Daily Janet
Splątana winorośl
1
Wóz transmisyjny z napisem "Wiadomości o czwartej", naleŜący do lokalnej stacji NBC w
Nowym Jorku, stał zaparkowany w pobliŜu Playmates Arch w Central Parku. WzdłuŜ alei
krzątała się ekipa, przygotowująca się do kręcenia materiału do audycji Na gorąco o piątej. StraŜ
parkowa ustawiła przenośne bariery, za którymi, w spiekocie sierpniowego popołudnia, tłoczył
się tłum gapiów.
Kelly Douglas wyszła z klimatyzowanego wnętrza wozu i usłyszała staromodne dźwięki
katarynkowej muzyki dobiegające od strony parkowej karuzeli, które górowały nad monotonnym
pomrukiem generatora umieszczonego w furgonetce. Od prawie dwóch lat Kelly była filarem
ekipy wieczornych wiadomości KNBC. Czekała teraz jak zwykle w pełnej gotowości - z
nienagannym makijaŜem i włosami splecionymi we francuski warkocz.
- Cześć Kelly! - Właśnie nadchodził Eddy Michels, jeden z techników. Przystanął na chwilę i
jęknął: - Ludzie, ale tu gorąco! - Otarł spocony policzek rękawem podkoszulka. - Będzie chyba
ze trzydzieści pięć stopni w cieniu.
- Jeśli nie więcej - zgodziła się Kelly. - Witaj w Nowym Jorku, w letniej saunie pani natury.
- Ładnie powiedziane. - JuŜ miał odejść, ale jeszcze się odwrócił. ¬Chciałem ci powiedzieć, Ŝe
twój wywiad z tą Blaine był fantastyczny. Ale się wiła i jąkała, kiedy czarno na białym, punkt po
punkcie, wyłapywałaś wszystkie rozbieŜności w jej raporcie. Tylko na końcu niepotrzebnie jej
odpuściłaś.
Kelly uśmiechnęła się wyrozumiale.
- W Iowa nauczyłam się, Ŝe nie naleŜy przypierać do muru przeciwnika, który wystrzelał juŜ całą
amunicję. Zwłaszcza jeŜeli ma ustosunkowanych przyjaciół.
- Chyba masz rację - przyznał chichocząc.
- Pewnie, Ŝe mam - powiedziała z przekonaniem, uśmiechając się szeroko. - Robienie z kogoś
głupka to najprostsza droga do znalezienia sobie wroga na resztę Ŝycia.
- Pewnie tego teŜ się nauczyłaś, jak dorastałaś w Iowa - zaŜartował.
- A Ŝebyś wiedział - odpowiedziała z udawaną powagą.
Roześmiali się i ruszyli w stronę ekipy, niestrudzenie rozmieszczającej sprzęt wzdłuŜ alejki,
która prowadziła do wesołego miasteczka.
Gdy Kelly podeszła bliŜej, rozpoznano ją, i zza gromady gapiów rozległ się męski głos:
- Cześć Kelly, nie boisz się przychodzić tu, do Central Parku?
- Nie, kiedy jestem z tobą - odparowała i uśmiechnęła się, z zawodowego nawyku przeszukując
spojrzeniem tłum, w nadziei, Ŝe dostrzeŜe autora słów.
W duŜej odległości od pozostałych gapiów stał, zwrócony do niej bokiem, starszy męŜczyzna;
ciemne włosy przyprószyła mu siwizna. Miał na sobie koszulę w kratę i wyblakłe zielone spodnie
do gry w golfa, z ostro zaprasowanymi kantami.
To ubranie, ten pewny siebie grymas wokół ust.
Kelly poczuła ogarniający ją chłód. Stała jak sparaliŜowana, a pod powiekami zamigotały obrazy
- twarda pięść na jej twarzy i eksplodujące fajerwerki piekącego bólu; poczuła brutalne
szarpnięcie, stęchły oddech cuchnący oparami whisky, usłyszała jęk, który nigdy nie wydobył się
z jej ust, i przeraŜony łkający głos: "Nie bij mnie, tatusiu. Nie bij"; wreszcie wściekły potok
przekleństw, smak i zapach krwi.
Zamarła w bezruchu, z głową pełną gorączkowych myśli. Jak ją odnalazł? Jak to moŜliwe, po
tylu latach? Stworzyła sobie nowe Ŝycie. Ludzie lubią ją, szanują.
O BoŜe, nie moŜe pozwolić, by znów wszystko zrujnował. By znów ją skrzywdził. Co to, to nie.
- , co się stało? - odezwał się ktoś obok. - Jesteś blada, jakbyś zobaczyła ducha.
Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nie była w stanie oderwać wzroku od męŜczyzny, który teraz
się odwrócił. Nareszcie zobaczyła go dokładnie. To nie był on! Ogarnęła ją fala ulgi.
Wreszcie zauwaŜyła stojącą przed nią asystentkę reŜysera.
- To przez ten upał - skłamała. W maskowaniu się była specjalistką. -Nic mi nie będzie -
powiedziała.
Asystentka, widząc nabierającą kolorów twarz Kelly, uspokoiła się i skinęła głową.
- Jest tu Patty Skimming z zoo w Central Parku. Pomyślałam, Ŝe moŜe chciałabyś się z nią
zobaczyć, zanim będziesz na wizji.
- Jasne. –Kelly raz jeszcze spojrzała na męŜczyznę, by nabrać przekonania, Ŝe to nie on. On z
pewnością jest wciąŜ w Kalifornii. W Napa Valley. Jest bezpieczna. Nie musi się niczym
martwić, absolutnie niczym.
Winnica smaŜyła się w skwarze sierpniowego słońca. Winorośle, rozciągnięte w pedantycznych
rzędach na poszarpanym zboczu góry, zatapiały korzenie głęboko w skalistej glebie, wysysając
wilgoć i charakterystyczny smak gruntu. Ziemia była tu uboga, niezdolna do wyŜywienia
jakiejkolwiek innej rośliny uprawnej, a jednak z owoców zrodzonych w tej winnicy pochodziło
jedno z najlepszych win w całej Napa Valley - niektórzy twierdzili, Ŝe na całym świecie.
Wino Rutledge, produkowane z winogron Rutledge, dojrzewających w Rutledge Estate.
Brązowy dŜip z inicjałami wytwórni win Rutledge wymalowanymi na drzwiach odpoczywał na
skraju winnicy, zaparkowany na trawiastym poboczu zakurzonej drogi. Właśnie wracał nim Sam
Rutledge. Szedł powoli, zatrzymując się tu i ówdzie pomiędzy winoroślami, Ŝeby popróbować
smaku dojrzewających gron.
Trzydzieści sześć lat wyryło się głębokimi liniami wokół ust i w kącikach oczu, ale wiek nie starł
plamek piegów, ledwo widocznych pod ciemną opalenizną szerokiej, męskiej twarzy. Ubrany był
w brązowe luźne spodnie i niebieską koszulę z samodziału, z podwiniętymi mankietami
odsłaniającymi muskularne przedramiona. Rondo starego, spłowiałego brązowego kapelusza,
podobnego do tych, jakie noszono w latach czterdziestych, osłaniało mu oczy Przed jarzącym
słońcem.
Powoli zbliŜając się do końca rzędu winorośli, do miejsca, gdzie stał zaparkowany dŜip, Sam
Rutledge zatrzymał się, pochylił i nabrał w dłoń garść piasku zmieszanego z kamykami.
Ta ziemia, jak i rosnąca na niej winorośl, była własnością Rutledge, stanowiła centrum jego
Ŝycia; chciał, Ŝeby tak na zawsze pozostało.
W ciąŜ z dłonią pełną pyłu uniósł głowę i odwrócił się, by popatrzeć na wąską dolinę,
poprzecinaną winną latoroślą. Ku zachodowi rozciągały się malownicze kaniony i ostre grzbiety
Myacamas Mountains, a bliźniaczy nadbrzeŜny łańcuch gór zamykał dolinę od wschodu.
Głęboka zieleń drzew iglastych i dębów pokrywała górskie zbocza, ostro odbijając od
poŜółkłych, spalonych słońcem pastwisk.
Zaokrąglony szczyt góry St. Helena wznosił się u wejścia doliny, dominując nad horyzontem od
północy. WyŜej rozpościerał się juŜ tylko łuk błękitnego baldachimu bezchmurnego nieba. Pod
nimi leŜała kraina krótkotrwałych deszczy i bezlitosnego słońca, chłodzących mgieł znad
Pacyfiku i piekącego upału, skał, wulkanicznego popiołu, śladów Ŝyjących tu niegdyś morskich
organizmów. Samowi ziemia ta wydawała się nie zamierającym ani na moment tyglem przyrody.
Ścisnął palcami grudki skalnego pyłu, zacisnął mocno dłoń, by po chwili rozluźnić ją i wysypać
zawartość na ziemię. Gdy otrzepywał ręce z kurzu, usłyszał odgłos nadjeŜdŜającego pojazdu.
Zastanowiło go, kto mógł zostawić otwartą bramę. Rutledge Estate nie było dostępne dla
kaŜdego. Do winnicy przyjeŜdŜały wprawdzie wycieczki, ale tylko w umówionym z góry
terminie, a tok prac polowych nieczęsto na to pozwalał.
Najwyraźniej nadjeŜdŜał jakiś samochód. Po chwili zza zakrętu wyłonił się zielono-biały buick
Le Sabre, wzbijając za sobą gęstą chmurę kurzu. Stukot rozklekotanego silnika wdarł się w ciszę
winnicy.
Sam rozpoznał ten dziesięcioletni wóz, zanim jeszcze dojrzał na jego drzwiach napis WINNICA
REBEKI. W .całej dolinie był tylko jeden taki gruchot i naleŜał do Lena Dougherty'ego,
właściciela dziesięciu akrów ziemi zwanych Winnicą Rebeki. Gdy Sam widział ostatnio tę
działkę, przypominała dŜunglę. Nie zdziwił się. Len Dougherty tylko pozował na plantatora, jego
prawdziwą pasją były picie, awantury i pospolite rozrywki. Sam nie miał dla tego człowieka
zrozumienia ani nie współczuł mu z powodu finansowych tarapatów, w jakich ostatnio się
znalazł, i takie teŜ uczucia malowały się na jego twarzy, gdy buick zahamował z piskiem. Kłąb
kurzu otoczył wóz, by po chwili na niego opaść.
- Gdzie ona jest? - Len Dougherty wychylił głowę przez okno, a jego mocno pomarszczoną twarz
wykrzywiła złość. - Do diabła, gdzie ona jest?
- Przypuszczam, Ŝe chodzi ci o Katherine. - Od wielu lat Sam przywykł nazywać swoją babkę po
imieniu. Kiedy podchodził do dŜipa, nawet nie musiał zgadywać, dlaczego Dougherty chce się z
nią zobaczyć. Niewątpliwie doręczono mu pismo sądowe dotyczące zastawionej posiadłości. .
- Świetnie wiesz, o kogo mi chodzi - warknął Len, mruŜąc oczy. - I powiem ci to samo, co jej.
Nie zabierzecie mi ziemi. - Odwrócił wzrok, bo jak zwykle nie potrafił zbyt długo wytrzymać
czyjegoś spojrzenia. - Ta winnica naleŜy do mnie. Nie macie prawa jej zabrać.
- KaŜdy prawnik w okręgu powie ci, jak się sprawy mają, Dougherty -odparł spokojnie Sam. -
PoŜyczyłeś od nas pieniądze pod zastaw swojej ziemi. A teraz nie płacisz na czas, więc
zabieramy ci ją. To całkiem proste i legalne.
- Chyba legalna kradzieŜ - odparował Dougherty.
Mocno nacisnął na gaz. Łyse opony wzbiły w powietrze Ŝwir i kurz, zanim koła złapały
przyczepność i wóz odjechał.
Sam spoglądał na wzbijany przez samochód pył, dopóki pojazd Dougherty' ego nie zniknął za
wzniesieniem, wtedy zsunął kapelusz na tył głowy i przeczesał palcami gęste włosy. Spodziewał
się, Ŝe reakcją Dougherty'ego na wiadomość z sądu będzie wściekłość i święte oburzenie, ale
zadaniem Sama jedynym powodem do oburzenia było to, w jaki sposób Dougherty zaniedbuje
ziemię i doprowadza ją do ruiny.
Ta dziesięciometrowa działka była kiedyś własnością Rutledge'ów. Potem, jakieś sześćdziesiąt
lat temu, ojciec Dougherty'ego zginął w tragicznym wypadku w wytwórni win, zostawiając
cięŜarną Ŝonę bez domu i środków do Ŝycia. Katherine, z litości i poczucia obowiązku,
podarowała wdowie mały dom i otaczające go dziesięć akrów winnicy, połoŜone na terenie
Rutledge Estate.
Sam uwaŜał, Ŝe juŜ najwyŜszy czas, by ziemia ta powróciła do reszty majątku. Zsunął kapelusz z
czoła i popatrzył na słońce. - O tej porze dnia znajdzie Katherine w wytwórni win. Będzie z nią
stary Claude.
Sam wsiadł do dŜipa, ulokował z trudem na przednim siedzeniu swoje długie ciało - dwa metry i
dwanaście centymetrów - i odjechał w tym samym kierunku co Dougherty, ale bynajmniej nie z
myślą, by pośpieszyć babce na ratunek. Nawet w wieku dziewięćdziesięciu lat Katherine
Rutledge była w stanie doskonale poradzić sobie z Lenem Doughertym czy z kimkolwiek innym.
Kępa drzew mandrony, o korze koloru cynamonu, ocieniała piaszczysty dziedziniec przed
winiarnią Rutledge Estate. Masywny trzypiętrowy budynek z wypłowiałej cegły zbudowano
przed przeszło stu laty, a kopuła wieńcząca dach była jedynym elementem zdobiącym surową
bryłę budowli.
Główne wejście chroniły cięŜkie podwójne drzwi z drewna, których jedno skrzydło stało
otworem. Właśnie przez nie wyszła Katherine Rutledge, opierając się przy kaŜdym kroku na
hebanowej lasce ze srebrną rączką. Była kobietą drobną, waŜącą nie więcej niŜ czterdzieści pięć
kilogramów. Jak zawsze trzymała się prosto - niektórzy twierdzili, Ŝe ma kręgosłup ze stali.
Czas pokrył czerń jej włosów nieskazitelną bielą• Gdy była młodą męŜatką, upinała je w modny
w tamtych czasach kok. Teraz układała je zgodnie z obowiązującą modą w miękkie fale, które
okalały twarz o cerze, pomimo upływu lat, zaskakująco gładkiej. Rysy twarzy mogły kaŜdego
wprowadzić w błąd _ sprawiały wraŜenie delikatnych, prawie kruchych. Dopiero wyraz oczu
oddawał prawdziwy charakter Katherine - ich błękitna głębia tchnęła siłą, która mogła powstać
jedynie jako melanŜ inteligencji i determinacji.
Obok niej stanął Claude Broussard. Francuz z pochodzenia, młodszy od Katherine o piętnaście
lat; odkąd skończyła się prohibicja, zarządzał piwnicami w Rutledge Estate. Był męŜczyzną
krępym, o potęŜnej klatce piersiowej, z mocarnymi ramionami i olbrzymimi dłońmi. Z wiekiem
nieco się roztył, czupryna mocno mu posiwiała, ale chód, tak jak u Katherine, pozostał pewny, a
jego legendarna siła wydawała się niezniszczalna. Choćby ostatniej zimy _ gdy baryłka wina
stoczyła się z palety przy maszynie korkującej, robotnicy patrzyli z podziwem, jak Claude
zarzucił stulitrową beczkę na ramię
i osadził z powrotem na miejscu.
- Dziś rano pojawił się w winiarni niejaki Ferguson - poinformował Katherine. - Kupił winnicę
Coopera i chce nam sprzedać swoje winogrona.
- CóŜ za nonsens - odpowiedziała bez wahania; w jej głosie wciąŜ jeszcze pobrzmiewał akcent
ekskluzywnej europejskiej szkoły. _ Jak moglibyśmy kupić jego winogrona, jeŜeli nic o nich nie
wiemy. Sama sadziłam kaŜdą winorośl w tym majątku, doglądałam jej, patrzyłam jak rośnie, jak
dojrzewa. Wino Rutledge wytwarza się tylko z winogron Rutledge. JeŜeli ten człowiek przyjdzie
jeszcze raz, powtórz mu to.
W pełni podzielający jej zdanie Claude Broussard skinął głową.
- Jak pani sobie Ŝyczy, madame.
