andgrus

  • Dokumenty12 141
  • Odsłony675 162
  • Obserwuję372
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań535 283

Browning Dixie - Przeznaczenie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :612.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Przeznaczenie.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera B Browning Dixie
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Dixie Browning Przeznaczenie Tłumaczyła Małgorzata Studzińska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Travis Holiday zdjął nogę z pedału gazu, kiedy wjechał na kolejną łachę piasku, tym razem jakby większą niŜ poprzednie. A Ŝywił nadzieję, Ŝe dotrze do domu przed zmierzchem. Nie miało to, co prawda, Ŝadnego znaczenia. Mógł być poza domem nawet przez rok i naprawdę nikogo to nie obchodziło. DuŜo moŜna by mówić o Ŝyciu w pojedynkę, kiedy takie drobiazgi są zupełnie nieistotne. Znany duet śpiewał o tym, Ŝe są znowu w drodze. Travis wtórował im swoim przyjemnym barytonem. Przetarł ręką za- parowaną szybę. Niewiele to jednak pomogło, gdyŜ od zewnątrz była pokryta grubą warstwą soli, a poza tym od lat uszkodzona wskutek wieloletniej jazdy po plaŜach. - ,,Znowu w drodze..." - wyśpiewywał w zgodzie z ruchem wycieraczek. Mimo okropnej pogody dzień upłynął mu lepiej, niŜ się spodziewał. W zasadzie nie oczekiwał wiele, ale kuzyn, o którym nigdy nie słyszał aŜ do zeszłego miesiąca, okazał się bardzo sympatycznym facetem. Mimo istotnych róŜnic w pochodzeniu, dogadali się ze sobą nadzwyczaj szybko. Byli nawet do siebie podobni z wyglądu. Ta sama budowa, rysy twarzy i ten sam kolor oczu i włosów. Ostatnio duŜo rozmyślał o rodzinie. O korzeniach. Wcześniej nie poświęcał takim sprawom zbyt wiele czasu. Bardzo

mało wiedział o swoich rodzicach, ale i to wydawało mu się wystarczające. Ale teraz, kiedy ma syna, wszystko się zmieniło. Gdy tylko otrząsnął się z szoku, zaczął myśleć w zupełnie innych katego- riach. Więzy krwi. Jeśli jego syn będzie miał dzieci, a one będą miały swoje potomstwo, to... - Co, u licha...! Nacisnął błyskawicznie na hamulec, klnąc jak szewc, gdy sa- mochód zarzuciło na skraj drogi i z trudem udało mu się go zatrzy- mać. Opuścił szybę i wysunął głowę na zewnątrz w mieszaninę deszczu, piasku i soli. CzyŜ ten przeklęty głupek nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko zaparkować na środku drogi? Nie oburzał się na głos. Nawet nie nacisnął na klakson. Dwadzieścia lat słuŜby w StraŜy PrzybrzeŜnej nauczyło go pa- nowania nad sobą. RównieŜ w takich sytuacjach jak ta. Przez dość długą chwilę wpatrywał się w oszalałą ze złości kobietę, która atakowała swój samochód. JuŜ nieraz w Ŝyciu widział, jak kopano samochód, ale po raz pierwszy miał okazję być świadkiem okładania samochodu damską torebką. Nie dziwił się tej kobiecie. To straszne tak utknąć na drodze w czasie ulewy przy szybko zapadającym zmierzchu. Zjechał na pobocze najdalej, jak to było moŜliwe, wyłączył silnik, zapiął kurtkę i przez chwilę mocował się z drzwiami, których otwarcie przy tak silnym wietrze sprawiło mu trochę kłopotu. Nawet przy lepszej pogodzie nie było to odpowiednie miejsce dla samotnej kobiety. Co prawda wyspa Hatteras była bez- pieczniejsza niŜ wiele ze znanych mu miejsc, szczególnie po sezonie, ale mimo wszystko... - Proszę pani...?

Kobieta albo nie usłyszała, albo postanowiła go po prostu zignorować. Walcząc z silnymi porywami wiatru od strony At- lantyku, spróbował jeszcze raz. Kiedy był od niej zaledwie o kilka metrów, odwróciła się, by stawić mu czoło. Znał ten widok bardzo dobrze po tych wielu latach uczestniczenia w róŜnego rodzaju akcjach ratowniczych. Szok, stres i przeraŜenie - wszystko to naprawdę nie było mu obce. Spojrzał na kobietę uwaŜnie. Widać było, Ŝe jest u kresu sił. Z rozwianymi włosami, trupio blada, z czerwonym od zimna nosem i zapuchniętymi od wiatru i płaczu oczami nie wyglądała na zbyt przejętą faktem, Ŝe nadeszła pomoc. - Proszę pani, proszę posłuchać. Nie moŜe pani... W ostatniej chwili chwycił lecącą w jego kierunku torebkę. - Naprawdę nikt nie zamierza pani skrzywdzić - powiedział spokojnie, zastanawiając się, co tej idiotce przyszło do głowy. MoŜe myślała, Ŝe chce ją okraść? Podniósł do góry ręce, by jej pokazać, Ŝe nie jest uzbrojony. Była bardziej niebezpieczna od niego. Szczególnie gdy tak wy- machiwała torebką nad głową. - Nie moŜe pani tu zostać. Jest pani kompletnie przemoczona. W tym momencie zauwaŜył, Ŝe kobieta płacze. A moŜe po prostu zatarła sobie oczy wciskającym się wszędzie piaskiem. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Widział, jak oddycha z trud- nością. W samochodzie pod siedzeniem miał apteczkę i gruby koc, ale nie chciał spuszczać tej desperatki z oczu. Mogło przecieŜ przyjść jej nagle do głowy, Ŝeby ruszyć w stronę oceanu. Widział juŜ wiele dziwnych reakcji ludzi w szoku. Patrzyła na niego badawczo. Spojrzał jej prostu w oczy. Miał nadzieję, Ŝe nie wystraszy jej, a ona zrozumie, Ŝe jest łagodny, nie zamierza jej skrzywdzić i Ŝe naprawdę chce jej pomóc.

