andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Dailey Janet - Gwiazdka miłości - Otwórz swoje serce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :353.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Dailey Janet - Gwiazdka miłości - Otwórz swoje serce .pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera D Dailey Janet
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 86 stron)

Janet Dailey OTWÓRZ SWOJE SERCE 1

Rozdział l - Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze, pani doktor, ale mam kłopot. - Męski głos w telefonie brzmiał z irlandzka. Rebeca Barclay jeszcze na wpół drzemała. Powoli docierało do niej znaczenie słów. Och, nie! Już żadnych nagłych wypadków, błagam... Zerknęła na budzik przy łóżku: była trzecia w nocy. - Co się stało? - zapytała z rezygnacją. Lubiła Neila O’Briena i w innych okolicznościach jego telefon by ją ucieszył. Był dobrym gospodarzem i umiejętnie opiekował się swoimi zwierzętami. Rebeca zdawała sobie sprawę, że nie wzywałby jej bez potrzeby. Tyle tylko, że tej nocy wolałaby już nigdzie nie jechać. - Mam śliczną kózkę, która się akurat pierwszy raz koci. Najwyraźniej coś jest nie w porządku - odparł Irlandczyk. - To trwa już godzinami i wcale nie posuwa się naprzód. Poród u kozy! Tylko tego brakowało. W swej naiwności Rebeca łudziła się, że to może nic poważnego, tymczasem w środku nocy nie wzywano jej przecież do prostych, nieskomplikowanych przypadków. Z wysiłkiem zdobyła się na wesołość, choć musiała ona zabrzmieć nieszczerze. - Z przyjemnością wyjdę z domu, panie O’Brien. Przyjadę najszybciej, jak się da - powiedziała. Bez taryfy ulgowej, skonstatowała Rebeca, odkładając słuchawkę i z trudem zwlekając się z łóżka. Od poprzedniego wezwania zdołała przespać zaledwie go- dzinę. O północy wyrwał ją ze snu telefon spanikowanego właściciela kota. Kiedy próbowała dotrzeć pod wskazany adres, okazało się, że to nie tylko daleko, ale i 2

na zupełnym odludziu. Ważący blisko piętnaście kilogramów czarny kocur o imieniu Butch przypominał raczej panterę niż zwykłego, domowego kota. Dwie godziny zajęło jej doprowadzenie do porządku jego uszu pokiereszowanych w walce z najwidoczniej jeszcze większym i groźniejszym osobnikiem, a na lewym kciuku nadal miała ślady jego ostrych zębów. Tak się pechowo składało, że w miasteczku San Carlos jedynie Rebeca składała wizyty domowe u chorych zwierząt. Inni weterynarze woleli przyjmować u siebie, i to w określonych godzinach. W tej sytuacji co najmniej kilka razy w tygodniu nocne telefony wyrywały Rebece ze snu. Właściwie dlaczego tak bardzo chciałam zostać weterynarzem? - zadała sobie w duchu retoryczne pytanie, wkładając dżinsy i flanelową koszulę, które niedawno z siebie zdjęła. Czy nie chodziło o to, żeby pomagać zwierzętom, zmniejszać ich cierpienie, leczyć? Ach, do licha z całym tym altruizmem, w tej chwili nie miała ochoty oglądać już ani jednej kosmatej mordki co najmniej przez miesiąc. Chwyciwszy ukochany wełniany sweter i torbę pełną leków i narzędzi chirurgicznych popędziła do swej starej, rozklekotanej furgonetki. Zatrzymała się na moment, żeby odetchnąć pełnym aromatów powietrzem kalifornijskiej nocy. Delikatny zapach rosnącego koło domu jaśminu mieszał się z upojną wonią kwitnącego drzewka pomarańczy. Noc była cicha i jak na lato nadspodziewanie chłodna. Mocniej otuliła się swetrem i wskoczyła do samocho- du. Szosa przed jej domem była zupełnie pusta. Miasteczko San Carlos pogrążone było we śnie... z wyjątkiem jej samej, Neila O’Briena no i tej biednej kózki, która mozoliła się, by urodzić swoje pierwsze dziecko. - Zaraz tam będę, malutka, wytrzymaj jeszcze trochę, pomoc już się zbliża - szepnęła Rebeca, wyjeżdżając mocno zniszczoną furgonetką na szosę. 3

W dziesięć minut później Rebeca była już w Casa Celina, dobrze prosperującej posiadłości na północnym skraju miasta. Olbrzymi, zbudowany w stylu hiszpań- skiej hacjendy, pomalowany na biało dom przybrał w świetle księżyca niebieskawy odcień. Na tle ciemnego nieba odcinała się czerwona dachówka, a filary podcieni obejmowały pnącza róż. Rebeca dobrze znała to miejsce. Jako dziecko spędziła wiele radosnych godzin, bawiąc się tutaj, penetrując zakamarki starego domu i zabudowań gospodarskich, biegając po ogrodzie i sadzie. W rodzinie Flores było pięć córek, a ona przyjaźniła się z nimi wszystkimi. Lata mijały, dziewczęta dorosły, wyjechały na studia, zaczęły pracować, powychodziły za mąż. W końcu dom rodzinny opuściła najmłodsza Gabriella. Ubiegłej zimy, czując się zbyt osamotnieni w swej wielkiej posiadłości, Jose i Rosa Flores sprzedali Casa Colina i przenieśli się do miasta. Nowi właściciele okazali się odludkami. Nie tylko Rebeca nic bliższego na ich temat nie wiedziała. Nawet plotkarki w miasteczku niewiele mogłyby o nich po- wiedzieć, unikali bowiem sąsiadów i nie kwapili się do nawiązywania znajomości. Ucieszyła ją wiadomość, że zatrzymali Neila O’Briena jako zarządzającego majątkiem i jego żonę Bridget w charakterze gospodyni. Oboje, przepracowawszy u Floresów dwadzieścia lat, wiedzieli więcej o Casa Colina niż ktokolwiek inny. Rebeca bardzo lubiła tę parę i dobrze czuła się w ich towarzystwie. Podziwiała sposób, w jaki Neil odnosił się do zwierząt - pełen miłości i troski, a jednocześnie całkowicie profesjonalny. W stosunku do ludzi Neil był także przyjacielski i niemal każdego witał uśmiechem. Jego żona zachowywała się równie sympatycznie; każdego, kto odwiedzał Casa Colina, 4

