andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 506
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 733

Browning Dixie - Twardy jak kamień

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :629.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Twardy jak kamień.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera B Browning Dixie
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 104 stron)

DIXIE BROWNING TWARDY JAK KAMIEŃ Harlequin Desire tom 197(8'95)

PROLOG Złapał słuchawkę, kiedy dzwonek telefonu rozbrzmiewał już po raz piąty. Zdyszany i zły, burknął: - Słucham, tu McCloud! - To ty, Johnie Stone? Ciotka Alicja. Alicja Hardisson była jedyną osobą na tym świecie, która nazywała go Johnem Stone. - Jak się masz, ciociu? - U mnie wszystko w porządku, dziękuję. Podobno byłeś w szpitalu. Mam nadzieję, że już miewasz się lepiej. - Spokojny, starannie modulowany południowym akcentem głos umilkł w uprzejmym oczekiwaniu. Skąd ona się o tym dowiedziała, do diabła? Ich kontakty od lat były bardzo luźne: spotkanie na jakimś rodzinnym pogrzebie, co roku gwiazdkowy koszyk z wytwornym zestawem konfitur, i tyle. Chyba że coś jednak znalazło się prasie czy radiu? - Dużo lepiej, ciociu, założywszy, że człowiek karmiony przez tyle czasu szpitalnym jedzeniem może się dobrze czuć. A co słychać u Liama? Czy nadal poluje na króliki, kiedy dajesz mu wolny dzień? - Liam był kamerdynerem u Hardissonów; najważniejszym, jeśli nie jedynym oparciem w czasach, kiedy mały Stone po śmierci rodziców znalazł się w starym domu swojej rodziny. - Liam jest już na emeryturze. W zeszłym roku umarła Mellie; pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli ostatnie lata pozwolę mu spędzić z wnukami. Dla kogo lepiej, ciociu, pomyślał Stone, krzywiąc twarz w ironicznym uśmiechu. Kobiety w rodzaju Alicji Hardisson obowiązywał pewien kanon moralny związany z jej pozycją społeczną: noblesse oblige. Nie oznaczało to jednak, żeby angażowała się kiedykolwiek w działania na czyjąkolwiek korzyść, poza własną. Własna korzyść oznaczała oczywiście jeszcze interes jej jedynego dziecka. Sprawa Stone'a była najlepszym przykładem. Jego matka i ciotka Alicja były siostrami. Rodzice Stone'a zginęli w wypadku, potrąceni przez pijanego kierowcę. Miał wtedy sześć i pół roku. Ciotka Alicja wzięła go do siebie. Noblesse oblige. Jej własny syn, Billy, miał wtedy pięć lat.

Gdy ciotka udawała się na doroczne połowy łososia do Szkocji, na pokaz mody do Paryża, czy „do wód” w Arizonie, zabierała czasem ze sobą Billy'ego i jego niańkę. Mały Stone zawsze pozostawał wtedy w domu, w towarzystwie Liama i Mellie. Noblesse oblige. Należy pomóc krewnym w potrzebie, zapewnić im dach nad głową i przyzwoite utrzymanie. Wypada też raz czy dwa razy do roku zapytać uprzejmie, czy im czego nie brakuje. Ponadto istnieje coś takiego, jak szkoła z internatem. - Czy jesteś w naszym mieście, ciociu? - spytał Stone, mając nadzieję, że ciotka zaprzeczy. - Nie, dzwonię od siebie, z Atlanty - wymawiała to zawsze po swojemu, z jakąś wyrafinowaną, pewną siebie niedbałością: „Atlanna”. - Jak się miewa Billy? - ciągnął. - Czy dalej chce kandydować do senatu? - Właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię, Johnie Stone. Pewnie słyszałeś, że jakiś czas temu Billy zadurzył się w pewnej okropnej kobiecie do tego stopnia, że się z nią ożenił. Stone usiadł na kanapie, przytrzymując brodą słuchawkę. - Chyba nawet dostałem zawiadomienie o ślubie - potwierdził. - Poprosiłam Ellę Louise, żeby rozesłała je dla przyzwoitości, choć byłam pewna, że to małżeństwo długo nie potrwa. Zrobiłam, co mogłam, w interesie własnego syna, ale ta kobieta po prostu nie należała do naszej sfery. Twarz Stone'a skrzywiła się w ponurym uśmiechu. Na palcach jednej ręki można było policzyć ludzi, których ciotka Alice zaliczała do „naszej sfery”. On też nie mieścił się na liście, mimo pokrewieństwa. - Zajęłam się nią ze względu na Billy'ego. Była dzika jak bezpański kot. Gdybyś widział jej włosy albo te tanie szmaty, w które się ubierała! Uczyłam ją podstawowych zasad dobrego wychowania. Alicja bała się, że żona Billy'ego skompromituje rodzinę Hardissonów, pomyślał Stone, odpowiadając ciotce niewyraźnym pomrukiem. Ta kobieta musiała być teściową z piekła rodem, nawet gdyby Billy poślubił wzór damskich cnót. Był skłonny współczuć tej biednej dziewczynie, ale przecież sama napytała sobie biedy. Wychodzić za mąż za Billa Hardissona! Doprawdy można mieć więcej oleju w głowie. Ciotka ciągnęła swój monolog: - Słyszałam jakieś obrzydliwe plotki. Dzięki Bogu, nic jeszcze nie trafiło do gazet... Obawiam się, że ona będzie nas szkalować - westchnęła. - A dlaczego Billy w ogóle się z nią ożenił? Czy była w ciąży?

- Wielkie nieba, nic z tych rzeczy! Billy miał jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, żeby się nie zaangażować do tego stopnia. - Wspomniałaś, ciociu, że się z nią ożenił. Czy można się zaangażować jeszcze bardziej? - Billy jest zbyt urny i łatwowierny, by mu to wyszło na zdrowie. Biedaczek. Kiedy taka wyzywająca przybłęda jak ta Dooley pływa w klubowym basenie goła jak ją pan Bóg stworzył... - To on spotkał ją w klubie? - Chyba ci o tym mówiłam, czyż nie? Muszę przyznać, że reprezentuje ten dość pospolity typ urody, który podoba się mężczyznom. W każdym razie mój biedny chłopiec dał się na to złapać. Wystarczyło jednak sześć miesięcy od dnia ślubu, by pokazała swoją prawdziwą twarz. Biedny Billy, prawie błagał ją, żeby zachowywała się przyzwoicie, ale kiedy zaczęła flirtować z wszystkimi dookoła... no cóż, nie miał innego wyjścia. Musiał się z nią rozstać. - Rozumiem więc, że są rozwiedzeni. Na czym polega problem? - Owszem, Bill się z nią rozwiódł, a ta kobieta miała na tyle przyzwoitości, że wyniosła się z naszego miasta. Teraz jednak, kiedy mój syn zamierza kandydować do senatu, obawiamy się kłopotów. Ona może wrócić... - Po co? - Po pieniądze, mój drogi, po pieniądze. Czegóż innego może chcieć osoba tego pokroju? - Chcesz mi powiedzieć, ciociu, że ci wszyscy prawnicy, których opłacacie, nie zabezpieczyli Billa, zanim w ogóle pozwolili mu się z nią ożenić? Od czego są intercyzy? - Byłam w tym czasie poza krajem, a ona omotała nieszczęsnego chłopaka do tego stopnia, że ożenił się z nią, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć okiem. Bóg jeden wie, jakich gróźb użyła w czasie rozwodu, ale skończyło się na tym, że Bill musiał jej płacić po dwieście tysięcy dolarów przez trzy kolejne lata za to, żeby trzymała się z dala od granic Georgu. Biedny Billy, ma zbyt miękkie serce. Chyba mózg ma też za miękki, pomyślał Stone o kuzynie. Sześćset tysięcy dolarów to kupa forsy! - Bill już wypłacił jej wszystko; obawiamy się, że ta kobieta może mieć ochotę na więcej. Może chcieć nagadać coś dziennikarzom. Jest zdolna do najbardziej perfidnych kłamstw. Dobrze wie, że Bill chciałby znaleźć się w Waszyngtonie po jednej czy dwóch kadencjach w Atlancie i nie zawaha się przed niczym. Widziałeś przecież te bezczelne

