciągnął ją do siebie jeszcze bardziej. Wszystkie krągłości jej ciała znalazły się przy nim tak blisko, jak to tylko było możliwe w publicznym miejscu, w biały dzień. Faith podeszła szybko, zadyszana i przejęta. - Priss, czy nic ci się nie stało? - Hmmm? 12 R S

- No... Czy wy się w ogóle znacie? Priss? Jake? Szare oczy Jake'a rozjaśniły się w uśmiechu. - Raz czy dwa widzieliśmy się z bliska. Priscilla Joan mrugała szybko powiekami, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. - Wymazałam panu tuszem cały brzeg kapelusza - powiedziała przepraszającym tonem. - Mam nadzieję, że nie był bardzo drogi. Kupię panu nowy, jeśli mi pan powie, jaki to rozmiar. A może po prostu oddam panu pieniądze? Prawdę mówiąc, Jake bardzo lubił ten kapelusz. Kupił go po pierwszej udanej transakcji, na której sporo zarobił. Zapłacił za niego sto pięćdziesiąt dolarów. Sporo też czasu upłynęło, zanim nadał mu właściwy kształt. - Za ten stary rupieć? - usłyszał swój głos. - Wkładam go do wyrzucania gnoju ze stajni. Prissy odetchnęła z ulgą. Jake niechętnie odsunął się na tyle, żeby nie poczuła, jakie są namacalne skutki jej bliskości. To wstyd, żeby mężczyzna w jego wieku nie umiał jeszcze kontrolować swego ciała, pomyślał. - No cóż, skoro pan tak uważa... - otarła oczy wierzchem dłoni, jeszcze efektowniej rozmazując makijaż na twarzy. - Gdzieś słyszałam, że napój imbirowy pomaga... Chociaż... Może jednak soda... Napój imbirowy? Soda? Znowu mówi bez sensu, myślał Jake, ale czy to ważne? Jej włosy, spiętrzone jak stóg siana, były zmierzwione bardziej niż dotąd. Luźne pasma zaplątały się w wiszące kolczyki z oprawnymi w srebro turkusami. Ten nieład był urzekający. Oddałby ćwierć rocznego dochodu za to, aby poszła z nim teraz do domu i pozwoliła pomóc sobie w spełnieniu urodzinowego życzenia. Nie wiedział tylko, jak to zaproponować, aby nie zorientowała się, że podsłuchiwał jej rozmowę z przyjaciółką. Chciał zrobić na niej wrażenie interesującego, godnego zaufania faceta. Szukał odpowiednich słów. Nie znalazł. 13 R S

Odprowadził ją więc w milczeniu do brzoskwiniowego cadillaca i z żalem otworzył leniące drzwi. Prissy uśmiechnęła się. Jej uśmiech mógłby wykoleić lokomotywę. Równowaga męskiego umysłu tym bardziej nie miała szans, nawet jeśli na ukazanych w uśmiechu zębach pozostał ślad szminki. Do sklepu weszła kolejna klientka. Faith, która dotąd stała przy wejściu, spojrzała na przyjaciółkę przez ramię z wyrazem troski na twarzy, po czym z ociąganiem skierowała się do lady. Jake próbował nadal wymyślić coś, co przedłużyłoby chwilę pożegnania, ale w końcu dał spokój. Widać było, że panna Priss myślała tylko o swoim przyszłym dziecku, a Jake był mężczyzną, który cenił sobie wolność ponad wszystko. Podstawową zasadą faceta, który chce mieć spokój jeszcze przez jakiś czas, jest unikanie kobiet marzących o macierzyństwie. Z żalem patrzył, jak Priss przesunęła swój kształtny tyłeczek po rozgrzanym słońcem skórzanym siedzeniu. Skrzywiła się lekko, po czym uśmiechnęła się do niego jeszcze raz drżącymi wargami i pomachała mu ręką na pożegnanie. Jake zauważył na jej ręce trzy pierścionki, ale serdeczny palec lewej dłoni był pusty. I pomyśleć, że ten jakiś tam Eddie wolał poślubić inną! Ten chłop musiał mieć jakieś kłopoty z funkcjonowaniem hormonów, bo inaczej nie zostawiłby takiej dziewczyny. Obserwował jeszcze, jak cadillac z rykiem silnika pomknął wzdłuż głównej ulicy. I cóż mu dało to spotkanie? Dowiedział się, że obiekt jego marzeń ma na imię Priscila Joan. Jej adres wskazywał, iż mieszka w luksusowej dzielnicy. Uczyła się projektować ogrody. Lubiła pluszowe zwierzaki, choć nie miała jeszcze dzieci. I zamierzała skorzystać z usług banku spermy! A niech robi, co chce, mówił sobie Jake, choć wiedział, że w głębi duszy nie jest mu wszystko jedno, co ta dziewczyna zrobi naprawdę. Czarownica, myślał, mała, słodka czarownica z dużą 14 R S