częstowała irlandzką herbatą i pysznymi ciasteczkami własnej roboty. Rebeca czuła się na terenie posiadłości niemal jak u siebie. Nie wstępowała nawet do domu; Neil z pewnością był w oborze razem z kozą, a Bridget prawdo- podobnie spała. Skierowała się więc od razu ku budynkom gospodarskim. Zaparkowała, wyskoczyła z samochodu i pośpieszyła tam, gdzie w okienku obory paliło się światło. Miała nadzieję, że nie jest jeszcze za późno. O’Brien klęczał przy małej, białej kózce, która leżała na boku na wiązce słomy. Była to koza rasy ulubionej przez Rebece, odznaczającej się przyjaznym, wesołym usposobieniem i długimi, zwisającymi uszami. Zwierzę z trudem łapało powietrze, prężąc się w kolejnych skurczach. Wysiłki te jednak były jak dotąd bezskuteczne. Skupiwszy całą uwagę na wyczerpanej kozie, Rebeca nie zauważyła małej dziewczynki, która siedziała skulona w kącie obory z kolanami podciągniętymi pod brodę. Duże niebieskie oczy szkliły się od łez. - Jak długo już trwa poród? - zapytała Rebeca. Uklękła przy kozie i przesunęła dłonią po jej wzdętym brzuchu. Zwierzę drżało ze zmęczenia i lęku; widać było, że jest u kresu sil. Rebeca poczuła jednak jeszcze coś, co napełniło ją nadzieją - koźlątko się poruszyło. Istniała więc szansa, że wszystko dobrze się skończy i dla matki, i dla maleństwa. - To trwa już od rana - wyjaśnił Neil, wyciągając z kieszeni kombinezonu dużą czerwoną chustkę i ocierając z czoła pot, mimo że noc była chłodna. - Jak pani sama widzi, akcja porodowa wcale się nie posuwa. Coś musi być nie w porządku. - Na pewno. - Rebeca wyciągnęła z torby tubę antyseptycznej maści. - Słabnie z każdą chwilą - powiedział Neil z wyraźnym zaniepokojeniem. Wyglądał na znużonego i po raz pierwszy Rebeca uprzytomniła sobie, że Neil 5

O’Brien się starzeje. Na czerstwej, pokrytej piegami twarzy pojawiły się zmarszczki, a rude włosy były poprzetykane siwizną. - Hilda to taka miła kózka, nie chciałbym jej stracić - dodał głaszcząc długie, jedwabiste uszy. Z odległego kąta obory dobiegło Rebece czyjeś łkanie; odwróciła się i dopiero teraz zobaczyła siedzącą w mroku dziewczynkę. - Hilda umrze... prawda, pani doktor? - zapytało dziecko, płacząc rzewnymi łzami. - Czułam, że zdarzy się coś okropnego, no i miałam rację. Rebeca podeszła do małej i przyklękła koło niej na wiązce słomy. - Mam na imię Rebeca, a ty? - Katie - odparła dziewczynka, pociągając nosem. - No więc, Katie, myślę, że nie musisz tak bardzo martwić się o Hildę. Miałam do czynienia z podobnymi przypadkami i przekonałam się, że zazwyczaj wszystko dobrze się kończy - powiedziała Rebeca, łagodnie głaszcząc dziewczynkę po czarnych, sięgających ramion włosach. - Naprawdę? - Katie z trudem powstrzymała łkanie. - Będzie dobrze, sama się przekonasz. Rebeca wróciła do Neila i do kozy. Zawinęła rękawy, wysmarowała ręce antyseptycznym kremem aż po łokcie, po czym naciągnęła długie chirurgiczne rękawiczki. - Zaraz sprawdzę, co się tam dzieje - powiedziała. Zwierzę leżało nieruchomo, zbyt słabe, aby protestować. Już po chwili Rebeca zorientowała się w sytuacji. - Mamy bliźniaki - stwierdziła. - Ten pierwszy to duża sztuka i to właśnie on tak utrudnia akcję porodową. 6

- Co chce pani zrobić? - zapytał Neil. - Chcę go przekręcić, żeby miał lepsze ułożenie, a potem trochę mu pomogę. Rebeca zabrała się do dzieła najdelikatniej, jak umiała. Hilda widocznie wyczuła, że coś się zmieniło, i zachęcona zaczęła znowu przeć z całą siłą. Już po paru minutach Rebeca odebrała pierwsze koźlę. Tak jak przewidywała, było wielkie i z wyjątkowo dużą głową; ciężkie przejścia, jakie miało za sobą, nie po- zostawiły na nim żadnych widocznych śladów. Prychnęło z dezaprobatą, kiedy Rebeca czyściła mu nos i pyszczek ze śluzu. Chwyciwszy garść słomy, Neil zaczął energicznie wycierać nią malca. Hilda zabeczała i odwróciła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się swemu pierworodnemu. Rebeca kątem oka dostrzegła, że Katie wstała ze swego miejsca pod ścianą i pomału zbliżała się do nich. - Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - zapytała. Już nie płakała. Oczy miała wielkie i okrągłe ze zdziwienia. - To koziołek - odparła Rebeca. - Piękny, dorodny koziołek. Za rok wolałabym raczej nie mieć z nim do czynienia. - Och... miałam nadzieję, że to będzie dziewczynka. - Katie była zawiedziona. Neil roześmiał się i popchnął koziołka w stronę matki, ta obwąchała go z ciekawością i zaczęła pieczołowicie wylizywać. - Biedna Katie - rzekł - obiecałem jej jedno z młodych, jeśli tylko urodzi się kózka. - Cóż, jest jeszcze jedno w brzuchu i zaraz się dowiemy, czy to kózka czy drugi koziołek - zauważyła Rebeca. Katie wyzbyła się już nieśmiałości i uklękła obok Rebeki na słomie. Małą, dziecinną rączką pogłaskała kozę po brzuchu. 7

