andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Browning Dixie - Pogoda dla niepozornych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :619.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Pogoda dla niepozornych.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera B Browning Dixie
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

DIXIE BROWNING Pogoda dla niepozornych scandalous For Evaluation Only. Copyright (c) by Foxit Software Company, 200 Edited by Foxit PDF Editor

ROZDZIAŁ PIERWSZY Lało okropnie, gdy przesiadała się w Miami. Słoń­ ce Florydy nie mogło więc jej przygotować na to, co zobaczyła. Wyszedłszy z samolotu Meksykańskich Linii Lotniczych w Cozumel dosłownie osłupiała. Czy to mogło dziać się naprawdę? Czy to rzeczy­ wiście ona, ta sama Hanna Blanchard z podgórza w Północnej Karolinie? Rozglądała się otwartymi szeroko oczami po egzotycznych krzewach kwitną­ cych z nienaturalnym wprost przepychem pod różo- wo-turkusowym niebem. Pozostali pasażerowie weszli już do małego budyn­ ku lotniska. Hanna została nagle zupełnie sama i prę­ dko pośpieszyła za nimi. Pierwszy raz w życiu tysiące mil dzieliły ją od domu, od tego, co było jej znajome, przyjazne. Ponadto stwierdziła, że język hiszpański, którym porozumiewali się dwaj bagażowi, mijając ją przed chwilą, w niczym nie przypomina tego, którego uczyła się dawno temu w college'u. Spotęgowało to tym bardziej poczucie obcości i osamotnienia. Podążając za innymi w kolejce do odprawy, pró­ bowała przeniknąć wzrokiem panujący na sali mrok i wypatrzeć gdzieś jasne włosy Jill. Oczywiście! Znów się spóźniała. Hanna poczuła przez chwilę, że ogarnia ją panika. Opanowała się jednak błyskawicznie. Usia­ dła na jednym z plastikowych krzeseł i poczęła scandalous

6 POGODA DLA NIEPOZORNYCH przyglądać się grupom tubylców i turystom. Tych ostatnich można było podzielić na dwie kategorie: ożywionych i ruchliwych oraz znudzonych. Tak, trzeba było być zbyt wielkim optymistą, by oczeki­ wać od Jill punktualności. Optymizm jednak, to wada charakteru, którą Hanna grzeszyła od dawna. Cofnęła się pamięcią do tego czasu, gdy po raz pierwszy na nią czekała. Wtedy nazywała się jesz­ cze Jill Grainer, a nie Jill Tolland. Mama Hanny ujawniła wtedy swój zamiar poślubienia ojca Jill - Eda Grainera. Wyperswadowała Hannie jej pla­ ny na wieczór. Musiała pojechać na farmę, by poznać swą przyszłą rodzinę. Miała wówczas dzie­ sięć lat, a Jill była już wtedy wyszczekaną szesnas­ tolatką. Widząc jej śliczne, długie blond włosy i jasnoniebieskie oczy Hanna miała dobre prze­ czucie co do ich późniejszych relacji. Nie myliła się zbyt wiele, choć Jill, ciesząc się wyraźnie powodze­ niem w towarzystwie, nie miała zbyt wiele czasu dla drobnej, pucołowatej dziewuszki z farmy tyto­ niowej. Dziesięcioletnia Hanna niewiele się różniła od Hanny - siedemnastolatki: nadal niskiego wzrostu, zbyt okrąglutka, by być zgrabną. Wynajmowały wtedy jedno mieszkanko w mieście. Bill nazywał ją „Miluśka", jak swą małą, brązową ptaszynkę, którą hodował. Nie, nie miała złudzeń co do swego wy­ glądu. Proste włosy, oczy w kolorze zeschniętych liści i ta blada, delikatna cera, gwałtownie reagująca na pierwsze promienie wiosennego słońca. Była aż na­ zbyt przeciętna. Dlatego tak bardzo przejęła się, gdy Bill Tolland, nauczyciel fotografii w miejscowym college'u, zaproponował jej pierwszą randkę. scandalous

POGODA DLA NIEPOZORNYCH 7 Jill miała wtedy dwadzieścia trzy lata i pracowała w znanej firmie kosmetycznej. Obu dziewczynom dobrze się mieszkało w małym mieszkanku pozo­ stawionym przez Eda Grainera, który przeniósł się na zachód. Rok wcześniej zmarła matka Hanny. Nic więc nie trzymało ich razem poza dogodnym lokum. Zerknęła na zegarek. Była tu już prawie trzy kwadranse. Zastanawiała się, czy czasem nie powinna zadzwonić do tego - jak mu tam - Lucasa? - nie, Luciana Trenta. Postanowiła poczekać jeszcze kwad­ rans. Był to przecież kraj owego mańana, gdzie ludzie cenili sobie spokój i dystans do obowiązków. Choć Jill nie wspominała w liście, jak długo tu mieszka, to zapewne udało jej się już przesiąknąć tutejszym spo­ sobem bycia. Jill. Dwa lata upłynęły od czasu, kiedy Hanna widziała się ze swoją przyrodnią siostrą. Po odejściu Billa każda poszła w swoją stronę. Odtąd pisywały do siebie czasem listy lub pocztówki. Tak naprawdę trudno było nazwać to zdradą, nie myśleli nawet jeszcze o zaręczynach. Jako siedemnas­ tolatka, i to ciągle bardzo dziecinna, dopiero próbo­ wała rozwinąć skrzydła. Bill był od niej o dziesięć lat starszy. Miły, dowcipny, młody człowiek. Skłonny do figli i obdarzony nieprzeciętną fantazją, mógł sprawić, że szara „ptaszynka" czuła się jak piękny rajski ptak. Wystarczyło jednak, by Bill raz spojrzał na Jill. Poszedł za nią jak w dym. Jill, rzecz jasna, nie musiała nawet kiwnąć palcem. Jej rolą było po prostu być i gapić się w niego, jakby zszedł właśnie z okładki żurnala. Dalsze wydarzenia potoczyły się lawinowo, jak szereg ułożony z kostek domina. Jako profesjonalny scandalous