klasą i kosztownymi upodobaniami. Kiedyś już spotkał kobietę, która lubiła wydawać pieniądze, i to doświadczenie zostawiło mu w sercu bolesne blizny. Człowiek nieraz dostaje od życia bolesne lekcje, chociaż nie zawsze z nich korzysta. Z uczuciem przygnębienia skierował się w stronę parkingu, na którym zostawił swoją ciężarówkę. Parę minut później jechał na północ, powtarzając sobie w myśli, że, po pierwsze, kobiety są z zasady trochę szurnięte, a ta fascynująca blondynka jest z pewnością szalona. Po drugie, mężczyzna w czymś, co nosi nazwę butiku, jest z natury rzeczy nie na swoim miejscu. Po trzecie, ta cizia w przyciasnych dżinsach i różowych sandałkach prędzej czy później wyląduje w jego łóżku, niezależnie od skali ryzyka. Jake Spencer, mając trzydzieści pięć lat, wiedział dobrze, jakie posiada wady jako mężczyzna, ale też jakie ma walory, również te bardzo dosłowne. Pozbył się wielu złudzeń, a ideałów zostało mu tyle, co na lekarstwo. Miał natomiast solidną reputację jako handlarz końmi, kawałek ziemi o parę kilometrów na północ od New Hope oraz dobrze utrwaloną alergię na tak zwane kobiety z towarzystwa. Jeśli chodzi o jego cele życiowe, to wytyczył sobie aktualnie dwa: jeden na najbliższą przyszłość, drugi odleglejszy. Ten bliższy dotyczył rozczochranej blondynki i Jake był co do niego całkiem dobrej myśli: już się przecież poznali. Odleglejszy cel był jeszcze prostszy do zrealizowania: gdy osiągnie czterdziestkę, to jest tyle, ile miał jego stary, kiedy go spłodził, będzie jeszcze bogatszym, podlejszym i, niech to diabli, jeszcze twardszym facetem niż kiedykolwiek był jego ojciec. Tak, to przecież był on, myślała Priss. Widziała go kilka razy w mieście, choć nigdy wystarczająco dokładnie, by mu się lepiej przyjrzeć. Należał do mężczyzn, których kobieta nie może nie zauważyć. Szczupły, ale dobrze umięśniony, o szerokich ramionach, które ledwie mieściły się w zwykłych drzwiach. W 15 R S

jego ruchach było coś z wdzięku drapieżnika, co wyzwalało w damskiej główce różne niecne myśli. Zanim go poznała, nieraz na jego widok odczuwała dziwne, poruszające do głębi podniecenie. Oczywiście, to tylko zwykły kowboj. Jej ojciec przewróciłby się w grobie, gdyby wiedział, że myślała w ten sposób o jakimkolwiek mężczyźnie, a cóż dopiero o takim, który sam czyści stajnie. Było to jednak pouczające przeżycie. Dopiero po tym spotkaniu zdała sobie sprawę, że Ed Turner nigdy nie wywołał w niej takiego dreszczu podniecenia, choć chodzili ze sobą przez wiele miesięcy; pozwoliła mu nawet pocałować się i rozpiąć bluzkę. Potknięcie się o nogę tego awanturnika było jedynym interesującym momentem dzisiejszych, zupełnie beznadziejnych urodzin. Tym razem nikt nie oskarży jej o to, że chce sobie kupić przyjaciół. Mówili tak rok temu, gdy urządziła w parku przyjęcie dla całego miasta. Nikt na nie nie przyszedł, poza Faith i jej matką. Później Sue Ellen przyprowadziła grupę klientów z pobliskiej kawiarni, co było niewątpliwie miłe z jej strony, gdyż ona sama pracowała w branży żywnościowej. Prawie całe pieczone mięso i ciasto zostało. Priss przekazała je potem dla ochotniczej straży pożarnej, ale wieprzowina leżała pewnie za długo na lipcowym słońcu i aż pięciu strażaków pochorowało się z powodu tego poczęstunku. Wszystko to zostało opisane w gazecie, obok jej zdjęcia w obrzydliwej białej sukience, którą miała na sobie na balu debiutantek w Dallas. Przez wiele tygodni wstydziła się pokazać ludziom na oczy. Chociaż i to nie było ani w połowie tak okropne, jak przyjęcie z okazji dwunastych urodzin, które urządziła jej matka. Nora Barrington zaprosiła sześć dziewcząt i sześciu chłopców - córki i synów najbardziej szacownych obywateli w mieście. Przyszło czworo dzieci. Dwie dziewczyny przez cały czas trzymały się razem, szepcząc coś do siebie i chichocząc, a chłopcy wrzucali 16 R S