- Wszystko w porządku, Hildo, ta miła pani doktor zaopiekuje się tobą - powiedziała łagodnym, kojącym tonem. - Tak - odezwał się niski głos gdzieś za nimi - zdaje się, że sytuacja została opanowana. Rebeca spojrzała przez ramię i aż wstrzymała oddech - nigdy jeszcze nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Po czarnych włosach i błękitnych oczach zorientowała się, że to ojciec Katie. Rosła, barczysta postać niemal wypełniła drzwi. Rebeca nie miała jednak teraz czasu, żeby o nim myśleć. Drugie koźlątko mogło się teraz spokojnie urodzić, bo jego przerośnięty braciszek nie stał mu już na przeszkodzie. Kiedy zobaczyła maleństwo, ogarnął ja niepokój. Było znacznie mniejsze niż pierwsze i leżało na słomie jakby bez życia. Sprawnie oczyściła mu nozdrza i pyszczek, po czym zaczęła wycierać je ręcznikiem, zdając sobie sprawę, że trzeba się spieszyć. Neil rozcierał zwierzęciu nogi. - No, maleństwo, proszę cię - szeptała Rebeca - musimy cię uratować, no, oddychaj... proszę... zrób to dla mnie... Zauważyła, że to kózka, i serce jej się ścisnęło. Gdyby nie przeżyła, Katie byłaby zrozpaczona. Rebeca miała właśnie przystąpić do masażu serca, gdy zwierzątko drgnęło - odetchnęło i wierzgnęło tylnymi nóżkami. - Dochodzi do siebie, i to tylko dzięki pani! - powiedział Neil, a twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. Skoczył na równe nogi, porwał Katie w objęcia, uniósł ją do góry i mocno uściskał. - I to jest dziewczynka! - powiedziała Katie, kiedy już postawił ją na ziemi. - To kózka... i będzie dla mnie! 8

- Tak jest, Katie - odparł Neil. - Śliczna kózka dla ślicznej dziewczynki. Hilda zabeczała i obwąchała swoje drugie koźlę. Wyglądała już teraz na spokojną i zadowoloną. Bliźniaki, starannie wylizane przez matkę, zaczęły przepychać się w poszukiwaniu mleka. Rebeca usiadła na słomie i z przyjemnością obserwowała tę scenę. To właśnie takie chwile nadawały sens jej pracy. Miała poczucie, że dobrze wywiązała się z zadania. Udało jej się pomóc Hildzie, koźlęta były już bezpieczne, Katie i Neil przejęci narodzinami, a ojciec Katie... Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy i jemu udzielił się ich radosny nastrój, lecz ze zdumieniem stwierdziła, że marszczy brwi z niezadowoleniem. Podszedł bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się małej kózce. - Ta koza to karlica - powiedział - nie wydaje mi się, żeby była zwierzęciem właściwym dla dziecka. - Ona jest aż za... za... dobrym zwierzęciem. Chcę, żeby była moja - odezwała się Katie. Wpatrywała się w ojca prosząco, ale w jej błękitnych oczach kryła się złość. - I ona nie jest żadną karlicą... cokolwiek to oznacza. Jeżeli to jest coś złego, to nie ma z nią nic wspólnego! Rebeca z trudem panowała nad sobą. O co temu człowiekowi chodziło? Czyżby był pozbawiony serca? Dlaczego świadomie psuł taką wspaniałą chwilę? - Karlica to taka koza, która urodziła się za mała i słabowita - wytłumaczył córeczce. - Często się zdarza, że są kalekie i w związku z tym trudno się nimi opiekować. Poza tym nawet nie wiesz, czy przeżyje. - Bardzo przepraszam, panie... - Rebeca nie mogła już tego wytrzymać. - Stafford, Michael Stafford - podpowiedział. - Panie Stafford... rozumiem, że chciałby pan, aby córeczka opiekowała się 9

zdrowym zwierzęciem, ale chociaż kózka jest mała, nie ma żadnego powodu przypuszczać, że nie przeżyje. - Doprawdy? - Spojrzał na nią zimno, najwyraźniej miał jej za złe wyrażanie opinii, o którą nie prosił. - Czy może pani to zagwarantować, pani doktor? - Nie mogę oczywiście zagwarantować, że zwierzę będzie zawsze zdrowe, panie Stafford. Tego nigdy nie można gwarantować - odparła Rebeca, nie pojmując jego zachowania. - No właśnie - odpowiedział i Rebeca dosłyszała w jego głosie złość. Co sprawiło, że ten człowiek stał się tak nieczuły? Spojrzała na Katie i w jej oczach wyczytała cierpienie. - Panie Stafford - zaczęła jeszcze raz, zdobywszy się na cierpliwość i wyrozumiałość - jestem naprawdę przekonana, że ta koza jest zdrowa, chociaż nieduża. Jeżeli pozwoli pan Katie ją zatrzymać, obiecuję, że nauczę pańską córeczkę, jak trzeba się nią opiekować. W razie komplikacji proszę mnie wezwać, a zaraz przyjadę. - Dobrze, tato? Doktor Rebeca uważa, że wszystko jest w porządku. Pozwól mi zatrzymać tę kózkę, proszę, proszę, proszę - błagała Katie, chwyciwszy ojca za rękę. Michael Stafford milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się córce. Rebeca nie rozumiała, jak można oprzeć się spojrzeniu błękitnych oczu dziewczynki - ona by nie potrafiła. Okazało się, że jej ojciec także nie był w stanie. Łagodnie uwolniwszy rękę z uścisku Katie, skierował się ku wyjściu. - Zgoda - powiedział odchodząc - skoro pani doktor uważa, że wszystko jest w porządku, to widocznie ma rację. Na pewno więcej wie na ten temat niż ja. Oby się tylko nie pomyliła - dodał ironicznym tonem. 10