fotograf, Bill mógł ocenić możliwości Jill. W sześć miesięcy później jej portfolio - przez niego oczywiście ułożone - krążyło po Nowym Jorku, a on zajął się budowaniem jej kariery, jako modelki. Pobrali się niemal przypadkiem. Hanna zawsze zastanawiała się, dlaczego Jill wyszła za niego. Jeśli chodzi o Billa, sprawa była całkiem jasna - był w niej zadurzony po uszy. A teraz co? Jest czwarta dwadzieścia po południu, na Isla de Cozumel, Terytorium Quintana Roo w Me­ ksyku, i ona - Hanna Blanchard - zaczyna czuć się cokolwiek nieswojo. Pierwszy raz przeszło jej przez myśl, że mogły się nie rozpoznać. Czy Jill mogła się zmienić tak, jak ona sama w ciągu tych dwóch i pół lat? Hanna zmieniła się bardzo. Stało się to jednak całkiem niedawno. Przechodziła ciężką grypę, która później rozwinęła się w zapalenie płuc. Próbowała pracować na pełny etat i chodzić do szkoły wieczora­ mi. Było to ponad jej siły. W końcu straciła pracę i mieszkanie. Schudła ponad osiem kilo. Sama siebie nie mogła rozpoznać. Swą przyjaźń z Billem i jego matką, Rosą, kon­ tynuowała nawet po tym, jak Jill rozwiodła się z Bil­ lem. Bill i Rosa pomogli jej wyjść z beznadziejnej sytuacji. Ulegając ich serdecznym namowom przenio­ sła się do pokoju gościnnego w ich domu. Tam Rosa zadbała już o to, by wróciły jej siły. Nie przybrała co prawda na wadze, ale odżyła psychicznie i zaczęła rozglądać się za nową pracą. Wtedy nadszedł list od Jill. Siostra zapraszała ją do Cozumel. Z początku Hanna była przeciwna temu pomys­ łowi. Jednak Bill serdecznie ją do tego zachęcał. Nie dała się długo namawiać. Stwierdziła w końcu, że był scandalous

to rzeczywiście świetny sposób na ucieczkę choćby od tej obrzydliwej styczniowej pogody. Napisała list do Jill z przewidywanym terminem swego przyjazdu. Wydała na to swoje wszystkie oszczędności. Po przebytej chorobie nie miała ich aż tak dużo. Musiała dopożyczyć trochę pieniędzy od Billa na autobus do Miami i na bilet lotniczy do Cozumel. Liczyła na to. że mając nieco czeków podróżnych będzie mogła dokupić sobie potem trochę letnich ciuchów. Te, które miała, już na nią nie pasowały, z wyjątkiem trzech sukienek i paru koszulek do jej nowych dżin­ sów. W Winston Salem nie było łatwo zdobyć letnie ubrania w środku zimy. - Hanna? - głos brzmiał znajomie, choć była w nim nutka napięcia. - Jill! Już myślałam, że o mnie zapomniałaś! - Hanna poderwała się z siedzenia i zarzuciła ręce na szyję tej- ślicznej istoty, która stała obok. Jill wy­ glądała jeszcze piękniej niż we wspomnieniach Hanny. Włosy, nadal w kolorze bladego księżyca, przycięte były bardzo zgrabnie i w tej fryzurze było jej szcze­ gólnie dobrze. - Dobry Boże! Coś ty ze sobą zrobiła? Wyglądasz na wycieńczoną! - Wielkie dzięki - mruknęła Hanna kwaśno, zabie­ rając swoją niewielką walizkę i sweter, którego po­ trzebowała jeszcze w pierwszym etapie podróży. Płaszcz zostawiła Billowi na dworcu. Nie dała się w żaden sposób nakłonić do zabrania go. Niby po co? Na pamiątkę tej okropnej pogody?! - Chodź. Jak wsiądziemy do samochodu, to po­ gadamy. To wszystko, co masz? Nie wozisz ze sobą wiele! scandalous

Jasnoniebieski dżip z brezentowym dachem w jas­ krawe pasy stał przed budynkiem. - Przykro mi - powiedziała Jill - Lucian nie po­ zwala mi zabierać lepszego samochodu. Mówi, że sól w powietrzu szkodzi karoserii. A ten jest po prostu śmieszny! Wygląda jak przerośnięty wózek golfowy! - Mnie się podoba. Jest wspaniały! Och, Jill, nie wierzę, że naprawdę tu jestem! Próbowałam poduczyć się trochę hiszpańskiego. Zadałam stewardesie pyta­ nie, które przeczytałam w rozmówkach. Odpowie­ działa mi coś, ale nie zrozumiałam ani słowa! Te głupie książki podają same pytania, bez odpowiedzi! Muszę się jeszcze sporo nauczyć. - Ja też - zauważyła Jill. W jej głosie zabrzmiała jakaś nowa, dziwna nuta. Hanna spojrzała na nią. Jill nigdy nie starała się skrywać swych uczuć i w tym momencie wyraźnie coś ją trapiło. - O co chodzi, Jill? Coś się stało? A może przyje­ chałam w niewłaściwym czasie? Jill skierowała barwny wehikuł do małej zatoczki przy szosie, skąd rozpościerał się przepyszny widok na nieprawdopodobnie wprost błękitne morze. Zga­ siła silnik. - Nie, jeśli o to chodzi, to wszystko w porządku - powiedziała szczerze. - Posłuchaj, jeśli jest cokol­ wiek, do czego nie jestem stworzona w życiu, to jest to zajmowanie się dziećmi. Twój przyjazd to chyba odpowiedź na moje modły. Jedna rzecz, która mnie niepokoi, to... Myślałam, że ciągle jesteś jeszcze brzy­ dkim kaczątkiem, a w Casa Azul jest tylko miejsce dla jednego łabędzia: dla mnie. Hanna zamrugała oczami nie tylko z powodu oślepiającego słońca. scandalous