jedzenie i papierowe czapki do basenu, robiąc sprośne uwagi na temat jej piersi, które akurat zaczynały się rozwijać. Ostatecznym ciosem było podsłuchana rozmowa Rosalie, ich gospodyni, z kucharką. Priss dowiedziała się, że jej piękny zegarek od Cartiera został wybrany, kupiony i zapakowany w ozdobny papier przez sekretarkę matki, wyznaczoną do załatwiania tego rodzaju spraw. „Pani B. nie miała nawet czasu na to, żeby rzucić okiem na prezent", opowiadała gospodyni. ,J powiem ci jeszcze, Ethel, że ta biedna mała przypomina mi szczenię, które ktoś wyrzucił z samochodu. Myślą sobie tacy, że znajdzie się litościwa dusza. Niech Bóg broni tę dziewczynę, kiedy jakiś łobuz okaże jej trochę serca. Ona będzie mu zmiatać pył sprzed nóg". Ze złości i wstydu wrzuciła swój nowy zegarek do miski klozetowej i spuściła wodę. Zepsuł się i zegarek, i kanalizacja. Za karę musiała zostać w domu, gdy jej rodzice ruszyli w podróż do Europy trzy dni później. Poprzednio też jej nigdy ze sobą nie zabierali, ale tamtym razem obiecali, że zabiorą. No cóż, teraz miała już dwadzieścia dziewięć lat, nie dwanaście. Nadal miała Rosalie, ale oboje rodzice już nie żyli. Ponieważ nigdy ich naprawdę nie znała, nie czuła żalu po ich śmierci. W jej wieku nie pragnie się już gwiazdki z nieba. Była taka, jaka była, i jeśli ludzie jej nie lubili, to robili jej przykrość, bo zawsze starała się być miła dla każdego. Również dla tego mężczyzny, który omal nie wylądował przez nią na podłodze w sklepie Faith. Boże mój, ten człowiek robił ogromne wrażenie. Wyglądał nawet lepiej z bliska niż z daleka. I jak na nią patrzył: jakby była porcją czekoladowych lodów z bakaliami i bitą śmietaną. Niebo zachmurzyło się i pociemniało. Jego zachodnią część przecięła błyskawica. Priss próbowała sobie przypomnieć, czy nie zostawiła na balkonie czegoś, co mogłoby zmoknąć, ale nie mogła się skupić. Rozpamiętywała to, co czuła, kiedy on był blisko. To taki przystojny mężczyzna... 17 R S