- Proszę pani? Czy wszystko w porządku? Głupie pytanie. ZauwaŜył, Ŝe dolna warga kobiety drŜy. Zrobił krok w jej stronę, przeraŜony, Ŝe ona zaraz zemdleje. Miał wraŜenie, Ŝe pragnie znaleźć się w jego ramionach i nie myśleć o niczym. Ale chyba mu się tak wydawało. Kobieta nawet nie drgnęła. MoŜe nie było z nią aŜ tak źle. Nie po raz pierwszy miał kłopoty ze zrozumieniem kobiecych reakcji. - Nie powinna się pani zatrzymywać na środku szosy. Nad- ciąga zmrok. Ktoś moŜe na panią najechać. Nie odezwała się, tylko nadal wpatrywała się w niego. - CóŜ, tak czy siak, będziemy musieli zepchnąć pani samo- chód z drogi. Czy zechciałaby pani siąść za kierownicą, a ja popchnę auto? W końcu coś do niej dotarło. Wydała z siebie westchnienie ulgi. Nareszcie ktoś jej pomoŜe. Opuściła rękę z torebką, którą traktowała jak broń. - Pewnie, Ŝe mogę. Zrobi to pan swoim samochodem? - za- pytała po chwili. - Nic innego mi nie zostaje - odpowiedział. CzyŜby myślała, Ŝe popchnie wóz rękami? - Będziemy mieć mały problem ze zderzakami, postaram się jednak zrobić to bardzo delikatnie, ale moŜe się to skończyć niewielkim wgnieceniem z tyłu -uprzedził, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie w przypadku tego zdezelowanego samochodu. - Co mam robić? - Proszę siąść za kierownicą, wrzucić luz i kiedy poczuje pani lekkie uderzenie, skręcić kierownicą jak najbardziej w prawo. Nie widzi pani tego teraz, ale jest tam ścieŜka rowerowa pod piaskiem. Proszę zrobić wszystko, aby z niej nie zjechać, dobrze?

Skinęła głową, ale nie ruszyła się z miejsca. Travis wzruszył ramionami i otworzył drzwi do samochodu. Kiedy kobieta wsiadła, wsunął połę jej mokrego płaszcza do środka i zatrzasnął drzwi. Kaszmir, pomyślał. Nie był ekspertem w dziedzinie kobiecych strojów, ale od razu poznał się na jakości. Miał nadzieję, Ŝe materiał był cieplejszy, niŜ na to wyglądał. Było około zera stopni, ale zacinający deszcz i porywisty wiatr sprawiały, Ŝe wydawało się duŜo zimniej. Kiedy uderzył w zderzak samochodu kobiety, zdał sobie sprawę, Ŝe na pewno narobi trochę szkód. Ale było to chyba lepsze niŜ zderzenie się z samochodem jadącym z duŜą szybkością. Nawet jeśli uda mu się zepchnąć auto kobiety z drogi, nie ma Ŝadnej pewności, Ŝe to auto będzie tutaj, gdy przyjedzie pomoc drogowa, szczególnie przy takim wietrze, przypływie, który niedługo się zacznie, i przy tumanach piasku. Łagodnie pchnął samochód na sam skraj drogi, tak Ŝeby umoŜliwić przejazd innym pojazdom. Czekał, aŜ kobieta wysiądzie z samochodu, ale poniewaŜ ciągle w nim siedziała, podszedł i otworzył drzwi. - Nie moŜe pani tutaj zostać. Niedługo zacznie się przypływ. Przy tak silnym wietrze z północnego wschodu nie moŜe pani ryzykować pozostania tutaj. Odwiozę panią tam, gdzie zamierzała pani dotrzeć, a potem zawiadomię pomoc drogową, Ŝeby odholo-wała samochód. Co prawda nie miał najmniejszej nawet nadziei, Ŝe uda mu się ściągnąć pomoc przed świtem, ale nie powiedział kobiecie otym. Im szybciej dotrze w jakieś suche miejsce, przebierze się i napije czegoś gorącego, tym szybciej dojdzie do siebie. Pomógł jej wsiąść do swojego samochodu. O ile się nie

mylił, ta kobieta była po prostu chora. Z trudnością przełykała ślinę. Było wyraźnie widać, Ŝe boli ją gardło. Jechał na południe wzdłuŜ plaŜy, od czasu do czasu rzucając w jej stronę zmartwione spojrzenie. W samochodzie nie było dość widno, aby dostrzec wszystkie szczegóły, ale po dwudziestu latach pracy nie było Travisowi to potrzebne, by zdawać sobie sprawę z jej stanu. Wiek? Trzydzieści pięć do czterdziestu lat. Oczy: szare lub niebieskie. Trudno to było określić w tym świetle. Białka oczu zaczerwienione. Nos: prosty, mały i wąski; czerwony i błyszczący. Wystające kości policzkowe i cienie pod oczami. Była szczupła. Właściwie bardzo chuda. Travis nie był w tej dziedzinie znawcą, ale przypominała mu modelkę po trwającej co najmniej tydzień drakońskiej diecie odchudzającej. Wyglądało na to, Ŝe ma jakieś problemy. Ale, prawdę mówiąc, Travis wcale nie był nimi zainteresowany. Całe Ŝycie pracował w StraŜy PrzybrzeŜnej i to, Ŝe był juŜ na emeryturze, nie mogło w Ŝaden sposób wpłynąć na jego zachowanie. Jeśli natknął się na kogoś, kto potrzebował pomocy, po prostu wykonywał swoją pracę. Nie oznaczało to jednak brania sobie do serca cudzych problemów. Miał dostatecznie duŜo własnych. - Dokąd pani jechała? - Musiała mieszkać w tych stronach. O tej porze roku turyści byli tu naprawdę rzadkością. Podała nazwę restauracji w Hatteras po drugiej stronie wyspy. Nigdy tam nie jadł, ale słyszał o niej wiele dobrego. - Nie jestem pewny - powiedział - ale jest chyba zamknięta na zimę. - Miałam tam podjąć pracę. Pracę? W porządku. Nie wiedział, kim jest ta kobieta ani co