Zawsze tak się do niej zwracał, od pierwszego spotkania we Francji, gdy był jeszcze chłopcem.
Nigdy pani Rutledge. Z pewnością nigdy Katherine. Dla niego zawsze była madame, i nikt od
wielu lat nie mówił o niej inaczej. Często zdarzało się, Ŝe ludzie z branŜy nazywali wino z
etykietą Rutledge Estate winem Madame. Przez pierwsze dziesięć lat po zniesieniu prohibicji
mówiono tak z drwiną, aby wykpić wysiłki Katherine usiłującej rywalizować ze wspaniałym
bordeaux z Francji. Kiedy jednak podczas testów ślepej próby jej wina zaczęły wygrywać z
trunkami ze słynnych chateaux, słowo to zaczęto wymawiać z szacunkiem, a nawet częściej
jeszcze, z zawiścią.
Niemałą część zasług naleŜało przypisać jemu, maitre de chai, mistrzowi piwnic. Gdy pomyślał o
tym, wyŜej uniósł głowę. Ale jego zadowolona mina zrzedła, gdy na dziedziniec wjechał pędem
stary buick i zatrzymał się, strzelając spalinami z rury wydechowej. Delikatna warstwa kurzu
pokrywała wypolerowaną karoserię wiekowego samochodu, przygaszając nieco jej blask. Claude
rzucił Katherine zaniepokojone spojrzenie.
Na widok Lena Dougherty'ego wysiadającego z samochodu na jej twarzy pojawił się niesmak,
jednak szybko opanowała się i kiedy podchodził do niej, twarz jej znowu była bez wyrazu.
Obrzuciła spojrzeniem siwiejące włosy i pobruŜdŜoną twarz nadchodzącego męŜczyzny, jego
oliwkowozielone spodnie z ostrymi kantami, mocno wykrochmaloną koszulę w pasy. Nawet
teraz Len Dougherty starał się trzymać fason.
Zatrzymał się tuŜ przed nią i powiedział:
- Nie moŜesz tego zrobić. - Nie poŜałował Aqua Velve, obficie skrapiając nią policzki, ale nie
zdołał zabić cięŜkiego odoru wypitej whisky.
- Nie moŜesz mi zabrać winnicy. To moja ziemia, naleŜy do mnie.
- JeŜeli pan, panie Dougherty, chce uniewaŜnić moje roszczenia wobec pańskiej własności,
wystarczy tylko spłacić dług, i ziemia jest pana _ poinformowała go Katherine.
- Ale to ponad trzydzieści pięć tysięcy dolarów! - Dougherty odwrócił wzrok, oczy mu
zwilgotniały, ręce zaczęły się trząść. - Nie zdołam zebrać aŜ tyle przed końcem października.
Potrzebuję więcej czasu. - W jego proteście zadźwięczał dobrze jej znany, jękliwy ton. -
Niełatwo mi było. Odkąd utraciłem Ŝonę ...
- Umarła przeszło dwadzieścia lat temu. - Głos Katherine zabrzmiał jak dźwięk kryształu,
wystarczająco ostro, by ciąć nim kości, gdyby zaszła taka potrzeba. - Za często to
wykorzystywałeś. Nie oczekuj, Ŝe dzięki niej jeszcze cokolwiek uzyskasz.
Rumieniec pokrył na chwilę niezdrową bladość jego cery.
- Ale z ciebie zimna i bezlitosna suka. Nic dziwnego, Ŝe Gil cię nienawidzi.
Uderzył celnie - szybko i ostro. Poczuła ten rodzaj bólu, jaki moŜe poczuć tylko matka, gdy
nienawidzi jej własne dziecko. Ból, który z biegiem lat nic a nic nie słabnie, a raczej narasta;
podobnie jak pogłębia się nienawiść Gilberta do niej.
Nie mogąc zaprzeczyć słowom Dougherty'ego, Katherine zesztywniała i wyprostowała się
jeszcze bardziej.
- Moje stosunki z Gilbertem nie są sprawą, o której chciałabym z panem rozmawiać, panie
Dougherty.
Zarobił punkt i wiedział o tym.
- Musi ci bardzo doskwierać, Ŝe jego winnice w niczym nie ustępują Rutledge Estate. Kto wie,
moŜe juŜ za parę lat Cloisters was przerośnie.
Brązowy dŜip wjechał na dziedziniec i zaparkował w cieniu drzew mandrony. Kątem oka
Katherine dostrzegła, jak jej wnuk, Sam Rutledge, wysiada z wozu.
- Nie rozumiem, po co porusza pan ten temat, panie Dougherty. - Podniesioną laską wskazała na
papiery, które trzymał w ręce. - Doręczono panu wezwanie. Albo zwróci pan całą kwotę, albo
straci winnicę. Wybór naleŜy do pana.
- Niech cię szlag - przeklął z goryczą. - Myślisz, Ŝe mnie pokonałaś, co? Ale jeszcze zobaczysz.
Zanim ci pozwolę tknąć moją ziemię, spalę wszystko.
- Zrób to, a zaoszczędzimy na buldoŜerze, który by musiał oczyścić pole - wtrącił się Sam, po
czym zwrócił się do Katherine - Zeszłej soboty latałem nad nią Cubem. - Był to stary,
dwuosobowy dwupłatowiec. Został naprawiony przez Sama dwa lata temu. - Z powietrza widać
było doskonale, jak Dougherty zapuścił winnicę. To dŜungla chwastów, winorośli i rozmaitych
krzaków.
- CóŜ mogę na to poradzić? - odpowiedział Dougherty i natychmiast zaczął się tłumaczyć -
Ostatnio podupadłem na zdrowiu.
- Wynoś się - rzuciła ostro Katherine, mierząc Dougherty'ego lodowatym wzrokiem. - Zmęczyło
mnie twoje nieustanne biadolenie; jestem za stara, Ŝeby marnować cenny czas na wysłuchiwanie
bzdur. - Zwróciła się do Sama - Zabierz mnie do domu, Jonathanie.
Odruchowo nazwała Sama imieniem ojca, lecz on jej nie poprawiał. Jego ojciec umarł
dwadzieścia kilka lat temu, Sam był wtedy czternastoletnim chłopcem. Od tamtego czasu
Katherine zdarzała się nieraz, Ŝe zwracała się do niego imieniem Jonathan i z biegiem lat Sam
przywykł do tego.
Odprowadził babkę da dŜipa, pomógł jej usiąść na miejscu dla pasaŜera i przeszedł na drugą
stronę wozu. Kiedy siadał za kierownicą, usłyszał, jak wzdycha zniecierpliwiona.
- Myślisz o Daughertym? - rzucił spokojnie patrząc na nią spad oka.
Ostra skręcił i skierował samochód w stronę podjazdu .ocienionego drzewami. - Mam przeczucie,
Ŝe będziemy mieli z tym człowiekiem jeszcze nieliche kłopoty.
- Dougherty mnie nie obchodzi. Nic nie maŜe zrobić.
Jej suchy tan świadczył, Ŝe sprawę uznała za zakończoną; nie będzie więcej rozmów na ten
temat. Potrafiła zamykać się na róŜne kwestie, uczucia i ludzi. W taki właśnie sposób wykluczyła
ze swego Ŝycia wuja Gilberta, pomyślał Sam, wjeŜdŜając w wąską aleję.
W czasie gdy doszło do zerwania, Sam przebywał w szkolnym internacie. W dolinie aŜ huczała
ad róŜnych wersji tego wydarzenia, spekulowano na temat niezliczonej ilości domniemanych
przyczyn ich rozstania, ale Ŝadna nie wydawała się prawdopodobna. Ojciec nigdy nie rozmawiał
z nim na ten temat, a i Katherine nie wspomniała a tym ani słowem.
Wkrótce zresztą, za pośrednictwem prawników, wykupiła wszystkie udziały Gilberta w
rodzinnym majątku. Gil za otrzymane pieniądze nabył .opuszczane winnice, połoŜone nie dalej
niŜ .osiem kilometrów ad Rutledge Estate. Zbudował wytwórnię win, wyglądem przypominającą
klasztor, nadając jej nazwę The Cloisters. Lansując wina o takiej właśnie nazwie .odniósł sukces i
rozpoczął zaciekłą rywalizację z matką.
Niejednokrotnie Sam był świadkiem spotkań tych dwojga w czasie winnych targów. Nikt .obcy
patrząc na nich nie podejrzewałby, Ŝe ta matka i syn, na dodatek mocno skłóceni. Nigdy nie
demonstrowali wzajemnej niechęci, a Katherine traktowała Gilberta jak kaŜdego winiarza,
którego znała z widzenia na tyle, by skinąć mu głową. Nie uznawała .osiągnięć Gila, ale
rywalizacja trwała i nikt w ta ani przez chwilę nie wątpił.
- Dziś rano rozmawiałam z Emilem - powiedziała Katherine. Baran Emile Fougere był
właścicielem Chateau Nair ze słynnego regionu Medac. W przyszłym tygodniu będzie na aukcji
win w Nowym Jorku. Umówiliśmy się tam na spotkanie.
Gdy to mówiła, jej dłoń zacisnęła się na rzeźbionej rączce laski. Konieczność uŜywania laski po
upadku, który spowodował bolesne stłuczenie biodra i uda .oraz unieruchomił ją na dwa
tygodnie, przypominała Katherine a zbliŜającej się nieuchronnie śmierci.
W czasie który jej jeszcze pozostał, chciała zabezpieczyć przyszłość Rutledge Estate. Choć
przyznawała się da tego z bólem, miała wątpliwości, czy pa jej śmierci wnuk będzie umiał
kultywować rodzinną tradycję.
Rzuciła w jego kierunku taksujące spojrzenie. Sam odziedziczył po ojcu krzepę, był wysoki i
mocno zbudowany. W jasnobrązowych oczach czaił się chłód, a surowe rysy twarzy świadczyły
o zdecydowaniu i stanowczości. Jednak nie okazywał dumy z win, które nosiły nazwę Rutledge
Estate. A przecieŜ bez dumy nie ma pasji, zaś bez pasji winiarza; wino staje się wtedy zaledwie
towarem.
W tych okolicznościach nie miała wyjścia, musiała poszukać kogoś odpowiedniego spoza
rodziny. Ostatniej wiosny skontaktowała się z obecnym baronem Chiiteau Noir i zaproponowała
mu układ, który połączyłby wysiłki obydwu rodzin w produkowaniu wspaniałego wina w
Rutledge Estate.
W zasadzie umowa zostałaby juŜ zawarta, gdyby Gil nie pojawił się na scenie, proponując
baronowi podobny układ. Katherine była pewna, Ŝe zrobił to, by wyprowadzić ją z równowagi.
_ Oczywiście pojedziesz ze mną do Nowego Jorku - zwróciła się do Sama, gdy zatrzymał dŜipa
przed domem.
_ Naturalnie. - Obszedł samochód i pomógł jej wysiąść.
Katherine odwróciła się w stronę domu, przyglądając mu się przez chwilę• Tę imponującą
budowlę wzniósł, jakieś dwadzieścia lat przed końcem wieku, dziadek jej nieŜyjącego męŜa.
Stylizowana na wielkie francuskie chateaux, miała dwa i pół piętra wysokości. Surową linię ścian
z wiekowej, czerwonej cegły, łagodziły pnące się po nich pędy dzikiego wina. Liczne kominy
urozmaicały stromy dach, okna zdobiła mozaika wąskich szyb z ołowiawego szkła. Całość
współgrała z majętnością wielu pokoleń właścicieli.
Drzwi wejściowe z cięŜkiego, honduraskiego mahoniu otworzyły się i na progu stanęła
gospodyni, pani Vargas, gotowa na kaŜde skinienie. Miała na sobie wykrochmaloną czarną
suknię, siwe włosy upięła w koczek.
_ Ten człowiek, Dougherty, był tu i dama gał się widzenia z panią - powiedziała prychając
pogardliwie, co jasno określało jej opinię a podobnym Ŝądaniu. _ Poszedł, gdy mu oznajmiłam,
Ŝe nie ma pani w domu.
Katherine nieznacznie skinęła głową i ruszyła z Samem w kierunku mar- murowych schodów.
_ Niech Han-Li przygotuje herbatę i poda ją na tarasie - poleciła, a potem spojrzała na Sama. -
Przyłączysz się do mnie?
_ Nie mogę, muszę jeszcze załatwić pewną sprawę. - W przeciwieństwie do Katherine nie był
zbyt skory do zlekcewaŜenia Lena Dougherty'ego.
Na trzeźwo ten człowiek nie stanowił zagroŜenia, ale znany był ze swej gwałtowności, gdy się
upił. Wtedy swoją agresję łatwa mógł skierować przeciwka ludziom albo ich mieniu. Sam
zamierzał dopilnować, by obiektem niepoczytalnych działań Lena nie stała się posiadłość
Rutledge.
Im bliŜej centrum St. Helena, tym ruch był większy. Tutejsza Main Street, jakby Ŝywcem
przeniesiona z pocztówki, składała się z budynków wzniesionych na przełomie wieków z
kamienia i cegły, zajmowanych obecnie przez liczne butiki i modne restauracje. Toyota, z
rejestracją Oregonu, wyjechała niespodziewanie z parkingu, zajeŜdŜając drogę buickowi Lena
Dougherty'ego. Klnąc nacisnął hamulec i zatrąbił.
- Cholerni turyści, pełno ich jak much - zamruczał. - Wydaje się im, Ŝe wszystko do nich naleŜy,
zupełnie jak tym Rutledge'om.
Myśl o nich uparcie powracała, napełniając mu usta gorzkim smakiem strachu, aŜ poczuł
desperacką potrzebę napicia się.
Z ulgą dojrzał napis "Miller Beer" na oknie rozpadającego się budynku z cegły. Wypłowiałe
litery nad drzwiami informowały, Ŝe jest to "Ye Olde Tavem", ale miejscowi, którzy tu bywali,
nazywali ją knajpą "U Wielkiego Eddiego".
Dougherty znalazł wolne miejsce na parkingu, ustawił na nim samochód i wszedł do baru. W
powietrzu czuć było zatęchłą woń tytoniu i rozlanego alkoholu.
Wielki Eddie siedział za bufetem. Uniósł wzrok, gdy Dougherty wchodził do środka, a następnie
odwrócił się do telewizora umieszczonego na półce przymocowanej do ściany. Właśnie
transmitowano rozgrywki, które Eddie uwielbiał oglądać.
Dougherty usiadł na swoim stałym miejscu przy końcu bufetu.
- Daj mi whisky - zaŜądał.
Wielki Eddie podniósł się ze stołka, sięgnął pod kontuar i postawił przed Doughertym kieliszek
oraz butelkę, a następnie wrócił przed telewizor.
Dougherty wypił zawartość pierwszego kieliszka jednym haustem, nawet nie czując pieczenia w
gardle. JuŜ pewniejszą ręką napełnił go ponownie. Wychylił połowę i odstawił szkło. Poczuł, Ŝe
whisky pali go w gardle niczym rozŜarzona lawa.
Wezwanie sądowe, które wepchnął do kieszeni na piersi, ciąŜyło mu jak kamień. Trzydzieści
pięć tysięcy dolarów! JeŜeli chodzi o jego moŜliwości, równie dobrze mogłoby to być trzysta
tysięcy.
Niech diabli wezmą ten jej wzrok, pomyślał, przypominając sobie spojrzenie Katherine,
przeszywające go na wskroś jak stal. Dopił resztę whisky. Ponownie napełnił szklankę i postawił
ją w zasięgu ręki. Jedną ręką objął butelkę, drugą ścisnął szklankę i siedząc tak zupełnie stracił
poczucie czasu.
Do baru schodziło się coraz więcej stałych bywalców. Dougherty odsunął do połowy opróŜnioną
butelkę i przeniósł wzrok na telewizor. Dopiero teraz dotarło do niego, Ŝe knajpiany harmider
całkowicie zagłusza głos z ekranu, na którym akurat ukazała się twarz Toma Brokawa.
Zaskrzypiał barowy stołek. Dougherty rzucił okiem i zobaczył, Ŝe obok sadowi się Phipps,
reporter miejscowej gazety, facet o mocno zarysowanej szczęce i workach pod oczami.
_ Hej, Wielki Eddie - rozległo się od jednego ze stołów. - Przynieś jeszcze kilka piw.
_ Dobra, juŜ się robi - zamruczał w odpowiedzi Eddie.
Dougherty odwrócił się i spojrzał szyderczo na ubranego w zatłuszczony kombinezon mechanika
samochodowego, który siedział przy stole w towarzystwie malarza w poplamionym, białym
uniformie. Sami robole, pomyślał pogardliwie, popychadła odbijające codziennie kartę zegarową.