naciągaczki, które pokazują się w telewizji i grożą przyzwoitym ludziom na wysokich stanowiskach? - Owszem, zdarzają się takie historie, ale czemu akurat wy... - Mówiłam ci; po mieście krążą już jakieś plotki. Przecież nie mogą pochodzić z innego źródła; tu wszyscy kochają Billa. To taki dobry chłopiec! Stone skrzywił się. Billy'ego kochają tylko dwie osoby: jego matka i on sam. Natomiast reszta świata zna ' go takiego, jakim jest. Zepsuty, niedojrzały produkt wychowawczych zaniedbań i klasowego uprzywilejowania. Nie po raz pierwszy Stone cieszył się z tego, że już jako czternastolatek został oddany do szkoły wojskowej, a potem zawsze pojawiały się jakieś „trudności”, które nie pozwalały na częstsze spotkania z rodziną. - W czym mogę ci pomóc, ciociu? - zapytał. Alicja Hardisson od razu przystąpiła do rzeczy. - Rozumiem, że odniosłeś spore obrażenia i jeszcze trochę czasu powinieneś spędzić w łóżku. Myślałam, że mógłbyś... - Myślisz, że przyjadę do Atlanty i uwiodę tę damę, żeby wam nie przeszkadzała? - Co? Nie bądź śmieszny, Johnie Stone. Jeśli chcesz ją uwieść, to twoja sprawa, choć ostrzegam cię, ona nie należy do naszej sfery. Widzisz - tłumaczyła - zaaranżowałam jej wakacje w miejscu, które nazywa się Coronoke. To maleńka wysepka przy brzegu Północnej Karoliny. Zdaje się, że nie ma tam nawet linii telefonicznej, a już na pewno nie ma żadnych dziennikarzy. Może zaprzyjaźni się z tobą, a ty będziesz miał na nią oko... - Ależ, ciociu! Nawet nie znam jeszcze tej kobiety, a ty chcesz, żebym .zgodził się na rolę więziennego dozorcy? - Nie podnoś na mnie głosu, Johnie Stone. Niczego takiego nie powiedziałam. Wszystko, o co cię proszę, to żebyś pojechał tam i rozgościł się w domku, który wynajęłam na twoje nazwisko. Nie musisz jej mówić, kim jesteś - nawet lepiej, żebyś tego nie robił. Możesz natomiast przekonać ją, żeby nie robiła kłopotów Billy'emu... przynajmniej do dnia jego ślubu. - Jego ślubu?! - Och... czyżbym naprawdę zapomniała ci powiedzieć, że Bill chce się w sierpniu ożenić po raz drugi? To śliczna dziewczyna... i jest wnuczką senatora Houghtona... - Krótko mówiąc, chcesz, żebym zatrzymał tę kobietę na bezludnej wysepce, która nazywa się...? - Coronoke; i wcale nie jest bezludna.

- W porządku. Mam tej kobiety pilnować, nie dopuszczać do niej dziennikarzy, a jeśli zrobi coś podejrzanego, nasłać na nią policję federalną, czy tak? Zanim skończył mówić, ciotka delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki. Czując się o wiele gorzej niż zaraz po wyjściu ze szpitala, Stone wykręcił jej numer telefonu i po wylewnych przeprosinach zgodził się na uwieńczenie swej rekonwalescencji pobytem na Coronoke. Obiecał przy tym, iż dołoży wszelkich starań, żeby chronić Billy'ego przed intrygami sprytnej naciągaczki. Miał wprawdzie nieco inne plany co do najbliższej przyszłości, ale... - Robię to w znacznej mierze dla twego dobra, Johnie Stone - ciągnęła ciotka. - Zdaje się, że nie masz teraz nawet przyzwoitego mieszkania. Jeśli przystaniesz na moją propozycję, będziesz mógł leżeć sobie do góry brzuchem, aż poczujesz się lepiej. Na tyle lepiej, żebyś bez przeszkód wrócił do tego, czym się teraz zajmujesz. A więc ciotka wie, czym się teraz zajmuję, pomyślał Stone. Właśnie dlatego uważa, że on poradzi sobie z tą sprawą i uratuje polityczną karierę jej syna. Sam Stone miał podstawy przypuszczać, że stan Georgia miałby się lepiej bez senatora Billa Hardissona ale, z drugiej strony, propozycja ciotki oznaczała ciekawe wakacje. Rozejrzał się po hotelowym pokoju, do którego przeprowadził się po wyjściu ze szpitala. To, albo domek na wyspie... dookoła prywatna plaża... - Myślę, że mogę to zrobić - oznajmił ciotce, dodając jakieś podziękowania. - Nie dziękuj mi, Johnie Stone. Cieszę się, że choć tyle mogę zrobić dla syna mojej rodzonej siostry.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Pierwszy dzień należał tylko do Stone'a i przyrzekł sobie, że nie zmarnuje ani jednej przesyconej morską solą, ozłoconej słońcem minuty. Jutro ta Dooley pewnie już tu będzie. Zaczną się obowiązki. Dziś jednak można jeszcze pływać beztrosko na materacu, mocząc nogi w chłodnych falach cieśniny Pamlico. Różową bliznę na jego brzuchu przykrywała na wpół jeszcze pełna butelka piwa. Coronoke. To pewnie w jakimś języku powinno znaczyć raj. Nigdy nie słyszał o tym miejscu. Nie było go nawet na mapie! Jeśli jednak odkrył teraz ten raj, zamierzał spędzić w nim trochę czasu. No, musi jeszcze pilnować tej Lucy Dooley, która zagraża psychicznej równowadze i finansom ciotki Alicji. Gdyby chodziło tylko o Billa, Stone nie przejmowałby się tak bardzo, ale kobiety z pokolenia ciotki są za mało odporne na to, co mogliby zrobić z szanowaną rodziną wścibscy reporterzy. Nie przeżyłaby szargania nazwiska Hardissonów na łamach jakiegoś brukowca albo w sensacjach lokalnej telewizji. Sam był z zawodu dziennikarzem. Przez ostatnie dziewięć lat był związany z agencją IPA, zajmując się ważnymi konfliktami międzynarodowymi i skutkami naturalnych kataklizmów w różnych częściach kuli ziemskiej. Towarzyszył konwojowi z pomocą humanitarną we wschodniej Afryce, kiedy zbłąkana snajperska kula uderzyła w zbiornik paliwa pojazdu, w którym się właśnie znajdował. Kolega fotoreporter zginął na miejscu podczas eksplozji. Kierowca, wyrzucony siłą podmuchu, złamał tylko mały palec, natomiast Stone znalazł się w szpitalu z ciężkim wstrząsem mózgu, połamanymi żebrami, rozerwanym płucem i całą kolekcją stalowych odłamków w różnych częściach ciała. I tak miał niewiarygodne szczęście. Wybuch mógł go rozerwać na strzępy. Zamiast tego pławił się teraz w słońcu atlantyckiego wybrzeża, uzbrojony w tak mało groźne przedmioty, jak lornetka i album ornitologiczny. Przelatujący nad jego głową sznur ptaków składał się z pelikanów. Przynajmniej jego zdaniem to były pelikany. Będzie musiał przyjrzeć się tutejszemu ptasiemu królestwa, żeby jako tako mógł udawać ornitologa - amatora. Umysł wracał do normy wolniej niż ciało. Tak niedawno otarł się o śmierć. Miał podświadomą chęć zastanowić się nad swoim życiem.