Rebeca zbytnio się tym nie przejęła. Dobrze, że Katie będzie miała wymarzoną kózkę. Neil pomógł jej zebrać rzeczy i spakować do torby. Zrobiła, co do niej należało, i mogła już wracać do domu. Pożegnała się, ale w drzwiach odwróciła się jeszcze, obrzucając spojrzeniem boks, w którym zostawiła Hildę wraz z po- tomstwem. Katie obejmowała swą kózkę za szyję i z rozanieloną miną szeptała jej do coś do ucha. Ledwie Rebeca zdążyła przekroczyć próg salonu piękności, wypadło na nią kudłate stworzenie o imieniu Twinkle. Ostatnim razem, kiedy tu była, psina miała sierść całkiem białą, teraz jednak przybrała jakiś szczególny odcień lawendy. Rebeca widywała już różne zwierzęta, ale nigdy nie zdarzyło jej się spotkać fioletowego pekińczyka. Zaczęła się domyślać, co mogło być przyczyną tajemniczego podrażnienia skóry u Twinkle, o którym jej właścicielka opowiadała przez telefon. - Och, Twink - Rebeca przyklęknęła na jedno kolano i pogłaskała suczkę - co ta Betty Sue zrobiła ci tym razem? Psina tylko jęknęła w odpowiedzi i żałośnie przewróciła oczami. - No rozumiem, rozumiem... - Mokry psi nos dotknął policzka Rebeki. - Próbowałam, Twink, ale wiesz przecież, jaka jest Betty Sue. Ale, ale, gdzie ona się podziewa? - . spytała, rozglądając się po pustym salonie. Drzwi od zaplecza otworzyły się z rozmachem i do środka wkroczyła młoda kobieta w jaskraworóżowym fartuszku, wnosząc ze sobą zapach płynu do trwałej i lakieru do paznokci. Rebeca nie była wcale zdziwiona, widząc, że Betty Sue, ostatnio platynowa blondynka, miała dziś włosy ufarbowane na dokładnie ten sam co u suczki odcień lawendy. Betty Sue nie była w stanie zaskoczyć Rebeki, no, ale ona też pochodziła z Hollywood i to było pewne wytłumaczenie. 11

- Cześć, kochanie - wykrzyknęła, ściskając Rebece serdecznie. - No widzisz, maleńka, jest już nasza miła pani doktor... - Daj spokój - odezwała się Rebeca z przyganą w głosie. - Usiłujesz mi schlebiać, bo wiesz, że jestem na ciebie zła. - Jesteś na mnie zła? Ale za co? - Betty Sue zamrugała sztucznymi rzęsami. - Nie słuchałaś wcale tego, co ci mówiłam ostatnim razem. - Nieprawda, oczywiście, że słuchałam, ja... - W takim razie nic do ciebie nie dotarło. Mówiłam ci, żebyś przestała eksperymentować z tym nieszczęsnym stworzeniem. - Ale... ale ja... nigdy nie zrobiłabym Twinkle czegoś, czego nie wypróbowałabym na sobie... - wyjąkała. Rebeca zmierzyła Betty Sue od stóp do głów, rejestrując wzrokiem jej poddawane najróżniejszym zabiegom włosy, lśniące od lakieru paznokcie i grubą warstwę makijażu. Betty nie należała do piękności i prawdopodobnie mało było takich zabiegów kosmetycznych, których by nie zastosowała. - Betty Sue, musisz skończyć z tymi bzdurami. Dość już mam leczenia dolegliwości, które ty sama powodujesz. Pamiętasz, jak malowałaś jej pazurki la- kierem w sprayu i... - Ale dla niej to była frajda. - Niewątpliwie, Betty Sue, o mało się nie udusiła od tych oparów! A przypominasz sobie może, jak usiłowałaś ją upiększyć tymi wszystkimi koralikami i piórkami, które potem wplątały jej się w sierść, aż musiałam je wycinać i zupełnie to nieszczęsne stworzenie ogolić. Przez całą zimę biegała goła jak szczur. - No, przecież zrobiłam jej na drutach sweterek. 12

- Tylko że skończyłaś go dopiero na wiosnę. - Wiesz, że to wszystko z dobroci serca. - Może jednak czasem posługiwałabyś się także głową. - Rebeca powstrzymała uśmiech. Pochyliła się i wzięła zwierzę na ręce. Odgarnęła sierść, pokazując Betty Sue zaczerwienioną i podrażnioną skórę. - No i masz już skutek tej twojej idiotycznej fioletowej farby do włosów. - Ale przecież najpierw zrobiłam próbkę, dokładnie według instrukcji! - zawołała Betty, nie patrząc Rebece w oczy. - Naprawdę zrobiłam i wszystko było w porządku. - Tylko że ta instrukcja dotyczyła człowieka, Betty Sue, a nie pekińczyka. Ja nie żartuję, naprawdę musisz z tym skończyć, bo zaskarżę cię do sądu pod zarzutem znęcania się nad zwierzętami. Rebeca poczuła ulgę, widząc, że Betty Sue zbiera się na płacz i broda jej się trzęsie; może wreszcie coś zrozumie. - Dam ci dla niej specjalny leczniczy szampon, złagodzi swędzenie i zapobiegnie infekcji. Będzie po nim niezbyt pięknie pachnieć, ale... - Nic się nie martw - przerwała jej Betty - nie będę jej perfumować. Trudno, powstrzymam się. - Zuch dziewczynka. Podczas gdy Rebeca wyjmowała z torby lekarstwo i pisała na etykiecie sposób użycia, Betty Sue trzymała Twinkle w objęciach i szczebiotała jej coś do ucha. - Kochamy mamuśkę, prawda? - pytała psa słodko, aż do mdłości. - No, kochamy, kochamy. Mamuśka chce tylko, żeby była piękna. Twinkle kooocha mamuśkę bardzo, bardzo. Betty Sue odstawiła psa na podłogę i wzięła od Rebeki butelkę z lekarstwem. 13