W robi, ale jednego był pewien: kelnerki zazwyczaj nie pojawiają się po sezonie, na dodatek w kaszmirowych płaszczach, i rzadko kiedy wyglądają na zagubione w rzeczywistości. - Czy jest pani pewna? Po sezonie nie ma tu właściwie nic do roboty. - Proszę mnie tylko tam zawieźć, jeśli nie jest to zbyt daleko i ma pan chwilę czasu. Bardzo proszę! Nie był to dobry pomysł. Jeśli mam odrobinę zdrowego rozsądku, powinienem odstawić ją do miejscowego lekarza, pomyślał. Tylko Ŝe leŜy on teraz w łóŜku złoŜony grypą, o czym Travis mógł się przekonać wczoraj, gdy zawiózł swoją sąsiadkę na rutynowe badania do jego gabinetu. - Z kim miała się pani skontaktować w restauracji? To znaczy, kto zaproponował pani pracę? Po prostu tam zatelefonuję. PoniewaŜ kobieta nie reagowała, przyjrzał się jej uwaŜniej. Wyglądała na chorą. Słychać było, jak chrypi. Była nieźle prze- ziębiona, jeśli nie przytrafiło się jej coś gorszego. Travis miał juŜ w tym roku grypę i nie za bardzo chciał rozłoŜyć się jeszcze raz. Kobieta wyciągnęła z torby podróŜnej notes i przeczytała numer telefonu. Połączył się z nim za pomocą komórki. Po chwili obydwoje wysłuchali nagraną wiadomość. ,,Z przykrością informujemy, Ŝe restauracja została zamknięta. Do zobaczenia w kwietniu". - O BoŜe! - wyszeptała. Z trudnością powstrzymał się od jakiegoś gestu, który dodałby jej otuchy. - Mógłby pan spróbować zadzwonić pod ten numer? Tym razem usłyszeli kolejną nagraną wiadomość. Radosny damski głos mówił: ,,Proszę, zostaw wiadomość. Odezwę się wcześniej czy później. To nie jest pora na surfing. Do usłyszenia".

JakŜe Travis nienawidził takich nonszalanckich wiadomości. W tym czasie dotarli juŜ do Buxton i byli w odległości pół kilometra od jego domu. Ostatnia rzecz, na jaką Travis miał ochotę, to zabrać tę kobietę do siebie. Jego dom był nie wykoń- czony i prawie zupełnie nie umeblowany. Czuł się w nim jak na biwaku, a zajmował się boazerią w pokoju, który miał kiedyś naleŜeć do Matthew, o ile jego była Ŝona pozwoli chłopcu na odwiedziny. PasaŜerką wstrząsały dreszcze. A przecieŜ ogrzewanie w sa- mochodzie ustawił na najwyŜszą z moŜliwych temperaturę. Było naprawdę gorąco. Musiał rozpiąć kurtkę, a i tak czuł, Ŝe jest zdecydowanie zbyt ciepło, a ona się trzęsła z zimna - moŜe z powodu przemoczonego ubrania. Nie wiedział przecieŜ, ile czasu walczyła z tym swoim przeklętym samochodem. - Zabieram panią do siebie. Nic innego nie wymyślimy w tej sytuacji, a potem spróbujemy znaleźć pani przyjaciółkę, dobrze? A tak przy okazji, nazywam się Travis Holiday. Komandor porucznik, na emeryturze, Amerykańska StraŜ PrzybrzeŜna - przedstawił się, Ŝeby wiedziała, z kim ma do czynienia. - Mogę zatelefonować do kogoś z sąsiadów i poprosić, Ŝeby przyjechali, moŜe wtedy czułaby się pani trochę pewniej. Jasne! MoŜe zadzwonić. NajbliŜszą sąsiadką była panna Cal, dziewięćdziesięcioletnia staruszka, powykręcana reumatyzmem, ale złośliwa jak osa. Oprócz zupełnie głuchego owczarka o imieniu Skye i kilku kur nie miała nikogo. I nie sądził, Ŝeby Skye czy teŜ jego pani chcieli mu pomóc w takiej sytuacji. - Czy ma pan aspirynę? - wychrypiała. Aspiryna? No cóŜ, Travis pomyślał, Ŝe będzie trzeba podać jej jakieś silniejsze leki. - Oczywiście, Ŝe mam w domu aspirynę. Zrobię pani coś

gorącego do picia, a potem spróbujemy skontaktować się znowu z pani przyjaciółką. Ruanna prawdopodobnie juŜ się kiedyś czuła gorzej, tylko nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to było. Prowadziła samochód od wczoraj, z kaŜdym kilometrem czując się coraz bardziej podle. Gdyby było ją stać na dłuŜszy postój w tanim motelu, w którym spędziła wczorajszą noc, na pewno spałaby aŜ do całkowitego wyzdrowienia. Nie mogła sobie jednak na to pozwolić. Alternatywą była dalsza podróŜ, aŜ do domu przyjaciółki, zanim się zupełnie rozłoŜy, ale i tak jej samochód wcześniej odmówił posłuszeństwa. Kiedy przejechała zatokę Oregon, ruch na drodze prawie zupełnie zamarł. Nim zorientowała się, Ŝe coś jest nie w porządku z samochodem, nie pozostało jej juŜ nic innego, jak tylko pchać się do przodu. Miała nadzieję, Ŝe jakoś wytrzymają oboje do końca. Ona i samochód. Wzięła benzynę w Manteo. Ale kiedy po kilkunastu kilometrach silnik zaczął się krztusić, jakby z braku paliwa, zwolniła i zaczęła się rozglądać za jakimś warsztatem. Niestety, wszystko było zamknięte, więc jechała do przodu, łudząc się, Ŝe natknie się gdzieś na pomoc. A potem samochód się zepsuł. Na środku szosy. Był silny wiatr. Mieszanina deszczu i piasku kompletnie zasłaniała wido- czność. Nie usłyszała nawet zbliŜającego się innego samochodu. I kiedy nareszcie zjawił się ten wspaniały męŜczyzna, miała ochotę paść mu w ramiona i nie ruszać się stamtąd. Co było tak zupełnie niepodobne do niej i uświadomiło jej, Ŝe musi być bardziej chora, niŜ przypuszcza. Bolały ją wszystkie kości i głowa. Gardło tak wyschło, Ŝe z trudem udawało się jej przełknąć ślinę. A nogi miała miękkie jak z waty. Wyglądało na to, Ŝe