Było puste. Żadnych więzów, żadnych przynależności, niczym nie mógł się pochwalić w ciągu tych trzydziestu siedmiu lat poza paroma zeszytami pożółkłych wycinków prasowych i kilkoma dyplomami leżącymi w szafie pod starą rakietą tenisową. Wiedziony impulsem, wynikłym zapewne z tego stanu ducha, zadzwonił do faceta, z którym nie kontaktował się co najmniej od roku. Reece był bratem dziewczyny, z którą Stone omal się kiedyś nie ożenił. Dziewczyny, która okazała w końcu dość zdrowego rozsądku, żeby wyjść za mężczyznę mającego normowane godziny pracy, mogącego zapewnić przyzwoity dom jej i przyszłym potomkom. Stone stracił kontakt z Shirley Stocks, ale od czasu do czasu jej brat jeszcze do niego dzwonił. Dla tego chłopca Stone był bohaterem, który wyjeżdżał tam, gdzie działy się rzeczy ważne i niebezpieczne. Teraz Reece studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Północnej Karoliny. Propozycja ciotki dotyczyła wyjazdu w tamte strony. Może się spotkają. Jego pasją i celem pobytu na wyspie ma być obserwowanie ptaków. Pewnie ciotka wspomniała o tym, wynajmując dom, bo dostał pocztą od agenta pakiet broszur o ptakach żyjących na tej wyspie. Nadal miał trudności z odróżnieniem dzięcioła od kolibra i udawanie ornitologa zaczynało go męczyć. Na razie leniwie odpychał wodę rękami, kierując się w stronę brzegu. Plecy i ramiona zaczynały go piec, co należało potraktować jako sygnał ostrzegawczy. Dawniej nie był tak wrażliwy na słońce; cóż, parę miesięcy w szpitalu zrobiło swoje. Domek na wyspie nie był szczytem luksusu, ale panowały tam całkiem znośne warunki. Przede wszystkim spokój. Miał mieszkać w nim przez następne dwa miesiące. Aż dziw, że w kuchni nie było żadnej haftowanej makatki: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Pasowałaby jak ulał. Poprzestawiał już niektóre meble. Myślał nawet o tym, żeby przyciągnąć z tarasu cedrowy szezlong. Pachniał tak pięknie. Wszędzie dobrze, ale w domu... Może właśnie tu i teraz nadszedł czas, żeby pomyśleć o osiedleniu się gdzieś na stałe. O czymś więcej niż pokój hotelowy i skrytka na poczcie zamiast adresu. Ostatni prawdziwy dom, jaki miał, był z pomalowanego na biało drzewa, z werandą dookoła. Z tyłu rosły trzy pekanowe drzewa, w których mieszkała cała zgraja wiewiórek. Decatur, w Georgii. Przeprowadzili się tam, gdy ojciec dostał awans. Stone był wtedy w pierwszej klasie. Nie minął nawet rok, kiedy tamten etap życia nagle się skończył. Potem była rezydencja Hardissonów, Buckhead. Czuł się tam jak w domu tylko wtedy, gdy ciotka wyjeżdżała i Mellie pozwalała mu jeść w kuchni ze służbą. Pamiętał, jak

sadzano go wtedy na odwróconej brytfannie położonej na krześle, żeby mógł dosięgnąć blatu stołu, Zajadał ze smakiem brunszwicki gulasz i knedle z jagodami. Boże drogi, kiedy ostatnio snuł takie wspomnienia? Zrobił sobie kanapki, wziął butelkę zimnego piwa i wyszedł na osłonięty daszkiem taras. Rozsiadł się wygodnie, ubrany tylko w kąpielówki, ugryzł potężny kęs kanapki i zaczął rozmyślać nad swoim przedziwnym zadaniem. Pewnie był jeszcze w szpitalu, kiedy Bill wygrał pierwszą turę wyborów. W innym przypadku pewnie by coś o tym słyszał. Billy senatorem? Aż się wzdrygnął na samą myśl. Ostatni raz widział swego kuzyna na pogrzebie ciotecznego dziadka Chaunceya Stone'a w Calhoun, siedem lat temu. Billy miał czerwoną twarz i pachniał burbonem o jedenastej przed południem. Odprowadził wprawdzie swoją matkę do kościoła, ale w jego czerwonej, zaparkowanej na. uboczu corvetcie czekała jakaś cizia. Rodzina. To zabawne, w co się człowiek czasem wplątuje z powodu rodziny. Nigdy nie przepadał za swoim kuzynem. Nie mógł też powiedzieć, czy kiedykolwiek kochał swoją ciotkę, ale na pewno cenił siłę jej charakteru. Tę cechę nauczono go cenić. Siła charakteru. Upór w dążeniu do celu. Ciotka miała jedno i drugie. Sącząc powoli piwo, przebiegał myślami zdarzenia swego trzydziestosiedmioletniego życia, aż butelka wyśliznęła mu się wreszcie z bezwładnych palców. Odgłos cichego pochrapywania dołączył do wesołych krzyków mew, krakania wron i lekkich uderzeń fal o płaski brzeg. Lucy spojrzała na licznik nad kierownicą. Kolejna setka kilometrów. Zginała na przemian zdrętwiałe ramiona, przechyliła do tyłu zmęczone plecy. Ciekawe, jak daleko jeszcze do najbliższego parkingu? Jechała już osiem bitych godzin, zatrzymując się tylko po paliwo i jakąś szybką przekąskę. Gdy dojechała do Kernersville, zaczęła się zastanawiać nad sensem tego wszystkiego, ale na wahania było już za późno, nawet gdyby rzeczywiście chciała zawrócić. W jej mieszkaniu odłączono już gaz na czas wyjazdu, odwołała też przynoszenie poczty i gazet. Alicja Hardisson nie miała w stosunku do niej żadnych zobowiązań. Lucy mogła zdobyć się choć na odrobinę ambicji i odmówić, ale trudno jest dyskutować z Hardissonami. Sprzeciwić się i postawić na swoim? Niemożliwe. Nauczyła się tylko przegrywać z jaką taką godnością. Albo przynajmniej rozpoznawać takie sytuacje., kiedy sprzeciw nie ma sensu.

Tak jak tym razem; Alicja postawiła na swoim. Poddając się, Lucy przyrzekła sobie cieszyć się każdą minutą tych nieoczekiwanych, darmowych wakacji, nawet jeśli ktoś uznają za pasożyta. Proszę bardzo, zniesie to z uśmiechem na ustach. Nie pamiętała, kiedy w ogóle była na jakichś wakacjach. Miodowy miesiąc z Billym się nie liczył. To nie. były wakacje, to było odkrywanie prawdy. Z pewnym poczuciem winy tęskniła do tego, co ją czekało u celu podróży. Cale lato pływania i wysypiania się. Pozwoli sobie na czytanie po nocach tych wszystkich cudownych książek, na które nie miała czasu w ciągu roku szkolnego. Żadnych kolacji z mrożonek. Żegnaj, szkolny bufecie! Będzie sobie jadła konserwową wołowinę z cebulką i keczupem na śniadanie albo kanapki ze smażonymi bananami na kolację. Wszystkie te kalorie zużyje bez trudu podczas spacerów i pływania. Będzie sobie grała na gitarze, ile dusza zapragnie. Może nawet dostać odcisków na palcach, proszę bardzo, I będzie śpiewała przy tej gitarze, fałszując do upojenia. Zawsze fałszuje, ale komu to będzie tym razem przeszkadzało? Tego wieczoru, kiedy zadzwoniła Alicja, Lucy czuła się podle. Deszcz zawsze doprowadzał ją do rozpaczy, a tym razem padało od tygodnia. Przeglądała ogłoszenia typu: „potrzebna pomoc domowa” z myślą o okresie wakacyjnym. To również nie poprawiało jej nastroju. Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, spodziewając się usłyszeć znajomy głos Franka. To była Alicja Hardisson. Zaskoczyło ją to do tego stopnia, że zakrztusiła się kawałkiem prażonej kukurydzy. Upłynęło trochę czasu, zanim mogła wydobyć z siebie względnie zrozumiałe dźwięki. Przyjaźniły się ze sobą w czasach, kiedy Lucy była żoną Billa, jeśli w ogóle możliwa jest przyjaźń między kobietami z tak różnych środowisk i w tak różnym wieku. Alicja w głębi duszy nie znosiła żony Billa, ale dobrze to ukrywała. Była damą w każdym calu i nie wypowiedziała w czasie ślubu ani jednego przykrego słowa. Poleciła swej sekretarce wysłać odpowiednie zawiadomienia i nakłoniła Lucy do zakupienia stosownej garderoby. Taktownie wstrzymała się od komentarzy na temat powiewnych bluzek i obcisłych spodni, w których Lucy zwykła chadzać do tamtej pory. Alicja zawsze ubierała się w suknie. Stopniowo Lucy zdała sobie sprawę, że stroje teściowej zawsze wyglądały na nie całkiem nowe i nie najbardziej modne, ale jednocześnie nie były niemodne. Ślepe podążanie za modą nie było w dobrym tonie, a ten styl „niepodążania” kosztował niemałe pieniądze.