No, może nie aż tak. Potężnie zbudowany, za bardzo spalony słońcem i wiatrem, żeby być naprawdę przystojnym. Czuć było od niego zapach koni, siana, płynu do włosów i potu. O ile bardziej atrakcyjny jest zwykły zapach męskiego potu od duszących wód kolońskich, których używają niektórzy mężczyźni, pomyślała z bezwiednym uśmiechem. Zaszła jeszcze na chwilę do apteki; obiecała pannie Ethel, że sprawdzi ceny środka do czyszczenia protez. Potem wsiadła do samochodu i ruszyła na południe. Włączyła radio, nastawione na jej ulubioną stację z muzyką country. Clint Black śpiewał nastrojową piosenkę o złamanym sercu. Priss pomyślała, że kowboj w niemowlęcym butiku był starszy i wyższy niż Clint, wyglądał na twardszego faceta, ale byli do siebie podobni. Obaj w ten sam sposób mrużyli oczy w uśmiechu. Ciekawe, czy ten dziś poznany facet umie śpiewać? Nie miałaby nic przeciw spotkaniu go jeszcze raz, choć to jest mało prawdopodobne. Tacy ludzie jak on bywają w Sue Ellen's Diner albo u Małego Joe, który ma salkę do gry w bilard. Ona jadała czasem u Antonia, jeśli w ogóle decydowała się zjeść coś w mieście. Tam nie widywano kowbojów. Zanim ruszyła w stronę domu, zatrzymała się jeszcze przed szpitalem. Chciała zostawić tam zabawki, które kupiła u Faith. Czasami wpadała tu jeszcze po kolacji, żeby poczytać dzieciom bajki do snu. Wiele dowiedziała się o małych dzieciach w czasie tych wizyt. Od półtora roku pomagała jako ochotniczka w dziecięcym oddziale szpitala. Po drodze kupiła jeszcze mrożone dania do mikrofalówki. Sama zrobi sobie kolację, bo Rosalie pojechała w odwiedziny do siostry. Skręcając w Willow Creek Road, pociągnęła nosem. Ktoś chyba pali stare pniaki. Pewnie liczy na to, że nadchodzący deszcz wygasi popiół. Błyskało i grzmiało na dobre. Oto dzień jej urodzin kończy się równie paskudnie jak się zaczął. Rano złamała paznokieć, wyjmując nową pastę do zębów z pudła. 18 R S

Pocieszała się, że mimo wszystko został jej jeszcze wieczór i wizyta u dzieci w szpitalu. Może w następne urodziny będzie czytać bajki własnemu dziecku. Na drodze pojawił się wóz straży pożarnej jadący z przeciwnej strony. Zjechała na pobocze, mimo że straż nie jechała na sygnale. Miała rację, niepokojąc się tym zapachem. Coś się paliło. Może ogień z tych palonych pniaków wymknął się spod kontroli i wezwano strażaków na pomoc. Jake był już w połowie drogi do domu, rozmyślając o nadchodzącej aukcji koni w Dallas, a także o blondynce ze stogiem siana na głowie. Czyjś głos w radio zwrócił jego uwagę. - Pożar w Willow Creek Arms został opanowany. Willow Creek? Po chwili odebrał komunikat strażackiej krótkofalówki: - New Hope, pożar domu na rogu Matlock i Guntrum. Billy, zostań z motopompą i polewaj wszystkie miejsca, które się jeszcze tlą. South Fork wysyła... Potem nastąpiła fala trzasków i znów parę wyraźniejszych zdań, ale Jake już nie słuchał. Zawrócił, przecinając pas dzielący dwie jezdnie autostrady, i pomknął z rykiem silnika w. stronę miasta. Nawet nie pomyślał o swoich pracownikach, którzy czekali na beton i deski do rozbudowy stajni. 19 R S

ROZDZIAŁ DRUGI Priss kolejny raz obchodziła ze strażakiem budynek, w którym znajdowało się jej mieszkanie, gdy Jake dotarł na miejsce pożaru. Włosy miała zmierzwione bardziej niż godzinę temu, choć wydawało się to niemożliwe. Gestykulowała gwałtownie ubrudzonymi sadzą rękami. Młody strażak z uporem kręcił głową. - Pozwoliłbym pani, gdybym tylko mógł... Nie da rady. Nad ich głowami przetoczył się grzmot zbliżającej się burzy. Powietrze gęstniało. Ściemniało się. - Przecież sam pan mówił, że dach się nie zawali. Największe szkody w moim mieszkaniu spowodowały dym i woda. Czemu nie mogę tam wejść? - Bo takie są przepisy, proszę pani. I tak mam sporo na sumieniu. Jake zauważył, że Priss przyciska do piersi małą drewnianą skrzynkę, skórzaną teczkę i kilka wypchanych, plastykowych toreb. - A gdzie będę spać? Na ulicy? - Na pani miejscu zadzwoniłbym do rodziny albo poszukał miejsca w hotelu, chociaż z tym może być trudna sprawa. Wszyscy pojechali szukać noclegu. - Ja dopiero przyjechałam! Skąd mogłam wiedzieć, że... -W tym momencie zauważyła Jake'a. - Co pan tu robi? Też wykurzyło pana z domu? Jake, oglądając ślady pożaru, pokręcił głową przecząco. Konstrukcja budynku wydawała się nie naruszona, ale wewnątrz było istne pobojowisko. To miejsce będzie wymagało sporo pracy, zanim da się w nim znowu zamieszkać, pomyślał. - Słyszałem w radiu komunikaty straży pożarnej. Sądziłem, że mogę się przydać. - Nie może pani tam iść, pani Barrington - powtórzył strażak. - Dokumenty, rodzinne pamiątki, to jeszcze mogłem zrozumieć. 20 R S