wykazała kompletny brak rozsądku. Osoba rozsądna juŜ dawno zrezygnowałaby z tej podróŜy. Jej wybawca postanowił zabrać ją do siebie. Nie znała go przecieŜ, ale nie miała siły, by zaprotestować. A przecieŜ Ru bardziej nawet niŜ inni miała powody, by nie ufać obcym. MoŜliwe, Ŝe do jutra odzyska zwykłą ostroŜność, ale teraz była zbyt chora, zbyt zmęczona i przeraŜona, Ŝeby ją to obchodziło. Zjechali z szosy na piaszczystą drogę. W światłach samochodu zobaczyła duŜe dęby, choinki i wodę. Dom, do którego wkrótce dotarli, nie wyglądał zachęcająco. Okna były ciemne, a z komina nie unosił się dym. Wyglądał na ponury i opuszczony. O BoŜe, w co ja się znowu władowałam, pomyślała przeraŜona. Wróciła myślami do swego rodzinnego domu. Pięknej dwu- piętrowej willi z białej cegły, obsadzonej magnoliami, kamelia-mi i azaliami. Do drzwi prowadził szeroki podjazd, na którym słuŜący Colley uczył ją jeździć na wrotkach i na rowerze. Mieszkanie, które opuściła dwa dni temu, składało się z dwóch umeblowanych pokoi. Panoszyły się tam myszy i karaluchy. Wspomnienie o nich pozwoliło jej przychylniej spo-jrzeć na budynek majaczący przed nimi, nawet bez światła w oknach. NajwaŜniejsze, Ŝeby mogła się połoŜyć. - Przyniosę torbę, Ŝeby się pani przebrała. A prawda, torba! Miała ze sobą jeszcze trzy walizki oraz kilka pudełek, parę oprawionych obrazków i stertę dokumentów róŜnego rodzaju. Wszystko to było w bagaŜniku jej samochodu pozostawionego na poboczu drogi. - Dziękuję - wyszeptała, z trudem starając się sobie przy- pomnieć, co ma w podróŜnej torbie oprócz kapci. Nic przydat

nego. Cała reszta jej rzeczy została w samochodzie. Zapomniała o nich. - Zajmę się pani samochodem za chwilę. Chodźmy do środka. Musi pani się rozgrzać i wysuszyć. Zaparzę kawę. Mam chyba nawet puszkę albo i dwie zupy. Łazienka jest do pani dyspozycji. Proszę korzystać ze wszystkiego, co jest pani potrzebne. Pokiwała głową w podzięce. A i to wymagało od niej nie lada wysiłku. Aspiryna, łóŜko i kilka koców, to było wszystko, czego potrzebowała. No i tego, Ŝeby jej umysł zaczął znowu funkcjonować. - Przepraszam, ale nie dosłyszałem pani imienia. - Popatrzył na nią wyczekująco. To nie ma Ŝadnego znaczenia, powiedziała sobie Ru. Tutaj nic juŜ jej nie zagraŜa. Mama określiła kiedyś tę okolicę mianem końca świata. Koniec świata - to brzmiało cudownie. - Ru - odparła z trudem. - Słucham? - Ru. Skrót od Ruanny. - Dostała to imię po dwóch babciach, Ruth i Anne, ale im ten męŜczyzna mniej będzie o niej wiedział, tym bezpieczniej będzie się czuła. - W porządku, Ru. Tak jak juŜ mówiłem, do łazienki musisz iść tędy. Aspirynę znajdziesz w apteczce. Jest ciepła woda, więc moŜesz się wykąpać. Wydaje mi się, Ŝe bardzo przemarzłaś i gorąca kąpiel będzie najlepszym sposobem, aby się rozgrzać. A ja podgrzeję zupę. Dwadzieścia minut później Trav stwierdził, Ŝe Ruanna wcale nie wygląda lepiej. WłoŜyła te same rzeczy, ale inne buty. Włosy sięgające do ramion były proste i grube. Miały dziwny kolor, ni to blond, ni to szare. Ale przynajmniej juŜ się nie trzęsła.

- Znalazłaś aspirynę? - Tak, dziękuję - wychrypiała. - Przepraszam za kłopot, jaki ci sprawiłam. - Nie ma sprawy - powiedział, stawiając na stole dwa talerze z zupą jarzynową i przyprawy. - Takiego przeziębienia nie moŜna lekcewaŜyć. Trav czekał, aŜ Ruanna spojrzy na niego. Jęknęła. Widać było, Ŝe czuje się nie najlepiej. Kiedy jedli kolację, miał szansę przyjrzeć się jej dokładnie. Była młodsza, niŜ sądził. Natomiast miał rację co do jej oczu. Były szare, a właściwie szarozielone. Podejrzewał, Ŝe te jej przejrzyste oczy naleŜą do osoby o skomplikowanej naturze. Udało mu się ją rozszyfrować tylko do pewnego stopnia. Wystarczyło mu, Ŝe wiedział, iŜ Ru nie czuje się najlepiej, Ŝe jest przeraŜona i ukrywa coś przed nim, ale nawet nie chciał wiedzieć, co i dlaczego. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, Ŝe Ru coraz bardziej opada z sił i Ŝe całą siłą woli panuje nad sobą, by usiedzieć przy stole. - A właśnie, zawiadomiłem pomoc drogową. Nie mogą zająć się twoim samochodem teraz i zrobią to dopiero jutro rano. Sytuacja na drogach jest dość trudna. Gdzieś koło Frisco szosa została zablokowana, więc muszą zrobić wszystko, aby stała się przejezdna. Skinęła głową. Wyglądało na to, Ŝe nawet ten nieznaczny ruch kosztuje ją wiele sił. - Nie mam pojęcia, czy wiesz coś na temat tych okolic. Frisco to niewielka miejscowość leŜąca na południe od miejsca, w którym się znajdujemy. Hatteras jest następne w kolejce -wyjaśnił. - Wszystko tutaj jest takie poplątane, Ŝe czasami trudno się zorientować.

