andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony618 092
  • Obserwuję360
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań492 323

Dailey Janet - Gwiazdziste ranczo

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :839.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Dailey Janet - Gwiazdziste ranczo.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera D Dailey Janet
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 120 osób, 89 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 315 stron)

Janet Dailey GWIAŹDZISTE RANCZO Rozdział 1 Jak to się mówi? Nieszczęścia chodzą parami? Stadami? Eben MacCallister właśnie próbował sobie to przypomnieć, kiedy jego bystre oczy dostrzegły jeepa nadjeżdżającego od strony sąsiedniego rancza, prze- kształconego w turystyczną atrakcję El Regale. Samochód był jeszcze daleko, a nad drogą wznosiły się tumany pyłu, Eben nie mógł więc rozpoznać kierowcy. Ale biorąc pod uwagę pecha, jaki go ostatnio prześladował, domyślił się, kto to jest. Zacisnął zęby, kiedy sobie przypomniał ten przeklęty list sprzed dziesięciu dni, który zagroził ruiną jego całemu światu. Przypomniał sobie wściekłość, jaka go ogarnęła, kiedy w końcu pojął znaczenie prawniczego bełkotu. Wściekłość i zimny, mdlący strach. Ściskając list w ręce, Eben zatrzasnął drzwi domu, który od trzech pokoleń był siedzibą MacCallisterów. Wskoczył do swojej starej furgonetki i wcisnął do oporu pedał gazu. Spod kół prysnął żwir. Kilka sekund później samochód wyjechał z rancza. Eben nie pamiętał niczego poza furią, która rosła w nim przez całą drogę do banku. Ale wszystko, co zaszło

potem, odcisnęło się w jego pamięci, jak wypalone gorącym żelazem... Nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia, Eben przemierzył szybko hol banku, stukając głośno obcasami. Przy każdym kroku jego ostrogi pobrzękiwały metalicznie. Siedząca w informacji błękitnooka blondynka, świeżo po szkole średniej, błysnęła swoim najpiękniejszym uśmiechem. - Dzień dobry panu. Mogę w czymś... Minął ją, nawet nie zwalniając. Blondynka patrzyła za nim w osłupieniu. Sekretarka prezesa banku dostrzegła go już wcześniej przez oszkloną ścianę biura. Mildred Battles była wysoka i kolczasta, jak saguaro, słynna arizońska odmiana kaktusa. Wyrosła nagle tuż przed Ebenem, zagradzając mu drogę i spoglądając z dezaprobatą na jego zakurzone ubranie robocze i brzęczące ostrogi. Otworzyła usta, ale Eben ją ubiegł. - Nie mów mi, że Wildera nie ma w gabinecie, Mildred. Widziałem pod bankiem jego mercedesa. - Nie jesteś umówiony - odparła wyniośle. - Owszem, jestem. - Podniósł dłoń, w której ściskał list, wyminął ją i ruszył prosto do drzwi prywatnego gabinetu Billy’ego Joego Wildera. - Nie możesz się tak wdzierać! - Mildred, pospieszyła za nim, sapiąc z oburzenia. - Nie? To patrz! - Eben pchnął drzwi i wszedł do środka.

Niemal całą drewnianą podłogę przestronnego gabinetu przykrywał gruby wielobarwny dywan tkany w tradycyjne wzory Indian Navaho, który natychmiast stłumił stukot obcasów Ebena. Przed lśniącym dębowym biurkiem stały wygodne skórzane fotele. Po drugiej stronie, rozparty na obitym zielonym zamszem krześle, siedział złotowłosy mężczyzna. Nogi trzymał na blacie biurka, do ucha przyciskał słuchawkę telefonu. Ele- gancki garnitur nie pasował do jego kowbojskich butów i błyszczącej krawatki z diamentami i szmaragdami, zamiast tradycyjnych turkusów w srebrze. Nie wydawał się ani trochę zdziwiony pojawieniem się Ebena, najwyżej odrobinę rozbawiony. - Muszę już kończyć, Fred - powiedział do telefonu. - Ktoś tu na mnie czeka i już się trochę niecierpliwi. - Uśmiechnął się do siebie w odpowiedzi na to, co usłyszał od rozmówcy, wskazał Ebenowi jeden z foteli. Eben jednak nie skorzystał z zaproszenia. Przy wzroście metr dziewięćdziesiąt wznosił się nad biurkiem jak wieża i nie spuszczał zimnych, niebieskich oczu z człowieka siedzącego naprzeciw niego. Nie zdjął kapelusza, nie zamierzał zawracać sobie głowy manierami. Tam, gdzie w grę wchodzi kontakt z groźnym drapieżnikiem, nie ma miejsca na uprzejmości. A zdaniem Ebena, Billy Joe Wilder był drapieżnikiem.