Wielu innych rzeczy nauczyła się jeszcze od pani Hardisson. Stopniowo czuła dla niej coraz większy podziw: dla jej manier, ubierania się, nawet dla sposobu, w jaki się uśmiechała. Szeroki uśmiech był wulgarny, głośny śmiech po prostu nie uchodził. Lucy w tym czasie nie wiedziała nawet, co to znaczy „nie uchodzi”. Zanim jednak nauczyła się okrywać swoje prawie metr osiemdziesiąt wzrostu stosownymi, nie zanadto modnymi strojami, wkładać najskromniejsze, okrągłe kolczyki z pereł zamiast długachnych, pozłacanych i dzwoniących świecidełek i pić do posiłków mrożoną herbatę zamiast coli, jej małżeństwo zaczęło się rozpadać. Billy zaczynał pić prawie od śniadania, a kiedy pił, robił się mało sympatyczny. Lucy próbowała namówić go na jakąś kurację, ale wtedy robił się jeszcze mniej miły. Alicja w tym czasie wyjeżdżała do Szkocji, potem ze Szkocji udawała się do Francji, potem z powrotem do Szkocji, jakby celowo nie chciała wracać do domu. Jej pomoc na pewno przydałaby się wtedy Lucy, szczególnie po utracie dziecka. To wszystko jednak ogromnie zmartwiłoby panią Hardisson, a tego Lucy mimo wszystko nie chciała. Alicja pozostała u przyjaciół za granicą aż do rozwodu syna. Rozwód odbył się dość szybko. Bill zgodził się nawet na to, żeby ją utrzymywać w czasie załatwiania wszelkich formalności. Potem Lucy sprzedała swój zaręczynowy pierścionek i ślubną obrączkę oraz pierścionek z diamentem okolonym szafirami, który dostała od męża na pierwsze po ślubie urodziny. Miało to wystarczyć na rozpoczęcie życia gdzie indziej. Zamierzała wybrać Richmond, ale jadąc tam autostradą, przegapiła właściwy zjazd i znalazła się na międzystanowej autostradzie nr 40, która biegła przez Winston - Salem. Na krańcach miasta jej samochód odmówił posłuszeństwa. Kiedy wreszcie nadawał się znowu do użytku, Lucy miała już tylko tyle pieniędzy, żeby wynająć tani pokój i rozejrzeć się za pracą. Takie życie znała już z dawnych czasów. Jechać, gdzie oczy poniosą, zatrzymać się, gdzie popadnie. Praca okazała się całkiem niezła. Została kelnerką w restauracji. Skończyła wieczorowe studium dla nauczycieli i teraz już drugi rok uczyła szóstoklasistów. Całkiem nieźle, pomyślała z dumą. - Lucy, kochanie - mówiła Alicja przez telefon dwa tygodnie temu. - Czemu ty nigdy nie piszesz? Wiesz przecież, że chciałabym wiedzieć, co u ciebie słychać. - Przykro mi, mamo. Przepraszam. - Tylko tyle była w stanie wydusić. Przykro mi, myślała wtedy, że twój syn okazał się takim draniem, przykro mi, że pozbawił cię wnuka, i przykro mi, że ty też nie możesz się z nim rozwieść. Byłoby ci dużo lżej, wierz mi.

- Ależ, moja droga - ciągnęła Alicja - to mnie jest przykro, że nie było mnie tutaj, kiedy potrzebowałaś pomocy. Jestem pewna, że gdybym mogła porozmawiać z wami obojgiem, jakoś doszlibyśmy do porozumienia. Obawiam się, że teraz jest już za późno. Za późno było już wtedy, kiedy Billy pierwszy raz ją uderzył, myślała Lucy. Było za późno wtedy, kiedy przyprowadził do domu jedną ze swych kochanek i Lucy zastała ich razem w wannie, nagich, jak ich Pan Bóg stworzył. Ich małżeństwo skończyło się wtedy, kiedy odkryła jego schowek w seledynowej wazie na kominku. Wyrzuciła zawartość do muszli klozetowej i zagroziła, że powie o wszystkim matce, jeśli Bill nie zmieni swego postępowania. W porywie wściekłości mąż uderzył ją w głowę, zrzucając ze schodów. Kilka godzin później poroniła. Lucy nie powiedziała o tym teściowej. Nie mówi się takich rzeczy kobiecie pokroju Alicji Hardisson. Matka Billa zawsze była dla niej uprzejma, mimo że swego czasu przeżyła szok, gdy jej ukochany syn ożenił się z kobietą, która w jej mniemaniu była zerem; gdzieś tam studiowała, gdzieś pracowała jako ratowniczka, przybłąkała się znikąd jak bezdomny kot. Alicja miała na tyle honoru, że nie oferowała Lucy pieniędzy za zniknięcie z życia jej syna. Próbowała pomóc synowej stać się damą i Lucy będzie ją za to zawsze kochała. Własny ojciec nie zostawił jej zbyt wiele - zniszczoną dwunastostrunną gitarę i mnóstwo cudownych wspomnień. Zostawił jej również w spadku poczucie godności. Kiedy po upływie trzech lat jej była teściowa zadzwoniła, opowiadając o letnim domku, który wynajęła na wakacje dla swojej przyjaciółki, Elli Louise, Lucy miała ochotę odłożyć słuchawkę. Alicja mówiła dalej o tym, jak to Elia Louise potknęła się i złamała biodro. - Oczywiście, w tym stanie biedaczka nie może tam jechać. Spędzi lato ze swoją siostrą, gdzieś na Florydzie. Jeśli ty nie weźmiesz tego domku, pieniądze za wynajęcie przepadną. Jest już za późno, żeby odwołać rezerwację. - Ale dlaczego ja? Jestem pewna, że ktoś z twoich znajomych chętnie skorzystałby z okazji. - Moje drogie dziecko, pozwól mi choć trochę uspokoić własne sumienie tym zaproszeniem na wakacje. Dotąd nie mogę sobie wybaczyć tego, że nie było mnie przy tobie, kiedy mnie najbardziej potrzebowałaś. W końcu Lucy dała się namówić. Dlaczego nie miała skorzystać z zaproszenia przyjaznej sobie osoby? Alicję z pewnością było stać na taki prezent i chciała, aby Lucy go przyjęła. Zadała sobie przecież trud znalezienia jej po tylu latach.

No właśnie, jak Alicja ją znalazła? Lucy była już zbyt zmęczona, żeby się teraz nad tym zastanawiać. Było jej gorąco i czuła, że nie odklei się od siedzenia samochodu. Dziś rano Frank specjalnie wstał bardzo wcześnie i przyszedł, żeby pomóc jej spakować rzeczy. Obiecał podlewać kwiaty i wywietrzyć jej mieszkanie, kiedy deszcz przestanie padać. Jeśli w ogóle przestanie. Lucy ucałowała obie jego córeczki, z których jedna była jej uczennicą, po czym uściskała na pożegnanie również Franka. Starała się nie widzieć niemego pytania w jego oczach. Nie kochała Franka Beane'a. Naprawdę bardzo go lubiła, przepadała za jego dziećmi, które zostały bez matki. Tęskniła za własnym domem, chciała mieć rodzinę, ale bała się ryzykować. Miała, jak widać, szczęście do przyjaciół, ale fatalnego pecha w wyborze mężów. Trzeba wyciągać jakieś wnioski z własnych błędów. Zdjęła jedną rękę z kierownicy i poklepała pudło z gitarą taty. Umieściła je obok, na siedzeniu pasażera, i przytroczyła pasem bezpieczeństwa. Tył samochodu zarzucony był książkami, bielizną pościelową, ubraniami i zakupami. Tatku kochany, rozmyślała, kiedyś zagram na twojej gitarze, siedząc na własnej werandzie, a obok tej werandy będę mieć ogródek z warzywami. Może nawet w tym domu będzie kilka kotów. Kiedyś... Westchnęła. Po co o tym myśleć? Pewnie zapach soli w powietrzu wywołał tę bezsensowną tęsknotę. Wiele lat temu było to wprawdzie inne wybrzeże, ale powietrze pachniało tak samo. Jej ojciec był niezłym zabijaką. Pracował na polach naftowych, przenosząc się z miejsca na miejsce, ale nigdy zbyt daleko od Gulf Coast. Pamiętała starą przyczepę kempingową, poobwijaną drutem i taśmą izolacyjną, nazywaną Dooley Trolley, w którą pakowali z ojcem naprędce cały dobytek, żeby przenieść się znowu w inne miejsce, do innych ludzi. Lucy prawie nie pamiętała matki, ale przez jej życie przewinęło się wiele kobiet. Jej śniady, przystojny tata, z ufarbowanymi na czarno włosami i szerokim uśmiechem działał na kobiety jak magnes. Metaliczny sapach ropy, którym przesycone były jego ubrania, zmieszany z zapachem potu, whisky albo rumu wcale im nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Clarence Dooley miał jednak pewną słabość - nie lubił zbyt długo mieszkać w tym samym miejscu ani z tą samą kobietą. Zbliżając się do długiego, pomalowanego w spiralne wzory budynku latarni morskiej, gdzie autostrada skręcała na północ, Lucy zmrużyła oczy w blasku popołudniowego słońca. Myślała o tacie i Ollie Mae, jednej z dam jego serca. Stanął jej przed oczami obraz ojca siedzącego na tylnych schodkach, śpiewającego do wtóru swej gitary, i