Ru znowu pokiwała głową, ale Travis wcale nie był pewny, czy coś do niej dotarło. Właściwie to wyglądała tak, jakby za chwilę miała runąć twarzą do talerza z zupą. - Słuchaj, Ru, dlaczego się nie połoŜysz? Powiadają, Ŝe sen jest najlepszym lekarstwem. W czasie kiedy będziesz spała, pojadę przywieźć wszystko, co będzie ci potrzebne z auta. Moim dŜipem na pewno dotrę tam bez trudu. - Kluczyki są w torebce - powiedziała cicho. - Czy mogę jeszcze raz spróbować połączyć się z Moselle? - Czuj się jak u siebie w domu. - UwaŜał, Ŝe nie ma naj- mniejszych szans, Ŝeby zastać jej przyjaciółkę w domu, ale gdyby nawet Ru się powiodło, to i tak droga jest zalana. Ruanna podniosła się i zebrała naczynia ze stołu. Wyglądała na zagubioną i bezradną. I znowu resztka rozsądku, jaka Travisowi została, nakazywała mu wyjąć naczynia z jej rąk, wziąć ją w ramiona i obiecać, Ŝe wszystko będzie w porządku. Powstrzymał się jednak od zrobienia tego, po części dlatego, Ŝe nie miał do tego Ŝadnych powodów, a po części ze strachu, Ŝeby nikt mu nie zarzucił, Ŝe próbował ją podrywać. Tak naprawdę nie zrobił tego jednak z bardzo prozaicznego powodu. Miał nieprzepartą ochotę ją pocieszyć. To pragnienie tkwiące w nim od chwili, gdy ją ujrzał, było bardzo silne. Ale nie ufał swemu instynktowi, jeśli chodziło o kobiety. Jeszcze raz przyjrzał się Ru badawczo. Była chyba silniejsza, niŜ na to wyglądała. Gdzieś w głębi krył się męŜny duch. - Lepiej będzie, jeśli się połoŜysz, naprawdę. Dzisiaj rano zmieniłem pościel. Jeśli potrzebujesz więcej koców, są w szu- fladzie pod łóŜkiem. On sam lubił sypiać przy otwartym oknie przez okrągły rok.

Ale w stanie, w jakim się znajdowała Ru, nie był to chyba najlepszy pomysł. Przez dwa następne dni Trav niechętnie odgrywał rolę go- spodarza przed tą upartą, podejrzliwą kobietą o zaciśniętych ustach w małym nie umeblowanym domku, w którym była wy- kończona tylko jedna sypialnia i stało kilka najprostszych mebli. Nie była to komfortowa sytuacja, ale nie miał wyboru. Jeśli jego gość miał choć trochę ogłady towarzyskiej, to na pewno zapomniał ją zabrać ze sobą z samochodu, który prawdopodobnie został pogrzebany przez tony piasku i słonej wody. Drogowcy ciągle jeszcze mieli problemy z doprowadzeniem wszystkiego do ładu. Był równieŜ kłopot z mostem. Woda zaczęła go znowu podtapiać. Ściągnięto cały cięŜki sprzęt z okolicy, ale nikt nie miał wątpliwości, Ŝe roboty długo potrwają. śycie na Outer Banks nigdy nie było łatwe, ale z wszystkich miejsc, w których Trav stacjonował w czasie swej dwudziesto- letniej słuŜby - Alaska, Hawaje, Connecticut, Wyspy Dziewicze, nie wspominając tych wszystkich miejscowości, w których mieszkał jako dziecko - właśnie to miejsce odpowiadało mu najbardziej. Kobieta, której pełne imię i nazwisko - Ruanna Roberts - znalazł w dowodzie rejestracyjnym samochodu, głównie spała, co mu bardzo odpowiadało. Miał kilka rzeczy do zrobienia i naprawdę nie potrzebował dalszych opóźnień. Zatrzymał się przy sklepie. Kupił dodatkowe kartony mleka, kawę, kilka puszek zupy, no i oczywiście aspirynę na wszelki wypadek. Nabył równieŜ artykuły spoŜywcze dla pani Cal, na- karmił jej kurczaki i wyprowadził psa. Po wysłuchaniu komen- tarzy sąsiadki dotyczących rządu, starych kości i kablówki, uło

Ŝył na ganku odpowiednią ilość drewna na parę dni i pojechał do domu. Ru nadal spała. Dzbanek z kawą, który stał na kuchence, był prawie pusty. Wynikało z tego, Ŝe nie przespała całego dnia. Travis czuł się dziwnie, goszcząc kogoś w domu. Bardzo dziwnie. Przyzwyczajaj się do tego, pomyślał. Przy odrobinie szczęścia będziesz niedługo dzielił z kimś mieszkanie juŜ na stałe. Czując narastające podniecenie, nakręcił znany mu numer i powiedział Sharon, Ŝe chce rozmawiać z synem. - Matt jest w szkole. Zapomniał o róŜnicy czasu. Mimo to postanowił się czegoś więcej dowiedzieć. - Powiedz mi, jak to się dzieje, Ŝe ilekroć dzwonię, zawsze go nie ma. Jeśli nie jest w szkole, to na zajęciach sportowych lub śpi u kolegów. Przestań się wygłupiać, Sharon. To mój syn, do cholery! - Widzę, Ŝe się nie zmieniłeś. Jeśli nie jest tak, jak tego chcesz, zaczynasz przeklinać. MoŜe będzie lepiej, jeśli nie po- zwolę Mattowi na spotkanie z tobą. Nie sądzę, Ŝebyś miał na niego dobry wpływ. - Rozumiem, Ŝe twój święty Andrew jest dla niego lepszym przykładem - zauwaŜył złośliwie. Z tego, co wiedział, Andrew Rollins to chodzący ideał, ale przecieŜ Matthew nie jest jego synem. Trav dowiedział się o istnieniu tego dzieciaka dopiero jedenaście miesięcy temu. Miał ochotę znowu postraszyć Sharon prawnikiem, ale, o ile znał tę kobietę, a znał ją nieźle, gdyŜ był jej męŜem przez kilka ładnych lat, uprze się i postawi na swoim. Wiedział, Ŝe nie ma najmniejszych szans, by wygrać sprawę w sądzie. Był człowie- kiem samotnym, a ona stworzyła rodzinę, więc wiadomo było, po