- Ale, ale - zagadnęła i na jej jaskrawo uszminkowanych ustach pojawił się uśmiech. - Coś mi się obiło o uszy... ale nie wiem, czy to prawda. - Co takiego? - zapytała Rebeca, zatrzaskując torbę i starając się nie okazywać zainteresowania. Betty Sue była straszliwą plotkarą. - Słyszałam, że ostatnio dużo bywasz w Casa Colina... u tego przystojnego wdowca, Michaela Stafforda. - No to źle słyszałaś - odparła Rebeca, z trudem powstrzymując złość. - Byłam tam raz w nocy, ale służbowo, nie dla przyjemności. Możesz mi wierzyć. Rękę miałam aż do łokcia w kozim tyłku. - Ach... tak... Rebeca miała miłą świadomość, że tym razem udało jej się zbulwersować nawet Betty Sue Wilcox. Nie jest łatwo zgorszyć kogoś, kto przyjechał z Hollywood. - No, ale spotkałaś przecież Michaela Stafforda, prawda? - Betty wciąż jeszcze usiłowała wydostać od niej jakiś pikantny szczegół. - Tak, widziałam go na własne oczy. Jak zaczarowana wpatrywałam się w jego piękną twarz przez... no niech się nie pomylę... przez całe trzy albo cztery minuty. - Więc to prawda, co ludzie mówią? - rozjaśniła się Betty Sue. - Naprawdę jest taki przystojny? - Jest nadzwyczajny, tak piękny, że aż dech zapiera. Ale jest też bardzo denerwujący i osobiście wcale mi się nie spodobał... ani trochę. - Rebeca odwróciła się i wyszła, pozostawiając Betty Sue z ustami otwartymi ze zdumienia. Betty szybko jednak odzyskała równowagę i wzięła suczkę na ręce. - Wcale jej nie wierzę, a ty? - zapytała śpiewnym, dziecinnym głosikiem. - Mamuśce się wydaje, że doktor Rebeca lubi pana Michaela o wiele bardziej, 14

niżby sama chciała. Co ty na to, Twinkle? Tak... Mamuśka od razu rozpozna prawdziwą miłość. Odczekała, aż stara furgonetka zniknie za rogiem. - O, już pojechała. To teraz wypróbujemy sobie ten nowy wybielacz do zębów, który mamuśka kupiła w drogerii. Przecież nie możemy dopuścić, żebyś miała takie żółte ząbki, co, maleńka? Jasne, że nie możemy. Mamuśce to znakomicie pomogło. No, zobacz... Rozdział 2 Przez cały następny tydzień Rebeca nie mogła przestać myśleć o Kalie, jej ojcu i małej kózce. Wreszcie dała za wygraną, wsiadła do pikapa i wyruszyła w kie- runku Casa Colina. Ranek był ciepły i słoneczny. Gdy wysiadała z furgonetki, pomyślała, że dobrze byłoby posiedzieć sobie na słońcu, popijając mrożoną herbatę. Niestety, jej roz- liczne zajęcia nie pozwalały na leniuchowanie. Katie i kózkę znalazła na podwórzu za domem. Uganiały się za sobą nawzajem i najwyraźniej miały z tego wielką uciechę. - Cześć, doktor Rebeco - wykrzyknęła dziewczynka, podbiegając do niej. - Witaj, Katie! - Rebeca nachyliła się, żeby pogłaskać kózkę, ta jednak wzięła rozbieg i ubodła ją w rękę. - Widzisz, czego ją nauczyłaś - droczyła się Rebeca z dziewczynką. - Wcale nie musiałam jej tego uczyć, sama umiała - zachichotała Katie. - Tak, kozy to łobuziaki, trzeba je przyzwyczajać do grzecznego zachowania. Jak ona się czuje? - Och, świetnie - odparła Katie. - Nazwałam ją Rosie. - Rosie... Tak, to ładne imię i świetnie do niej pasuje - powiedziała Rebeca, 15

patrząc z uwagą na kózkę, jej bielusieńką, jedwabistą sierść, długie zwisające uszy, niebieskie oczy i różowy nosek. Katie rozpromieniła się na tę pochwałę. - Ja już mam wakacje - oznajmiła. - Bawimy się teraz cały czas, ona jest moją najlepszą przyjaciółką. Rebeca rozejrzała się, czy nie ma kogoś w pobliżu, ale dostrzegła tylko Neila kopiącego coś w ogródku i jego żonę Bridget stojącą w oknie kuchni. Nie za- uważyła dzieci, z którymi Katie mogłaby spędzać czas. Ojca dziewczynki także nie było widać. - Więc jesteś tylko sama z Rosie? Nie masz żadnych przyjaciół, z którymi mogłabyś się pobawić? - zwróciła się do Katie. Mała posmutniała i potrząsnęła przecząco głową. - Nikogusieńko. Tylko ja i Rosie. Nie mam żadnych innych przyjaciół. - Nie zapraszasz szkolnych koleżanek? - zapytała Rebeca, myśląc, jak wspaniale bawiła się tu kiedyś z córkami Floresów. - Przychodziły do mnie koleżanki, ale dawno temu - odpowiedziała Katie, nie patrząc na Rebece i drapiąc Rosie za uchem. - Wie pani... wtedy mieszkaliśmy w Los Angeles i żyła jeszcze moja mamusia. Rebeca poczuła nagłe ukłucie dobrze znajomego bólu. Za każdym razem, gdy zaczynała mieć nadzieję, że jej rana się zabliźniła, zdarzało się coś, co otwierało ją na nowo, tak jak teraz. - Tak mi przykro, Katie - powiedziała i pogłaskała lśniące włosy dziewczynki. - Ciężko jest stracić kogoś, kogo się kocha. Wiem, jak to jest, możesz mi wierzyć. - Naprawdę? Pani też straciła kogoś, kogo pani kochała? - Katie spojrzała na nią zaciekawiona. 16