Ollie Mae, grającej na skrzypkach. Zwiotczała skóra jej podniesionego ramienia trzęsła się przy każdym pociągnięciu smyczka. Teraz ojciec nie żył już od osiemnastu lat, a Lucy na długo przedtem straciła kontakt z Ollie Mae, z Lillian i resztą jego kochanek. Przez krótką chwilę poczuła się bardzo samotna. Potem jednak wzruszyła ramionami, mówiąc sobie, że to z powodu znalezienia się w obcym miejscu, pomiędzy obcymi ludźmi. To minie. Wszystko przemija, i dobre, i złe. - Na pewno polubisz Maudie i Richa - powiedział Jerry, chłopak z przystani, gdzie Lucy musiała zostawić samochód i przeprawić się łodzią na Coronoke. - Maudie jest moją kuzynką ze strony mamy. Chyba ze strony taty również. Maudie kiedyś zajmowała się domkami na Coronoke, ale przyjechał ten facet i... Lucy obydwiema rękami przyciskała do siebie gitarę, zastanawiając się, czy nie zmoczy jej woda. Wzięła ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy, po czym jak idiotka zostawiła go w bagażniku samochodu. Niepotrzebnie się przejmowała. Płynęli w takim tempie, że wpław dotarłaby na wyspę szybciej. Chłopak, który nie miał chyba więcej niż szesnaście lat, przyglądał się jej badawczo. Trochę się już do tego przyzwyczaiła. Górowała wzrostem nad większością otoczenia, a mężczyźni aż nadto często robili jej nieprzyzwoite propozycje już na przedwstępnym etapie znajomości. Przeklęty los, który towarzyszył jej od dwunastego roku życia, kiedy to nagle urosła o kilkanaście centymetrów, a biust wyskoczył bez mała z bawełnianego, dziewczęcego stanika. - Nic już z tym nie zrobisz, moje złotko, chyba że zrobiłabyś się tłusta jak parówka - mówiła inna przyjaciółka ojca, Lillian. - Zresztą to by i tak wiele nie pomogło. Dziewczyna, która wygląda tak jak ty, ma zawsze ciężki los, a jeśli na dodatek jest wysoka, to wszystko jeszcze lepiej widać. Lillian była jedną z tych, które Lucy naprawdę lubiła. Ruda kobieta, która była na tyle miła, by przejawiać coś w rodzaju macierzyńskiego zainteresowania dziewczynką w czasie, gdy ciało i psychika nastolatki ulegały przerażającym dla niej przemianom. - Nie pozwól chłopakom dotknąć cię nawet palcem, słyszysz? Będą ci wciskali historyjki, jak to im coś strasznie dolega i że tylko ty masz na to lekarstwo. Wtedy masz im powiedzieć, że dostałaś właśnie straszną ciotkę, i że tata posłał cię tu do sklepu po olej do czyszczenia broni, bo akurat czyści swoją strzelbę. A jak to nie pomoże, masz użyć swojego kolana i trafić tam, gdzie najbardziej zaboli, rozumiesz?

Lucy westchnęła. Wspomnienia. To na pewno przez ten słony zapach w powietrzu. Zazwyczaj nie myślała o przeszłości. - Przed nami wielkie przygody, serdeńko - mówił tata, kiedy ładowali w środku nocy przyczepę i wyjeżdżali do nowego miasta, do nowej pracy. - Ta stara, dobra autostrada znów rozwija się przed twoimi pięknymi, brązowymi oczami. A ty masz patrzeć prosto przed siebie. Wąski pas plaży mienił się koralowymi odbiciami słońca i lawendowymi cieniami, gdy Jerry dobił do nabrzeża Coronoke. Potrząsnął zaśniedziałym dzwonkiem, umocowanym na ścianie szopy. Po paru minutach z nadbrzeżnego lasku wybiegła jakaś kobieta. - Cześć! Chyba mam przyjemność z panią Dooley. Jestem Maudie Keegan. - Nie jestem panią Dooley. Byłam zamężna, ale wróciłam do swojego panieńskiego nazwiska, więc... - Już wiem. Ni pies, ni wydra∗ . Ze mną też tak było, dopóki nie rozwiązałam problemu, zostając panią Keegan. Lucy wywnioskowała, że Maudie Keegan była już przedtem zamężna. Pewnie też niezbyt fortunnie, skoro pozbywając się pierwszego męża, pozbyła się też jego nazwiska. - Widzę, że zabrała pani ze sobą sporo puszek z jedzeniem. Bardzo rozsądnie. - Maudie sięgnęła po pudło z żywnością, które Jerry wyciągnął z łodzi, po czym wszyscy troje skierowali się przez pachnący, cienisty zagajnik do małego domku, stojącego o jakieś trzydzieści metrów od brzegu cieśniny. - Oto koniec podróży - stwierdziła Maudie. - Najbliższym sąsiadem jest pan McCloud, który interesuje się ptakami. Będzie tu przez całe lato. W Blackbeard's Hole mieszka pewien pisarz, ale nie sądzę, abyście się mieli często widywać. Przyjeżdża tu co rok, żeby pracować nad dziełem swojego życia i prawie nie wyściubia nosa z kryjówki. Jutro przyjedzie tu małżeństwo z Michigan, a w następny weekend dwie duże rodziny. Pewnie tak czy owak natknie się pani na wszystkich po kolei, ale tu nie ma obowiązku nawiązywania stosunków towarzyskich. Rich i ja mieszkamy w starej posiadłości po drugiej stronie wyspy. Maudie gestykulowała swymi drobnymi dłońmi w czasie tych objaśnień. Lucy tylko kiwała głową, trochę oszołomiona. ∗ W Stanach Zjednoczonych zwrotu „pani” (Mrs.) używa się wyłącznie w stosunku do mężatek, w połączeniu z nazwiskiem męża. Do panny mówi się „miss”, oczywiście z nazwiskiem panieńskim. Inne możliwości do niedawna nie istniały, czyli rozwódka powracająca do panieńskiego nazwiska to właśnie „ni pies, ni wydra”. Od kilku lat coraz śmielej Amerykanie operują skrótem Ms., który oznacza „panią” bez określania stanu cywilnego.

- Gdyby chciała pani wysłać coś pocztą - ciągnęła Maudie - prawie co dzień któreś z nas będzie w pobliżu. Mamy też radio do kontaktowania się z lądem w nagłych wypadkach. Łatwo do nas trafić. Jeśli pójdzie pani brzegiem wokół wyspy i natrafi na coś, co wygląda jak miejsce zesłania, to będzie nasz dom. Po chwili Lucy patrzyła za nią, biegnącą z powrotem pośród drzew. Odwracając się, napotkała oczy Jerry'ego. Aż nadto dobrze znała takie spojrzenia. Widać, że chłopakowi podobają się wysokie blondynki z brązowymi oczami, dużymi ustami i burzą włosów na głowie. Westchnęła, konstatując w myśli, że niedługo będzie musiała wyjaśnić mu to i owo. Lepiej zawczasu uniknąć nieporozumień. Lucy umiała pozostawać w harmonijnych stosunkach z ludźmi obu płci i w każdym wieku. Mężczyźni jednak od początku otrzymywali subtelny sygnał: nie miała zastrzeżeń przeciwko przyjaźni, ale lepiej, aby nie liczyli na nic więcej.