Wiele lat temu rodzina Wilderów zgromadziła fortunę, kupując wielkie obszary ziemi w Arizonie. Teraz właścicielem majątku został Billy Joe, który postanowił pomnożyć dobra przez cztery. Miał zwyczaj żartować, że jego ulubioną grą zawsze był monopol. Bank natomiast należał do jego ukochanych - i potężnych - zabawek. - Mój samolot przyleci po ciebie dokładnie o ósmej. Nie zapomnij wziąć ze sobą planów, Fred - powiedział Billy Joe na pożegnanie i odłożył słuchawkę. Zmierzył Ebena spojrzeniem swoich jasnych oczu. Na chwilę zatrzymał wzrok na liście w jego dłoni. - Widzę, że dostałeś już wypowiedzenie. - Nie możesz tego zrobić. - Gorycz i gniew sprawiały, że słowa z trudem przechodziły Ebenowi przez gardło. - Mam jeszcze całe pięć lat na spłatę pożyczki. Billy Joe Wilder założył ręce na piersi i uśmiechnął się przebiegle. - Chyba powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, którą podpisałeś. Po pięciu latach bank ma prawo zażądać zwrotu całej kwoty z dwumiesięcznym okresem wypowiedzenia. A to wypowiedzenie masz właśnie w ręce. - Możesz to zrobić tylko wtedy, gdybym nie wywiązywał się z płatności. A ja spłacałem wszystko w terminie, bez jednego dnia zwłoki. Mam dowody.

Wilder uśmiechnął się szerzej. Zdjął nogi w kowbojskich butach z biurka i sięgnął po duży folder. - Jak już powiedziałem, powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, MacCallister. Zwłoka w płatnościach to jeden sposób, żeby zażądać spłaty pożyczki. Wypowiedzenie w terminie sześćdziesięciu dni to drugi sposób. - Wyjął dokument z foldera i pchnął go w stronę Ebena. - Strona trzecia, paragraf 5c. Starając się opanować przerażenie, Eben chwycił dokument. Otworzył go na trzeciej stronie i przeczytał odpowiedni paragraf. Przeczytał go raz jeszcze, czując na sobie przygniatający ciężar. - O ile pamiętam - ciągnął Wilder - radziłem ci, żebyś przed podpisaniem dał tę umowę prawnikowi, ale ty pożałowałeś pieniędzy. Eben cisnął papiery na biurko. - Myślisz, że w końcu udało ci się położyć łapę na moim ranczu, co? - wycedził przez zaciśnięte zęby. - To piękny kawał ziemi, MacCallister. Dzikiej, surowej. Pełno tam wspaniałych widoków i ślicznych zakątków. Wszystko to pozostanie twoją własnością, jeśli tylko zdołasz zwrócić nam ćwierć miliona dolarów z okładem w przeciągu sześćdziesięciu dni. A jeśli ci się to nie uda... - urwał dla zwiększenia efektu i wzruszył ramionami. - Bank nie będzie miał wyboru. Przejmie twoją ziemię, potem sprzeda.

- Tobie, prawda? - powiedział oskarżycielsko Eben. Cały aż zesztywniał ze złości. Billy Joe zakołysał się w krześle. - Powiedziałem ci już wtedy, kiedy podpisywałeś umowę, a teraz powtórzę: hodowla to już przeszłość. Kraj wszedł w epokę usług. Musisz wychodzić naprzeciw potrzebom ludzi... - Tak jak ty, co? - przerwał mu Eben. - Zagarniając cudzą ziemię, żeby wybudować kolejne hotele, pola golfowe, centra handlowe, parkingi, korty tenisowe i baseny, no i oczywiście kasyno w pobliżu, na wypadek gdyby komuś jednak zostały jakieś pieniądze. Na myśl o tym, że taki los mógł spotkać Gwiaździste Ranczo, Ebena ogarnęła ślepa furia. To była ziemia jego rodziny od trzech pokoleń. Tam spędził ponad dwadzieścia lat życia, oszczędzając na wszystkim, harując od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Tej ziemi poświęcił całe swoje życie, wszystko - po to tylko, żeby ją utrzymać. - Cóż, czy ci się to podoba, czy nie, teraz jest popyt na takie rzeczy. Hodowla nie przynosi już zysków. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by ktoś udzielił pożyczki ranczerowi, który nie ma żadnych dodatkowych źródeł dochodu. Tak jak ty, MacCallister. Co oznacza, że jesteś bez szans na otrzymanie kredytu gdzie indziej. - Dlaczego? Dałeś już znać swoim kolesiom z innych banków, żeby nie