Rebeca przymknęła oczy i wspomnienia odżyły z całą wyrazistością. Nagłe wezwanie w środku nocy do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, gdzie znajdował się potrącony przez samochód pies wymagający natychmiastowej pomocy. Tim podjął się jechać. „Ty miałaś ciężki dzień, Becky” - powiedział. „Śpij, ja się tym zajmę”. A po paru godzinach następny telefon, z policji drogowej. - Tak - odparła, otwierając oczy. - Straciłam męża. Też był weterynarzem, pracowaliśmy razem. Byliśmy dopiero dwa lata po ślubie. - Czy długo chorował? - zapytała Katie. Ach, więc tak umarła jej matka, po długiej chorobie, pomyślała Rebeca. - Nie, zginął w wypadku samochodowym. - Ach... to musiało być straszne. - Dziewczynka pokiwała głową ze zrozumieniem. - Nie zdążyliście się nawet pożegnać. - Nie zdążyliśmy i to chyba było właśnie najgorsze - przyznała Rebeca. Katie odwróciła wzrok, coś sobie przypominając. - Tatuś prosił, żebym się wtedy z mamą pożegnała, ale ja płakałam i nie chciałam. Byłam głupią siedmioletnią smarkulą. Teraz mam już osiem lat i jestem o wiele doroślejsza. - Widzę - uśmiechnęła się Rebeca. - Ale nie możesz czuć się z tego powodu winna. Każdemu trudno żegnać na zawsze kogoś kochanego. Wcale nie uważam, że byłaś głupią smarkulą, byłaś po prostu przerażona. - Może rzeczywiście tak było. - Oczy Katie wypełniły się łzami, ale uśmiechnęła się do Rebeki. - Jestem o tym przekonana. - Chce pani zobaczyć coś fajnego? - zapytała Katie, której nagle jakby kamień 17

spadł z serca. - Jasne, co takiego? - Rebeca była szczęśliwa, że może zmienić temat. - Niech pani tylko poczeka, to jest naprawdę śmieszne. Pobiegła i zerwała z drzewa śliwkę. Rebeca zaczynała się domyślać, o co chodzi. Widywała już nieraz kozy jedzące śliwki i brzoskwinie. - Proszę patrzeć! - zawołała dziewczynka, podając Rosie śliwkę. Koza wzięła od niej owoc i przez parę sekund obracała go w pyszczku, po czym wypluła objedzoną dokładnie pestkę. Katie śmiała się serdecznie. - Widziała pani? Zjadła całą śliwkę i zostawiła tylko pestkę; a jak daleko pluje. - Rzeczywiście nadzwyczajne - przyznała Rebeca. - Wielu chłopców mogłoby brać u niej lekcje plucia. Katie znowu zachichotała. Była naprawdę ślicznym i inteligentnym dzieckiem i Rebeca zastanawiała się, dlaczego ojciec tak mało się nią interesował. - Twój tata to widział? - zapytała. - Nie. - Katie już się nie śmiała. - Prawie nigdy go tu nie ma, ciągle jest zajęty w swoim salonie samochodowym w Los Angeles. - W salonie samochodowym? - Tak. Sprzedaje bardzo drogie samochody, które sprowadza z Europy. Dawniej dużo czasu spędzał w domu. Bawił się i żartował ze mną i z mamusią, a rano smażył dla nas naleśniki. Ale teraz cały czas pracuje. Rebeca przypomniała sobie pierwsze miesiące po śmierci męża. Za wszelką cenę starała się wtedy uciec w pracę. Tylko że to nie pomagało. Nadchodził mo- ment powrotu do pustego domu, a wtedy opadały ją wspomnienia. - Tęsknię za mamusią - powiedziała Katie. - Za tatusiem też. Chciałabym, żeby częściej przyjeżdżał. 18

Rebeca poczuła, że ogarnia ją gniew na człowieka, który aż tak zaniedbywał córeczkę. Po śmierci Tima czuła się bardzo samotna. Gdyby chociaż mieli dzie- ci... czy dziecko takie jak... Katie, z pewnością nie pozostawiłaby go samego bez względu na całe własne cierpienie. - Czy mówiłaś o tym tacie? - zapytała. - Nie. - Katie wzruszyła drobnymi ramionami. - Nie chcę, żeby mu było przykro. I tak jest smutny. - Może jednak powinnaś mu o tym powiedzieć - przekonywała Rebeca łagodnie. - Może on nie wie, że tobie też jest smutno. Jest dużo lżej, kiedy można dzielić z kimś swój smutek. Katie zastanawiała się przez chwilę, ale potrząsnęła głową. - Nie. Porozmawiam o tym tylko z Rosie, ona nie ma aż tylu zmartwień co tatuś. Rebeca zerknęła na zegarek, miała w planie jeszcze jedną wizytę. - Muszę już jechać, niedługo wpadnę znowu, żeby zobaczyć, jak się obie macie. Katie wyglądała na zawiedzioną, ale kiwnęła głową. - Dziękuję, że pani nas odwiedziła, to znaczy... Rosie bardzo panią lubi - dodała, czerwieniąc się i spuszczając wzrok. - Ja też ją bardzo lubię - oznajmiła Rebeca. Właśnie miała wsiadać do pikapa, gdy przed dom zajechał najnowszy model jaguara. Wysiadł z niego Michael Stafford wyglądający równie przystojnie jak poprzednio. Miał na sobie popielaty garnitur i białą, jedwabną koszulę. Ciemne włosy zaczesał do tyłu i tylko jeden niesforny kosmyk z chłopięcym wdziękiem spadał mu na czoło. Spojrzenie niebieskich oczu nie było jednak wcale po chłopięcemu figlarne. Obrzucił ją zimnym wzrokiem i skłonił się uprzejmie, lecz bez uśmiechu. 19