ROZDZIAŁ DRUGI Stone znowu zapadł w drzemkę, unosząc się na materacu pośród fal. Obudził go dźwięk głosów. Wyglądało na to, że Lucy Dooley wyszła ze swego domku. La Dooley, nazywał ją w myślach. Eks - pani Williamowa Carruthersowa Hardisson. Obiekt, którego ma pilnować. Przyjechała wczoraj, dość późno. Ze swego osłoniętego tarasu słyszał odgłosy dobijającej łodzi. Kilka minut później z zagajnika wyłoniła się Maudie Keegan w towa- rzystwie chłopaka z przystani i wysokiej blondynki o rozwichrzonych włosach. Wszyscy nieśli jakieś pudła, torby i inne bagaże. Alicja mówiła mu, że jej była synowa reprezentuje dość pospolity typ urody, który podoba się mężczyznom. Mówiła, że ta kobieta specjalnie czekała na jej wyjazd za granicę, żeby zarzucić sieć na biednego Billa. Biedny Bill! Zaczynam już używać jej słów, pomyślał. Rozważał możliwość odwiedzenia swej sąsiadki w wieczór jej przyjazdu. W końcu rozmyślił się. Przecież dopóki podopieczna zachowuje się rozsądnie, nie muszą się wcale spotykać. Dziś obserwował ją z bezpiecznego dystansu. Właśnie wrócił z miłego spaceru po okolicy. W nastroju błogiego rozleniwienia zastanawiał się, co kobieta tego pokroju chce zdziałać w takim odległym od cywilizacji miejscu, jak Coronoke. Gdyby rzeczywiście planowała szantażowanie swego byłego męża, byłaby teraz w Atlancie, jak najbliżej miejsca akcji. Wygląda na to, że jej zamysły są bardzo subtelnie wyreżyserowane. A zresztą pies z nią tańcował! Dzięki ciotce Alicji znalazł wspaniałe miejsce do rekonwalescencji i dopóki ta blond amazonka nie zwoła tu konferencji prasowej, można zachować spokój. Wybrał więc jakąś książkę spośród mocno sfatygowanych egzemplarzy na półce i czytał do upadłego, czyli do momentu, w którym głowa opadła mu na poduszkę sofy. Zasnął. Obudził się tuż przed świtem po to tylko, żeby przenieść się z sofy na łóżko i spać dalej. Co za spokój. To luksus, do którego tak szybko można się przyzwyczaić. Po przebudzeniu się, o dziewiątej, zrobił sobie śniadanie. Na sąsiednim podwórku nie widział żadnych oznak życia. Pewnie damulka lubi się wysypiać, pomyślał. Zszedł na plażę i wszedł do wody.

Po pół godzinie po raz pierwszy zobaczył ją z bliska. Wiedział, że Bill lubi kobiety „na pokaz”, więc w pewnym stopniu był przygotowany... Cóż, była... wysoka. Szerokie ramiona, szczupła talia, bardzo kuszący biust, szerokie biodra. Długie, wspaniałe nogi. Wygląda jak tancerka z Las Vegas, ale taka, którą naprawdę widać. Jeszcze jak widać! Jej fryzura, jeśli można to było nazwać fryzurą, składała się z potarganych jasnych pasm w różnych odcieniach. Wyglądała tak, jakby nie widziała grzebienia od co najmniej pół roku, choć równie dobrze jej uczesanie mogło być wynikiem ciężkiej pracy modnego fryzjera. Jeżeli rzeczywiście naciągnęła Billa na te ponad pół miliona dolców, mogła latać do Paryża na depilację nóg! Widocznie przyjechała tu tylko po to, żeby nabrać sił przed czekającą ją batalią. Jej strój nie był zbyt wytworny. Miała na sobie workowate szorty treningowe i przeciwsłoneczne okulary. Gryzła jabłko. Zaśmiał się cicho. Co za zabawny symbol! Wciąż jeszcze uśmiechając się, wyszedł na brzeg. I tak już za bardzo się spiekł. Po matce, siostrze Alicji Hardisson, odziedziczył ciemne włosy i wysoki wzrost. Jego przodkowie po mieczu wywodzili się ze szkockich górali. Po nich miał szare oczy, mocny kręgosłup, który niełatwo się zginał, upodobanie do celtyckiej muzyki i jasną skórę, która bez odpowiedniego hartowania była wrażliwa na ostre słońce. Niegdyś był nieźle zahartowany, ale stracił odporność razem z paroma litrami krwi i kilkoma kilogramami wagi. Teraz ma szansę wrócić do dawnej formy. Przy okazji przyjrzał się swojej ofierze. Ta cała intryga niezbyt mu się podobała, ale skoro Alicji udało się umieścić byłą synową w miejscu, gdzie nie ma telefonów, faksów ani reporterów, on powinien bez problemów utrzymać swą podopieczną z dala od rynsztokowej prasy. Gdy dopłynął do brzegu, La Dooley gdzieś się podziała. Może robi obchód swego terytorium albo poszła do Keeganów, żeby nawiązać radiową łączność ze światem. Jeśli jest rzeczywiście taka sprytna, jak twierdzi ciotka, najpierw sprawdzi swoje możliwości, a dopiero potem wykona jakiś ruch. A może nic nie zrobi? Ciotka Alicja jest niezwykłą kobietą, ale ona może się mylić. Lucy z ociąganiem zawróciła w kierunku domu. Mimo przeciwsłonecznych okularów słońce prawie ją oślepiało. Przy drzwiach swego domku ziewnęła i przeciągnęła się z lubością, wciąż od nowa napawając się faktem, że oto jest tutaj, zamiast siedzieć w swoim

nagrzanym mieszkaniu, przeglądać ogłoszenia prasowe i słuchać szumu cieknącej spłuczki w łazience. Napiła się mrożonej herbaty i poszła na werandę. Herbata i jabłko powinny wystarczyć jako śniadanie. Jutro rano zje sobie konserwową wołowinę z cebulką i keczupem, kiedyś ulubione danie taty. Takie jedzenie i bliska sercu muzyka dawały jej zawsze poczucie bezpieczeństwa. Może potem napisze do Lillian albo do Ollie Mae. Albo nie napisze. Będzie po prostu leżeć do góry brzuchem i cieszyć się swobodą, bo to są jej wakacje. Nie wiadomo, kiedy trafią się następne. Leżenie do góry brzuchem pozostało na razie w sferze życzeń. Czuła się zbyt podniecona. Wzięła prysznic, wydobyła z walizki szorty i bawełnianą koszulkę i postanowiła zbadać okolicę. Leśna ściółka z sosnowych igieł pieściła jej bose stopy jak surowy jedwab. Na to, że sąsiednie domki są w ogóle zamieszkane, wskazywały tylko przeciągnięte między drzewami sznurki z suszącymi się ręcznikami i kostiumami kąpielowymi. Słyszała też odgłosy z przystani. Ktoś odpływał do Hatteras. Lubiła takie miejsca. Miała spokój, choć nie czuła się samotna. Byli przecież Keeganowie, był ten miłośnik ptaków w sąsiedztwie. Gdy znudzi się własnym towarzystwem, przyjdzie pora na odwiedziny. Na razie obeszła wokół całą wyspę, obserwując ptaki, łodzie rybackie w oddali i jeszcze dalej na morzu paru amatorów windsurfingu. Potem studiowała ślady stóp na piasku; były długie, raczej wąskie. Prawdopodobnie zostawił je mężczyzna. Czuła się jak Robinson Crusoe. Minęło już południe i żołądek upomniał się o swoje. Wciągnęła jeszcze raz z lubością zapach ogrzanych słońcem cedrów i morskiej soli, po czym zawróciła. Rozmyślała znowu o swoich niespodziewanych wakacjach. To dziwne, że spędza je tu dzięki pani Hardisson! Czuła niechęć do Billa Hardissona, po części dlatego, że w ogóle był osobą nie budzącą miłych wspomnień. Drugim powodem było to, że kiedyś swoim szarmanckim traktowaniem i powierzchownym polorem sprawił, że poczuła się damą. Fałszywy drań! Jego matka była damą. Billy był zerem udającym interesującego człowieka, choć przez krótki czas dzięki niemu czuła się piękna, pożądana i akceptowana jako ktoś, kto oprócz ciała ma jeszcze i duszę. Oczywiście, wyczuwała również jego cielesne pożądanie, ale kiedy odmówiła pójścia z nim do łóżka, nie zwymyślał jej od ostatnich, tylko zrobił się jeszcze | bardziej czarujący. Aż jej skóra ścierpła, kiedy pomyślała o tym teraz.