Nie to, co on! Nikt nie moŜe mu rozkazywać; jest dla siebie szefem. Ma przecieŜ winnicę. On ...
Przypomniał sobie o papierze w kieszeni i poczuł się paskudnie. Nie moŜe stracić ziemi. To
wszystko, co ma. Gdzie się podzieje? Co będzie robił?
Musi powstrzymać Rutledge'ów, zanim go z niej ogołocą. Musi wymyślić jakiś sposób na
zdobycie pieniędzy. Ale jak? Do kogo pójść?
Nic mu się nie udawało. Nic. Od czasu śmierci Beki, jego pięknej Rebeki, wszystko straciło dla
niego urok.
Znów poczuł w ustach gorycz strachu i wychylił szklankę do dna. Gdy pił, jego wzrok padł na
ekran telewizora.
_ W okolicznościach podobnych do tych, w jakich próbowano zamordować prezydenta Reagana
- mówił Tom Brokaw - dziś wieczorem został raniony senator z Nowego Jorku Dan Melcher.
Postrzelono takŜe policjanta. BliŜszych informacji udzieli nam Kelly Douglas, bezpośrednio z
Nowego Jorku.
Na ekranie pojawiła się postać kobiety. Kontury obrazu rozpływały się w ciemnościach, w tle
widać było szpitalną izbę przyjęć, jej jasno oświetlone wejście, przed którym stała reporterka.
Regularne, mocne rysy twarzy kobiety na chwilę przyciągnęły jego uwagę. Promieniowały z
trudem ujarzmianą energią. .
Nie patrzył na ekran, kiedy zaczęła mówić:
_ Senatora Dana Melchera odwieziono do szpitala z co najmniej jedną raną postrzałową klatki
piersiowej ...
Glos był mu znajomy. Natychmiast uniósł głowę. Niski, gładki, pewny siebie. Nie miał
wątpliwości. Znał go, znał ten głos tak samo dobrze jak swój własny, nie mógł się mylić.
Ale twarz kobiety juŜ zniknęła z ekranu, zastąpiona obrazem męŜczyzny w średnim wieku, który
szeroko uśmiechał się, wysiadając z czarnego samochodu i machał do kamery, ignorując gniewne
okrzyki dochodzące z tłumu pikietujących. pozostał jedynie jej głos - ten głos - rozbrzmiewający
z ekranu.
_ Od czasu wyboru do senatu stanowego przed dwoma laty osoba Dana Melchera wywoływała
wiele kontrowersji. Jego stanowisko, domaganie się prawa do swobodnego wyboru,
spowodowało głośne protesty. Dziś wieczorem protesty te przybrały gwałtowną formę.
Komentarz umilkł. Pokazywano scenę zamachu. Z tłumu pod transparentami wybiegła kobieta.
- Morderca! - zawołała i zaczęła strzelać.
Trudno było nadąŜyć za tym, co nastąpiło potem. Stojący w pobliŜu ochroniarz podtrzymał
słaniającego się senatora; jakiś policjant upadł na ziemię; tłum rozpierzchł się, rozległy się
okrzyki przeraŜenia; ktoś pochwycił napastniczkę, drugi policjant przycisnął ją do ziemi. Kolejne
ujęcie to zbliŜenie nieprzytomnego senatora i plamy krwi pojawiające się na białym gorsie
koszuli. Potem wścibskie kamery śledziły, jak umieszczano go w ambulansie.
Reporterka powróciła na wizję.
- Właśnie dowiedzieliśmy się, Ŝe policjant zmarł w wyniku odniesionych obraŜeń. Policja
zatrzymała sprawczynię zamachu. Jej toŜsamości nie podano, dochodzenie w toku. - Urwała na
moment, by za chwilę dodać: _ Mówiła dla was Kelly Douglas, KNBC, Nowy Jork.
Dougherty zmarszczył brwi. Wyglądała inaczej, ale te kasztanowe włosy, te ciemnozielone oczy.
I ten głos - wiedział, Ŝe się nie mylił. Bardzo zmieniła się w ciągu dziesięciu lat. Nawet przyjęła
panieńskie nazwisko matki. Ale jej głos pozostał ten sam. To była ona, na pewno.
Gapił się w telewizor, nie zauwaŜając patriotycznej reklamy kawy Maxwell House błyskającej na
ekranie. Siedzący obok Phipps mruknął do Wielkiego Eddie:
- I oni nazywają to dziennikarstwem. Taka chała nie przeszłaby w gazecie.
Wielki Eddie obojętnie wzruszył ramionami.
- Jedno zdjęcie warte jest tyle, co tysiąc słów.
- MoŜe niektóre zdjęcia - zadrwił Phipps. - To tylko ładna buzia udająca przed kamerą reportera.
MoŜesz mi wierzyć, wszyscy w telewizji uwaŜają się za Bóg wie kogo, a do tego są przepłacani.
Len Dougherty jakby nie słyszał tej wymiany słów. W głowie czuł zamęt. Zaczął unosić szklankę
do ust, ale po chwili zdecydowanym ruchem odsunął ją i wstając energicznie odepchnął stołek.
Musiał coś przemyśleć.
2
Kelly właśnie kończyła swoją relację. Chwilę stała bez ruchu, dopóki nie rozległ się sygnał
oznaczający koniec nadawania. Gdy pogasły światła, odłoŜyła mikrofon i zmieniła swój
powaŜny, właściwy dla panującej tu atmosfery wyraz twarzy. W jej oczach pojawił się triumfalny
błysk, a na wargi wypłynął uśmiech.
Brad Sommer, kierownik produkcji, wygramolił się z wyładowanego sprzętem wozu
transmisyjnego. Miał około trzydziestki. Ubrany był w spodnie koloru khaki i kraciastą koszulę
typu L.L.Bean, z krótkimi rękawami, zgodnie z modą weekendową Nowego Jorku i stosownie do
parnego upału sierpniowej nocy. Kelly, podnieconej reportaŜem, wciąŜ jeszcze nie opadł zbyt
wysoki poziom adrenaliny na tyle, Ŝeby mogła odczuć wilgotną lepkość powietrza.
Brad uniósł kciuk w kierunku Kelly i ekipy.
- No, mamy załatwione wiadomości dla Zachodniego WybrzeŜa ¬oświadczył. Była to wersja,
która później, jak zwykle, zostanie jeszcze wzbogacona informacjami z ostatniej chwili,
wyrównującymi trzygodzinną róŜnicę czasu.
- Udało się chłopcy. - Z policzkami zaróŜowionymi z zadowolenia z odniesionego sukcesu, Kelly
szeroko uśmiechnęła się do swej dwuosobowej ekipy. - W Iowa, skąd pochodzę, taką robotę
nazywają odszukiwaniem drogi pośród wysokiej kukurydzy - zaŜartowała.
- Szkoda, Ŝe to nie poszło na kanał ogólnokrajowy. - Rory Tubbs, krępy, łysawy, około
czterdziestki, zdjął kamerę z ramienia i odłoŜył do wozu. - Ta kobieta mogła sobie wybrać
bardziej odpowiednią porę - zauwaŜył z kpiną w głosie operator dźwięku, Larry Maklosky.
Rory poczerwieniał, bo akurat dotarło do niego, Ŝe jego niewinna uwaga zabrzmiała wyjątkowo
bezdusznie w chwili, gdy w tragicznym zdarzeniu zginął policjant, a senator został powaŜnie
ranny. Ale przecieŜ umiejętność wyłączenia emocji była waŜna dla kogoś, kto zbierał informacje
do telewizyjnych wiadomości; do niego naleŜało rejestrowanie zdarzeń, a nie przeŜywanie
zbędnych wzruszeń. To ostatnie mogło przyjść później.
- Nie chciałem, Ŝeby to tak zabrzmiało - mruknął zakłopotany. - Poniosło mnie, nigdy jeszcze nie
dawałem relacji na cały kraj.
- MoŜe będziesz miał jeszcze jedną okazję jutro wieczorem - powiedział Larry ze złośliwym
uśmiechem, zawsze gotów wetknąć Rory'emu szpilę. Teraz, kiedy mu się to udało, tym bardziej
nie zamierzał zrezygnować. ¬Musisz się tylko modlić, Ŝeby senator wyzionął ducha.
- Przestaniesz wreszcie? - Rory rzucił mu wściekłe spojrzenie.
- Jeśli chodzi o senatora, to nie ma Ŝadnej wiadomości ze szpitala - powiedziała Kelly. W pełni
świadoma, Ŝe to jeszcze nie koniec sprawy, ruszyła w stronę wozu.
Brad Sommer nie zatrzymywał jej.
- Idź juŜ, odetchnij trochę. Ja i tak muszę tam zajrzeć. Powinniśmy zdobyć personalia tej kobiety.
Kelly zgodziła się. Wiedziała, Ŝe i tak to właśnie ona poprowadzi sprawę do końca.
- Jak będziesz wracał, przynieś mi kawę. Czarną - zawołała za nim.
- I pizzę - dorzucił Ŝartobliwie Rory.
Dołączając do nich, Larry zwinął dłonie w tubę i wykrzyczał swoje zamówienie za znikającymi
w ciemnościach plecami szefa:
- Proszę o hamburgera, frytki i budyń czekoladowy!
Kelly z głodu aŜ burczało w brzuchu, ale nie zwracała zbytnio na to uwagi; od dawna przywykła
do panowania nad słabościami. W biznesie, w którym kamera kaŜdemu, kto przed nią stoi,
dodaje co najmniej cztery kilogramy, dieta jest koniecznością. No, moŜe poza bardzo nieliczną
grupką szczęśliwców, ale Kelly do nich nie naleŜała.
Gdy się odwróciła, Larry wysunął z paczki papierosa i poczęstował ją.
Z ulgą nachyliła się nad płomieniem zapalniczki. Zaciągnęła się głęboko, odrzuciła do tyłu
głowę, a potem nieznacznym ruchem dłoni uniosła znad karku swój cięŜki, kasztanowy warkocz.
- Byłeś fantastyczny, Rory - powiedziała z niekłamanym podziwem. Rozpromienił się i pokręcił
głową.
- Rany, jak o tym pomyślę, to wciąŜ nie mogę uwierzyć, Ŝe udało mi się tak duŜo sfilmować.
Pamiętam, Ŝe zaraz, jak Malcher wysiadł z wozu, uśmiechając się szeroko i machając do kamery,
natychmiast przeniosłem obiektyw na demonstrantów, by zarejestrować ich reakcję. I nagle ta
kobieta wyskoczyła nie wiadomo skąd! - Zamilkł na moment, marszcząc brwi. _ Jak udało jej się
przedrzeć przez kordon porządkowych? Czy któreś z was to zauwaŜyło?
- Ja nie - w głosie Kelly zabrzmiała nutka Ŝalu. - Niestety, patrzyłam akurat w drugą stronę.
- Myślę, Ŝe policjantów bardziej zainteresował rozpychający się facet o wyglądzie rozpalonego
walką zapaśnika - powiedział Larry, a potem spojrzał na kamerzystę. - Widziałem podczas
montaŜu zatrzymany kawałek taśmy. Czy wiesz, Ŝe udało ci się uchwycić broń w jej ręce w
momencie, kiedy zaczęła strzelać?
- Wydawało mi się, Ŝe coś trzymała, ale myślałem, Ŝe to zepsuty pomidor albo jajo. - Rory
wyszczerzył się. - Byłem przejęty moŜliwością ujęcia pomidora rozciapującego się na tym
gładkim Melcherze. Ale Ŝeby broń ... _ Pokręcił głową, westchnął i z powaŜną miną przeniósł
wzrok na Kelly. _ Mało brakowało, a nic byśmy nie mieli. Gdybyś nie wpadła na pomysł, Ŝeby tu
zajrzeć ...
Weszła mu w słowo:
- Albo gdybyś ty nie powiedział o rozróbie.
- No i gdyby jeszcze straŜ parkowa nie poinformowała nas o demonstracji - włączył się Larry,
dodając jeszcze jedno ogniwo do łańcuszka gdybania.
-Słowem, mieliśmy szczęście - zauwaŜyła Kelly. Rory spojrzał na nią uwaŜnie i uśmiechnął się.
- Chyba nie o to chodzi. Myślę, Ŝe zawaŜyła tu czyjaś wyjątkowa zdolność przewidywania.
Właśnie twoja, Kelly.
Z jego ust nieczęsto moŜna było usłyszeć aŜ taką pochwałę. Kelly odwzajemniła uśmiech,
wzruszona, lecz równocześnie zmieszana.
- Nie kolekcjonuję pochlebstw, Rory. Pójdźmy na kompromis i nazwijmy to instynktem.
- Masz rację, Tubbs - wtrącił się Larry. - Wygląda na to, Ŝe ona ma nosa do niecodziennych
wydarzeń. Chyba będziemy musieli przestać nazywać ją Nogi, a nazwiemy Nos.
Kelly skrzywiła się i zaprotestowała.
- Co z wami, chłopcy? Dlaczego zawsze wymyślacie przezwiska nawiązujące do anatomii? Tutaj
to Nogi. W St. Luis wystarczyło, Ŝe popatrzyli na moje włosy i nazwali mnie Czerwona.
- Zupełnie bez wyobraźni - powiedział Larry do Rory'ego. - No, ale to St. Luis.
- A Nogi jest bardziej oryginalnie? - zadrwiła Kelly, rozkoszując się atmosferą przyjacielskich
przycinków, w której nie traciła ani na chwilę swej zawodowej czujności i równocześnie
odpoczywała.
- To bardziej seksownie - uśmiechnął się Rory.
- Powtórzę Donnie twoje słowa - z powaŜną miną pogroziła mu Kelly, ale po jej oczach widać
było, Ŝe Ŝartuje.
- Rany, nie rób tego! - poprosił z udaną Ŝarliwością Rory, a potem zaczął czegoś szukać po
kieszeniach. - Zadzwonię do niej teraz, póki mam okazję. Rory junior daje jej nieźle popalić,
właśnie wyŜynają mu się zęby.
Skierował się w stronę szpitala. Kelly widziała jeszcze, jak zgrabnie uskoczył przed
nadjeŜdŜającym ambulansem. Gdy straciła go z oczu, powróciła myślami do jego słów ojej
wyjątkowej zdolności przewidywania. Nie była pewna, czy właśnie o to chodziło. Dostała
informację o demonstracji, więc jej decyzja mogła być tylko jedna.
Akurat kręcili ujęcie do Wiadomości o piątej, które było częścią letniej kampanii mającej ukazać
atmosferę Nowego Jorku. Okresowo dziennik nadawany był częściowo ze studia, a po części z
wybranego miejsca w mieście. Poprzednio scenerii uŜyczyło im zoo w Bronxie i Stadion Shea w
Queens. Tym razem nadawali z Central Parku; była Kelly i człowiek od prognozy pogody.
Wszystko poszło gładko, bez zakłóceń.
JuŜ zbierali się i pakowali sprzęt do samochodu. Rory wdał się w rozmowę z funkcjonariuszem
ochrony parku. StraŜnik wspomniał, Ŝe niedaleko, pod Tavern przy Green Restaurant zbierają się
demonstranci. Miał polecenie stawienia się tam zaraz po odjeździe ekipy telewizyjnej.
Gdy Kelly weszła do wozu, by jechać do studia, Rory przekazał tę informację, traktując ją
jedynie jako interesującą plotkę. Kelly natychmiast zaproponowała:
- A moŜe by tam wpaść, skoro juŜ jesteśmy w pobliŜu? Nie musimy natychmiast wracać do
studia.
Gdyby miała czas przeanalizować powody tej decyzji, doszłaby zapewne do wniosku, Ŝe były
one jednak wyrozumowane; Melcher był kontrowersyjnym, nowojorskim politykiem. Fama
niosła, Ŝe przymierzał się do stanowiska gubernatora. Jego ultraliberalne poglądy rozwścieczyły
co prawda konserwatywne środowiska, zdobywał jednak kolejne punkty i wszystko wskazywało
na to, Ŝe senator Dan Melcher jest wschodzącą gwiazdą na politycznym firmamencie, z duŜymi
szansami na objęcie w przyszłości stanowiska burmistrza. Kelly pomyślała, Ŝe taśmę z przebiegu
demonstracji moŜna będzie wykorzystać później, jako materiał przy robieniu reportaŜu o
senatorze, jeśli sama w sobie nie będzie warta tego, Ŝeby pokazać ją w wiadomościach.