POGODA DLA NIEPOZORNYCH 11 -Ale... To znaczy... chodzi ci... No nie, nie możesz przecież myśleć, że... - Myślę, moja Hanno - przerwała jej, kontynuując tym samym ironicznym tonem, który prześladował Hanne latami - że mimo tego okropnego uczesania, mimo tych ciuchów z wyprzedaży i mimo tej wzru­ szająco bladej cery wyglądasz mi na całkiem dojrzałą kobietkę. Dlatego też na wstępie chcę ci zakomuni­ kować parę ogólnych zasad na przyszłość. Tylko na wypadek, gdyby chodziły ci po głowie jakieś niemądre pomysły - wyjęła papierosa i zapaliła go od płomienia kosztownie wyglądającej zapalniczki. - Lucian Trent jest mój i tylko mój, rozumiesz? Nie sądzę, że mógłby się tobą zainteresować. Nie wyglądasz aż tak atrak­ cyjnie. Zaskoczyła mnie jedynie ta zmiana w tobie. Te wszystkie kości tam, gdzie wcześniej byłaś okrąglutka jak pulpecik... Jak ty to robisz? Biegasz, ćwiczysz codziennie? Żyjesz sałatą i kiełkami fasoli? - Nie uwierzysz. Miałam grypę, a zaraz potem zapalenie płuc! - Hanna zaśmiała się nerwowo. Słońce straciło nieco na swym blasku. - Przepraszam, kochana. W takim razie nic dziw­ nego, że skorzystałaś z mojej oferty. Gdy pisałam list do ciebie, nie byłam nawet pewna, czy będziesz miała czas przyjechać. Co stało się z twoją pracą? - Straciłam ją. Nie było to nic nadzwyczajnego, ale mogłam dzięki niej pozwolić sobie na opłacenie szkoły wieczorowej. Teraz już za późno na nadrobienie zaległości. Miałam zbyt długą przerwę. - Nie przejmuj się tak bardzo. Tu będziesz miała pracę. Zapłatą będzie mieszkanie z wyżywieniem, a praca polega na opiece nad dwoma diablętami: Kipem i Alice. To dzieciaki Luciana. Był mężem scandalous

Larice Graylon, wiesz której? Grała główną rolę w jego pierwszym udanym filmie „All's Fair". - Pewnie pomyślisz, że ze mnie idiotka, ale ja nie wiem nawet, kto to jest ten Lucian Trent. Nie mam kiedy chodzić do kina, ani nie oglądam telewizji. Nauka zajmuje mi mnóstwo czasu! - No tak, zapomniałam, jaka z ciebie prowin­ cjonalna kura. A więc, do twojej wiadomości: Lucian Trent to jeden z najbardziej znanych dramatopisarzy w Londynie. Jest także najprzystojniejszą istotą na obu kontynentach. Jego matka była Meksykanką. Zostawiła mu w spadku całe połacie jakiegoś pola czy plantacji. Straszna nuda! Jego ojciec był An­ glikiem. Lucian z początku wychowywał się tu, w Me­ ksyku. Do szkoły chodził w Anglii. Tam też zaczął pisać. Wynajął później tę posesję na wyspie. Stało się to wtedy, gdy został sam z dziećmi po śmierci swej żony, Larice. Zatrudnił wówczas guwernantkę, która jednak rozchorowała się poważnie zaraz po przyjeź­ dzie i poszła na długie leczenie. Wówczas ja zaofero­ wałam swą pomoc Lucianowi w prowadzeniu domu - wzruszyła kształtnymi ramionami. - Przeliczyłam się jednak. Nie przypuszczałam, że to tyle roboty. Miałam nadzieję, że tych dwoje staruszków, którzy mieszkali w tym domu od zawsze, przejmie większość obowiązków. Wyszło jednak na to, że to stare wapnia­ ki. Teraz więc wpadła mi do głowy moja kochana przyrodnisia, która na pewno od lat nie miała porząd­ nych wakacji. Wszystko to szczęśliwie się składa: ty potrzebujesz ciepłego słoneczka, a ja twojej pomocy. Tylko jedna uwaga: nie traktuj Luciana jako dodat­ kowej atrakcji. To ja mam zamiar zostać przyszłą panią Trent, okay? scandalous

Hanna czuła się okropnie zmieszana i zgaszona. Niemal zaczęła już żałować, że w ogóle tu przyjechała. Trudno jej było jednak uzmysłowić sobie, co tak naprawdę ją poruszyło. Jill nie kłamała przecież. Od początku stawiała sprawę jasno. W każdym razie prawie jasno... Powinna teraz coś powiedzieć. Widać było, że siostra czekała na jej reakcję. - A co się stało z jego pierwszą żoną? - spytała z głupia frant. - Po prostu. Rozwiedli się, a ona wyjechała do Hollywood. Potem była ta straszna katastrofa lot­ nicza, pamiętasz? Pisali o tym dużo w prasie. Larice była jedną z ofiar. Pobrali się, będąc jeszcze niemal dziećmi. Larice użyła Luciana jako szczebla do swej kariery i porzuciła go dla 01ivera Hayesa. Cała ta sprawa była dość głośna. Wtedy... - Nieważne - przerwała jej Hanna. - Jakoś trudno mi nadążyć za tym, co mówisz, a te wszystkie nazwis­ ka zupełnie nic mi nie mówią. - Przypadek Larice i Luciana wydał się jej jednak bardzo podobny do historii Jill i Billa. - Co tam słychać u Billa? - spytała Jill, jakby odgadując kierunek jej myśli. - Widujesz go czasem? Pewnie nadal odnosi sukcesy na rynku mebli? - Nieźle sobie radzi, muszę przyznać. Idzie mu na pewno lepiej, niż gdy był w Nowym Jorku. Gdy zachorowałam i zaczęło brakować mi forsy. Rosa i Bill zaprosili mnie do siebie. Mieszkałam u nich, aż znowu stanęłam na nogi. - No, no, no - Jill pokręciła głową. Zapatrzyła się w dal, ponad powierzchnią morza. Widać było, że jej myśli były tysiące mil stąd. - Wszyscy myśleli, że pobraliśmy się po to, by mieć serwetki z nadrukiem: scandalous