udzielili mi pożyczki? - W pewnym sensie inteligentny z ciebie facet, MacCallister - powiedział Wilder, a Eben zauważył, że nie zaprzeczył jego słowom. - Myślisz, że już wygrałeś, ale ja mam ciągle jeszcze sześćdziesiąt dni na zebranie pieniędzy. I oświadczam ci, że je oddam. Co do centa. Wilder zaśmiał się z niedowierzaniem. - Jasne. A świnie mają skrzydła. Możesz sprzedać wszystkie swoje krowy i woły, i ciągle jeszcze dużo będzie ci brakowało. Eben w duchu przyznał mu rację. Ale na jego ranczo to nie bydło przedstawiało prawdziwą wartość, ale konie. Eben dość szybko się zorientował, że choć popyt na bydło maleje, dobre, ranczerskie konie ciągle cieszą się dużym zainteresowaniem. Przez ostatnich dziesięć lat poświęcał każdą wolną chwilę i każdego zaoszczę- dzonego dolara na stworzenie stadniny. Kupował rasowe konie i stawiał zabudowania. Była to jedna z długoterminowych inwestycji, które dopiero po dłuższym czasie przynoszą zyski. Ale Eben w końcu dopiął swego. Konie były jego najmocniejszą kartą. Ale czy dość mocna,? Nie miał pewności.

- Przekonamy się o tym za dwa miesiące, prawda? - odparł, odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. - Byłbym zapomniał, MacCallister! - zawołał za nim Wilder. - Miłego Święta Dziękczynienia. Eben usłyszał w głosie Wildera sarkastyczną nutę. Zawsze tak było, pomyślał z goryczą. Kiedy tylko coś, na czym mu zależało, znajdowało się w jego zasięgu, komuś zawsze udawało się sprzątnąć mu to sprzed nosa. Ale nie tym razem. Tym razem nie może przegrać. Przez całą drogę na ranczo Eben liczył co sprzedać i za jaką cenę. Wziął pod uwagę najgorszy scenariusz. Nie było sposobu na redukcję wydatków; już i tak zostały obcięte do niezbędnego minimum. W końcu stało się jasne, że Eben ma jeszcze szansę - a raczej cień szansy. Niecały tydzień po otrzymaniu z banku hiobowej wieści spadł kolejny cios. Eben poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, gdy odebrał telefon i usłyszał, że jego siostra zginęła w wypadku samochodowym. Zabronił sobie o tym rozmyślać. Pustynna poczta pantoflowa działała jednak bez zarzutu. Wiadomość o śmierci Carli rozniosła się natychmiast. Eben oderwał wzrok od biało-granatowego jeepa. Jeśli Maddie Williams przyszła wyrazić swoje współczucie, on zdecydowanie sobie tego nie życzył.

W ogóle nie życzył sobie wizyt Maddie Williams. W górze nad jego głową grudniowe niebo lśniło jasnym, popołudniowym blaskiem, oświetlając upstrzony kaktusami pejzaż południowej Arizony. Było ciepło, tylko czasem rześki powiew wiatru przypominał o zimie. Takim dniem powinno się rozkoszować, wdychając świeże, czyste powietrze i podziwiając błękit bezchmurnego nieba. Ale Eben MacCallister nie miał na to czasu - ani na przyjmowanie gości. Ujeżdżał właśnie młodego ognistego ogiera, nad którym już długo pracował. Dziki dwulatek nie był zachwycony pobieranymi naukami - drażniła go ciężka opona, którą ciągnął za sobą na sznurze. Parskając, koń przystanął i spojrzał wrogo na oponę. Eben dał mu chwilę spokoju i znowu lekko ukłuł go ostrogami. Zdenerwowany koń szarpnął ostro. Opona podskoczyła gwałtownie do góry, płosząc konia. Usiłując za wszelką cenę utrzymać się na jego grzbiecie, Eben usłyszał jak jeep wjeżdża na podjazd. Ogier także wyłowił ten dźwięk i odwrócił głowę w stronę dobiegającego warkotu. Klnąc w duchu, Eben ze złością spojrzał na samochód, który właśnie zatrzymał się tuż przy padoku. Zacisnął zęby na widok Maddie Williams. Łagodne wieczorne słońce zalśniło w ciemnozłotych włosach kobiety. Na ułamek sekundy jego błękitne oczy spotkały się z jej - ciepłymi,