Jako kierownik produkcji, Brad Sommers mógł się nie zgodzić na ten pomysł, ale tylko wzruszył
obojętnie ramionami:
- Rób, co chcesz.
Rory z Larrym załadowali kamery i aparaturę dźwiękową do wozu i dołączyli do siedzącej w nim
Kelly. Przejechali przez Center Drive, okrąŜając Tavern przy Green Restaurant.
Ze dwa tuziny protestujących, przewaŜnie z transparentami, tłoczyło się przed budynkiem. W
przyzwoitej odległości od wejścia utrzymywał ich konny policjant i dwaj funkcjonariusze z
parkowej straŜy. Akurat gdy dojeŜdŜali, pojawił się wóz policyjny i dwóch policjantów dołączyło
do pozostałych.
Nadzieja na to, Ŝe protestujący ulegną perswazji policji i rozejdą się, okazała się złudna, bowiem
gdy dostrzegli ekipę telewizyjną, wyciągającą sprzęt z wozu, wyraźnie się oŜywili. Kelly wyjęła
notes, pióro i legitymację prasową z zawieszonej na ramieniu torby, w której miała jeszcze
niewielką portmonetkę, robocze notatki, kosmetyki, lakier do włosów i inne osobiste drobiazgi.
Przy wejściu zauwaŜyła policjanta naradzającego się z elegancko ubranym jegomościem o
zatroskanym wyrazie twarzy. Gdy podeszła do nich, mając notatnik w ręce, nie wyglądali na
specjalnie uszczęśliwionych jej widokiem.
- Cześć. Jestem Kelly Douglas z ...
- Wiem, kim pani jest, panno Douglas - przerwał jej policjant. Miał ponurą minę, lecz uśmiechnął
się z wyrazem uznania, gdy zatrzymał wzrok na jej twarzy.
- Co się dzieje? - Rozmyślnie zapytała o to co było oczywiste, chowając tymczasem legitymację i
przyglądając się tłumowi demonstrantów.
Muskularny olbrzym z wygoloną głową i wąsami a la Fu Manchu zajadle kłócił się z jednym z
funkcjonariuszy. Rory Tubbs, cały czas z okiem przy wizjerze, nakierował kamerę na tę scenę.
Larry stał za nim, rozkładając przewody aparatury dźwiękowej.
- Panno Douglas, proszę ... - wtrącił się męŜczyzna w smokingu, usiłując zwrócić na siebie
uwagę. Plakietka na piersi informowała, Ŝe jest zastępcą kierownika lokalu. Był mocno
poirytowany i bardzo zaniepokojony. - Proszę nie pozwolić na filmowanie budynku. Co moŜe
być waŜnego w informacji, gdzie odbywa się bankiet na cześć senatora?
Nie zamierzała mu niczego obiecywać.
_ Czy jest juŜ na miejscu? - zapytała. - Chciałabym uzyskać jego oświadczenie.
_ Jeszcze nie przyjechał - poinformował ją jeden z policjantów, ku niezadowoleniu zastępcy
kierownika restauracji.
Kelly natychmiast, jak pies myśliwski, podjęła trop, czując Ŝe ma szansę na uchwycenie z bliska
momentu spotkania senatora z demonstrantami.
_ Kiedy się go spodziewacie?
Policjant wzruszył ramionami.
- Lada moment.
Czarny lincoln, wypolerowana na wysoki połysk limuzyna, zajechał przed restaurację. Zastępca
kierownika w jednej chwili zesztywniał i instynktownie utkwił wzrok w przyciemnionych
szybach, usiłując poprzez lustrzane odbicie szkła ustalić toŜsamość pasaŜerów.
By niczego nie przegapić, Kelly podeszła uprzedzić Rory'ego, Ŝe być moŜe właśnie przyjechał
senator. Gdy samochód zatrzymał się, kamerzysta pośpiesznie skierował obiektyw na tylne drzwi
wozu, w których miał się ukazać Melcher.
Upłynęły długie sekundy zanim wysiadł kierowca w słuŜbowym uniformie, podszedł do drzwi,
na które Rory wycelował kamerę, i otworzył je. Najpierw pojawił się ochroniarz, a zaraz za nim
wysiadł senator. Jak zwykle był sam, bez Ŝony; przykutej do wózka inwalidzkiego ofiary
pijanego kierowcy.
Rozpoznając go, protestujący okrzykami dali upust swemu niezadowoleniu. Senator zignorował
ich zupełnie i nie tracąc uprzejmego wyrazu twarzy zatrzymał się, by zamienić kilka słów z
towarzyszącym mu męŜczyzną. Jednak, mimo pozornego spokoju, nerwowo poprawiał mankiety
swej wieczorowej koszuli, gestem, który Kelly zauwaŜyła u niego juŜ przy innych okazjach, gdy
coś nie układało się po jego myśli.
Niczym wytrawny aktor udawał, Ŝe nie zauwaŜa kamery. Z olśniewającym uśmiechem pomachał
na powitanie dłonią. Arthur Trent, były kierownik jego kampanii wyborczej i bliski doradca,
wysiadł przednimi drzwiami. Pochwycił wzrok reporterki i skinął jej głową. .
Obserwująca tę scenę Kelly rejestrowała gwałtowność napierającego tłumu i wysiłki policji, by
powstrzymać natarcie, przegapiła jednak moment, w którym przez kordon prześliznęła się
kobieta; zauwaŜyła jej sylwetkę tuŜ przed senatorem. Dostrzegła w jej ręce broń, ale dopiero po
chwili zorientowała się, Ŝe dźwięk, który usłyszała, był odgłosem wystrzału.
Teraz akcja potoczyła się błyskawicznie. Tłum w panice szukał jakiejkolwiek osłony, ochroniarz
podtrzymywał słaniającego się senatora, oficer policji zatoczył się i upadł na ziemię, ktoś
przytrzymał sprawczynię zamachu i policjanci podbiegli mu z pomocą, a tymczasem Rory czynił
karkołomne wysiłki, by objąć to wszystko okiem kamery. Kelly obserwowała dramatyczne sceny
ze stoickim spokojem. Nie pozwoliła, by poniosły ją emocje, pamiętając, Ŝe są na miejscu
zdarzenia jedyną ekipą telewizyjną.
Zamieszanie skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Kobieta leŜała na chodniku, twarzą do
ziemi, a rozwścieczony, biały policjant przytrzymywał ją, równocześnie zakładając jej kajdanki;
ochroniarz podtrzymywał senatora i przyciskał dłonią ranę na jego piersi.
- Trafili go! - krzyknął z policzkami mokrymi od łez. - Niech ktoś wezwie karetkę!
Kelly dostrzegła konnego policjanta, który klęczał obok leŜącego na ziemi oficera, wciąŜ
trzymając w ręku wodze swego niespokojnego rumaka. Spojrzała na krew sączącą się rannemu z
kącików ust i instynktownie zarejestrowała, Ŝe to nie ten, z którym rozmawiała przed kilkoma
minutami. Rory nastawiając ostrość skierował kamerę na szlochającą sprawczynię.
Kelly połoŜyła mu dłoń na ramieniu.
- Ile udało ci się sfilmować?
- Wszystko - odpowiedział opanowanym tonem.
Zadowolona, podbiegła do automatu i przekazała relację ze zdarzenia do studia Wiadomości.
W ciągu kilku minut po złapaniu z nimi kontaktu przez telefon komórkowy, dotarł na miejsce
wóz transmisyjny z Bradem Sommersem i jego dwuosobową ekipą techniczną. Sanitariusze
właśnie wnosili senatora do karetki. Druga, z rannym oficerem, odjeŜdŜała na sygnale. Policja
natychmiast zablokowała cały teren i skrupulatnie zbierała nazwiska i adresy świadków. Pojawiły
się teŜ inne ekipy telewizyjne z co najmniej kilkunastoma dziennikarzami, reporterami i
fotografami. Wywołało to jeszcze większe zamieszanie.
Wymachując legitymacją słuŜbową, Brad przecisnął się do swoich. - Jakie są najnowsze wieści?
- Słyszałem, jak ktoś z obsługi sanitarki mówił, Ŝe policjant prawdopodobnie nie przeŜyje -
odpowiedział Larry.
-A Melcher?
- Nabrali wody w usta. - Gdy nosze z senatorem umieszczano w karetce, Kelly zauwaŜyła, Ŝe
sanitariusz trzyma przewód podłączonej kroplówki. - Nawet nie moŜemy uzyskać potwierdzenia,
Ŝe naprawdę został ranny _ Ŝalił się Larry.
- Krew na koszuli nie wzięła się z rozbitego nosa - włączył się Rory, wciąŜ z kamerą na ramieniu.
- Ładujcie się - zarządził Brad. - Jedziemy za nimi do szpitala. Zaraz przyjedzie tu nasza następna
ekipa. - Wyciągnął dłoń po taśmy Rory'ego. ¬Włączę generator i przejrzę je po drodze. - Zwrócił
się do Kelly. _ Twój reportaŜ powinien trwać z półtorej minuty. Zaraz po przyjeździe pod szpital
podłoŜymy pod wizję twój głos. - W chwili gdy zatrzaskiwano drzwi karetki, Rory podał
Bradowi taśmy - No to jedziemy.
Brad podbiegł do wozu transmisyjnego, cudu najnowszej techniki, z własnym generatorem i
niewielkim pomieszczeniem wypełnionym stołem montaŜowym oraz aparaturą transmisyjną.
Pakując kamerę i aparaturę dźwiękową, Kelly, Rory i Larry władowali się do furgonetki. Kelly
pstryknęła włącznikiem światła pod sufitem i zaczęła robić notatki, a tymczasem wóz ruszył za
odjeŜdŜającą karetką.
Kelly miała świadomość, Ŝe to, co dobrze wygląda na piśmie, często brzmi głupio podczas
odczytywania, więc po cichu powtarzała tekst, który pisała. Równocześnie starała się pamiętać,
by w jej informacji znalazło się miejsce na wstęp spikera. Wiedziała teŜ, Ŝe jej słowa mają być
tylko uzupełnieniem scen uchwyconych na taśmie, a nie opisem tego, co i tak będzie na wizji.
Niełatwe zadanie, zwłaszcza gdy musiała pisać po omacku, bo Brad w tym samym czasie, w
kabinie montaŜowej, wybierał fragmenty taśmy i składał je w całość, której nie widziała.
Gdy skończyła pisać, naradziła się z Rorym oraz Larrym i naniosła poprawki, akcentując
najbardziej dramatyczne momenty. Pozostała jej tylko krótka chwila, by szybko wygładzić tekst,
bo właśnie dotarli pod szpital.
Gdy Rory i Larry ustawiali sprzęt, by nakręcić ujęcie, Kelly w pośpiechu przypudrowała nos, na
policzki nałoŜyła odrobinę róŜu i umalowała wargi. Nie wynikało to z próŜności, ale z
przeświadczenia, Ŝe kamera rozmazuje barwy. śaden reporter, kobieta czy męŜczyzna, z
popielato bladą twarzą nie zrobiłby dobrego wraŜenia na widzach, nie zdołałby ich przekonać i
zdobyć ich zaufania.
Po poprawieniu makijaŜu Kelly sprawdziła w szpitalu, jakie są ostatnie wiadomości o stanie
zdrowia senatora, wniosła niezbędne poprawki do tekstu, podłoŜyła komentarz pod nagraną
taśmę i wreszcie odetchnęła z ulgą.
Jednak po chwili na jej czole pojawiła się niewielka zmarszczka; przepadło gdzieś uczucie
zadowolenia z siebie.
- Jaka szkoda, Ŝe nie widziałam wcześniej zdjęć, które wybrał Brad -zamruczała. - Gdybym miała
czas przejrzeć taśmę ...
- Poszło ci wyśmienicie, Kelly - zapewnił ją Larry. Pokręciła powątpiewająco głową.
- Mogłam to zrobić lepiej. - Przypomniała sobie tekst i od razu przyszło jej do głowy kilkanaście
sposobów poprawienia go; pojawiły się słowa, których mogła uŜyć, mocniejsze, bardziej
intrygujące, fragmenty zdań, którymi mogła wywrzeć większe wraŜenie, fakty, które mogła
bardziej spiętrzyć.
- Ty zawsze chcesz wszystko zrobić najlepiej. - Słowa Rory'ego były raczej stwierdzeniem niŜ
naganą, i to stwierdzeniem wyjątkowo trafnym.
Dla Kelly tylko to, co najlepsze, było równoznaczne z sukcesem, a sukces niósł ze sobą aprobatę
i akceptację, dwie rzeczy, które były jej potrzebne do Ŝycia, choć nie przyznałaby się do tego
nawet przed sobą.
- Nic dziwnego, Ŝe od nas odchodzisz - dodał Rory, a potem przerwał i spojrzał jej w oczy. -
Będzie nam ciebie naprawdę brakowało.
Kelly uśmiechnęła się mile zaskoczona. .
- Mówisz tak, jakbym wyjeŜdŜała na drugi koniec świata - zbeształa go delikatnie, by ukryć
zmieszanie. - Ja tylko zmieniam piętra.
- A tak, stacji lokalnej na ogólnokrajowej. To jakby cię wystrzelili do stratosfery. - Strzepnął
popiół z papierosa w ciemność, zataczając jarzącym się ognikiem czerwony łuk na tle nocnych
cieni.
Sieć ogólnokrajowa. Magiczne słowo, cel, do którego zdąŜała od ośmiu lat, odkąd ukończyła
college. To były lata cięŜkiej harówki. Sześćdziesiąt, osiemdziesiąt godzin pracy tygodniowo,
Ŝmudna wspinaczka niedoświadczonej reporterki niewielkiego ośrodka telewizyjnego w
prowincjonalnym Iowa do stanowiska redaktorki nowoczesnego magazynu, nadawanego w porze
największej oglądalności. W końcu udało się; chwyciła się najwyŜszego szczebla; teraz musi się
tylko mocno trzymać. Poczuła lekki niepokój na wspomnienie zdarzenia, którego była świadkiem
wieczorem w parku. Siłą woli oderwała się od tych dwóch tak róŜnych spraw i powiedziała
swobodnie:
- Jeszcze z wami jestem, Rory. Będziecie musieli mnie znosić przez cały przyszły tydzień.
- To prawda. - Rory uśmiechnął się szeroko. Ze szpitala wybiegł Brad Sommers.
- Czekają na ciebie w studio, Kelly - krzyknął. Skinął na kierowcę, by wsiadał do wozu. -
Pośpiesz się - rzucił w stronę Kelly.
Odczuła rozczarowanie. To była jej historia, przez nią zdobyta, i osobiście chciała zrelacjonować
ją z miejsca zdarzenia w wiadomościach o jedenastej. Jednak nie opierała się, gdy Brad Sommers
wziął ją pod ramię i poprowadził do samochodu. Za kilka dni miała podjąć pracę w sieci
ogólnokrajowej i nie chciała, by na sam koniec przylgnęła do niej opinia trudnej we współpracy.
Kilka minut później kierowca zatrzymał się, by wysadzić ją na Pięćdziesiątej ulicy, przy wejściu
do siedemdziesięciopiętrowego budynku, który juŜ na zawsze pozostanie w świadomości
nowojorczyków budynkiem RCA, mimo wysiłków nowego właściciela, by nazywano go GE. Z
torbą na ,ramieniu, obijającą się o biodro przy kaŜdym szybszym kroku, Kelly przeszła przez
czarny, granitowy hall i skierowała się do stanowiska straŜnika.
Pełniący dyŜur umundurowany Murzyn dostrzegł ją z daleka.
- Widziałem wydanie specjalne wiadomości, panno Douglas. - Uchylił przed nią drzwi do
kantorka. - Jak się czuje senator?
- WciąŜ jest na sali operacyjnej. - Przystanęła, by podpisać listę.
_ To dobry człowiek, szkoda by go było - powiedział.
- O tak.
_ Na górę? - zawołał od strony windy męski głos.
Kelly uchwyciła lekki angielski akcent i uśmiechnęła się, zanim jeszcze ujrzała pociągłą, wąską,
o arystokratycznych rysach twarz Hugh Towsenda, który przytrzymywał przed nią drzwi. Był
Brytyjczykiem z pochodzenia, szczupły i jak zawsze schludny w swoim szarym letnim ubraniu
od ulubionego krawca z Savile Row. Jego starannie przycięte ciemnobrązowe włosy wpadały w
czerń, a ślady siwizny na skroniach dodawały mu dystynkcji. ZaleŜnie od sytuacji, lub
towarzystwa, potrafił zachowywać się z rezerwą lub czarująco wobec Kelly zawsze był
czarujący.