- Dzień dobry, panie Stafford - powiedziała Rebeca znacznie przyjaźniej, niż miałaby ochotę. - O co chodzi? - zapytał w odpowiedzi. - Czy kozie coś się stało? - Nie, nie - zapewniła go. - Wpadłam tylko, żeby przywitać się z Katie. Trochę mu ulżyło, nadal jednak był zły. - Ja nie zmieniłem zdania, doktor Barclay. W dalszym ciągu uważam, że hodowanie tej parszywej kozy to błąd. Moja córka ma zupełnego bzika na jej punkcie. Gdyby, nie daj Boże, zachorowała... - Tak? - Rebeca czuła, że za chwilę wybuchnie. - ...albo zdechła, załamałoby to Katie kompletnie. I gdyby tak się zdarzyło, byłaby to pani wina, pani doktor. To przeważyło. Rebeca przestała panować nad sobą, wiedziała, że zaraz wypowie słowa, których później będzie żałować. - Panie Stafford - wycedziła - pańska córka potrzebuje żywej istoty, którą mogłaby kochać. Może nie miałaby bzika na punkcie kozy, gdyby ojciec poświęcał jej trochę więcej czasu. - Odwróciła się i wskoczyła na siedzenie. - A Rosie nie jest wcale parszywa. Żaden z moich pacjentów nie ma parcha, wypraszam to sobie! - wykrzyknęła, trzasnąwszy drzwiczkami. - A ja, doktor Barclay... nie jestem wcale denerwujący - odkrzyknął w odpowiedzi. O Boże! - pomyślała, ktoś mu powtórzył! Miała tylko nadzieję, że nie powiedziano mu wszystkiego. Tylko tego brakuje, żeby wiedział, iż ona uważa go za przystojnego. Dostanie się za to Betty Sue. Ruszyła z piskiem opon. W tylnym lusterku zobaczyła go jeszcze stojącego w tumanie kurzu z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia. 20

- No i dobrze, panie Stafford! - burknęła wciąż jeszcze zakłopotana, ale i zadowolona z siebie. - Wszystko mi jedno, czy się to panu podoba, czy nie! Michael zatrzasnął szufladę biurka, przygniatając sobie przy tym palec, i zaklął głośno. Momentalnie urwała się rozmowa między sekretarką a sprzedawcą i w salonie wystawowym zapadła cisza. W chwilę później pani Abemathy z pewnym zaniepokojeniem zajrzała do niego. - Czy... znowu coś sobie pan zrobił, Michael? - zapytała łagodnym, zatroskanym tonem. Zazwyczaj odbierał jej matczyne zainteresowanie z radością, dziś jednak uznał je za przesadne. W dodatku uśmiechała się do niego, jakby miała do czynienia z dzieckiem, które w przypływie złości niechcący zrobiło sobie krzywdę. - Wszystko w porządku, pani Abemathy - odparł. - Przygniotłem sobie tylko kciuk. Przed południem dwie duże transakcje wzięły w łeb, lunch był obrzydliwy - zapiekanka polana francuską musztardą, której nienawidzę. A teraz właśnie musiałem poinformować pana Hillmana, że nie możemy dostać części potrzeb- nych do reperacji hamulców w jego srebrzystej limuzynie. Straszył mnie sądem. Poza tym dzień jest absolutnie cudowny, dziękuję za troskę. Liczył, że po takiej przemowie pani Abemathy wyjdzie obrażona. Tymczasem weszła dalej i rozsiadła się na krześle stojącym naprzeciw jego biurka. Poprawiła okulary, odchrząknęła i splótłszy ręce przybrała pozę pełną kobiecego wdzięku. Nic bardziej mylnego, dobrze wiedział, że zaraz się zacznie, Pani Abemathy pracowała u niego już od pięciu lat i zdążył poznać wszystkie jej gierki. Tylko że niewiele mu z tego przychodziło; to pani Abemathy rozpoczynała wszelkie dyskusje, ona im przewodziła i ona miała w nich zawsze ostatnie słowo. 21

Czasami zastanawiał się, kto właściwie u kogo pracuje. - No więc, co się właściwie z panem dzieje? - zapytała, przyglądając mu się badawczo. - Słucham? - Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Cały dzień zachowuje się pan niczym rozdrażniony niedźwiedź grizzli, siedzi pan tu u siebie jak w jaskini i mruczy groźnie na każdego, kto pojawia się w pańskim polu widzenia. Wcale mnie nie dziwi, że te transakcje nie doszły do skutku, pan sobie przygniótł palec, a pan Hillman poczuł się zlekceważony. Na jego miejscu też bym pana zaskarżyła. Wpatrywał się w nią przez moment, a żadna właściwa odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. - Niesmaczna zapiekanka na lunch to pewnie też moja sprawka - zareplikował w końcu. Pani Abemathy wzruszyła ramionami. - To opatrzność. Wysyła pan w kosmos swoją negatywną energię i... - Niech pani da spokój! Naprawdę pani uważa, że kosmos ma coś wspólnego z tym, że parę osób zdarzyło mi się dzisiaj zwymyślać? I że ten drab w knajpie, który polał mi zapiekankę francuską musztardą, zrobił to z wyroku opatrzności? - Widzi pan? - Potrząsnęła głową ze smutkiem. - Negatywne wibracje. Emanuje z pana wrogość i... - Jestem zmęczony - warknął. - I... chyba jestem chory. Umówmy się, że mam po prostu zły dzień, dobrze? - Ja też źle się czuję i jestem zmęczona pana humorami. Przez pana wszyscy w firmie są podenerwowani. Może wystarczy na dziś, co?! - Jej stanowczy ton nie pozostawiał mu pola manewru. Zrobił więc minę, którą można by uznać za 22