brązowymi. Maddie zdecydowanie pchnęła furtkę, która otworzyła się z przeraźliwym metalicznym skrzypnięciem. I wtedy rozpętało się piekło. Koń rzucił się w panice w bok, sznur zaplątał mu się pod ogonem. Eben znalazł się pod płotem padoku, rozłożony na łopatki. Oszołomiony upadkiem, leżał mrugając i potrząsając głową. W końcu doszedł do siebie, spojrzał w górę i zobaczył Maddie - smukłą, elegancką i bardzo kobiecą. Uśmiechnęła się uroczo. Drobne zmarszczki wokół jej ciemnych oczu pogłębiły się na kształt drobnych wachlarzyków. - Po tylu latach w końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister. - W jej głosie brzmiała nuta rozbawienia, ale oczy wyrażały inne nastroje. Eben odpowiedział gniewnym spojrzeniem. - Bardzo śmieszne, Maddie. Naprawdę bardzo śmieszne - mruknął rozzłoszczony. Podniósł się z trudem, nie zwracając uwagi na ból poobijanego, ponad czterdziestoletniego ciała. Odsunął się od ogrodzenia padoku. Szybko odnalazł swój kapelusz, który leżał kilka metrów dalej. Ogier parskał nerwowo. Wynajęty do pomocy Ramon Vargas trzymał zwierzę mocno za uzdę. Koń podrzucał głową,

szarpiąc szczupłym ciałem Ramona. Eben zrobił krok w stronę kapelusza. Poczuł rozdzierający ból w prawym biodrze. Skrzywił się i kulejąc podszedł, żeby go podnieść. Schylając się, znowu wykrzywił twarz. - Pan w porządku, seńor Mac? - Wyraziste czarne oczy Ramona spojrzały na niego z troską. Eben tylko kiwnął głową i sięgnął po lejce. Nie zapytał, jak Meksykaninowi udało się tak szybko znaleźć na padoku i złapać konia - tak jak dziesięć lat wcześniej nie pytał o nic, kiedy Ramon przyszedł na ranczo w poszukiwaniu pracy. Po dziś dzień Eben nie wiedział, gdzie Ramon mieszka, ile ma lat, czy ma rodzinę - i zieloną kartę. Pojawił się w chwili, kiedy Eben po uszy tonął w długach i nie stać go było na płacenie obo- wiązujących stawek. Ramon zgodził się pracować za mniej. Znacznie mniej. Eben przyjął go bez wahania. Później zatrudnił jeszcze jego kuzyna, Luisa, na tych samych warunkach. Ramon podał mu lejce i odsunął się trochę. Ogier, ciągle zdenerwowany, rzucał się na boki, próbując uwolnić z uprzęży. Eben zaczął do niego przemawiać cichym, łagodnym głosem. - Już dobrze, dobrze, ty głuptasie - mruczał. - Lepiej się uspokój, bo dojdę do wniosku, że nie jesteś wart zachodu... A rzeźnik da mi za ciebie z osiemset dolców. - Eben powoli przyciągnął konia do siebie i położył dłoń na jego drżącej szyi. - Nie podoba ci się ten sznur pod zadem,

co? Musisz się przyzwyczaić, bo kiedyś na jego końcu znajdzie się dorosła krowa, a nie tylko stara opona. Skupił się na koniu, całkowicie ignorując wysoką, smukłą blondynkę, która ciągle stała przy płocie. Dwadzieścia lat temu nie potrafiłby się tak zachować. Ale wtedy Maddie była jego ukochaną, dziewczyną, z którą chciał się ożenić. Teraz była bogatą wdową po Allanie Williamsie, a Eben miał więcej lat i rozumu. Nie czuł wzruszenia czy nostalgii i był z tego naprawdę dumny. Delikatnie głaskał konia. Czekał, aż ogier się uspokoi. Potem postanowił go znowu dosiąść. Szukając stopą strzemienia, spojrzał na Maddie. Zauważył lekkie rozbawienie na jej twarzy. Kiedyś patrzyła na niego z nie- skrywanym zachwytem, a on chętnie się przed nią popisywał. Teraz samo wspomnienie tamtych chwil go zirytowało. Maddie przyglądała mu się, stojąc przy płocie. Eben zaczął trening od początku, by odzyskać zaufanie konia. Całkowicie skoncentrował się na zadaniu, ani razu nie spojrzał w stronę kobiety. Ignorował ją tak skutecznie, jakby zatrzasnął przed nią drzwi. Maddie patrzyła na niego chłodno. Eben MacCallister był wysoki i smukły. W jego twarzy rysowała się twardość górskich skał, których poszarpane krawędzie wznosiły się na horyzoncie. Oczy miał niebieskie i