Matka Billa była szlachetną osobą i Lucy prawie współczuła tej kobiecie. Łobuzowaty tata Dooley uważał za damę kobietę, która podawała mu piwo w szklance. Od Alicji Hardisson nauczyła się, że słowo „dama” oznacza znacznie więcej, może nawet więcej niż to, że kiedy wyjechała po cichu z miasta trzy lata temu, nie mówiła nikomu, w jakich okolicznościach straciła swoje dziecko. Kiedyś Bill złamie serce swej biednej matce, ale Lucy nie będzie miała z tym nic wspólnego. Ziewając, odsunęła od siebie przykre wspomnienia. W nocy czytała jakiś romans, ale teraz, w słońcu, pośród śpiewu ptaków... „Czas na nową przygodę, serdeńko”, jak mawiał jej tata. Nie było tu starej przyczepy ani autostrady, ale była woda. Może wynająć łódkę? Jeśli się wygłupi, to przynajmniej nikt tego nie zobaczy. Zjadła kanapkę i zeszła do przystani. Przy sterze czerwonej motorówki siedział wysoki mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Pozdrowił ją i przedstawił się jako mąż Maudie Keegan, Rich. Odpływał właśnie do Hatteras. - Gdyby chciała pani popływać łódką, to zaraz się tym zajmę. Po to tu jestem - powiedział. Przyciągnął jedną z mniejszych motorówek do swojej i zaczął udzielać jej instrukcji. Miał na sobie poplamione farbą szorty w kolorze khaki i nic więcej. Był niezaprzeczalnie bardzo męski i Lucy zjeżyła się instynktownie. W jasnoniebieskich oczach Richa nie zobaczyła jednak ani cienia natarczywości, z którą łowca spogląda na swoją potencjalną zdobycz. Odrzuciwszy obawy, skupiła się na jego instrukcjach. Kiedy Keegan upewnił się, że uczennica opanowała rutynowe czynności związane z obsługą silnika, pokazał jej kołyszące się w oddali oznakowania toru wodnego. - Te czerwone boje powinna pani mieć z prawej burty w drodze do Hatteras, z lewej w drodze powrotnej. Proszę uważać na podwodne skały i mielizny. Prąd jest teraz bardzo słaby, ale za pół godziny się zmieni. Proszę nie odpływać daleko od lądu, jeśli pogoda zacznie się pogarszać. Słyszałem, że ma pani licencję ratownika, proszę jednak zrobić mi tę uprzejmość i włożyć to... - sięgnął poza jej plecy i Lucy gwałtownie się uchyliła. Łódka zakolebała się i dziewczyna wypadłaby za burtę, gdyby jej Keegan nie przytrzymał. - Och, przepraszam! - powiedziała zduszonym głosem, kiedy Rich puścił jej ramiona i podał pomarańczową kamizelkę ratunkową. - Niezbyt pewnie się czuję na tym pokładzie.

- Niedługo się pani wszystkiego nauczy. Te aluminiowe łodzie są bardzo mocne, ale mają okrągłe dno. Trzeba się przyzwyczaić. Na szczęście woda tu jest dość płytka. Pomimo to proszę pływać w kamizelce, dobrze? - Słowo harcerza - uśmiechnęła się Lucy i Rich odpowiedział jej uśmiechem. Teraz była zadowolona, że zaczęła tę rozmowę. Rich Keegan ma szanse podreperować jej fatalne mniemanie o mężczyznach. Pomachała mu ręką na pożegnanie, po czym zaczęła głośno powtarzać instrukcje, których udzielił jej Rich. Przypomniała sobie, jak tata uczył ją prowadzić samochód, gdy miała dwanaście lat. - Ten interes trzeba wysunąć do połowy - mruczała - potem ustawić to coś i nacisnąć tamto. Na końcu wepchnąć tę wajchę z powrotem o jedną trzecią i modlić się. - Marszcząc nos w największym skupieniu, powtórzyła to wszystko jak czarownik zaklęcia, wykonując właściwe ruchy i, o dziwo, łódź ruszyła. Odpływała od mola z prędkością trzech węzłów. Gdybyż widzieli ją teraz jej uczniowie! Nieraz naśmiewali się niemiłosiernie ze starego gruchota, którym jeździła do pracy. Odpowiadała z wyższością, że znacznie trudniej jest prowadzić prawdziwy samochód niż któryś z tych zautomatyzowanych wynalazków, które roboty stworzyły dla robotów. Po dwukrotnym okrążeniu wyspy była przekonana o swoich nadzwyczajnych zdolnościach. Uznała, że pora skierować się na tor wodny biegnący wzdłuż cieśniny. Płynęła skrajem rozległej mielizny wzdłuż południowo - zachodniego krańca wyspy Hatteras, skupiona na obserwowaniu poziomu wody pod swoją łodzią. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że słońce nie piecze jej w kark, jak dotąd. Podniosła głowę. Jak może piec, skoro już ledwie je widać! Kiedy uczyła się nawigacji, gruba warstwa czarnych chmur przykryła ostatnie skrawki błękitu. Niespokojnie spoglądając w niebo, sterowała wzdłuż kanału, podziwiając powiększone przez warstwę wody muszle skorupiaków. Uczepione dna pogrzebki były wielkie jak talerze. Muszla ostrygi wyglądała tak, jakby miała co najmniej trzydzieści centymetrów długości... Wtedy zobaczyła piękną muszlę w kształcie konchy. Całkiem blisko, ogromną jak piłka koszykowa. Zdawała sobie sprawę z iluzji powiększenia, ale pokusa była tak wielka... Jeszcze tylko pół minuty i będzie mogła włączyć ją do szkolnej kolekcji. Poczuła się w pełni usprawiedliwiona. Ustawiła zawór przepustnicy i zbliżyła się do burty, pilnując, żeby przez cały czas motorówka znajdowała się na głębokiej wodzie. Kiedy koncha znalazła się tuż obok łodzi, Lucy sięgnęła po wiosło. Zamierzała wetknąć je w

szczelinę między dwiema połówkami muszli. Ostrożnie wychyliła się za burtę swego chybotliwego statku. Niebo rozdarło światło błyskawicy. W chwilę później rozległ się łoskot grzmotu. Lucy gwałtownie obejrzała się za siebie i aż krzyknęła, widząc grozę nadciągającej burzy. Potem zdarzyło się wiele rzeczy naraz. Pióro wiosła zagłębiło się w wodzie i łódź skręciła w stronę mielizny. Zanim Lucy zdążyła się odepchnąć, silnik zakaszlał i zgasł. - O, nie! - krzyknęła, gwałtownie rzucając się do zaworu. Za późno. - A niech to wszyscy diabli! - jęknęła. Następna błyskawica rozświetliła pociemniałe niebo. Pierwsze krople deszczu spadły jej na kark i popłynęły strumykiem pod koszulę; pot łaskotał ciało pod kamizelką ratunkową. - Spokojnie, Lucindo - mruczała do siebie - opanuj się. Najpierw trzeba wyciągnąć ten interes do połowy, potem nacisnąć to... O, szlag by to trafił! Bliska paniki, kilka razy wyciągała ssanie, naciskając jednocześnie guzik zapłonu. Bez skutku. Znowu błysnęło. Grzmoty przetaczały się po niebie praktycznie bez przerwy. Opalizująca poświata otoczyła ster łodzi. Lucy patrzyła na to wszystko z rezygnacją. Pewnie zalała ten przeklęty silnik. Jeśli tak, musi długo poczekać, zanim w ogóle będzie można go uruchomić. Co oznaczało, że będzie przemoczona do suchej nitki. Albo nawet porazi ją piorun. Oparła głowę na ramionach i powtarzała na głos najgorsze przekleństwa, jakie mogła sobie przypomnieć. Pewnie istnieje coś takiego, jak gen zdrowego rozsądku, myślała. Wygląda jednak na to, że w rodzinie Dooleyów nikt go nie posiada... Stone widział przez lornetkę, jak jego sąsiadka poszła ścieżką w kierunku przystani. Nogi miała całkiem niezłe. O takich nogach może sobie mężczyzna pomarzyć w środku nocy. Długie, pokryte złotą, jedwabistą skórą, szczupłe w kostkach, o pięknie uformowanych łydkach. A jakie uda... Powoli opuścił lornetkę i gwizdnął cicho. A więc tak wyglądała La Dooley. Jeżeli reszta jej ciała była podobnej klasy jak nogi, to trudno się Billowi dziwić, że stracił dla niej głowę. Owinęła sobie wokół palca i jego, i tych nieszczęsnych prawników. Gdyby Alice nie siedziała bez przerwy za granicą, to by się pewnie nie zdarzyło. Myszy tańcują, kiedy kota nie czują.