czyjej stronie opowie się sędzia. Trav ugryzł się w język i po- stanowił nie zaczynać kolejnej kłótni. W końcu to Sharon na- wiązała z nim kontakt i powiedziała mu o istnieniu syna. PrzecieŜ nie zrobiłaby tego, gdyby chciała trzymać ich obu od siebie z daleka. Trav nigdy nie był miłośnikiem Ŝycia rodzinnego, raczej typowym pracusiem, dla którego najwaŜniejsza jest kariera. Na- zywano go samotnikiem. Był taki chyba dlatego, Ŝe nie wiedział, iŜ moŜna być innym. Nie potrafił nawiązywać kontaktów. Był w tej dziedzinie tak samo kiepski jak jego ojciec. Ale szesnaście lat temu, kiedy poznał Sharon, bardzo się starał. Próbował nawet się zmienić. Wyraźnie nie szło mu najlepiej albo zmiany następowały zbyt wolno. Teraz, w wieku trzydziestu dziewięciu lat, nie wiedział zbyt wiele o rodzinie jako takiej i bliskich związkach mię- dzyludzkich, ale był zdecydowany spróbować po raz kolejny. Matthew był jego jedynym dzieckiem. Pierwszą reakcją Trava na wiadomość, Ŝe ma dwunastoletniego syna, była chęć natychmiastowego udania się na Zachodnie WybrzeŜe, gdzie mieszkała obecnie Sharon ze swoim drugim męŜem, dwoma córkami i Matthew. Ale powiedziała mu, Ŝeby trochę z tym poczekał. Musi przecieŜ przygotować chłopca na fakt, Ŝe Andrew Rollins nie jest jego prawdziwym ojcem. A teraz tak bardzo z tym zwlekała. Czekając na syna, kupił kilka akrów ziemi i zaczął budować dom. Potem zaczął rozglądać się za kimś, kto pomógłby mu stworzyć coś na kształt rodziny, co mogłoby się przydać, gdyby chciał zatrzymać Matta przy sobie na stałe. Cały czas wysyłał równieŜ pieniądze i listy do syna. Wysłał mu równieŜ zdjęcia, rękawicę baseballową, piłkę do soccera i wędkę wraz z całym oprzyrządowaniem.

W listach opisał synowi całe swoje Ŝycie, historię swoich rodziców i ich przodków. Pisał równieŜ o ziemi, która była kiedyś własnością ich rodziny. Obiecywał mu, Ŝe kiedyś tam pojadą i obejrzą te tereny bardzo dokładnie. Miał tyle planów w związku ze swoim rodzicielstwem. Próbując nawiązać jak najszybciej bliski kontakt z synem, nie czekał na odpowiedzi z jego strony. Traktował to wszystko jako wielkie wyzwanie. UwaŜał, Ŝe szyb- kość jego reakcji i postanowień moŜe zadecydować o tym, czy odniesie zwycięstwo w walce o miłość syna. Matthew nie odpisał na Ŝaden list, ale Sharon zapewniała go, Ŝe dzieciak wstydzi się swojego charakteru pisma i cały czas pracuje nad tym, aby je poprawić. Mówiła coś o dysleksji. DuŜo zdolnych dzieci ponoć na to cierpi. Niektóre trzeba nawet leczyć. Wszystko tak bardzo się zmieniło, odkąd Travis był dzieckiem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak mało wie o tym, jak być ojcem. Po kolejnej nieudanej próbie kontaktu ze swoim synem nakręcił numer przyjaciółki Ru, Moselle Sawyer, i po raz kolejny wysłuchał tej samej wiadomości nagranej na sekretarce. Ziewnął. Odwrócił się, bo usłyszał jakiś ruch w pokoju. - Ktoś o imieniu Kelli dzwonił, kiedy cię nie było. Powie- działa, Ŝe jeszcze zatelefonuje. Zostawiłam ci kartkę na ten temat w kuchni. - Wygląda na to, Ŝe czujesz się lepiej. A przynajmniej twój głos wrócił juŜ prawie do normy. - Postanowiłam Ŝyć. - Miło mi to słyszeć. - Ru wyglądała zdecydowanie lepiej. - Kim jest Kelli? - zapytała i wręczyła mu karteczkę, na której zapisała informację dla niego.

Trav spojrzał najpierw na kawałek papieru, a potem na kobietę, która spędziła ostatnie czterdzieści osiem godzin w jego łóŜku. Myśl, która przemknęła mu przez głowę, była nie tylko nieodpowiednia, była niepraktyczna. Ru wyglądała naprawdę duŜo lepiej niŜ wówczas, kiedy ją poznał, jeśli oczywiście lubi się kobiety szczupłe, wysokie i chłodne. On osobiście wolał panie gorące i trochę przy kości. No i na pewno bardziej energiczne. - To moja narzeczona. To znaczy była narzeczona. Nadal utrzymujemy przyjazne stosunki. Kelli rzeczywiście była nastawiona przyjaźnie do świata i do ludzi. I to Trav najbardziej w niej lubił. Ciągle była oŜywiona, radosna, a poza tym mówiła bez przerwy. Jeśli po jakimś czasie zaczynało to Travisowi działać na nerwy, był to jego problem, a nie jej- - Czy powiedziała, o co jej chodzi? - Nie. Wydawało mi się, Ŝe była zdziwiona, kiedy odebrałam telefon. Zapytała mnie, czy jestem Sharon. Kto to jest Sharon? W ciągu swego Ŝycia Trav nabrał trochę ogłady i wiedział, co to dobre maniery. Więc zamiast grzecznie powiedzieć Ru, Ŝeby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy, spokojnie odpowiedział na jej pytanie. - Sharon to moja była Ŝona. Obecnie, pani Roberts, szczę- śliwie zamęŜna po raz drugi. Mieszka teraz na Zachodnim Wy- brzeŜu. Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś wiedzieć? Ruanna wydawała się poruszona. A moŜe przeraŜona? Trav nie potrafił tego dokładnie określić.