przenikliwe, włosy ciemne, gdzieniegdzie już przyprószone siwizną. Był człowiekiem pełnym sprzeczności - czasem niewiarygodnie twardym i nieustępliwym, czasem zdumiewająco czułym i troskliwym. Teraz zgrywał twardziela. Zachowywał się tak lodowato, jakby chciał zmusić kobietę do ucieczki. Gdyby kiedyś odrzucił ją w taki sposób, Maddie rzeczywiście uciekłaby z płaczem. Teraz tylko utwierdziła się w swoim uporze. Wiedziała jednak, że jej cierpliwość nie zostanie nagrodzona. Czuła, że mogłaby stać przy ogrodzeniu do końca świata, a on i tak nie oderwałby się od swojego zajęcia. Miała tylko jedno wyjście z sytuacji - zmusić Ebena, żeby zaczął jej szukać. Ruszyła w stronę domu. Dom, obłożony piaskową gliną z okolicznych terenów wtapiał się w pustynny krajobraz. Dach nad ciągnącym się wokół gankiem wspierały wąskie, zbielałe od słońca belki. Podchodząc do drzwi, Maddie zwolniła nieco kroku. Nagle opadły ją wspomnienia, z którymi nie umiała sobie radzić tak dobrze jak Eben. Zresztą nie miała zamiaru uciekać przed Ebenem - ani przed przeszłością. Ale przeszłość otoczyła ją ze wszystkich stron, kiedy przekroczyła próg domu, który kiedyś omal nie stał się jej domem. Eben pracował nad swoim ogierem jeszcze przez dziesięć minut. W końcu udało mu się zrobić rundę wokół

padoku, holując oponę. Doszedł do wniosku, że na dziś to wystarczy. Zeskoczył z konia przy furcie i rzucił wodze Ramonowi. Odwrócił się przodem do płotu, przystanął i zdrętwiał. Maddie nie było. - Ramon, gdzie jest pani Williams? - spytał. - La seńora, ona pójść do la casa. Eben spojrzał gniewnie na dom ocieniony od zachodu przez kępę drzew. Nie życzył sobie odwiedzin Maddie, tak samo jak nie chciał, by nawiedziła go zaraza. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył w stronę drzwi. Szybko pokonał niewielki dystans. Przy każdym kroku pobrzękiwał ostrogami. Drewniana podłoga ganku zadudniła głucho pod butami. Wszedł do wyłożonego terakotą przedsionka i przystanął, żeby rozejrzeć się po pokoju dziennym. Kremowe ściany, kominek wyłożony meksykańskimi kafelkami, belki stropowe. Z kuchni dobiegł go brzęk kostek lodu i szkła. Eben zaklął w duchu i wszedł do kuchni. Maddie stała przy kuchennym blacie i wyglądała jak wcielenie domowej elegancji. Miała na sobie zieloną bluzkę z grubego jedwabiu, beżowe lniane spodnie i złoty łańcuszek zamiast paska. Złote, sięgające ramion włosy swobodnie okalały jej twarz. Prostota i czysta doskonałość. - Widzę, że czujesz się jak u siebie w domu - zauważył oschle Eben. - Kiedyś to był mój dom. W pewnym sensie.

Eben nie chciał, żeby mu o tym przypominano. - Co tu robisz, Maddie? - Zaschło mi w gardle. Wiedziałam, że prędzej osiwieję, niż się doczekam, aż zaproponujesz mi coś do picia. Więc sama przyrządziłam lemoniadę. - Wdzięcznym ruchem dłoni wskazała wyciśnięte połówki cytryn leżące na blacie. Maddie oczywiście postanowiła przypomnieć mu o czasach, kiedy czekała na niego z dzbankiem lemoniady pod koniec kolejnego dnia jego ciężkiej pracy. Jeszcze jedno wspólne wspomnienie, słodko-gorzkie, jak tysiące innych. Przygotowała lemoniadę z premedytacją. Chciała przywołać przeszłość. Pokazać, że pamięta, jaki był kiedyś jego ulubiony napój. - Wiesz, że nie o to mi chodzi. Czego chcesz? - Dawny Eben MacCallister uśmiechał się czasami - powiedziała Maddie, przyglądając mu się uważnie. - Nie mam czasu na słowne gierki - odparł niecierpliwie Eben. - Zachowaj je dla swoich gości ze Wschodu. - Jak zwykle interesuje cię tylko praca? - Maddie uniosła dłoń, żeby jej nie przerywał. - To było pytanie retoryczne, MacCallister. Znam odpowiedź.