Jill & Bill. Wiedziałaś o tym? Biedny Bill. Okazało się, że jego przepis na koktajl, to wymieszać słodkie wino z piekącym imbirem. - Wiesz, Jill. Może nie jest to najinteligentniejszy facet na świecie, ale uczynił dla mnie wiele dobrego. Nie mam pojęcia co bym zrobiła, gdyby nie pomoc jego i Rosy. - No oczywiście. Zawsze byłaś w nim zakochana, nieprawdaż? - Niezupełnie. Kocham go, owszem, ale raczej jak swojego brata. Nigdy nie było między nami nic ponadto. Nawet przedtem... - Przedtem, moja kochana, zwinęłam ci go sprzed twego zadartego noska, co? No, ale skoro tak twier­ dzisz... Ale mimo wszystko mieszkasz z nim teraz. Okay, powiedzmy, że jest tam i jego mamuśka. W każ­ dym razie pamiętaj: możesz mieć Billa, jeśli chcesz, ale trzymaj łapki z daleka od Luciana. - Przekręciła kluczyk w stacyjce i śmieszny pojazd wytoczył się na asfalt drogi biegnącej brzegiem cudownego morza. Casa Azul - ten widok przerósł wszelkie jej ocze­ kiwania. Zanim przypomniała sobie, że Lucian tylko wynajmuje ten dom, pomyślała, że tak powinna właś­ nie wyglądać posesja pisarza znanego na dwóch kon­ tynentach. Zaraz jednak pomyślała sobie, że ten widok mógł oszołomić właśnie kogoś takiego, jak ona, kto nie ruszał się dotąd z domu dalej niż do sąsiedniego stanu. Gdy ściągała z bagażnika swoją walizkę, dwie małe postacie przemknęły pod łukiem wieńczącym wejście do domu i ukryły się w krzewach okalających podjazd. - Oho! Jesteś już pod obserwacją - mruknęła Jill sucho, czekając, aż Hanna pozbiera się z bagażem. scandalous

- Ja? O co ci chodzi? - Spójrz tam. Staraj się ich nie zauważać. Będą na górze jeszcze przed nami. Hanna rozejrzała się, ale nie zauważyła nikogo. Szła niepewnie za Jill przez mroczny korytarz. Cały salon wyglądał chłodno. Wydawało się jej, niedo­ świadczonej, że wypełnia go mnóstwo cennych anty­ ków. Wszystko to miało nieco mauretański charakter, te łuki i kolumny... O mały włos nie przewróciła się, zawadzając stopą o brzeg dywanu. - Przestań się gapić na boki i patrz pod nogi! - Jill była rozdrażniona. - Uważaj, bo ogłoszę wszem i wobec, że wzięłam cię z biura rzeczy zagubionych. Carlotta jest teraz w kuchni, a Lucian wróci dopiero późnym wieczorem. Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby sobie to wszystko obejrzeć i zaznajomić się z dzieciakami. Ulokuję cię w ich części domu. Zamie­ szkasz w pokoju guwernantki. Ja i Lucian mieszkamy oczywiście po drugiej stronie. Nieźle to wygląda, co? -Jest wspaniale, Jill. Czy miałaś na myśli... to znaczy, chciałaś powiedzieć, że ty i pan Trent mie­ szkacie... - A jeśli nawet, moja kochana, to cóż z tego? Nie twój interes. Wchodź. Otworzyła bogato rzeźbione drzwi sypialni i ges­ tem ręki zaprosiła Hanne do środka. - Możesz tu trochę posprzątać i poprzestawiać meble, jeśli chcesz. Carlotta właśnie daje jeść dzieciom w kuchni, więc na szczęście będziemy miały je z głowy przez jakiś czas. Spotkamy się na dziedzińcu za półtorej godziny. Cześć. Pomimo pewnych wątpliwości Hanna zlustrowała dokładnie przydzielone jej pomieszczenie. Były tu dwa scandalous

balkony. Jeden wychodził na cienisty dziedziniec we­ wnętrzny, drugi zaś na las i rozciągające się za nim morze. Pokój był wprost piękny. Podłogę pokrywała mozaika z kontrastujących ze sobą gatunków drewna, meble - masywne i bogato rzeźbione. Narzuta na łóżko i draperie wykonane były z ciemnego materiału. Wszystkie ściany z wyjątkiem jednej całej białej - zajmowała tapeta ze wzorem przedstawiającym stylizowany krajobraz z zachodzącym słońcem. Znalazła łazienkę. Relaksująca kąpiel w ciepłej wodzie z aromatycznym balsamem przyniosła jej orzeźwienie. Próbowała zebrać i uładzić jakoś swe dotychczasowe wrażenia. Może jednak zbyt pochop­ nie skorzystała z oferty Jill? Nie byłby to pierwszy raz, kiedy wykonała ruch bez większego zastanowienia. Tym razem przebyła jednak ładny kawałek drogi, nie da się ukryć... Uporządkowała łazienkę i wróciła do sypialni. Z korytarza dobiegł ją stłumiony chichot. Nie poczuła się zaskoczona, gdyż domyślała się kto to mógł być. Rozpuściła włosy, rozpoczynając toaletę. Siedząc przed lustrem mogła jednocześnie obserwować znaj­ dujące się za nią drzwi. Tak, jak się tego spodziewała uchyliły się nieco, potem szerzej. W szparze ukazały się dwie zaintrygowane gębusie. Jej rozpuszczone włosy sięgały sporo poniżej talii. - Och, gdyby tak ktoś pomógł mi je rozczesać z tyłu... - zamruczała niby do siebie. Główki wsunęły się dalej w głąb pokoju. Hanna przerzuciła włosy przez ramię do przodu i z wysiłkiem przeczesywała je szczotką. - Nie mogę dosięgnąć tych z tyłu... powiedziała znowu teatralnym szeptem. scandalous