przepraszającą, i powiedział: - W porządku, postaram się to zmienić. - Dzięki - odparła z ulgą, a twarz jej się rozjaśniła. - Mikę, o co chodzi? Co się tak naprawdę stało? - zapytała przyjaźnie. Złość powoli zaczęła mu mijać, w jej głosie wyczuł szczere zaniepokojenie. Była może nazbyt bezceremonialna, ale potrafiła słuchać i miała naprawdę dobre serce. Była przy nim w czasie choroby żony i zaraz potem; każdego dnia, a czasem i w nocy. Miał w niej prawdziwego, wypróbowanego przyjaciela. - Wymieniłem parę przykrych zdań z tą całą doktor Barclay - wyjaśnił. - Opowiadałem pani o niej. - Z kobietą, która odbierała poród u kozy? Z tą, o której wyraził się pan, że ma kształtny tyłeczek, ale trudny charakter? - Tak, to o nią chodzi. Czyżby rzeczywiście tak powiedział? Chyba nie. W każdym razie sobie tego nie przypominał. Mniejsza z tym. Nie przegada pani Abemathy. - O co się wczoraj pokłóciliście? - zapytała. - Niepotrzebnie wtrąca się w nie swoje sprawy. Obca osoba nie będzie mnie pouczać, jak mam postępować z własną córką, i zarzucać... - Zarzucać? - No, że za mało czasu poświęcam Katie. - Uhm. - Kiwnęła głową z powagą. Michael nie bardzo wiedział, jak ma to rozumieć. Pani Abemathy wyrażała się na ogół w sposób absolutnie jednoznaczny. - Powiedziała, że Katie ma bzika na punkcie tej kózki - ciągnął - ponieważ musi mieć jakąś żywą istotę, którą mogłaby kochać. Uwierzy pani? Ona uważa, iż 23

moje dziecko pędzi tak puste i jałowe życie, że potrzebuje jakiejś nędznej kozy, by ją obdarzyć uczuciem. - A co pan o tym myśli. Mikę? - zapytała łagodnie pani Abemathy, wpatrując się w swoje splecione dłonie. - Myślę, że ta doktorka trochę za dużo gada - odparł bez zastanowienia. Pani Abemathy nie odezwała się, ale jej milczenie było bardzo wymowne. - To, co mi zarzuciła, dotknęło mnie głęboko - dodał, choć przyszło mu to z trudem - ponieważ... obawiam się... obawiam się, że ona ma rację. Pani Abemathy klepnęła go po dłoni, po czym ją uścisnęła. - Wiem, że się pan boi. Mikę, i przez co pan przeszedł. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo kocha pan Katie, a zarazem się o nią lęka. Jestem przekonana, że osta- tecznie zwycięży w panu miłość do córeczki. Michael był jej wdzięczny, że miała dość wyczucia, by wstać i ruszyć do wyjścia. Nie chciał, żeby dostrzegła łzy w jego oczach. Dobra stara Abemathy wiedziała, jak się zachować, by go nie zranić. - Abby - powiedział - mam nadzieję, że się pani nie myli. Dzięki. - W porządku. - Zatrzymała się w progu i uśmiechając się szeroko, dodała: - Niech pan stąd nie wychodzi, dopóki nie będzie w lepszym humorze. Skinął głową. Michael zaczął wpatrywać się w stojące na biurku, oprawne w srebrną ramkę zdjęcie swej ukochanej córeczki. Teraz mógł dać upust wszystkim przepełniają- cym go uczuciom: obawy, poczucia winy i miłości. Katie była taka podobna do matki! Pogładził delikatnie zdjęcie i szepnął: - Och, Katie, kochanie, bardzo cię potrzebuję. - Ledwie wypowiedział te słowa, ogarnął go irracjonalny lęk o córkę. Utracił już jej matkę, a swoją uwielbianą 24

żonę, dlatego musiał panować nad odruchami serca. Michael Stafford znał siebie i wiedział, że nie zniósłby po raz drugi straty kogoś tak bliskiego. Nie, już nigdy więcej. Jesień rozpoczęła się na swój zwykły, typowy dla Kalifornii sposób. Gdyby nie suche wiatry wiejące od Santa Ana, sporadycznie wybuchające pożary i odpo- wiednie kartki w kalendarzu, Rebeca nie odróżniłaby jesieni od innych pór roku. Wczesna jesień i święta Bożego Narodzenia były jedynymi okresami, które wo- lałaby spędzać poza południową Kalifornią. Tęskniła za złotą jesienią w Nowej Anglii, za drzewami w kolorowej szacie i za wonią palonych liści unoszącą się w rześkim powietrzu. Gdy zaś nadchodziło Boże Narodzenie, marzyła, by zobaczyć świąteczne dekoracje na Piątej Alei i gigantyczną choinkę w Rockefeller Center w Nowym Jorku. Poza tym mieszkanie w San Carlos nad oceanem w zupełności ją satysfakcjonowało. Czuła się tu jak w domu. Jedną z tutejszych tradycji, którą Rebeca szczególnie lubiła, były doroczne jarmarki. Zapraszano ją na nie w charak-terze arbitra, gdy organizowano pokazy kotów, psów czy królików. Z przyjemnością rozdawała wtedy błękitne wstęgi. Tego roku jarmark rozpoczął się w sobotę wczesnym rankiem. Rebeca tkwiła w samym środku hałaśliwego rozgardiaszu, charakterystycznego dla tej imprezy. Słychać było meczenie, kwiczenie i porykiwanie owiec, kóz, świń i krów, prowadzonych do przygotowanych zagród. Kobiety kręciły się między stoiskami, roznosząc kwiaty przeznaczone na nagrody, ciasta i ciasteczka oraz robótki ręczne wszelkiego rodzaju. W specjalnie zbudowanej drewnianej chacie mężczyźni demonstrowali rękodzieło ludowe, przedmioty z drewna i ze skóry, a także wyhodowane przez siebie warzywa imponujących rozmiarów. 25