Upiła łyk lemoniady, podała mu drugą szklankę, a potem odeszła, zostawiając za sobą zapach drogich perfum, dziki i słodki jak woń rzadkiego pustynnego kwiatu. Przystanęła w przeciwległym rogu, koło telefonu. Oparła się biodrem o kuchenny blat. Eben poczuł, jak ogarnia go dawne pożądanie. Stłumił je natychmiast. - Przyjechałam tu w interesach, MacCallister. Ale pewnie już o tym wiesz. Chyba że nie odsłuchujesz wiadomości z automatycznej sekretarki. - Postukała długim, koralowym paznokciem w migające czerwone światełko. - Widzę, że ich nie kasujesz. Masz tu nagrania z dwóch dni. Chcesz posłuchać? Pięć ode mnie, dwa od jakiegoś prawnika z Tucson, jedno od kogoś, kto przedstawił się jako H.D. z Teksasu i dwa od Billy’ego Joego Wildera z banku. - Musiałaś węszyć, co? Nie mogłaś się powstrzymać? - Eben spojrzał na nią ostro. - Masz taką elegancką fryzurę, markowe ciuchy, drogie perfumy, ale nie zdążyłaś nabrać odpowiednich manier. Uśmiechnęła się tylko, słysząc tę obraźliwą uwagę. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że elegancki strój miał ją tylko chronić przed nim. - To dlatego, że nieodpowiednich manier uczyłam się od mistrza, czyli od ciebie. - Te pochlebstwa donikąd cię nie doprowadzą, Maddie - odparł krótko.

- Nic dziwnego. Nigdy mnie nie doprowadziły - powiedziała. - Ale tak naprawdę wcale tu nie węszyłam. - Chciałam tylko sprawdzić, czy twoja automatyczna sekretarka działa. - Jasne - prychnął Eben i upił łyk zimnej jak lód lemoniady. Jego usta natychmiast wykrzywił grymas. Lemoniada była potwornie kwaśna. - Chryste Panie, nie dodałaś cukru? - Nie do twojej - odparła, uśmiechając się chytrze. W jej ciemnych oczach zamigotały iskierki rozbawienia. - Ale ciekawe, że sam to zauważyłeś. Sam jesteś taki skwaszony, jakby cię ochrzczono sokiem z cytryny. - To dziecinada, Maddie. Dorośnij wreszcie. - Eben podszedł do cukiernicy, wsypał trzy kopiaste łyżeczki cukru do swojej szklanki i zamieszał. - Kiedyś, MacCallister, święcie wierzyłam, że to przeze mnie stałeś się taki zimny i cyniczny. Ale teraz myślę sobie, że ty nigdy nie miałeś poczucia humoru. Uśmiechałeś się tak rzadko. Randka oznaczała dla ciebie tylko konną przejażdżkę w świetle księżyca. Nie znosiłeś wydawać pieniędzy na nic, nawet na pierścionek zaręczynowy. Interesowała cię tylko praca. Praca, praca, praca. - A jaki miałem wybór? - powiedział wyzywająco. - To pieniądze zarobione ciężką pracą sprawiały, że na stole był chleb. Bo mój ojciec z całą pewnością go tam nie kładł.

- Jasne, obwiniaj o wszystko swojego ojca - odpaliła Maddie, zirytowana jego słowami. - Ale on przynajmniej wiedział, jak cieszyć się życiem. - I tak był tym zajęty, że niemal stracił ranczo. - Czyż to nie byłoby okropne - mruknęła sarkastycznie Maddie. Eben zesztywniał. - Gwiaździste Ranczo należało do naszej rodziny przez sto dwanaście lat. Dla mnie to coś znaczy. - Z pewnością znaczyło to dla ciebie więcej niż ja. - Nie jestem pewny, czy kiedyś tak było - odparł z goryczą Eben. Maddie sceptycznie uniosła brwi. - Naprawdę? - mruknęła chłodno. - Jak długo byliśmy zaręczeni? Eben odwrócił wzrok. - Nie pamiętam. - A ja tak - powiedziała, czując w sercu stary ból. - Pięć lat, siedem miesięcy i dwadzieścia jeden dni. Byłam wtedy trochę tępa, dlatego tak dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że w głębi serca nie chciałeś się ze mną ożenić. A nie miałam nawet pierścionka, który mogłabym ci rzucić w twarz. Eben zacisnął usta. - Nie mogliśmy się pobrać wcześniej, do cholery. Wtedy nawet nie wiedziałem, czy za miesiąc będę