- Ja ci je uczeszę! - odezwał się wreszcie dziecinny głosik. Dla kogoś przyzwyczajonego do łagodnej gwary południa Stanów ten akcent brzmiał nieco zbyt wyra­ finowanie. - I ja też, ja chcę też, Alice! Zanim zeszli na dół Hanna musiała wysłuchać tysiąca opowieści dwóch rozognionych głów o tym, że pińata jest na pewno lepsza niż prezenty znaj­ dowane w skarpetach wiszących na kominku, i o tym, jak to Święty Mikołaj przybywa do Cozumel na nartach wodnych. Dwoje dzieciaków - pięcioipółletni Kip, czyli Christopher Peter Trent, i sześcioipółletnia Alice Lucy Trent - zapewniło ją, że tutejsza woda jest jak najbardziej zdatna do picia. Dowiedziała się też, że Casa Azul znaczy Niebieski Dom, i że jutro pokażą jej wszystkie swoje ulubione miejsca. W za­ chowaniu dzieci nie sposób było dostrzec oznaki angielskich manier. Pomyślała, że był to pewnie rezultat pomieszania gorącej krwi meksykańskiej z angielską flegmą. Odczuwając bardziej niż kiedykolwiek swą prowin- cjonalność, zeszła na dół i odnalazła Jill. - No i co? Myślisz, że dasz sobie z nimi radę? - spytała ją siostra, leżąc na kanapce ogrodowej kunsztownie wykonanej z kutego metalu. Piła drinka z wysokiej, oszronionej szklanki. - Mówisz o dzieciach? Są wspaniałe! - Skoro tak twierdzisz... -Jill wzruszyła ramiona­ mi. - Widząc, jak przyklejają się do każdej kobiety, którą mają w zasięgu wzroku, można by pomyśleć, że w życiu nie zaznały przyjaźni. Mnie też zalazły za skórę w pierwszych dniach. Szybko jednak się dotarły. scandalous

Mam sporo wad, ale, jak wiesz, obłuda nie jest jedną z nich. - Dlaczego w takim razie zgodziłaś się na opiekę nad nimi? -A co? Myślisz, że mogłam zaoferować się Lu- cianowi po prostu, jako grzałka do łóżka? - Jill wysunęła przed siebie zgrabną stopę i zaczęła od niechcenia przyglądać się nowemu skórzanemu san­ dałkowi. - Jeśli o to chodzi, to zaufaj nieco mojej fantazji, kochana. Jeżeli na czymś mi zależy, zwykle dochodzę do tego planowo i z rozmysłem, jasne? A może myślisz, że bardziej właściwe byłoby docie­ ranie do celu ze świętoszkowatym „przepraszam, że żyję" na ustach, co? Myśli Hanny powędrowały natychmiast do mał­ żeństwa Jill i Billa Tollanda, do jej wielkiego sukcesu, który zawdzięczała jego niezwykłym zdolnościom fo­ tograficznym i doświadczeniu menedżera. Z cienia, który naraz okrył twarz Jill wynikało, że i jej myśli zaczęły krążyć wokół tego tematu. Obiad podała korpulentna, niska kobieta, której gładka, młoda twarz kontrastowała z siwiejącymi włosami. Carlotta była mistrzynią kuchni. Stała obok i z widocznym zaangażowaniem wypatrywała reakcji Hanny, gdy ta kosztowała po kolei wykwintnych dań, od czystej zupy o intrygującym smaku limonów aż po aromatyczne karmelki czekoladowe. Zaraz po obiedzie Jill wstała od stołu. Miała zamiar wziąć kąpiel i odpocząć przy lekturze nowego numeru „Vogue". - Na twoim miejscu zrobiłabym to samo - rzekła odchodząc. - Podróże męczą, a rano dzieciaki już się postarają, byś nie zaspała. scandalous

Hanna była zmęczona, ale nie senna. Carlotta i Manuel, który zajmował się utrzymaniem ogrodu i oczyszczaniem basenu z liści, poszli do swoich pokoi. Dzieci bawiły się same. Właśnie postawiła stopę na pierwszym schodku, gdy usłyszała głos Jill, dochodzący ze schodów po przeciwległej stronie salonu. - W bibliotece są książki. To te powójne drzwi w tamtym skrzydle. Nie krępuj się. Wchodziła do biblioteki nieco niepewnie. Nigdy w życiu nie chciałaby być przyłapana na szperaniu po nie swoich zakamarkach pod nieobecność gospoda­ rza. Ale, z drugiej strony, co to za gospodarz, którego nie ma w domu, gdy przyjeżdżają goście? Prawda, w zasadzie była gościem Jill, no, ale mimo wszystko... Pośpiesznie złapała dwa kolorowe pisma, leżące z brzegu wielkiego stołu, omiotła spojrzeniem pięt­ rzące się pod sufit półki z książkami, zgasiła światło i zamknęła za sobą drzwi. Miała przecież mnóstwo czasu na uważniejsze przestudiowanie zawartości po­ koju za wiedzą gospodarza. Pisma, które wzięła ze stołu były w języku hiszpań­ skim. Przez ponad godzinę próbowała je studiować, wystawiając swoją znajomość tego języka na ciężką próbę. Nagle przyszło jej do głowy, że zapewne większość książek w bibliotece była także w tym języku. Do licha! A tak lubiła czytać! Przeszłość nauczyła ją, jak cenną pomocą była lektura w leczeniu różnego typu złych nastrojów i chandry. Gdy usłyszała cichy pomruk samochodu, odłożyła pismo i szybko podeszła do balkonu wychodzącego na dziedziniec. Miała okropną wprost pokusę, by wychylić się nad schodami i ujrzeć choć cień tego scandalous