_ Długo dzisiaj pracujesz, Hugh. - Nigdy nie wiedziała, jak go traktować, jako przyjaciela, bossa,
mentora, doradcę, czy moŜe kierownika produkcji nowego magazynu.
_ Zamierzałem wyjść juŜ godzinę temu, ale zostałem, Ŝeby obejrzeć ostatnie wiadomości. -
Zaczekał, aŜ wejdzie do windy, nacisnął guzik jej piętra, po czym przyjrzał się jej z aprobatą: -
Wspaniała robota.
_ Naprawdę? - wciąŜ miała wątpliwości.
- Naprawdę.
Drzwi zasunęły się i winda, nieco chwiejnie, ruszyła w górę. Kelly zanotowała w pamięci, Ŝe ma
zdobyć kopię taśmy z relacją, by później przejrzeć ją w samotności. Będzie mogła analizować
swoje potknięcia w tekście, w sposobie przekazywania go, albo w mimice. Taka szkoła była
bolesna, ale wiedziała, Ŝe najlepsza.
_ Szkoda, Ŝe ta kobieta nie poczekała do przyszłego tygodnia ze strzelaniem do senatora. Wtedy
miałabyś mocne wejście!
_ A twój program zdobyłby jeszcze większą popularność?
Nie spuścił wzroku pod jej ironicznym spojrzeniem.
_ Przyszło mi to do głowy - przyznał.
- Tak myślałam.
_ Jak juŜ załatwisz swoje sprawy, zjemy wspólnie późną kolację. Uczcimy twój sukces butelką
wina. "Bo wino nas inspiruje i napełnia ogniem odwagi, miłości i radości".
_ Masz cytat na kaŜdą okazję?
_ Nie na kaŜdą. - Hugh zamyślił się. - MoŜe dziś wieczorem powinniśmy zamówić Margaux.
Rocznik osiemdziesiąty jest wyśmienity.
_ Co? Nie, Latour czterdziesty piąty? - subtelnie zadrwiła Kelly. Uniósł ciemne brwi, z wyrazem
twarzy pełnym humoru i wyzwania.
_ Gdy zdobędziesz dla mnie nagrodę Emmy, będzie to okazja naprawdę warta tego trunku.
_ Emmy? Wysoko mierzysz, Hugh.
Napotkał jej wzrok i uśmiechnął się dyskretnie.
- Chyba nie sądziłaś, Ŝe masz na to monopol? - Winda zatrzymała się i drzwi otworzyły się z
cichym szmerem. - Samochód będzie czekał na ciebie przed budynkiem - ponowił propozycję.
- Kolacja, to brzmi zachęcająco, Hugh, ale ... - Z pomieszczenia redakcji wiadomości dobiegały
odgłosy oŜywionej krzątaniny. _ Czeka mnie szalona noc. Gdy się skończy, będę myślała tylko o
tym, Ŝeby pójść do domu i solidnie się wyspać.
Wsunął dłoń pod jej francuski warkocz i palcami bezbłędnie wyczuł napięte jak struny mięśnie
szyi.
- Minie wiele godzin, zanim rozluźnisz się na tyle, by móc usnąć. - Lekko wypchnął ją z windy. -
Pamiętaj o naszej kolacji.
Kolacja, pomyślała.
3
Była północ, gdy Kelly wyszła na opustoszałą ulicę. Sprzedawcy dawno juŜ zwinęli swoje
stragany, a Ŝebracy zrezygnowali z prób zarobienia paru centów.
Upał zelŜał. Ruch niemal zamarł, ulice stały się ciche, o ile to w ogóle moŜliwe na Manhattanie.
Śmieciarka wolno jechała wzdłuŜ Pięćdziesiątej. Kilka przecznic dalej zawyła charakterystycznie
syrena straŜackiego wozu, towarzyszył jej gardłowy odgłos klaksonu.
Kelly mocniej ściągnęła na ramieniu pasek torby i głęboko wciągnęła świeŜe powietrze
nowojorskiej nocy. Dostrzegła samotne auto zaparkowane przy krawęŜniku i ruszyła w jego
kierunku. Gdy do niego dotarła, kierowca przytrzymywał przed nią szeroko otwarte drzwi.
Wrzuciła na siedzenie swoją cięŜką torbę i usiadła obok.
Z umieszczonych pod tylną szybą głośników łagodnie popłynęła stara piosenka Halla i Oatesa.
Zanuciła ją w myślach, sięgnęła na dno torby i wyciągnęła pękatą teczkę. W środku, wraz z
notatkami, które przygotowała przed czekającym ją wywiadem, miała wciśniętą obszerną
biografię harwardzkiego profesora, który został pisarzem, i który miał być jej rozmówcą
następnego dnia w audycji Wiadomości o piątej. Dzieło profesora, cięŜkie tomisko na temat
ekonomicznych potknięć w historii kraju, równieŜ spoczywało w torbie. Kelly włączyła górne
światło, przerzuciła papiery w poszukiwaniu biografii, a potem zagłębiła się w niej, jak zwykle
wypełniając pracą kaŜdą wolną chwilę.
Samochód skręcił w Park Avenue i dołączył do nielicznych taksówek i limuzyn przejeŜdŜających
obok ciemnych wystaw i pozamykanych sklepów.
Jeszcze pięć godzin temu korki wręcz uniemoŜliwiały jazdę zirytowanym upałem i hałasem
kierowcom.
Po kilku minutach auto zatrzymało się nie opodal Park Avenue, przed budynkiem z wyraźnie
oświetlonym numerem. Kelly znuŜona westchnęła, z roztargnieniem popatrzyła na znajdujące się
pod markizą wejście do wytwornej francuskiej restauracji, zebrała papiery i wysiadła.
Wnętrze było chłodne i pastelowe, dokładnie takie, jakie mógł wybrać tylko Hugh Towsend.
Subtelny szyk bez przesadnego ulegania najnowszej modzie; matowe światła, ściany pokryte
tapetą w dyskretne motywy roślinne, słowem połysk bez blichtru. Kelly poczuła zapach
francuskiej kuchni - burgunda, tymianku, szałwii.
Maitre rozpoznał ją natychmiast.
- Dobry wieczór, panno Douglas. Pan Towsend oczekuje pani. Proszę tędy. Z miejsca przy
naroŜnym stoliku Hugh Towsend z podziwem obserwował, jak Kelly przemierza salę. W
sposobie, z jakim się poruszała, nie było nic zamierzenie seksownego ani nawet zalotnego, a
jednak jej chód zwróciłby uwagę kaŜdego męŜczyzny. Stawiała długie, pełne wdzięku kroki,
delikatnie kołysząc biodrami; głowę trzymała wysoko uniesioną, wzrok kierowała prosto przed
siebie.
Kelly Douglas bardzo zmieniła się od czasu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Nie zetknął się
wtedy z nią osobiście, ale widział na ekranie monitora. Właściwie najpierw usłyszał jej głos,
zaintrygowało go jego słodkie brzmienie. Przechodził właśnie obok pokoju redakcyjnego i od
razu popatrzył na ekran, a wtedy jego ciekawość wzrosła.
Pierwsze wraŜenie było całkowicie negatywne. Na ekranie zobaczył kobietę o ciemnych,
prostych włosach opadających poniŜej ramion, w okularach w szylkretowej oprawie, o
wyrazistych, ale dość pospolitych rysach, ubraną w męsko skrojoną marynarkę. Ale ten głos!
Wszedł do środka i słuchał jak dziewczyna, całkiem rozsądnie, mówi o losie bezdomnych. Na
chwilę stracił cierpliwość, gdy ekranem zawładnęły inne postacie i inne głosy.
Stopniowo dostrzegał czerwony odcień jej włosów, ciemną zieleń oczu przysłoniętych szkłami
korekcyjnymi, delikatną jak porcelana cerę typową dla rudowłosych kobiet, smukłą figurę pod
surowo skrojonym kostiumem, i tę energię, intensywność emocji, którymi emanowała.
Zaintrygowała go niespoŜyta siła ukryta pod powierzchownością prowincjonalnej bibliotekarki.
- Co to za dziewczyna, Harry? - zapytał redaktora. .
- Kelly ... - redaktor sprawdził w pudełku z fiszkami. - Tak, Kelly Douglas z naszej filii w St.
Luis. Regularnie nadsyła swoje kawałki, chyba chce się przebić do sieci ogólnokrajowej. -
Zamilkł i posłał Hugh porozumiewawczy uśmiech. - Fascynujący głos, prawda?
- Faktycznie - przyznał Hugh. Zamyślił się i zapytał. - Czy mogę zabrać tę taśmę? Chciałbym ją
później zobaczyć.
- Proszę bardzo. - Redaktor nacisnął przycisk "eject" i podał Hugh kasetę.
Towsend miał akurat w studio niewiele roboty i prawdę mówiąc trochę się nudził. Po
kilkakrotnym przejrzeniu taśmy z Kelly Douglas musiał przyznać, Ŝe nie moŜna mieć
wątpliwości co do dziennikarskich umiejętności dziewczyny. Urzekał go jej ciepły głos, spokojny
ton pełen subtelnej pewności siebie. Natomiast wygląd raził jego poczucie smaku, zarówno jako
męŜczyzny, jak i producenta.
W przeszłości, przy niezliczonych okazjach, doradzał swym kochankom, jak się mają ubierać,
czesać, jaki dobrać makijaŜ. Niektóre obraŜały się, inne były mu wdzięczne.
W końcu zadzwonił do Kelly i zaprosił ją do Nowego Jorku, nie krył, Ŝe chodzi o rozmowę na
temat jej ewentualnej pracy. Po tygodniu stawiła się w jego biurze w NBC, a on gdzieś w głębi
duszy kpił sam z siebie za odgrywanie roli Henry'ego Higginsa.
Późniejsze efekty jego wysiłków uciszyły te drwiny. Na zawsze.
Gdy Kelly podchodziła do stolika, Hugh wstał i czekał, aŜ zajmie miejsce naprzeciw niego.
Przesadnie duŜa torba, którą powiesiła na oparciu krzesła, sięgała do podłogi.
- Jakie są najnowsze wiadomości? - zapytał siadając.
- Melcher jest juŜ po operacji. Jego stan jest krytyczny, ale nie pogarsza się. - Podniosła menu i
odłoŜyła je, by uniknąć pokus. - Kobietę zidentyfikowano jako Delię Rosę Jackson. Poprzednio
była siostrą Marią Teresą, ostatnio leczona psychiatrycznie po tym, jak zatrzymano ją za najście
na klinikę aborcyjną i zranienie pielęgniarki noŜem. Nic nie wiadomo o jakichkolwiek związkach
jej z grupą Prolife.
- Nie zabijaj - zamruczał.
- Szóste przykazanie. - Kelly zaczęła podnosić do ust szklankę z wodą, ale jej ręka zawisła w
połowie drogi. - Widziałeś moje sprawozdanie.
- Nie. Ale byłbym bardzo rozczarowany, gdybyś nie wspomniała w nim o dekalogu.
- Przytoczyłam je jako komentarz do fotografii rodzinnej, na której Delia Jackson stoi ubrana w
habit zakonnicy. - Wypiła łyk wody i wpatrywała się w przezroczyste kostki lodu. -
Funkcjonariusz policji zabity przez byłą zakonnicę, trudno o większą ironię, nie sądzisz?
- I tragizm.
- To bardzo smutne - powiedziała, z trudem hamując westchnienie.
Z pewnym wysiłkiem uniosła głowę i siłą woli odegnała od siebie tę myśl. Przemoc, tragedia,
śmierć, z takimi właśnie historiami miała do czynienia na co dzień, ale nie pozwalała, by
dotykały ją osobiście, by panowały nad jej emocjami. - Miło tu, jeszcze nie byłam w tym lokalu -
rozejrzała się wokoło. - Inni goście przyszli chyba prosto po obejrzeniu sztuki w teatrze.
- Jedzenie jest tu wyśmienite. A co do listy win ... - Hugh zawiesił głos, by osiągnąć poŜądany
efekt i uśmiechnął się - wygląda fantastycznie.
- Niewątpliwie to zadecydowało o twoim wyborze. - Kelly uniosła szklankę z wodą w geście
ironicznego toastu. Hugh Towsend od dawna był miłośnikiem wina, wybitnym smakoszem.
- Niewątpliwie to. - Kąciki jego ust drgały, gdy się uśmiechał. - Chyba moŜemy juŜ złoŜyć
zamówienie.
- Umieram z głodu - przyznała. Sok plus bułeczka na śniadanie, sałatka ze szpinaku na lunch i
kilka łyŜek jogurtu przed wiadomościami o jedenastej, by powstrzymać ssanie w Ŝołądku, to
wszystko, co jadła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i co zresztą nie odbiegało od jej
codziennego menu.
Hugh skinął na kelnera, a ten natychmiast podszedł do stolika. - Chcielibyśmy zamówić ...
- Proszę uprzejmie, monsieur - skłonił się kelner i zwrócił do KellY: ¬Na co miałaby pani ochotę,
madame? Polecam jagnię. Przygotowano je ...
- Nie, dziękuję - przerwała mu, zanim jej postanowienie miało czas osłabnąć. - Proszę o zieloną
sałatę bez przypraw i pieczonego dorsza, ale tylko z cytryną, bez sosu. - Nie zwracała uwagi na
rozczarowaną minę kelnera. - Kawę później. I bez kofeiny.
- Nie docenisz smaku wina. - Hugh rzucił jej krytyczne spojrzenie i zwrócił się do kelnera. -
Proszę przynieść pannie Douglas coq au vin.
- Hugh ...
Uniósł rękę w geście nie znoszącym sprzeciwu.
- Przyszliśmy tu uczcić twój sukces. MoŜesz zbić te kilka kalorii jutro, podczas porannej sesji z
Rickiem - powiedział, mając na myśli jej osobistego trenera.
Częścią surowego reŜimu, który sobie narzuciła, by zachować linię, były wizyty, trzy razy w
tygodniu, w ośrodku treningowym. W St. Luis biegała codziennie po piętnaście kilometrów; w
Nowym Jorku było to nie do pomyślenia. A więc poddawała się serii uciąŜliwych ćwiczeń pod
okiem osobistego trenera, Ricka Connorsa.
- Ten człowiek to zwyczajny sadysta -- mruknęła pod nosem, nie broniła się jednak przed 'zmianą
zamówienia. W końcu coq au vin to tylko kurczak gotowany w winie.
Dla siebie Hugh zamówił duck a l'orange, a potem skinął na kelnera, który wkrótce pojawił się z
próbkami win. Kelly jednym uchem słuchała, jak obydwaj rozprawiali o ich zaletach i cechach.
Wino było prawdziwą pasją Hugha.
Trzy lata temu zaprosił ją do Nowego Jorku. Pragnęła wywrzeć na nim jak najkorzystniejsze
wraŜenie. Okazało się, Ŝe wino moŜe jej w tym pomóc ... Biuro Towsenda było takie jak się
spodziewała: fotele obite skórą, nieskazitelnie schludne, dębowe biurko, na ścianach olejne
obrazy; wokół panowała atmosfera powściągliwej elegancji. Natomiast zdjęcia, które widziała
wcześniej, nie oddawały uroku tego męŜczyzny. Fotografia pokazująca jego ostre rysy nie
zdołała oddać ich patrycjuszowskiej wytworności ani zarejestrować urokliwego uśmiechu i
ciepłego błysku oczu.
- Witamy w Nowym Jorku, panno Douglas - powiedział serdecznie.
Wyszedł zza biurka, by uścisnąć jej rękę.
Zdenerwowanie Kelly dorównywało determinacji, by tego nie okazać.
- Dziękuję, panie Towsend. Bardzo mi miło, Ŝe mogłam tu przyjechać. ¬Na moment zamilkła i
sięgnęła do torby na zakupy po podarunek zapakowany w pudełko. ~ MoŜe jestem zbyt śmiała,
ale wychowałam się w Iowa, a tam mamy zwyczaj przychodzić na wizytę z prezentem.
- Z prezentem? - Uniósł brew.
- Aby podziękować za zainteresowanie, jakie okazał pan mojej pracy -
odpowiedziała Kelly.
Zatopiła się w ,skórzanym fotelu, z całych sił starając się rozluźnić. Obyło się bez rozdzierania
papieru na oślep i rozrywania wstąŜki. UŜył ostrego noŜa do papieru, przeciął tasiemkę, po czym
wyłuskał pudełko z otulającej je bibuły. Patrzyła, jak otwiera je i wyjmuje butelkę wina, a gdy
pieszczotliwym gestem pogładził szkło, westchnęła z ulgą.