ROZDZIAŁ DRUGI - Przepraszam. Nie chciałem być nieuprzejmy, szanowna pani Roberts. - Skąd wiesz, jak się nazywam? - Skąd wiem? - powtórzył. - Powiedziałeś: pani Roberts, a przecieŜ ci się nie przedsta- wiałam. Jeśli wcześniej gościły jakieś rumieńce na jej twarzy, to teraz zniknęły zupełnie. Zrobiła się trupio blada, co jeszcze bardziej podkreślało sińce pod oczami. - Takie nazwisko figuruje w dowodzie rejestracyjnym. Ru- anna Roberts? To ty, prawda? Ta kobieta była naprawdę przeraŜona. - Przepraszam. Nie wiedziałem, Ŝe się ukrywasz. Jeśli wy- pełniasz jakąś tajną misję lub jesteś objęta programem ochrony świadków, nie chcę o niczym wiedzieć! To nie moja sprawa! Pomyślałem sobie po prostu, Ŝe dobrze by było zabrać wszystkie rzeczy z samochodu, zanim.... Zresztą mniejsza o to. Wyjąłem papiery ze schowka i przez przypadek przeczytałem twoje na- zwisko. Ru wzruszyła ramionami. Patrząc na nią, Travis zdał sobie sprawę, Ŝe nie jest aŜ tak koścista, jak mu się wydawało. Przy- najmniej nie wszędzie. - To ja powinnam cię przeprosić. Nie dotyczy mnie nic

z tego, o czym mówiłeś. Mam tylko fioła na punkcie prywatności - stwierdziła. - To jest nas dwoje. - Jeszcze raz przepraszam. Nie powinnam była, ale przecieŜ tak naprawdę nic o tobie nie wiem. Doceniam jednak to, Ŝe dałeś mi schronienie, ustąpiłeś swego łóŜka, nakarmiłeś i oddałeś swo- ją koszulę. I to dosłownie. - Ruanna była nadal zachrypnięta, ale widać było, Ŝe mówienie nie sprawia jej juŜ tyle bólu. - PrzecieŜ to nic wielkiego. KaŜdy by to zrobił na moim miejscu. - PoniewaŜ w torbie, którą miała przy sobie pierwszej nocy, były przede wszystkim buty, poŜyczył jej swoją piŜamę, a potem koszulę flanelową. Sweter, w który była ubrana, gdy się poznali, był mokry. - MoŜe dla ciebie. Nie znam nikogo, kto postąpiłby tak jak ty. Oj, chyba mówię za duŜo. Zawsze to robię, kiedy czuję się niezbyt pewnie. Zamiast gadać, powinnam zmienić pościel i po-prać wszystko. Naprawdę doceniam to, co zrobiłeś - powiedziała i ruszyła w stronę łazienki. Miała świetną figurę! - Nie zawracaj sobie głowy praniem. Zrobię to, gdy mi się uzbiera trochę więcej rzeczy. Zatrzymała się przy drzwiach. - Przynajmniej to mogę zrobić, zanim wyjadę. Machnął ręką. Skoro Ru chce mu prać, nie będzie się jej sprzeciwiał. PrzecieŜ i tak dzisiaj nigdzie nie pojedzie. Drogi nadal są w fatalnym stanie. Musi zjawić się jakiś pług i odgarnąć cały ten piasek, który został naniesiony przez wichurę. Poza tym samochód Ruanny jest w okropnym stanie. Facet z pomocy drogowej mówił, Ŝe nie nadaje się juŜ do niczego. Trav miał tylko nadzieję, Ŝe Ru wykupiła wcześniej ubezpieczenie. Ruanna wniosła cały swój bagaŜ do duŜego pokoju i patrzyła

na Travisa wyczekująco. Udawał, Ŝe tego nie widzi. Chyba nie zdawała sobie sprawy, Ŝe nadal jest chora i Ŝe nie za bardzo moŜe wybierać się w podróŜ w takim stanie, nawet gdyby nadal miała samochód do dyspozycji. Travis nie wiedział, co ma zrobić w takiej sytuacji. Trudno było mu znaleźć jakieś rozwiązanie od razu, więc postanowił przeczekać. - Muszę trochę popracować - mruknął pod nosem. - Ale... - MoŜe drogowcom uda się oczyścić szosy do popołudnia. Sprawdzę to za kilka godzin. Kładąc boazerię w pokoju, który przeznaczył dla Matta, Trav przez cały czas intensywnie poszukiwał jakiegoś rozwiązania problemu, który tak nieoczekiwanie spadł mu na głowę. Ruanna była chora. Nie miała środka transportu, a na wyspie Hatteras nie kursują tramwaje. Nie ma teŜ taksówek. Przyjaciółka, do której przyjechała, jest od dwóch dni nieosiągalna, a jeśli chodzi o obiecaną pracę... Dziwna sprawa! Jedynym jej pozytywnym aspektem było to, Ŝe przestał myśleć o własnych kłopotach, które się zaczęły, gdy wyszło na jaw, Ŝe ma syna. Trav uwaŜał się zawsze za cierpliwego człowieka. I robił wszystko, Ŝeby tak pozostało. Natomiast jego ojciec nie miał za grosz cierpliwości, szczególnie w stosunku do Ŝony i syna. Kuzyn Harrison wylądował w szpitalu z chorobą wieńcową, nim zrozumiał, Ŝe człowiek musi przyjąć do wiadomości pewne ograniczenia i dostosować do nich swoje Ŝycie najlepiej, jak potrafi, jeśli chce przeŜyć. Travis wziął następną deskę i sięgnął po młotek. Pracując na zewnątrz, poprzycinał panele do właściwych rozmiarów, zanim