Pozwoliłem pójść tam pani raz, ale na tym koniec. I nie daj Boże, żeby się komendant o tym dowiedział, bo skórę ze mnie zedrze... Barrington, powtórzył w myśli Jake. Czyżby Priss była córką tego aferzysty? A niech mnie... - .. .i radziłbym pani poszukać noclegu u znajomych, bo wolne miejsca w hotelu mogą być aż w Dallas - dokończył przedstawiciel straży pożarnej. Priss z wysiłkiem przełknęła ślinę. Czuła narastające mdłości. - Czy mogę chociaż pójść do toalety? - No, chyba że do tej przy basenie... Ogień tam nie dotarł. Priss spojrzała na ponurą ruinę, która niedawno była jej domem, i ruszyła przed siebie przez kałuże brudnej wody, splątane węże strażackie i połamane meble, wyrzucone przez kogoś z balkonu. Toalety przy basenie używano już po pożarze. Białe kafelki były umazane sadzą, w pojemniku nie zostało nawet kawałka papierowego ręcznika. Ochlapawszy wodą twarz i szyję, Priss poczuła się nieco lepiej. Przynajmniej nie trzęsła się już jak galareta. Spojrzała ' w lustro i jęknęła ze zgrozą. Resztki rozmazanego makijażu I przykrywały ciemne smugi, a włosy... Wyglądały jak miotła kominiarza. Priss nie miała przesadnych wyobrażeń o swojej urodzie. Matka uważała, że wrodziła się w ojca, bo nikt z jej dystyngowanych przodków nie miał piegów i nie był tak grubokościsty. Nora Barrington była wysoka, smukła jak topola, miała piękne, czarne włosy i cerę jak płatki kwiatu magnolii. Jej rodzina pochodziła z Wirginii i uważała się za niezwykle szacowną. Priss zawiodła nadzieje ojca, bo nie była chłopcem, i rozczarowała swoją matkę, bo nie zapowiadała się na piękność. Po maturze, w odruchu młodzieńczego buntu, zaczęła 21 R S

naśladować w stroju i wyglądzie wyzywający styl słodko- zmysłowej kobietki, lansowany przez niektóre piosenkarki country. Doprowadzała tym do szału zarówno matkę, jak i ojca. Jake czekał na nią przed wejściem na basen. Gdy pojawiła się wreszcie, dokładnie umyta, jej rzęsy miały naturalny, słomiany kolor, a piegi na nosie uwidoczniły się w pełnej krasie. Priss starała się nie zwracać uwagi na Jake'a. Najchętniej schowałaby się w mysią dziurę, tylko w pobliżu nie było takiego miejsca. Mogła wrócić i zabarykadować się w łazience, ale co byłoby potem? Próbowała więc przybrać pozę, którą matka określała jako „łaskawą obecność". Wytrwanie w tej pozie długo było ponad jej siły. Najchętniej wypłakałaby się na czyjejś piersi, choć Jake Spencer nie wydawał się zachęcającym obiektem. Opuściła bezsilnie ramiona. Jake postąpił krok naprzód. Priss cofnęła się. Jeśli on jej teraz dotknie, myślała, ona rozklei się zupełnie i to będzie fatalne. Nie pozbiera się z powrotem za skarby świata. Musi zadzwonić do szpitala, żeby ktoś zamiast niej poczytał dzieciom bajki. - No i co? - powiedziała ostro. - Jeszcze pan tu jest? Nie ma pan dość tego gapienia się? Jake stał bez ruchu, w swoich znoszonych dżinsach, poplamionej koszuli i perłowoszarym stetsonie, którego brzeg ubrudzony był jej tuszem do rzęs. Emanowały z niego spokój, pewność siebie, ale i jakaś arogancja. - Nie ma pan nic lepszego do roboty? - fuknęła ze złością. Zwykle była uprzejmiejsza wobec obcych, ale wydarzenia tego dnia wyprowadziły ją z równowagi. - Dobrze się czujesz, skarbie? Podbródek zadrgał jej niebezpiecznie. Zacisnęła pięści i próbowała nie poddać się słabości. 22 R S