Spojrzał na nią wyraźnie zaciekawiony. .
- To historyczne wino - zauwaŜył.
- Wiem o tym. - Kelly w pełni opanowana, wygodnie rozparła się w fotelu. - Stag's Leap,
Cabernet Sauvignon, rocznik siedemdziesiąty trzeci, było pierwszym kalifornijskim winem, które
wygrało ślepą próbę z Haut-Brion i Mouton-Rotschild w roku tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym szóstym w ParyŜu. Wprawdzie wielu koneserów uwaŜało, Ŝe Cabernet
Rutledge Estate przewyŜsza Stag's Leap, ale niestety, jak dotąd nie brało ono udziału w
konkursie.
Zamyślony, odstawił butelkę na biurko i podniósł do góry głowę.
- Skąd pani wiedziała, Ŝe lubię wino?
Kelly uśmiechnęła się.
- Odrobiłam swoją lekcję.
- Najwyraźniej - odpowiedział i czekał na dalsze wyjaśnienia.
- Jeden z biografów wspomniał, Ŝe jest pap członkiem ekskluzywnego towarzystwa smakoszy
win - wyjaśniła. - Zaryzykowałam, pomyślałam, Ŝe nie naleŜy pan do snobów, którzy kręcą
nosem na nasze kalifornijskie wina. - Jest pani hazardzistką, panno Douglas. - Niedbale oparł się
biodrem o biurko i skrzyŜował ramiona przed sobą, przyglądając się jej z wyraźnym
zainteresowaniem.
- Pan takŜe trochę w ciemno postawił na mnie, panie Towsend - odparowała.
_ MoŜe nam obydwojgu poszczęści się w tej grze. Proszę mi powiedzieć, skąd taka wiedza o
winie Stag's Leap? TeŜ się pani z tego przygotowała?
_ Tylko w pewnym stopniu, urodziłam się w Napa Valley. - Minęły juŜ całe lata od dnia, w
którym opuściła dolinę i przez cały ten czas, nawet przed sobą, nie chciała się przyznać do
związków z Kalifornią• W wyobraźni stworzyła sobie inną przeszłość, jakŜe róŜną od
prawdziwej, bo w wyimaginowanej nie było miejsca na wstyd, ból i upokorzenia. Tym razem
jednak jej prawdziwe miejsce urodzenia mogło okazać się plusem.
_ Naprawdę w Kalifornii? Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wraŜenie,
Ŝe urodziła się pani i wychowała w Iowa. - Hugh rzucił okiem na pusty blat biurka, a później
popatrzył na nią badawczo, jakby chciał wyczytać Ŝyciorys z jej twarzy.
_ Niewielu ludzi dorasta w tym samym otoczeniu, w którym się urodziło. Wędrówka z miejsca
na miejsce jest chyba amerykańską specjalnością. W moim przypadku to wędrówka do Iowa. -
Kelly uznała, Ŝe wyjaśniła sprawę bardzo sprytnie, nie powiedziała całej prawdy, ale i nie
skłamała. - Kilka lat temu, jeszcze w szkole średniej, zainteresowałam się miejscem moich
urodzin i napisałam do gazety artykuł o krainie wina w Napa Valley. Myślę, Ŝe zgodzi się pan ze
mną; wino, jego produkcja i degustacja, mają w sobie coś fascynującego.
_ To prawda - przyznał. - Chętnie przeczytałbym tamten artykuł.
_ Przekopię moje papiery i prześlę panu egzemplarz - skłamała. Pozbyła się tej dziecięcej
pisaniny, a nawet gdyby ją zachowała, nie pokazałaby mu. _ Ale uprzedzam pana, to
amatorszczyzna. Napisałam ten kawałek dawno temu, gdy zapragnęłam zostać dziennikarką.
_ Telewizję odkryła pani dopiero później?
- Oczywiście.
_ A jakie są pani obecne pragnienia?
_ Chciałabym przed trzydziestką zostać korespondentką redakcji ogólnokrajowej - powaŜnie
odparła Kelly.
- A ile ma pani lat teraz?
_ Dwadzieścia siedem.
_ Jeszcze mogłoby się to udać. - Kiwnął głową, odsunął się od biurka i podszedł do Kelly. -
Gdyby wyrzuciła pani te okulary, zrobiła coś z włosami i zamieniła męski garnitur na coś
bardziej stylowego. Wygląd nauczycielki moŜe robić dobre wraŜenie w St. Luis, ale nigdy nie
zaprowadzi pani do sieci ogólnokrajowej.
Kelly zesztywniała, głęboko dotknięta nagłą i bezceremonialną krytyką.
Wbiła palce w skórzane obicie fotela, by powstrzymać się od obronnego gestu i nie zasłonić
szylkretowych okularów oraz wielkiej, czarnej i szykownej, jak się jej wydawało, klamry
spinającej włosy na karku.
Nie uwaŜała się za ładną. W najlepszym wypadku mogła zostać uznana za nijaką. CięŜko się
jednak napracowała, by osiągnąć ten wystudiowany, schludny, wzbudzający zaufanie wygląd.
Zabolało ją, Ŝe tak bezceremonialnie ją skrytykował. Mocniej, niŜ mogła się spodziewać.
Ale czy całymi latami nie. znosiła kpin i szyderczych spojrzeń? Nadal pamiętała śmiech
rozbrzmiewający na szkolnym podwórku i tę okropną piosenkę: Tłuścioch, tłuścioch raz, dwa,
trzy, nie przeciśnie się przez drzwi. Teraz nie mogła przecieŜ wybuchnąć płaczem i uciec.
Nauczyła się zresztą skrzętnie skrywać ból, który sprawiały jej czyjeś słowa.
ZłoŜyła dłonie, rozprostowała palce i chłodno spojrzała na Hugh Towsend.
- Mój wygląd nie ma Ŝadnego związku z moimi kwalifikacjami dziennikarskimi.
Popatrzył na nią wyraźnie rozbawiony.
- Ośmielam się być odmiennego zdania, panno Douglas. Telewizja to obraz. Wygląd jest
czynnikiem decydującym, dlatego bardzo waŜne jest, jak się prezentujemy.
Kusiło ją, by odpowiedzieć mu ostro, lecz opanowała się i powiedziała z pozornym spokojem:
- Wiem doskonale, Ŝe daleko mi do piękności.
- Gdyby było inaczej, prawdopodobnie nie rozmawialibyśmy teraz.
Wygląd nie powinien rozpraszać uwagi telewidzów i tym samym odciągać ich od
przedstawianych wydarzeń.
- To dyskryminacja kobiet. - Kelly w obronie własnej zaatakowała go.
- Broń BoŜe. - Roześmiał się krótko, lecz moŜe dlatego zabrzmiało to bardziej zjadliwie. - Albo
zapomniała juŜ pani, albo jest za młoda, Ŝeby pamiętać wielką debatę w Black Rock jakieś kilka
lat temu, gdy kłócono się o to, czy Dan Rather ma nosić garnitur i krawat czy raczej sweter.
- Black Rock? - Kurczowo uchwyciła się pierwszej szansy skierowania rozmowy na inne tory.
- Tak nazywamy budynek CBS - wyjaśnił.
-Aha.
- Zapewniam panią, panno Douglas, Ŝe w tym biznesie męŜczyźni muszą przywiązywać wagę do
swojego wyglądu nie mniej niŜ kobiety. Czy mam zapuścić wąsy czy je zgolić? Zostawić siwiznę
czy ufarbować włosy? I te ciągłe problemy z łysieniem, nosić perukę czy poddać się
przeszczepowi? We wszystkich przypadkach pojawia się ten sam problem, czy to rozprasza
telewidza? Szkła, włosy, surowe linie ubrania z pewnością zakłócają odbiór.
Chciała zaprzeczyć, przypomnieć mu, Ŝe Sally Jessy Raphael nosiła okulary. Sam Bryant
Gumble z NBC od czasu do czasu wkładał przed kamerą szkła. Nosiła je Sophia Loren i Woody
Allen, Steven Spielberg i wiele innych sławnych osobistości.
Jednak powiedziała tylko:
- Ale telewidzowie mnie pamiętają.
- Dobry dziennikarz pragnie raczej, Ŝeby zapamiętali jego reportaŜ - odparował Towsend, a Kelly
aŜ skurczyła się wewnętrznie po tej delikatnej naganie. - W naszej stacji w Nowym Jorku
zwolniło się akurat miejsce dla reportera - ciągnął Hugh. - Umówiłem panią na jutro na
przesłuchanie. A na dzisiaj, przed południem, zamówiłem wizytę u optyka, by dopasował pani
szkła kontaktowe. Potem pójdzie pani do stylisty, Sigmund jest jednym z najlepszych na
Manhattanie. Gdy będzie pani gotowa, spotkamy się u Saksa i wybierzemy pani odpowiednie
ciuchy.
- Co to wszystko ma znaczyć? - przerwała mu wzburzona Kelly. Uśmiechnął się i powiedział:
- Traktuj to jako pierwsze przydzielone ci zadanie. Będzie z panią kamerzysta, który wszystko
zarejestruje na taśmie. Wieczór poświęci pani na napisanie komentarza, przegranie taśmy i
montaŜ. Gotową historię zademonstruje pani jutro podczas przesłuchania na potwierdzenie
swoich dziennikarskich kwalifikacji. - Przerwał i uśmiechnął się szeroko. - No i co pani o tym
myśli, panno Douglas?
Najwyraźniej ją prowokował. Nie podobało się to Kelly ani trochę. Nie
miała jednak innego wyjścia; musiała podjąć wyzwanie. - O której mam wizytę u optyka?
- Za trzydzieści minut. Na dole czeka samochód.
Niecałe dwie godziny później wychodziła z zakładu optycznego z doskonale dopasowanymi
szkłami kontaktowymi, które mogła, całkiem bezpiecznie, nosić przez cały dzień. Po
czterogodzinnej sesji u Sigmunda jej włosy krótsze o siedem centymetrów opadały naturalną falą
nieco poniŜej ramion; z czerwonym połyskiem, nabrały pełni i blasku; w makijaŜu pojawiły się
cieplejsze kolory: brązowozłote cienie na powiekach, jasnobeŜowy podkład, brzoskwiniowy róŜ i
szminka w podobnym odcieniu. U Saksa ciemny kostium w drobne prąŜki został zastąpiony
Ŝakietem, który stanowił kombinację jedwabiu i płótna, narzuconym na jedwabną, morelową
suknię. Do całości została dobrana odpowiednia torebka - saszetka z zamszu.
Kelly stała przed wysokim lustrem i ze zdumieniem przypatrywała się swemu nowemu
wcieleniu. Nie stała się wprawdzie natychmiast pięknością, ale zmiana była oszałamiająca. Jej
mahoniowe włosy opadały pełnymi, gęstymi falami po obu stronach twarzy, która nie była juŜ
nijaka. Krój Ŝakietu i sukni, choć wciąŜ wyraźnie zaznaczony, nie kłuł w oczy, tkanina miękko
otulała sylwetkę. A kolory były niewątpliwie ... atrakcyjniejsze.
- Miałeś rację - zwróciła się do Hugh.
- Nieczęsto moŜna spotkać kobietę, która w tej materii przyzna rację męŜczyźnie - zauwaŜył, na
co ona roześmiała się i wykonała piruet przed lustrem. - Czy podobasz się teraz sobie? - zapytał.
- Tak - odpowiedziała, choć wydawało jej się to dziwne.
Komentarz okazał się łatwy do napisania, a zgranie go z taśmą jeszcze łatwiejsze.
Przesłuchanie przebiegło gładko. Poszło mi wspaniale, pomyślała Kelly. I miała rację. Po
tygodniu zaproponowano jej pracę. ZłoŜyła dwutygodniowe wymówienie w St. Luis i zabrała się
do pakowania walizek.
Tak zaczęła się jej przyjaźń z Hugh Towsendem. Nauczyła się polegać na jego opiniach i
instynkcie. Dzięki niemu poznała odpowiednich ludzi i nawiązała kontakty, niezbędne w mieście
takim jak Nowy Jork i w zawodzie, w którym istniała tak olbrzymia konkurencja.
Po raz drugi w Ŝyciu miała przyjaciela męŜczyznę, kogoś, z kim mogła dzielić marzenia, z kim
mogła szczerze porozmawiać, nawet jeŜeli nigdy nie zdobyła się na wyznanie mu bolesnych
tajemnic z przeszłości.
Kelner powrócił do stolika z butelką wina, zamówionego przez Hugh do kolacji. Wiele razy
Kelly obserwowała rytuał degustacji, ale za kaŜdym razem ceremoniał ten fascynował ją i bawił
równocześnie.
Na początek kelner zademonstrował butelkę etykietą do przodu, by Hugh mógł ją zobaczyć. Po
potakującym skinieniu głową, potwierdzającym, Ŝe marka jest zgodna z zamówieniem,
wyciągnął korek delikatnie i z wyraźnym namaszczeniem.
Nalał Hugh odrobinę, a zawiązana wokół szyjki butelki śnieŜnobiała serwetka nie pozwalała na
uronienie ani kropelki. Kelly patrzyła, jak Hugh unosi kieliszek trzymając go za podstawkę nóŜki
- palec wskazujący miał podwinięty pod dnem, a kciukiem przytrzymywał ją od góry. Był to styl
prawdziwego eksperta, technika, której Kelly nigdy nie udało się opanować. Na tle białego
obrusa Hugh oceniał głębię rubinowej czerwieni, która wypełniała kieliszek.
Zadowolony, uniósł szkło i zręcznym ruchem nadgarstka zawirował kieliszkiem, obserwując, jak
wino podnosi się i sączy po ściankach; w ten sposób oceniał lepkość płynu. Następnie uniósł
kieliszek wyŜej, przybliŜył swój orli nos i wdychał aromat, osławiony bukiet, o którym tyle
rozprawiano. Potem popróbował trunku; powolnym ruchem policzków zamieszał płyn w ustach,
by w końcu pozwolić mu spłynąć po języku do gardła. Wreszcie odstawił kieliszek i z aprobatą
skinął głową w kierunku kelnera.
- Wyborne - pochwalił.
Kelner podziękował mu ukłonem.
- MoŜe zostawić, by trochę pooddychało i rozlać dopiero za chwilę? Hugh przecząco pokręcił
głową.
- Proszę nalać od razu, niech się otworzy w kieliszku.
- Jak pan sobie Ŝyczy. - Kelner napełnił obydwie lampki, postawił butelkę na stole, ukłonił się raz
jeszcze i odszedł.
Hugh dotknął palcami stopki swego kieliszka i powiedział:
- "A gdy odejdę stąd, by stanąć przed Panem i wytłumaczyć się z mej rozpusty, powiem Mu: nie
pamiętam nazwy wioski, ani nawet imienia dziewczyny, ale wino, BoŜe, to był Chambertin!"
Hilaire Belloc - dodał.
- To nie było pochlebne, Hugh - zwróciła mu uwagą Kelly. Wyprostował się z uśmiechem.
- No to inny cytat: "Choć okrutna młodość zabiera miłość i róŜe, wiek pozostawia nam przyjaciół
i wino." Thomas Moore, jak sądzę.
- To juŜ lepiej - oświadczyła Kelly. - Choć wciąŜ twierdzę, Ŝe wykułeś na pamięć z Bartletta
wszystko, co dotyczy wina.
PołoŜył rękę na sercu w geście przysięgi:
- Do tego nigdy się nie przyznam.
- Zapewne - zgodziła się. Popatrzyła na butelkę. - Burgund. Co się stało z bordaux? Miało być
Margaux rocznik osiemdziesiąty.
- Co za wyśmienita pamięć. - Jego ciemna głowa nieznacznie pochyliła się z aprobatą. - Masz nie
tylko oko, ale i ucho. Myślałem o Margaux, ale uznałem, Ŝe Chambertin będzie lepsze do
pieczonej kaczki.
- W tej materii zdaję się na ciebie. - Kelly uśmiechnęła się, a potem westchnęła, odczuwając
nagły przypływ znuŜenia.
- Zmęczona?
Przytaknęła.
- To był długi dzień. Nie pamiętałam juŜ, Ŝe nagrywanie na Ŝywo w plenerze łączy się z takim
stresem i wysiłkiem. Ostatnie dwa lata spędziłam jako spikerka, czytałam wiadomości i robiłam
wywiady, czasami prowadziłam program o gwałtach, narkotykach i AIDS. - Przypomniała sobie
o pliku notatek i o ksiąŜce, które ciąŜyły jej na ramieniu, gdy opuszczała redakcję. - Naprawdę
powinnam pójść prosto do domu. Jutro mam wywiad z profesorem ekonomii, autorem mądrej
ksiąŜki i muszę się przygotować. Oprócz tego muszę jeszcze wypytać specjalistę od płuc i serca o
stan zdrowia Melchera.