Teraz, jak twierdzi ciotka, ta kobieta chce im wykręcić jakiś numer i wyłudzić od Hardissonów sporo forsy. Stąpając cicho w swoich znoszonych mokasynach, podążył za nią w stronę przystani. Ciekawe, czego ona chce od Keegana? Radziła sobie świetnie, nie można zaprzeczyć. Najpierw promienny uśmiech. Wól by się przewrócił ze szczęścia. Musiała kiedyś długo ćwiczyć to podkurczanie dużych palców u nóg w rozkosznym naśladowaniu bosego dziecka. Drapanie się po udzie miało z kolei zwrócić uwagę na to, na co naprawdę warto było popatrzeć. W jej wykonaniu te sztuczki mogły pozbawić człowieka przytomności. Biedny Billy, od początku nie miał żadnych szans! Teraz znów udaje, że straciła równowagę, żeby Keegan złapał ją za ramiona. Numer stary jak świat, ale Keegan chyba nie miał nic przeciwko temu. Stone czuł, jak wzbiera w nim złość. Znał w swoim życiu kobiety, które usidlały mężczyzn bez problemów. On sam był za sprytny, żeby wpaść w podobną pułapkę, ale niejednego z przyjaciół zniszczyła taka modliszka w ludzkiej skórze. Miał kiedyś możliwość ułożenia sobie życia z porządną dziewczyną i sam tę szansę zniszczył. Nie zamierza jednak biernie przypatrywać się, jak jakaś aferzystka usiłuje rozbić taką przyzwoitą parę jak Maudie i Rich. Jeszcze jedna zagrywka w tym stylu, a powie tej intrygantce parę słów do słuchu. Prawie już tęsknił za taką okazją. Motorówka Keegana odpłynęła pierwsza, kierując się na Hatteras. La Dooley ruszyła po chwili, płynąc w zupełnie innym kierunku. Napięcie spadło. Nie mając nic lepszego do roboty, Stone przyniósł z domku podręczny album ptaków i lornetkę, po czym położył się pod rozłożystym dębem. Dooley parę razy okrążyła wyspę; poznawał dźwięk silnika jej łodzi. Potem opłynęła zarośnięty drzewami południowo - zachodni cypel wyspy i skierowała się do Zatoki Hatteras. Słońce schowało się za chmury i upał nieco zelżał, choć wilgotność utrzymywała się wciąż w granicach stu procent. Stone odłożył książkę i poszedł na chwilę do swego domku. Po chwili wrócił ze schłodzonym piwem i kawałkiem sera. W niewielkiej odległości od brzegu gromadka czarno - biało - pomarańczowych ptaków dziobała zawzięcie coś, co musiało znajdować się tuż pod wodą. To łapacze ostryg, orzekł Stone. Coś już przecież wiedział jako świeżo upieczony ornitolog - amator! Definitywnie zbierało się na burzę. Gdy ołowiane niebo przecięła pierwsza błyskawica, ruszył biegiem w kierunku przystani. Poprzez nienaturalnie gęstniejącą ciemność

ledwie już było widać aluminiowy kadłub łódki z samotną żeglarką. Znajdowała się w odległości co najmniej jednej mili; motorówka trwała w bezruchu. Czy ona zwariowała? Jak na samobójstwo, to dość wyrafinowana metoda... Być może zostawienie Dooley na pastwę losu rozwiązałoby parę problemów rodziny Hardissonów... Nie, uznał w końcu, chyba ciotką Alicja nie chciałaby mieć byłej synowej na sumieniu. Lucy dorobiła się już drugiego bąbla na dłoni. Była przemoczona i zmarznięta na kość. Nie pamiętała już, jak dawno temu posługiwała się w łodzi wiosłami. Tak czy owak, wtedy była to porządna łódź z drewna, a nie ta przeklęta aluminiowa huśtawka! Zdaje się, że metal jest najlepszym przewodnikiem elektryczności. O Boże... Niebo jarzyło się ciągłym blaskiem błyskawic, deszcz lał jak z cebra. Może nawet nie było aż tak zimno, ale Lucy nie przestawała dygotać. Ktokolwiek wynalazł ten model kamizelki ratunkowej, powinien być skazany na odtańczenie w niej partii z „Jeziora Łabędziego” Czajkowskiego! Lucy wcale nie bała się wpaść do wody; czuła natomiast, że oplątana sznurkami udusi się zaraz na śmierć! - Jasny piorun... Żeby przeżyć na tym padole trzydzieści cztery lata... i nie wiedzieć, jak wygrzebać się z takiej... Wsadzając wiosło między łokieć i kolano, odgarnęła spadające do oczu kosmyki. Deszcz i słona woda sprawiły, że naturalnie kręcone włosy przypominały skupioną masę. Nieraz próbowała zapuścić włosy na tyle, żeby móc je zaplatać czy upinać, osiągając w ten sposób stan jakiej takiej schludności, ale niestety - jedyna rzecz, którą mogła zrobić dla osiągnięcia wrażenia schludności, to ogolić głowę na zero! Deszcz szumiał na powierzchni wody, uderzał z łoskotem o metalowe dno łódki. Lucy nawet nie usłyszała silnika nadpływającej motorówki. - Hej tam, na łodzi! Ahoj! Znowu odgarnęła przesłaniającą oczy, przemoczoną gęstwinę. Mężczyzna schwycił burtę jej łodzi. - Pan mówi do mnie? - W spojrzeniu jego zimnych, szarych oczu na pewno nie było pożądania. Lepiej nawet nie myśleć, co było. - Przepraszam, nie dosłyszałam. - Nie dosłyszała pani również, jak podpływałem? No dobrze - nie był pewny, kto tu z kogo żartuje - jeśli chce pani jeszcze trochę pożyć, proszę zostawić wiosła, przechylić łódź i rzucić mi cumę. W końcu sam musiał wszystko zrobić. Mózg tej kobiety zatrzymał się chyba na jałowym biegu. Nogi miała pokryte gęsią skórką; z pewnym niesmakiem stwierdził, że nie

wyglądają z tego powodu dużo gorzej. Miał chęć złapać ją za tę splątaną, wielokolorową grzywę i potrząsnąć. To czasem niezły sposób, żeby zmusić człowieka do myślenia. Od tej kuszącej wizji oderwała go kolejna błyskawica i ogłuszający grzmot. - Proszę przejść do mojej łodzi. Pani cuma jest za cienka i może nie wytrzymać. No, rusz się, szanowna damo. Nie mam najmniejszego zamiaru dla pani ryzykować życia. Wcale nie chciała się z nim kłócić i zmusiła swe oporne mięśnie do jeszcze jednego wysiłku. Potem siedziała skulona w jego łodzi, dygocząc cały czas. Deszcz lał bez przerwy. Żadne z nich nie odzywało się. Nawet gdyby Stone przekrzyczał szum deszczu i hałas silnika, jego towarzyszka nie byłaby zachwycona tym, co miał jej do powiedzenia. Gdyby natomiast wystraszył ją na tyle, że wyjechałaby z wyspy, musiałby pojechać za nią. Dobili do brzegu. Stone sprawnie zabezpieczył obie łodzie przy kei i wyciągnął rękę w stronę Lucy. Krzyknęła cicho, czując uchwyt jego dłoni. - Ma pani jakiś problem? - zapytał, mierząc ją lodowatym spojrzeniem swych szarych oczu. Potrząsnęła głową. Pewnie, że miała problemy, ale on nie wyglądał na chętnego słuchacza. - Nie. Dziękuję za pomoc. Obawiam się, że zalałam gaźnik. Stone wygiął w dół kąciki swych szerokich ust. Po co mu jej podziękowania? Nie chciał mieć z nią nic wspólnego, a w szczególności nie zamierzał litować się nad nią dlatego, że była przemoczona i zziębnięta. Wyglądała w tej chwili jak nadmiernie wyrośnięte dziecko, patrzące na świat dużymi, jeszcze trochę przestraszonymi oczami; na pewno nie jak pożeraczka męskich serc i majątków. Mimo przestróg ciotki, miał ochotę wziąć ją w ramiona i trzymać tak długo, aż przestałaby dzwonić zębami. Chyba podczas wypadku straciłem sporo szarych komórek, pomyślał. - Proszę zdjąć te mokre rzeczy. Potem najlepiej będzie wziąć gorącą kąpiel i napić się czegoś mocnego. W milczeniu skinęła głową. W jej oczach wciąż malował się lęk. Stone lubił drobne kobiety, miłe i uległe. Ta nie miała żadnej z tych cech. Teraz włosy znowu opadły jej na twarz, wyglądała jak uosobienie nieszczęścia, ale Stone nie mógł przestać na nią patrzeć. Co się z nim dzieje? - No, jazda! - warknął. Odwróciła się i z trudem szła w górę, ku przystani, brodząc w kałużach bosymi stopami. Jej stopy też go irytowały. Były inne, niż lubił. Damskie stopy powinny być wypieszczone, kształtne, z polakierowanymi paznokciami. Jej były krótkie,