miał dach nad głową. - Nie zamierzałam wyjść za ciebie, żeby mieć dach, dom, czy ranczo. Chciałam tylko ciebie - wybuchnęła Maddie. - Chciałam ci pomagać, pracować razem z tobą. Pragnęłam, żebyśmy razem do czegoś doszli. Ale ty nie. Ty chciałeś, żebym siedziała cicho w kącie i czekała. Tkwiłabym tam do dziś, pokryta pleśnią i pajęczynami. Zraniony do żywego Eben stracił panowanie nad sobą. - Zamiast tego wolałaś dekorować dom jakiegoś starca. - Nie waż się powiedzieć jednego złego słowa o Allanie - odpaliła z oburzeniem Maddie. - Był dobrym człowiekiem i mężem, najlepszym przyjacielem, jakiego miałam w życiu. - Wycelowała palec w klatkę pier- siową Ebena. - Gdybyś dorównywał mu choć w połowie, może warto byłoby na ciebie czekać. - A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie zaczekałaś, żeby się przekonać. To ją zaskoczyło. Opanowała się i spojrzała na niego chłodno. - Oboje wiemy, że gdybym zaczekała, czekałabym po dziś dzień. - Naprawdę? - odparował. - Naprawdę. Lepiej posłuchaj wiadomości od Wildera. - Maddie wyminęła Ebena i usiadła na brzegu stołu. - Krążą plotki, że bank zażądał od ciebie natychmiastowej spłaty długu. A sądząc z wiadomości, które

nagrał Wilder, to nie tylko czcze gadanie. Powinieneś uważniej przeczytać, umowę, zanim ją podpisałeś. - Prędzej piekło zamarznie, niż pozwolę Wilderowi położyć chciwe łapska na moim ranczu - warknął, ale w jego oczach pojawił się niepokój. Maddie natychmiast to zauważyła. - Co zrobisz, Eben? - zapytała miękko. - To moja sprawa. - Dopił lemoniadę jednym haustem. - Zdaje się, że ty też miałaś do mnie interes. No więc, czego chcesz? Rozdział 2 Maddie potrzebowała trochę czasu, żeby przestawić się na inny temat. - Chodzi o konie - zaczęła. - Przykro mi - przerwał jej Eben. - Nie mam żadnych półżywych koni, na których twoi goście mogliby sobie pojeździć. - Jego słowa ociekały sarkazmem. - To dobrze, bo nie interesuje mnie zakup półżywych zwierząt. Szukam koni dla swoich kowbojów - odpaliła. - Może nie pamiętasz, ale w El Regalo ciągle hodujemy bydło - przypomniała mu uprzejmie. - Domyślam się, że tworzy to atmosferę, jakiej oczekują twoi nadziani goście - powiedział drwiąco Eben.

Maddie zmrużyła oczy. Prowokował ją, dobrze o tym wiedziała. - Gdybym cię lepiej nie znała, mogłabym pomyśleć, że zazdrościsz mi pieniędzy, jakie na nich robię - odparowała. - Też coś - prychnął Eben. - Nie zależy mi na tych ludziach i ich rozwydrzonych dzieciakach. - Ile masz teraz krów w stadzie? - spytała wyzywająco Maddie. - Prawie sto. Hodowla nie przynosi dzisiaj dużych zysków - przyznał. - Masz szczęście, że z tym skończyłaś. Ale dobre, wytrenowane konie sprzedają się po wysokich cenach. - Zapłacę ci wysoką cenę, pod warunkiem, że istotnie masz wytrenowane konie - odparła sucho. - Tylko proszę, nie próbuj mi wcisnąć tego narowistego ogiera, którego dzisiaj widziałam. Nie urodziłam się wczoraj. - Rzeczywiście, masz na to za dużo zmarszczek. - Eben spojrzał na drobne bruzdki wokół jej oczu i ust. - To chyba znak, że stuknęła ci już czterdziestka, prawda? - Zawsze mówiłeś to, czego akurat nie należało powiedzieć - rzuciła przez zaciśnięte zęby Maddie. - Domyślam się, że twój mąż był dżentelmenem i nie zauważał takich rzeczy. - Mylisz się. Był dżentelmenem, więc nie pozwalał sobie na takie komentarze. Ale ty nigdy nie miałeś taktu, MacCallister. Zawsze byłeś szczery aż do bólu. - Urwała i przekrzywiła głowę, znowu zaskoczona