- Dobrze, Ŝe wspomniałaś o tych wywiadach. Przypomniałem sobie właśnie, Ŝe Robert Mondavi
będzie obecny na aukcji win w przyszłym tygodniu.
- To wspaniale. - Aukcja na cele dobroczynne, która odbywała się zawsze w lipcu, była
ukochanym przedsięwzięciem Hugh. W tym roku poświęcił wiele energii na przekonanie jak
największej liczby winiarzy do wzięcia w niej udziału, i to tych najsławniejszych. W Kalifornii
niewiele nazwisk znaczyło tyle, co Robert Mondavi.
- Co więcej, zgodził się wystąpić w piątkowych Wiadomościach o piątej i rozpropagować
sobotnią imprezę - kontynuował Hugh.
- Doskonale. Muszę załatwić sobie z nim wywiad - powiedziała Kelly bez entuzjazmu.
- Zrobione - poinformował ją Hugh. - JuŜ się tym zająłem.
- Naprawdę?
- AleŜ tak. l przyjął teŜ moje zaproszenie na party w piątek wieczorem. Nie zapomniałaś chyba o
tym, Kelly?
- Zapisałam termin w kalendarzu i podkreśliłam na czerwono.
- Mam nadzieję, Ŝe przyjdziesz.
- Za nic nie przepuściłabym okazji spotkania osobistości, które tam będą, a poza tym, piątkowe
Wiadomości o piątej, to moja ostatnia robota z poprzednim zespołem. Jak skończę, będę chciała
trochę poszaleć.
- l rozpuścić włosy? - Spojrzał na błyszczący węzeł; kilka kosmyków rozsypało się po twarzy i
szyi. - Chciałbym to zobaczyć. Pracujesz za duŜo, a za mało się bawisz, Kelly.
- MoŜe i masz rację. - Skwitowała jego uwagę wzruszeniem ramion. _ Ale co mogę zrobić?
Staromodny, rodem z Iowa, etos pracy, wciąŜ daje o sobie znać: "Zbieraj siano, gdy słońce
świeci" - zaŜartowała i dodała: _ A zresztą, kto w tym zawodzie ma czas na odpoczynek?
Jej dni rzadko róŜniły się jeden od drugiego. Wstawała o siódmej, by na swoim telewizorze
złapać trzy poranne programy ogólnokrajowe i reportaŜ CNN na czwartym kanale, przejrzeć
poranne wydania "New York Times", "Wall Street Journal", "Washington Post" i "Daily News",
dostarczane pod drzwi. Trzy razy w tygodniu, o dziesiątej rano, udawała się do sali sportowej, by
tam z trenerem odbyć sesję pełną tortur; później następowała obowiązkowa godzina masaŜu.
O drugiej po południu była juŜ w swoim gabinecie. Załatwiała telefony i korespondencję,
przeglądała wiadomości dnia, przygotowując się do spotkania o trzeciej: z producentami,
redaktorami, reŜyserami, autorami scena";. riuszy, ich asystentami i, na końcu, z
współprowadzącym wiadomości. Potem wracała za biurko, by napisać swój tekst, a przed
programem o piątej czekało ją jeszcze jedno, juŜ ostateczne, spotkanie z zespołem. Ten sam
rytuał powtarzał się przed wiadomościami o jedenastej. Rzadko udawało jej się wrócić do
mieszkania przy Gramercy Park przed północą.
Pomiędzy tymi zajęciami musiała jeszcze mieć czas na lunch ze swoim agentem, na nie
zaplanowane wypady w teren, jak równieŜ na setki innych spotkań, którymi obarczano ją w
redakcji.
Raz w tygodniu najmowała sprzątaczkę, ale i tak miała w domu dość pracy: oddawanie ubrań do
pralni, drobne przepierki, zakupy Ŝywności, wypełnianie comiesięcznych rachunków, mycie
naczyń, wyrzucanie śmieci i wiele innych zajęć. .
Weekendy niezmiennie miała wypełnione zajęciami planowanymi na inne dni tygodnia. JeŜeli
udało jej się wyrwać dla siebie kilka godzin, zwykle wypełniała je zdobywaniem funduszy na
cele dobroczynne i staraniami, by zwrócić uwagę opinii publicznej na zaniedbywane i dręczone
dzieci; działalność ta była jej jedyną pasją, oczywiście poza pracą w telewizji.
Oprócz rzadkich spotkań z Hugh, Ŝycie towarzyskie właściwie dla niej nie istniało, co zresztą
niezbyt ją martwiło.
Pewnego razu weszła do studia i przyłapała kolegów na oŜywionej rozmowie o seksie. Seks i
sport były ulubionymi tematami wszystkich ekip, z którymi dotąd współpracowała.
- Hej, Kelly, chodź, opowiedz nam o swoich przygodach - nalegał, przy wtórze zachęcających
okrzyków pozostałych, technik oświetlenia, Andy Grabowski.
Jeśli liczyli, Ŝe się zaczerwieni, to się pomylili. Rzuciła im karcące spojrzenie i z udaną naganą
powiedziała:
- śartujecie chyba, moim jedynym zwyczajem seksualnym jest abstynencja.
Roześmieli się, lecz ona mówiła prawdę.
- Powinnaś przeznaczyć więcej czasu na rozrywkę, Kelly - stwierdził Hugh.
- l to mówi człowiek, który bez zmruŜenia oka zaplanował mi słuŜbowe spotkanie na mój
pierwszy wolny od miesięcy poniedziałek.
- No cóŜ, musimy zrobić ten show, wybrać rozmówców, zaplanować przyszłość.
- Doskonale rozumiem. Czasami wydaje mi się zupełnie nierealne, Ŝe naprawdę będę robić Ludzi
i miejsca. Byłam pewna, Ŝe program dostanie się Lindzie James.
- Wiele osób podzielało twoje przekonanie.
- I nie bez przyczyny. - Kelly wzięła ręce ze stołu, Ŝeby zrobić miejsce
na talerz, bo kelner nadchodził z zamówionymi daniami. - Gdy Linda została korespondentką
NBC z Zachodniego WybrzeŜa, obiecywali jej podobno, Ŝe zorganizują dla niej supermagazyn
wiadomości.
- Plany się zmieniają - powiedział Hugh i skinieniem głowy podziękował dyskretnie
wycofującemu się kelnerowi.
- N a to wygląda.
- Na cześć twojej historii, która przyćmiła wszystkie inne wydarzenia.- Podniósł kieliszek w
toaście.
Kelly uniosła lampkę, uwaŜając, by trzymać ją w sposób zgodny z wymogami etykiety.
- I na cześć programu Ludzie i miejsca - dodała.
Stuknęli się kieliszkami. Hugh, jak to miał w zwyczaju, delektował się winem przez dłuŜszą
chwilę, po czym z aprobatą skinął głową.
- Ustało się i nabrało wspaniałego, łagodnego smaku.
- Czy obrazisz się na mnie, jeŜeli powiem, Ŝe jest bardzo dobre? - zapytała z łobuzerskim
uśmiechem.
- Proszę, nie ... - Udał, Ŝe wstrząsa nim dreszcz. - MoŜesz powiedzieć, Ŝe leŜakowało
wystarczająco długo, jest wspaniałe, o cudownym bukiecie, doskonale wyklarowane, ale nigdy,
przenigdy, nie nazywaj go bardzo dobrym.
- No to teraz juŜ wiem - powiedziała z uśmiechem Kelly. Przełknęła kęs kurczaka i powróciła do
poprzedniego tematu: - Ciekawa jestem, Hugh, jakich wpływów uŜyłeś, by załatwić mi tę posadę.
- Nie zrobiłem nic więcej oprócz zwrócenia uwagi kogo trzeba na ciebie.
Reszty dokonał twój udany występ w programie Dzisiaj gdy zastępowałaś Katie Couric podczas
jej urlopu macierzyńskiego. Chyba wiesz, Ŝe gdy program z tobą szedł trzeci raz, oglądalność
wzrosła o prawie pół punktu. I na pewno nie było to zasługą zaproszonych gości; dobór był dość
przypadkowy.
- Rzeczywiście nie najlepszy - przyznała, wznosząc wzrok ku górze na samo wspomnienie. - A
wiesz, miałam nadzieję, Ŝe mój występ w Dzisiaj umoŜliwi mi zdobycie posady korespondenta
wiadomości ogólnokrajowych. Ale Ŝeby od razu supernowoczesny show? O tym nawet nie
śmiałam marzyć, chociaŜ wiedziałam, Ŝe robisz właśnie coś takiego. - Kelly odłoŜyła widelec. -
Ale serio, Hugh, dlaczego wybrano mnie, przecieŜ Linda James ma większe doświadczenie, a jej
twarz jest juŜ widzom znana.
- UwaŜaj - skarcił ją. - Zdradzasz się z brakiem pewności siebie. Wiedział, Ŝe w tym środowisku
było niewiele osób, które nie byłyby kłębkiem nerwów. Jednak w przypadku Kelly kompleks
niŜszości zauwaŜył od razu. Przed światem wykreowała obraz osoby spokojnej, na luzie, nie
mającej nic wspólnego z tą spiętą, zorganizowaną, ambitną kobietą, której rzadko zdarzało się
spać dłuŜej niŜ sześć godzin na dobę i która Ŝyła w nieustannej pogoni za sukcesem, uznaniem i
odrobiną ciepła, choć doskonale ukrywała te potrzeby pod maską obojętności.
Uśmiechnęła się i uniosła kieliszek, lekko nim kołysząc.
- Bądź więc dla mnie miły i chwal mnie choć trochę dzisiejszego wieczoru.
- JuŜ się robi. - Cenił sobie te chwile całkowitej, obopólnej szczerości. ¬Program masz
poprowadzić tak, aby w lekkiej formie przekazać powaŜniejsze treści, pokazać interesujących
ludzi i interesujące miejsca. Opinia, Ŝe Linda zadaje niewygodne i dociekliwe pytania, obróciła
się przeciwko niej. Ty osiągasz te same rezultaty, goście odpowiadają szczerze, chociaŜ nie
przypierasz ich do muru. A poza tym jesteś nową twarzą, i o to właśnie chodziło szefom.
- Nie rozczaruję ich. - Jej słowa zabrzmiały prawie jak przysięga. Hugh skrył uśmiech i
obserwował ją spod oka. "HoŜa" było ostatnim określeniem, jakiego by uŜył, gdyby przyszło mu
ją opisać, Miała twarz szczerą, wzbudzającą zaufanie, ale nie było w niej nic pospolitego.
Przypominała raczej młodą matkę naturę z czerwienią zachodzącego słońca we włosach i zielenią
trawy w oczach. Im dłuŜej Hugh o tym myślał, tym bardziej porównanie to przypadało mu do
gustu.
- Mam pomysł na show, który mogłabyś poprowadzić. - Kelly wydziobała widelcem zieloną
fasolkę spośród innych warzyw sałatki. - Zaprezentowanie sylwetki Harry'ego Connicka Juniora,
piosenkarza, który śpiewa stare piosenki Cole' a Portera i te z okresu Big Bandu, moŜe okazać się
interesujące. Gość staje się ostatnio bardzo modny ...
Słuchał, jak Kelly wyłuszcza swoje pomysły związane z tym programem, ale bardziej zwracał
uwagę na tembr jej głosu niŜ słowa. Nieraz wyobraŜał sobie, jak byłoby przyjemnie, gdyby ten
głos szeptał mu do ucha czułe słówka.
podczas kilku pierwszych miesięcy znajomości zabierał ją na randki z zamiarem przeŜycia
kolejnej przygody. Gdy z początku nie bardzo mu z nią szło, nie przejmował się tym. Jako
Brytyjczyk wiedział, Ŝe polowanie ma z reguły więcej uroku, niŜ moment dopadnięcia
zwierzyny.
Pewnego wieczoru zdecydował się spróbować szczęścia, ale Kelly po-
wstrzymała go, powiedziała po prostu i we właściwym momencie "nie" i zupełnie naturalnie
wycofała się poza zasięg jego ramion.