idealnego mężczyzny, którym Jill była tak oczarowa­ na. Z całych sił poskromiła jednak swą ciekawość i patrzyła z góry na powierzchnię basenu. Na przeciw­ ległym jego końcu była fontanna. Wydobywający się z niej drobny pył wodny tworzył na powierzchni wody fakturę miękkiego atłasu. Usłyszała dochodzące z dołu głosy. Dość wysoki głos Jill i ten drugi, brzmiący „jak żwir polany czekoladą". Uśmiechnęła się na myśl o tym skojarzeniu i wychyliła się jeszcze bardziej przez barierkę. Nadal pozostawała poza zasięgiem wzroku, gdyż dziedziniec był oświetlony przez lampiony wiszące pod balkonami. Z domu wyszła Jill mówiąc do kogoś, kto szedł za nią. Z pewnością tym kimś był Lucian Trent. Szyfonowe kimono luźno przesuwało się po jej zmy­ słowym ciele. Biała, bawełniana sukienka była może dobra na obiad z siostrą, ale nie na przywitanie pana domu i mistrza! Ta okazja wymagała stroju bardziej wymyślnego. Z głębi domu docierały dźwięki muzyki. Hanna znów usłyszała ów znajomy baryton. Tym razem była w stanie rozpoznać akcent. Była to dziwna mieszanina meksykańskiego z brytyjskim, podobna do tej, którą posługiwały się dzieci. Mowa Luciana pozbawiona była jednak tych akcentów, które dzieciaki mogły nabyć, będąc ze swą matką na Zachodnim Wybrzeżu Stanów. - Mówiłem ci, że życie nocne na wyspie nie będzie zbyt ciekawe - powiedział,podchodząc do Jill i tym samym pojawiając się w polu widzenia Hanny. - Jeden taniec z tobą i przestanę marudzić - za­ śmiała się Jill. Podeszła do niego tanecznym krokiem. Zaczęli tańczyć. Jego ręce obejmowały ją swobodnie. scandalous

Hanna walczyła ze swym sumieniem. Gdyby wy­ konała jakiś ruch, mogliby ją zobaczyć, a to wszyst­ kich wprawiłoby w zakłopotanie. Widziała ich oboje pod takim kątem, że trudno było jej ocenić postać gospodarza. Był wyższy, niż go sobie wyobrażała. Jego szerokie barki odziane były w doskonale uszytą marynarkę. Gdzie to się on dotychczas podziewał bez Jill? Z tego widać, że jej osoba nie wypełniała mu całego czasu. Obracali się powoli w rytm muzyki. Hanna widzia­ ła jego dłoń na tle pastelowego kimona Jill. Była wydłużona, ciemna i bardzo kształtna. Zawsze lubiła patrzeć na dłonie mężczyzn. Kiedy przesunęli się oboje w cień, poza palmami okalającymi basen, przemknęła się do swej sypialni i zgasiła nocną lampkę. Długo jeszcze po wślizgnięciu się między miękkie, lniane prześcieradła widziała oczami wyobraźni wy­ sokiego Latynosa, w którego głosie dawało się wyczuć tę charakterystyczną nutę pobłażliwości. Wyglądał intrygująco nawet z wysokości balkonu. Długi, lekko zakrzywiony nos, kości policzkowe aż za bardzo wyraziste, dolna warga dość cienka, lecz zmysłowo zarysowana. Dysponując przecież niewielkim jeszcze doświad­ czeniem, Hanna domyślała się, że mężczyźni o tej urodzie mogą stanowić przedmiot marzeń wielu kobiet. Miała tylko nadzieję, że nie wywoła kon­ sternacji, gdy spotka się z nim rano, że nie spłonie rumieńcem, ani nie zacznie się idiotycznie jąkać jak jakiś podlotek. W przeszłości zdarzało się nieraz, że Jill z wyrafinowaniem wykorzystywała młodzień­ czą niepewność Hanny i podpuszczała ją, wystawiając scandalous

na pośmiewisko. Przyglądała się później, jak twarz jej siostry mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Rano okazało się, że nie było się specjalnie czym przejmować. Obudziły ją głosy dzieci paplających o tym, że tata wyjechał na konną przejażdżkę, i czy ona nie zechciałaby zjeść z nimi śniadania. Rozgrzana jeszcze od snu usiadła i podciągnęła kolana pod brodę. - Brzmi nieźle - wymamrotała. - A pozwolicie mi się wpierw ubrać? Widok dzieci rozbawił ją i obudził w niej ciepłe uczucie troski. Ich ręce i twarze nie były zbyt czyste. Kip miał ponadto źle zapiętą koszulę. Carlotta była pewnie zajęta przygotowywaniem posiłku, ale Jill mogłaby chyba... Nie. Jill na pewno by nie mogła. Na pewno aż na tyle się od wczoraj nie zmieniła. Była „nocnym markiem" i rzadko budziła się do życia przed południem. Zjedli razem śniadanie w ogródku. Według Alice to, co właśnie jedli, nazywało się huevos rancheros - mieszanina jajek, smażonej fasoli i ostrego sosu podanego na tortilli. Było to o całe niebo pożywniej- sze niż płatki śniadaniowe, do których była przy­ zwyczajona. - T o mi smakuje o wiele bardziej niż owsianka - stwierdził Kip. - Tacie też. Tata mówi, że jak będę dużo jadł i duży urosnę, to dostanę kucyka i będę mógł mu towarzyszyć, gdy on będzie jechał na Dorze. - Dor to koń taty. Jest duży. Naprawdę nazywa się Conquistador - wyjaśniła Alice, ledwie mówiąc z wypchanymi ustami. scandalous