sprzecznościami, jakie tkwiły w jego naturze. - Ilekroć widzę, jak pracujesz z młodym koniem, zawsze zdumiewa mnie, że potrafisz być tak cierpliwy i delikatny. Nigdy się nie wściekasz, kiedy koń zaczyna się pło- szyć. Umiesz szybko odzyskać jego zaufanie. Jesteś stanowczy, ale spokojny i wyrozumiały. Dlaczego nie potrafisz tak samo postępować z ludźmi? - Dlatego, że nie są tego warci - odparł szybko, z typową dla siebie brutalną szczerością. - A za dobrego, wyszkolonego konia można dostać dużo pieniędzy. - Pieniądze. Czy ty o niczym innym nie myślisz? - Ciągle nie mogła w to uwierzyć. - Pieniądze to wszystko, czego potrzebuję. Wszystko, czego potrzebuje człowiek - oznajmił spokojnie Eben. - Jest w życiu wiele ważniejszych rzeczy, których nie można kupić. - Maddie dobrze wiedziała, że to prawda. - Na przykład jakich? - spytał wyzywająco. - Lojalność, uczucie, miłość. - No, nie wiem. Williams cię po prostu kupił. Maddie zacisnęła palce na szklance. Niewiele brakowało, a chlusnęłaby mu w twarz jej zawartością. Wzięła głęboki wdech, zacisnęła zęby, ostrożnie odstawiła szklankę i policzyła do

dziesięciu. - Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek ci współczułam, MacCallister - powiedziała. - Och, tak, miałeś ciężkie dzieciństwo. Matka zmarła, kiedy rodziła twoją siostrę, a ojciec szastał pieniędzmi i pogrążył ranczo w długach. Cała odpowiedzialność spoczywała na twoich barkach: ranczo, Carla, rachunki. Kiedyś myślałam, że to okropne. Nigdy nie miałeś szansy, żeby być naprawdę dzieckiem i marzyć jak dziecko, ale ty zawsze mówiłeś, że marzenia to bzdury. A co gorsza, wierzyłeś w to. Pewnie też dlatego byłeś taki wściekły, kiedy Carla uciekła, bo chciała spełnić swoje marzenie i zostać piosenkarką. Eben nie miał ochoty rozmawiać o swojej siostrze. Na samą myśl o Carli czuł dawny ból. - Nie, wkurzyłem się, bo zabrała wszystkie pieniądze, ponad trzysta dolarów, dzięki którym przetrwalibyśmy zimę. To był prezent na Boże Narodzenie od mojej kochanej siostrzyczki. - Carla miała zaledwie siedemnaście lat - przypomniała Maddie. - Była młoda. Popełniła błąd. Ale ty nie powinieneś z tego powodu wykreślać jej ze swojego życia. Eben spojrzał na nią zimno, wypił resztę lemoniady i wrzucił kostki lodu do zlewozmywaka. - Zresztą to już bez znaczenia. - A cóż to ma znowu znaczyć? - Maddie założyła ręce na piersi.

- To, że Carla nie żyje. - Nie zamierzał Maddie o tym mówić, w ogóle nie chciał rozmawiać o siostrze i dopuszczać do siebie tego, co w związku z tym czuł. - Co? - Maddie patrzyła na niego z otwartymi ustami, nie wierząc własnym uszom. Odwrócił się i zmierzył ją chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu. - Zginęła wraz z mężem w wypadku samochodowym cztery dni temu. - Podał suche fakty, nie zdradzając, że na tym jego wiedza się kończy. - Z mężem? Carla wyszła za mąż? - Najwyraźniej. Maddie, zatopiona we wspomnieniach, nie dosłyszała cynicznej odpowiedzi. - Ciągle śpiewała - powiedziała w zamyśleniu. - Cokolwiek robiła: zmywała, sprzątała, doglądała cieląt, zawsze śpiewała... albo grała na taniej meksykańskiej gitarze. Ty ją dla niej kupiłeś, pamiętani. W Nogales, za stary zegarek z pękniętym szkiełkiem. - I poszedł na marne. Spojrzała na niego, dotknięta ironiczną nutą. - Dziwię się, że ktokolwiek zadał sobie trud, by cię poinformować o śmierci Carli. - Maddie odwróciła się, nagle zirytowana. - W jej dokumentach figurowałem jako najbliższy krewny. Pewnie