jeszcze popsuła się pogoda. Większość prac była wykonywana przez fachowców, ale chciał zrobić jak najwięcej własnymi rę- koma i wcale nie po to, by zaoszczędzić. Samodzielne budowanie domu dla syna dawało mu bardzo duŜo satysfakcji. - Chcesz kawy? - zawołała Ruanna z kuchni. Wyraźnie zre- zygnowała z wyjazdu. Mógłby ją zawieźć do najbliŜszego hotelu, a mówiąc dokładniej, do najbliŜszego otwartego hotelu, jeśli taki funkcjonował tu gdzieś w okolicy o tej porze roku. Ratowanie rozbitków było jego powołaniem. Ratowanie i udzielanie schronienia. Zrobił to bez najmniejszego wahania. Tylko co dalej? - Travis! Napijesz się kawy? - Oczywiście. Poproszę. Powinien był sam o tym pomyśleć. Czuł ból w klatce pier- siowej, prawdopodobnie od spania na brzuchu na kanapie ze zwisającymi w powietrzu nogami. Gardło miał suche i coś go w nim drapało, pewnie od tego ciągłego gadania. Nie był przy- zwyczajony do towarzystwa. Ruanna robiła naprawdę dobrą kawę. - Co to jest? - zapytał Trav, zerkając podejrzliwie na talerz, który postawiła przed nim. - Tost z cukrem. Nigdy nie słyszałeś o czymś takim? - zdzi- wiła się, bo wyraz twarzy Travisa świadczył dobitnie o tym, Ŝe nie ma pojęcia, o czym ona mówi. - Gdyby udało mi się znaleźć cynamon, zrobiłabym tost z cynamonem. Nie znasz tego? Masło, cukier i przyprawa? - Tak, oczywiście - odrzekł Trav, rozwiewając w ten sposób wszystkie jej wątpliwości. W sumie nie było to waŜne, ale Ru zastanawiała się, jak w takim razie wyglądało jego dzieciństwo. Tost z cynamonem był jej ulubionym przysmakiem,

kiedy była dzieckiem. A moŜe objadały się tym tylko dziew- czynki? - Zaczyna się przejaśniać - stwierdziła, spoglądając w okno. W końcu musiało to nastąpić. Była tu od trzech dni i ani razu nie widziała słońca. Oczywiście przez pierwsze dwa dni cały czas spała. To, co ją dopadło, na pewno nie było zwykłym przeziębieniem. Pra- wdopodobnie to jakaś wredna grypa. A jeśli chodzi o depresję, z którą starała się walczyć, nie mogła winić o nią wirusa. Trzeba być kompletnie szaloną osobą, Ŝeby nie być w depresji, kiedy zwala się na człowieka tyle problemów. Jej małŜeństwo się rozpadło, rodzina nie moŜe się podnieść po skandalu i śmierci jej ojca, ukradziono jej toŜsamość, konto w banku zostało wyczyszczone, no i na dodatek straciła pracę. Nie mogła teŜ zapomnieć o człowieku, który wydzwaniał do niej, groŜąc, Ŝe uczyni z jej Ŝycia piekło. A na koniec, jakby tego wszystkiego było mało, popsuł się jej samochód i znalazła się na łasce jakiegoś zupełnie obcego człowieka. W jej przypadku to, Ŝe jest w depresji, świadczy tylko o pełni zdrowia psychicznego. - Obawiam się, Ŝe mam dla ciebie złą wiadomość. No cóŜ, nie była to dla niej Ŝadna nowość. Innych wiadomości nie miewała przez kilka ostatnich lat. Najlepszą rzeczą, jaka jej się przytrafiła, było odnalezienie właściciela kotka, który przyplątał się do niej w listopadzie. Bo do tego wszystkiego jeszcze tylko trzeba jej było kota. Ale kiedy go juŜ oddała, przepłakała pół dnia. - Powiedziałeś: zła wiadomość. Nie, dziękuję. Nie chcę ni- czego takiego słuchać. Travis wzruszył ramionami.

- Twój wybór. Posłuchaj, muszę wpaść do sąsiadki i spraw- dzić, czy wszystko u niej w porządku. Czy będziesz czegoś potrzebowała, kiedy będę poza domem? Tylko samochodu, przyjaciółki, pracy i powrotu do dawnego Ŝycia, pomyślała Ru. - Nie sądzę, ale dziękuję za troskę. Aha, jaki jest numer telefonu do warsztatu, do którego odholowali mój samochód? Sprawdzę, czy jest juŜ naprawiony. To nie powinno być nic powaŜnego. Chyba linka gazu, ale nie jestem pewna... - Zamilkła. Nie podobał jej się sposób, w jaki Travis na nią patrzył, starając się unikać jej wzroku. - Chcesz mi powiedzieć, Ŝe to nie linka gazu, prawda? To coś duŜo powaŜniejszego. I będzie drogo kosztować. Ru starała się przypomnieć sobie, ile pieniędzy zostało jej po napełnieniu baku. Trzy dwudziestki i jedna pięćdziesiątka. No i trochę drobnych. Musi jej to starczyć do czasu, aŜ znajdzie pracę. Dzięki Bogu, nie była nikomu nic winna. Nigdy więcej nie będzie uŜywała kart kredytowych. W końcu nauczyła się tego za niezbyt wygórowaną cenę. Samochód był jednak konieczny. Będzie ją teraz sporo ko- sztował, ale przecieŜ wtedy, gdy go kupowała, zdawała sobie sprawę, Ŝe nie moŜe iść na piechotę z Atlanty do Outer Banks. W końcu był najtańszy na placu, ale sprzedawca zapewniał ją, Ŝe posłuŜy jeszcze parę lat. Potwierdził teŜ, Ŝe ten wóz na pewno bez problemów pokona tak daleką drogę, w którą się wybierała. - Próbowali go wyciągnąć - wyjaśnił Trav. - Mówię o twoim samochodzie. - Miał wraŜenie, Ŝe Ru go nie słucha. - Naprawdę próbowali, ale zaczął się rozpadać. Usiłowali go odkopać, ale chyba wiesz, jakie są lotne piaski. - Nie, nie wiem i wcale mnie to nie interesuje. Po prostu