Podziękowali Carlotcie i dzieciaki wzięły Hanne za ręce, by pokazać jej swe ulubione miejsca. Kucharka angielszczyzną przeplataną hiszpańskim zapewniła Hanne, że mogą wrócić dopiero na lunch. W czasie następnych kilku godzin obejrzeli ogrom­ ny kopiec termitów oraz mały krystaliczny zbiornik wodny zwany ,,cenote", gdzie, jak powiedziały dzieci, wolno im się było pluskać, w towarzystwie kogoś z dorosłych. - Pani Goodge przyprowadzała nas tutaj, ale nie pozwalała nam się zamoczyć, a pani Tolland, nawet nie dała się tu zaciągnąć! - powiedziała z wyrzutem Alice, patrząc z nadzieją na Hanne. Dzieci z pe­ wnością nie tęskniły zbytnio za swą dawną guwe­ rnantką. Kamienną, krętą ścieżką zeszli na plażę pokrytą kawałkami korali. Spieniona woda podpływała falami pod ich stopy. Nieco dalej betonowe molo sięgało w głąb morza. Na jego końcu kołysała się dostojnie piękna, biała łódź motorowa. Kip rzucał małe odłamki korali do wody. Gdyby teraz któreś z dzieci zaproponowało kąpiel, trudno byłoby jej odmówić im i sobie tej przyjemności. Lazur morza kusił. Ostrzeżono ją jednak, że przy brzegu spotyka się małe, lecz uciążliwe żyjątka, zaś dalej przepływa niebezpieczny prąd. Słońce grzało nieznośnie, gdy wracali do Casa Azul, wspinając się pod niewielkie wzniesienie. Wyspa Cozumel była niemal całkiem płaska, tak jak i cały Półwysep Yukatan. Tu i ówdzie jednak urozmaicały krajobraz niewielkie wzniesienia. - A teraz pokażemy ci Ix Chell - zadecydowała Alice. scandalous

Kip spojrzał na nią pytająco szeroko otwartymi oczami. - Wczoraj tata poprosił mnie, bym mu tam pomo­ gła. No i w końcu Hanna jest przecież dorosłą osobą - dodała, jakby na usprawiedliwienie. -Nie wiem, czy powinniśmy... - zawahała się Hanna. Dzieci nawet nie zwróciły na to uwagi. Otworzyły drzwi i weszły do mrocznego, chłodnego pomiesz­ czenia. Hanna bezwolnie poszła w ich ślady. W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń kurzu i czegoś nieokreślonego o nieco gryzącym zapachu. Na przymocowanych wzdłuż ścian półkach Hanna zaczęła powoli rozpoznawać obłe kształty jakichś przedmiotów i bryły kamieni. Światło docie­ rało tu przez otwarte drzwi za ich plecami, a także przez uchylone drugie drzwi, po przeciwnej stronie, prowadzące pewnie na podwórze. - Popatrz, to jest Ix Chell. To jest taty bogini próżności. - Kip palcem pokazywał stoliczek, gdzie powiązany sznurkami stał tajemniczy posążek. Wido­ cznie był niedawno klejony. - Płodności, nie próżności - poprawiła go Alice i zwracając się do Hanny wyjaśniła: - To ona sprawia, że rośnie kukurydza. Uśmiech nagle zastygł na ustach Hanny. Kip po­ chylił się nad blatem, chcąc dokładniej obejrzeć cenny eksponat. Stół przechylił się w ułamku sekundy i fi­ gurka roztrzaskała się, upadając na posadzkę na oczach sparaliżowanej grozą trójki. Nikt nie powiedział ani słowa. Wszyscy na moment wstrzymali oddech. Głuchą ciszę przeciął głośny la­ ment Alice. scandalous

- Och, Kip! Tata będzie strasznie krzyczał! - Alice, mała chuda dziewczynka ze sterczącymi cienkimi warkoczykami i rozwartymi grozą brązowymi ocza­ mi, zakryła w przerażeniu rączkami buzię. Kip jęknął i wystrzelił z domku jak z procy. Alice wybiegła za nim. Hanna stała jak wryta nad kupką skorup, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować. Uklę­ kła w końcu, wierząc, wbrew nadziei, że może da się to jeszcze posklejać. Podniosła coś, co kiedyś zdobiło głowę figurki. Wyglądało fatalnie. Niektóre części były po prostu rozbite w pył. Zdrętwiała nagle, gdy usłyszała odgłos kroków za drzwiami. Podniosła się z klęczek. Nogi miała jak z waty. Obróciwszy się natrafiła na lodowate spo­ jrzenie niebieskich oczu. - Mogę wiedzieć, co tu się dzieje, do licha? Kto ty jesteś? Co ty tu... urwał, nagle dostrzegłszy skorupy na podłodze. W dwóch energicznych susach znalazł się przy niej. Przygwoździł ją wprost do stołu swą olbrzymią po­ stacią. Jego oczy ciskały gromy wściekłości. - Nie uczono cię nigdy trzymać się z dala od nie swoich rzeczy? To jest prywatna rezydencja, a nie jakieś muzeum otwarte dla lepkich łapek głupich turystów! To, co właśnie zamieniłaś w kupę śmieci to był jeden z niewielu zachowanych egzemplarzy tego rodzaju na świecie! - Ale przecież... - Nie zdecydowałem się zamknąć tych drzwi nawet wówczas, gdy pani Tolland oznajmiła mi, że ktoś z jej rodziny przybył z niespodziewaną wizytą. Życzę so­ bie, byś podczas swego pobytu ograniczyła się do odwiedzania ogólnie dostępnych części casa i nie scandalous