- Nie, do cholery, nie czuję się dobrze. Moje mieszkanie jest zrujnowane, dawno już powinnam być tam, gdzie na mnie czekają i... zapomniałam suszarki do włosów! Jake rzucił okiem na stos rzeczy, leżących na ławce przy basenie. - A to co? - Nie pański interes - odpowiedziała hardo. Pośród tych paczek był drugi rodzinny komplet sztućców jej matki. Srebro wysokiej próby. Pierwszy, ekskluzywny i pełny zestaw na dwadzieścia cztery osoby, został sprzedany na aukcji trzy lata temu. Pośród panującego po pożarze chaosu, w towarzystwie ponaglającego ją strażaka, zdołała jeszcze tylko opróżnić szufladę z kosmetykami i włożyć jej zawartość do plastikowej torby, schwycić trochę bielizny na zmianę, wałki do włosów i nowy odtwarzacz kompaktowy. Zapomniała o biżuterii i suszarce. - No, więc, zgarnęłam trochę najpotrzebniejszych rzeczy - dodała łagodniejszym tonem. - Pytałam przed chwilą, skąd się pan tu wziął? - Już tłumaczyłem - odpowiedział Jake cierpliwie. - Usłyszałem w radiu komunikaty strażackich krótkofalówek. Chciałem pomóc. Priss potrzebowała pomocy. Przede wszystkim dachu nad głową i szafy z ubraniami, choć najbardziej odczuwała nieobecność Rosalie, gospodyni i najbliższej osoby, która ją praktycznie wychowała. Mój Boże, co to będzie, kiedy Rosalie wróci i zobaczy tę ruinę? Trzeba chociaż do niej zadzwonić i uprzedzić... Odetchnęła głęboko, próbując za wszelką cenę zapanować nad sobą. Jeszcze jedno spojrzenie w te spokojne, srebrnoszare oczy i może nie oprzeć się pragnieniu. Rzuci się w ramiona tego mężczyzny i wypłacze wzbierające w niej morze łez, chociaż, po pierwsze, prawie go nie zna i, po drugie, nie miała zwyczaju opłakiwać swoich zmartwień. 23 R S

Prawie nigdy... Płakała oczywiście, kiedy umarła jej matka, ale poza tym jednym razem nie uroniła ani jednej łzy od czasu, kiedy miała osiem lat i złamała rękę, spadając z drzewa. Pomagała wtedy synowi ogrodnika, który był od niej starszy, ale nie umiał wspinać się na drzewa. Prawdę mówiąc, płakała jeszcze tego roku, gdy wyprawiono ją do college'u. Podsłuchała, jak Mike Russo ostrzegał swego kuzyna, żeby trzymał się z dala od Prissy Barrington. Jej stary rozgłosił, że facet, który się do niej zbliży, wkrótce będzie śpiewał sopranem. Płacząc ze wstydu i złości, złośliwie wypiła pół butelki najdroższego francuskiego wina z barku ojca. Potem pochorowała się okropnie i to był ten naprawdę ostami raz, kiedy pozwoliła sobie na łzy. - Jestem panu bardzo wdzięczna za troskę - wykrztusiła, odzyskując jakoś panowanie nad głosem. - Czuję się dużo lepiej, naprawdę, i nie potrzebuję pomocy. Młody strażak zbliżył się, brodząc w kałużach brudnej wody, rozlanej na turkusowej posadzce wokół basenu. - Już muszę iść, proszę pani, ale proszę nie martwić się o to, co zostało. Nic nie zginie. Kiedy dym opadnie, przyjdzie inspekcja. Za parę dni pewnie powiedzą, kiedy będzie można wprowadzać się z powrotem. - Za parę dni... - jęknęła Priss. - W ciężarówce mam telefon - powiedział Jake. - Może pani spróbować poszukać miejsca na nocleg. Jeśli w hotelu nie ma wolnych pokoi, możemy zadzwonić do nowego motelu przy lotnisku. Priss uniosła głowę. Do motelu? Barringtonowie nigdy nie nocowali w motelach. - Dziękuję bardzo, przenocuję u przyjaciół. - Próbowała nie myśleć o tym, że jej jedyną przyjaciółką jest Faith Harper. W domu Faith zaś było tak mało miejsca, że nawet nie wypadało prosić jej o tę przysługę. 24 R S