próbowała wchodzić do miejsc, które uważam za prywatne! Hanna zaniemówiła. Poczuła się straszliwie i nie­ słusznie upokorzona. Nie było mowy, rzecz jasna, o ujawnieniu całej prawdy, choćby przez wzgląd na biednego Kipa, drżącego przed tym okropnym czło­ wiekiem. Ją nazwać wścibską turystką i nieproszonym gościem! -Pan... ja... Nie musi się pan martwić, seńor! Wyniosę się natychmiast z pańskiego pałacu. Przykro mi tylko, że fatygowałam się na wasze zaproszenie. Proszę mi wierzyć. Nigdy bym tu nie przyjechała, wiedząc, jakim... jakim... Trzęsąc się cała ze złości szukała odpowiednio ostrego słowa na określenie górującego nad nią czło­ wieka. W tej wyblakłej bluzce wyglądała bardzo niepozornie. Kilka chwil, które dotąd miała okazję spędzić w słońcu Karaibów, nie mogło zmazać z jej twarzy śladów kilkumiesięcznej walki z chorobą. Jej cienka szyja z ledwością zdawała się utrzymywać odchyloną w tył głowę z rozwichrzoną czupryną jasnobrązowych włosów. - Nie wiedziałem, że zaproszenie zostało wysłane, proszę pani - powiedział cicho Trent. Jego oczy zdawały się chłonąć każdy detal jej wyglądu. Wyciąg­ nął rękę, by uwolnić ją od tego fatalnego odłamka, tkwiącego ciągle w jej dłoni. Zdawać by się mogło, że pozbawił ją tym samym ostatniego ładunku energii. Skurczyła się w sobie, będąc bliska płaczu. Od­ wróciła oczy od jego twarzy i, wymijając go, rzekła: - Wrócę najbliższym samolotem. Jeśli to możliwe, nawet dziś, a jeśli nie, to jutro. Czy jest w pobliżu jakiś hotel, gdzie mogłabym przenocować? scandalous

- To chyba nie będzie konieczne. Pani kuzynka z pewnością byłaby rozczarowana, jeśli przyjechawszy z tak daleka nie spędziłaby pani z nią choć paru dni. - To moja przyrodnia siostra, jeśli chodzi o ścisłość poprawiła go Hanna chłodno. Gdy wychodziła z domku, wydało jej się, że ten rajski świat na zewnątrz nieco poszarzał. Usłyszała, jak Lucian Trent zatrzasnął za nimi drzwi. - Myślę, że Carlotta ma już lunch gotowy. Dzieci zjedzą z nami, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Zaskoczona spojrzała na niego. Szybko wspinał się pod górę. Gdy szedł, na jeden krok jego długich, muskularnych nóg przypadały dwa jej kroki. - Oczywiście nie mam nic przeciwko temu. Ale nie mam ochoty na lunch, dziękuję za propozycję. - Ależ nie może pani sprawić zawodu Carlotcie. Zobaczymy się za kwadrans. - Szybko wszedł do domu i zniknął jej z oczu, zostawiając ją targaną sprzecznymi uczuciami. Zamyślona weszła do pokoju. Frapowało ją, dla­ czego Jill nie powiedziała Lucianowi, że ją zaprosiła? Dziwaczne było oczekiwać od niej, że zechce zostać tu nie zaproszona. Także oświadczenie, że będzie mogła pracować na swoje utrzymanie stało w sprzecz­ ności z brutalnym atakiem, którego ofiarą padła przed chwilą. Co za upokarzająca sytuacja! Dlaczego Jill ją oszukała? A przede wszystkim, jak z tego teraz wy­ brnąć? Perspektywa powrotu do kraju, gdzie panuje teraz paskudna, zimna i mokra pogoda, do świata bez pracy, bez mieszkania i bez przyszłości wydawała się tak okrutna! Nigdy więcej przecież nie będzie mogła sobie pozwolić na taką podróż! Wszystkie scandalous

jej oszczędności miałyby zostać wydane na jedną, jedyną noc w tropiku?! Lunch przebiegał, delikatnie mówiąc, w kłopot­ liwej atmosferze. Dzieci były nienaturalnie milczące. Rzucały krótkie spojrzenia w jej kierunku, jakby chciały się upewnić, że ich nie zdradziła. Zupełnie, jakby była do tego zdolna! Patrząc na skurczone przerażającym wspomnieniem twarzyczki i na domi­ nującą po drugiej stronie stołu groźną męską postać, Hanna wiedziała, że nic nie zmusiłoby jej do wy­ stawienia tych dzieci na przeżycia, których sama doświadczyła. Widząc, że Jill również czuła się nie­ swojo, pozwoliła sobie na niewielką dozę satysfakqi. Spoglądając spod długich, sztucznych rzęs to na Hanne, to znów na Luciana, Jill przerwała ciszę w momencie, gdy napięcie zdawało się już sięgać zenitu. - Czy to nie wspaniałe, jak Hanna i dzieci dosko­ nale się rozumieją? - Głos jej brzmiał nienaturalnie wesoło. - Dobrze im zrobi, gdy będą miały kogoś, kto będzie z nimi wychodził na spacery. Oczywiście mog­ łabym to robić sama, ale to słońce! Upiekłabym się na chrupiąco! - Wzięła z półmiska małą krewetkę i zanurzyła ją w sosie limonowym. Jednak Hanna to co innego. Pochodzi z farmy. Gdy ją zobaczyłam pierwszy raz, była cała w jednym kolorze: oczy, włosy i skóra. Myślę, że chyba nawet miałaś wtedy brązową sukienkę, siostrzyczko. A może tylko łowiłaś strzałki wodne i miałaś na sobie ziemię z całego pola? - Doktor Maitland ma mnóstwo strzałek i innych podobnych rzeczy! - powiedziała Alice. - Jest ar- chologiem. scandalous