_ Choć bardzo cię lubię, Hugh, nie chcę pakować się z tobą w intymne układy. Kochanków mogę
mieć, ilu zechcę, natomiast o przyjaciela jest znacznie trudniej. Poza tym, romans między nami
byłby nieco w złym guście, nie
Daily Janet Splątana winorośl 1 Wóz transmisyjny z napisem "Wiadomości o czwartej", naleŜący do lokalnej stacji NBC w Nowym Jorku, stał zaparkowany w pobliŜu Playmates Arch w Central Parku. WzdłuŜ alei krzątała się ekipa, przygotowująca się do kręcenia materiału do audycji Na gorąco o piątej. StraŜ parkowa ustawiła przenośne bariery, za którymi, w spiekocie sierpniowego popołudnia, tłoczył się tłum gapiów. Kelly Douglas wyszła z klimatyzowanego wnętrza wozu i usłyszała staromodne dźwięki katarynkowej muzyki dobiegające od strony parkowej karuzeli, które górowały nad monotonnym pomrukiem generatora umieszczonego w furgonetce. Od prawie dwóch lat Kelly była filarem ekipy wieczornych wiadomości KNBC. Czekała teraz jak zwykle w pełnej gotowości - z nienagannym makijaŜem i włosami splecionymi we francuski warkocz. - Cześć Kelly! - Właśnie nadchodził Eddy Michels, jeden z techników. Przystanął na chwilę i jęknął: - Ludzie, ale tu gorąco! - Otarł spocony policzek rękawem podkoszulka. - Będzie chyba ze trzydzieści pięć stopni w cieniu. - Jeśli nie więcej - zgodziła się Kelly. - Witaj w Nowym Jorku, w letniej saunie pani natury. - Ładnie powiedziane. - JuŜ miał odejść, ale jeszcze się odwrócił. ¬Chciałem ci powiedzieć, Ŝe twój wywiad z tą Blaine był fantastyczny. Ale się wiła i jąkała, kiedy czarno na białym, punkt po punkcie, wyłapywałaś wszystkie rozbieŜności w jej raporcie. Tylko na końcu niepotrzebnie jej odpuściłaś. Kelly uśmiechnęła się wyrozumiale. - W Iowa nauczyłam się, Ŝe nie naleŜy przypierać do muru przeciwnika, który wystrzelał juŜ całą amunicję. Zwłaszcza jeŜeli ma ustosunkowanych przyjaciół. - Chyba masz rację - przyznał chichocząc. - Pewnie, Ŝe mam - powiedziała z przekonaniem, uśmiechając się szeroko. - Robienie z kogoś głupka to najprostsza droga do znalezienia sobie wroga na resztę Ŝycia. - Pewnie tego teŜ się nauczyłaś, jak dorastałaś w Iowa - zaŜartował. - A Ŝebyś wiedział - odpowiedziała z udawaną powagą. Roześmiali się i ruszyli w stronę ekipy, niestrudzenie rozmieszczającej sprzęt wzdłuŜ alejki, która prowadziła do wesołego miasteczka. Gdy Kelly podeszła bliŜej, rozpoznano ją, i zza gromady gapiów rozległ się męski głos: - Cześć Kelly, nie boisz się przychodzić tu, do Central Parku? - Nie, kiedy jestem z tobą - odparowała i uśmiechnęła się, z zawodowego nawyku przeszukując spojrzeniem tłum, w nadziei, Ŝe dostrzeŜe autora słów. W duŜej odległości od pozostałych gapiów stał, zwrócony do niej bokiem, starszy męŜczyzna; ciemne włosy przyprószyła mu siwizna. Miał na sobie koszulę w kratę i wyblakłe zielone spodnie do gry w golfa, z ostro zaprasowanymi kantami. To ubranie, ten pewny siebie grymas wokół ust. Kelly poczuła ogarniający ją chłód. Stała jak sparaliŜowana, a pod powiekami zamigotały obrazy - twarda pięść na jej twarzy i eksplodujące fajerwerki piekącego bólu; poczuła brutalne szarpnięcie, stęchły oddech cuchnący oparami whisky, usłyszała jęk, który nigdy nie wydobył się z jej ust, i przeraŜony łkający głos: "Nie bij mnie, tatusiu. Nie bij"; wreszcie wściekły potok przekleństw, smak i zapach krwi. Zamarła w bezruchu, z głową pełną gorączkowych myśli. Jak ją odnalazł? Jak to moŜliwe, po
tylu latach? Stworzyła sobie nowe Ŝycie. Ludzie lubią ją, szanują. O BoŜe, nie moŜe pozwolić, by znów wszystko zrujnował. By znów ją skrzywdził. Co to, to nie. - , co się stało? - odezwał się ktoś obok. - Jesteś blada, jakbyś zobaczyła ducha. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nie była w stanie oderwać wzroku od męŜczyzny, który teraz się odwrócił. Nareszcie zobaczyła go dokładnie. To nie był on! Ogarnęła ją fala ulgi. Wreszcie zauwaŜyła stojącą przed nią asystentkę reŜysera. - To przez ten upał - skłamała. W maskowaniu się była specjalistką. -Nic mi nie będzie - powiedziała. Asystentka, widząc nabierającą kolorów twarz Kelly, uspokoiła się i skinęła głową. - Jest tu Patty Skimming z zoo w Central Parku. Pomyślałam, Ŝe moŜe chciałabyś się z nią zobaczyć, zanim będziesz na wizji. - Jasne. –Kelly raz jeszcze spojrzała na męŜczyznę, by nabrać przekonania, Ŝe to nie on. On z pewnością jest wciąŜ w Kalifornii. W Napa Valley. Jest bezpieczna. Nie musi się niczym martwić, absolutnie niczym. Winnica smaŜyła się w skwarze sierpniowego słońca. Winorośle, rozciągnięte w pedantycznych rzędach na poszarpanym zboczu góry, zatapiały korzenie głęboko w skalistej glebie, wysysając wilgoć i charakterystyczny smak gruntu. Ziemia była tu uboga, niezdolna do wyŜywienia jakiejkolwiek innej rośliny uprawnej, a jednak z owoców zrodzonych w tej winnicy pochodziło jedno z najlepszych win w całej Napa Valley - niektórzy twierdzili, Ŝe na całym świecie. Wino Rutledge, produkowane z winogron Rutledge, dojrzewających w Rutledge Estate. Brązowy dŜip z inicjałami wytwórni win Rutledge wymalowanymi na drzwiach odpoczywał na skraju winnicy, zaparkowany na trawiastym poboczu zakurzonej drogi. Właśnie wracał nim Sam Rutledge. Szedł powoli, zatrzymując się tu i ówdzie pomiędzy winoroślami, Ŝeby popróbować smaku dojrzewających gron. Trzydzieści sześć lat wyryło się głębokimi liniami wokół ust i w kącikach oczu, ale wiek nie starł plamek piegów, ledwo widocznych pod ciemną opalenizną szerokiej, męskiej twarzy. Ubrany był w brązowe luźne spodnie i niebieską koszulę z samodziału, z podwiniętymi mankietami odsłaniającymi muskularne przedramiona. Rondo starego, spłowiałego brązowego kapelusza, podobnego do tych, jakie noszono w latach czterdziestych, osłaniało mu oczy Przed jarzącym słońcem. Powoli zbliŜając się do końca rzędu winorośli, do miejsca, gdzie stał zaparkowany dŜip, Sam Rutledge zatrzymał się, pochylił i nabrał w dłoń garść piasku zmieszanego z kamykami. Ta ziemia, jak i rosnąca na niej winorośl, była własnością Rutledge, stanowiła centrum jego Ŝycia; chciał, Ŝeby tak na zawsze pozostało. W ciąŜ z dłonią pełną pyłu uniósł głowę i odwrócił się, by popatrzeć na wąską dolinę, poprzecinaną winną latoroślą. Ku zachodowi rozciągały się malownicze kaniony i ostre grzbiety Myacamas Mountains, a bliźniaczy nadbrzeŜny łańcuch gór zamykał dolinę od wschodu. Głęboka zieleń drzew iglastych i dębów pokrywała górskie zbocza, ostro odbijając od poŜółkłych, spalonych słońcem pastwisk. Zaokrąglony szczyt góry St. Helena wznosił się u wejścia doliny, dominując nad horyzontem od północy. WyŜej rozpościerał się juŜ tylko łuk błękitnego baldachimu bezchmurnego nieba. Pod nimi leŜała kraina krótkotrwałych deszczy i bezlitosnego słońca, chłodzących mgieł znad Pacyfiku i piekącego upału, skał, wulkanicznego popiołu, śladów Ŝyjących tu niegdyś morskich organizmów. Samowi ziemia ta wydawała się nie zamierającym ani na moment tyglem przyrody. Ścisnął palcami grudki skalnego pyłu, zacisnął mocno dłoń, by po chwili rozluźnić ją i wysypać zawartość na ziemię. Gdy otrzepywał ręce z kurzu, usłyszał odgłos nadjeŜdŜającego pojazdu.
Zastanowiło go, kto mógł zostawić otwartą bramę. Rutledge Estate nie było dostępne dla kaŜdego. Do winnicy przyjeŜdŜały wprawdzie wycieczki, ale tylko w umówionym z góry terminie, a tok prac polowych nieczęsto na to pozwalał. Najwyraźniej nadjeŜdŜał jakiś samochód. Po chwili zza zakrętu wyłonił się zielono-biały buick Le Sabre, wzbijając za sobą gęstą chmurę kurzu. Stukot rozklekotanego silnika wdarł się w ciszę winnicy. Sam rozpoznał ten dziesięcioletni wóz, zanim jeszcze dojrzał na jego drzwiach napis WINNICA REBEKI. W .całej dolinie był tylko jeden taki gruchot i naleŜał do Lena Dougherty'ego, właściciela dziesięciu akrów ziemi zwanych Winnicą Rebeki. Gdy Sam widział ostatnio tę działkę, przypominała dŜunglę. Nie zdziwił się. Len Dougherty tylko pozował na plantatora, jego prawdziwą pasją były picie, awantury i pospolite rozrywki. Sam nie miał dla tego człowieka zrozumienia ani nie współczuł mu z powodu finansowych tarapatów, w jakich ostatnio się znalazł, i takie teŜ uczucia malowały się na jego twarzy, gdy buick zahamował z piskiem. Kłąb kurzu otoczył wóz, by po chwili na niego opaść. - Gdzie ona jest? - Len Dougherty wychylił głowę przez okno, a jego mocno pomarszczoną twarz wykrzywiła złość. - Do diabła, gdzie ona jest? - Przypuszczam, Ŝe chodzi ci o Katherine. - Od wielu lat Sam przywykł nazywać swoją babkę po imieniu. Kiedy podchodził do dŜipa, nawet nie musiał zgadywać, dlaczego Dougherty chce się z nią zobaczyć. Niewątpliwie doręczono mu pismo sądowe dotyczące zastawionej posiadłości. . - Świetnie wiesz, o kogo mi chodzi - warknął Len, mruŜąc oczy. - I powiem ci to samo, co jej. Nie zabierzecie mi ziemi. - Odwrócił wzrok, bo jak zwykle nie potrafił zbyt długo wytrzymać czyjegoś spojrzenia. - Ta winnica naleŜy do mnie. Nie macie prawa jej zabrać. - KaŜdy prawnik w okręgu powie ci, jak się sprawy mają, Dougherty -odparł spokojnie Sam. - PoŜyczyłeś od nas pieniądze pod zastaw swojej ziemi. A teraz nie płacisz na czas, więc zabieramy ci ją. To całkiem proste i legalne. - Chyba legalna kradzieŜ - odparował Dougherty. Mocno nacisnął na gaz. Łyse opony wzbiły w powietrze Ŝwir i kurz, zanim koła złapały przyczepność i wóz odjechał. Sam spoglądał na wzbijany przez samochód pył, dopóki pojazd Dougherty' ego nie zniknął za wzniesieniem, wtedy zsunął kapelusz na tył głowy i przeczesał palcami gęste włosy. Spodziewał się, Ŝe reakcją Dougherty'ego na wiadomość z sądu będzie wściekłość i święte oburzenie, ale zadaniem Sama jedynym powodem do oburzenia było to, w jaki sposób Dougherty zaniedbuje ziemię i doprowadza ją do ruiny. Ta dziesięciometrowa działka była kiedyś własnością Rutledge'ów. Potem, jakieś sześćdziesiąt lat temu, ojciec Dougherty'ego zginął w tragicznym wypadku w wytwórni win, zostawiając cięŜarną Ŝonę bez domu i środków do Ŝycia. Katherine, z litości i poczucia obowiązku, podarowała wdowie mały dom i otaczające go dziesięć akrów winnicy, połoŜone na terenie Rutledge Estate. Sam uwaŜał, Ŝe juŜ najwyŜszy czas, by ziemia ta powróciła do reszty majątku. Zsunął kapelusz z czoła i popatrzył na słońce. - O tej porze dnia znajdzie Katherine w wytwórni win. Będzie z nią stary Claude. Sam wsiadł do dŜipa, ulokował z trudem na przednim siedzeniu swoje długie ciało - dwa metry i dwanaście centymetrów - i odjechał w tym samym kierunku co Dougherty, ale bynajmniej nie z myślą, by pośpieszyć babce na ratunek. Nawet w wieku dziewięćdziesięciu lat Katherine Rutledge była w stanie doskonale poradzić sobie z Lenem Doughertym czy z kimkolwiek innym. Kępa drzew mandrony, o korze koloru cynamonu, ocieniała piaszczysty dziedziniec przed
winiarnią Rutledge Estate. Masywny trzypiętrowy budynek z wypłowiałej cegły zbudowano przed przeszło stu laty, a kopuła wieńcząca dach była jedynym elementem zdobiącym surową bryłę budowli. Główne wejście chroniły cięŜkie podwójne drzwi z drewna, których jedno skrzydło stało otworem. Właśnie przez nie wyszła Katherine Rutledge, opierając się przy kaŜdym kroku na hebanowej lasce ze srebrną rączką. Była kobietą drobną, waŜącą nie więcej niŜ czterdzieści pięć kilogramów. Jak zawsze trzymała się prosto - niektórzy twierdzili, Ŝe ma kręgosłup ze stali. Czas pokrył czerń jej włosów nieskazitelną bielą• Gdy była młodą męŜatką, upinała je w modny w tamtych czasach kok. Teraz układała je zgodnie z obowiązującą modą w miękkie fale, które okalały twarz o cerze, pomimo upływu lat, zaskakująco gładkiej. Rysy twarzy mogły kaŜdego wprowadzić w błąd _ sprawiały wraŜenie delikatnych, prawie kruchych. Dopiero wyraz oczu oddawał prawdziwy charakter Katherine - ich błękitna głębia tchnęła siłą, która mogła powstać jedynie jako melanŜ inteligencji i determinacji. Obok niej stanął Claude Broussard. Francuz z pochodzenia, młodszy od Katherine o piętnaście lat; odkąd skończyła się prohibicja, zarządzał piwnicami w Rutledge Estate. Był męŜczyzną krępym, o potęŜnej klatce piersiowej, z mocarnymi ramionami i olbrzymimi dłońmi. Z wiekiem nieco się roztył, czupryna mocno mu posiwiała, ale chód, tak jak u Katherine, pozostał pewny, a jego legendarna siła wydawała się niezniszczalna. Choćby ostatniej zimy _ gdy baryłka wina stoczyła się z palety przy maszynie korkującej, robotnicy patrzyli z podziwem, jak Claude zarzucił stulitrową beczkę na ramię i osadził z powrotem na miejscu. - Dziś rano pojawił się w winiarni niejaki Ferguson - poinformował Katherine. - Kupił winnicę Coopera i chce nam sprzedać swoje winogrona. - CóŜ za nonsens - odpowiedziała bez wahania; w jej głosie wciąŜ jeszcze pobrzmiewał akcent ekskluzywnej europejskiej szkoły. _ Jak moglibyśmy kupić jego winogrona, jeŜeli nic o nich nie wiemy. Sama sadziłam kaŜdą winorośl w tym majątku, doglądałam jej, patrzyłam jak rośnie, jak dojrzewa. Wino Rutledge wytwarza się tylko z winogron Rutledge. JeŜeli ten człowiek przyjdzie jeszcze raz, powtórz mu to. W pełni podzielający jej zdanie Claude Broussard skinął głową. - Jak pani sobie Ŝyczy, madame. Zawsze tak się do niej zwracał, od pierwszego spotkania we Francji, gdy był jeszcze chłopcem. Nigdy pani Rutledge. Z pewnością nigdy Katherine. Dla niego zawsze była madame, i nikt od wielu lat nie mówił o niej inaczej. Często zdarzało się, Ŝe ludzie z branŜy nazywali wino z etykietą Rutledge Estate winem Madame. Przez pierwsze dziesięć lat po zniesieniu prohibicji mówiono tak z drwiną, aby wykpić wysiłki Katherine usiłującej rywalizować ze wspaniałym bordeaux z Francji. Kiedy jednak podczas testów ślepej próby jej wina zaczęły wygrywać z trunkami ze słynnych chateaux, słowo to zaczęto wymawiać z szacunkiem, a nawet częściej jeszcze, z zawiścią. Niemałą część zasług naleŜało przypisać jemu, maitre de chai, mistrzowi piwnic. Gdy pomyślał o tym, wyŜej uniósł głowę. Ale jego zadowolona mina zrzedła, gdy na dziedziniec wjechał pędem stary buick i zatrzymał się, strzelając spalinami z rury wydechowej. Delikatna warstwa kurzu pokrywała wypolerowaną karoserię wiekowego samochodu, przygaszając nieco jej blask. Claude rzucił Katherine zaniepokojone spojrzenie. Na widok Lena Dougherty'ego wysiadającego z samochodu na jej twarzy pojawił się niesmak, jednak szybko opanowała się i kiedy podchodził do niej, twarz jej znowu była bez wyrazu. Obrzuciła spojrzeniem siwiejące włosy i pobruŜdŜoną twarz nadchodzącego męŜczyzny, jego oliwkowozielone spodnie z ostrymi kantami, mocno wykrochmaloną koszulę w pasy. Nawet
teraz Len Dougherty starał się trzymać fason. Zatrzymał się tuŜ przed nią i powiedział: - Nie moŜesz tego zrobić. - Nie poŜałował Aqua Velve, obficie skrapiając nią policzki, ale nie zdołał zabić cięŜkiego odoru wypitej whisky. - Nie moŜesz mi zabrać winnicy. To moja ziemia, naleŜy do mnie. - JeŜeli pan, panie Dougherty, chce uniewaŜnić moje roszczenia wobec pańskiej własności, wystarczy tylko spłacić dług, i ziemia jest pana _ poinformowała go Katherine. - Ale to ponad trzydzieści pięć tysięcy dolarów! - Dougherty odwrócił wzrok, oczy mu zwilgotniały, ręce zaczęły się trząść. - Nie zdołam zebrać aŜ tyle przed końcem października. Potrzebuję więcej czasu. - W jego proteście zadźwięczał dobrze jej znany, jękliwy ton. - Niełatwo mi było. Odkąd utraciłem Ŝonę ... - Umarła przeszło dwadzieścia lat temu. - Głos Katherine zabrzmiał jak dźwięk kryształu, wystarczająco ostro, by ciąć nim kości, gdyby zaszła taka potrzeba. - Za często to wykorzystywałeś. Nie oczekuj, Ŝe dzięki niej jeszcze cokolwiek uzyskasz. Rumieniec pokrył na chwilę niezdrową bladość jego cery. - Ale z ciebie zimna i bezlitosna suka. Nic dziwnego, Ŝe Gil cię nienawidzi. Uderzył celnie - szybko i ostro. Poczuła ten rodzaj bólu, jaki moŜe poczuć tylko matka, gdy nienawidzi jej własne dziecko. Ból, który z biegiem lat nic a nic nie słabnie, a raczej narasta; podobnie jak pogłębia się nienawiść Gilberta do niej. Nie mogąc zaprzeczyć słowom Dougherty'ego, Katherine zesztywniała i wyprostowała się jeszcze bardziej. - Moje stosunki z Gilbertem nie są sprawą, o której chciałabym z panem rozmawiać, panie Dougherty. Zarobił punkt i wiedział o tym. - Musi ci bardzo doskwierać, Ŝe jego winnice w niczym nie ustępują Rutledge Estate. Kto wie, moŜe juŜ za parę lat Cloisters was przerośnie. Brązowy dŜip wjechał na dziedziniec i zaparkował w cieniu drzew mandrony. Kątem oka Katherine dostrzegła, jak jej wnuk, Sam Rutledge, wysiada z wozu. - Nie rozumiem, po co porusza pan ten temat, panie Dougherty. - Podniesioną laską wskazała na papiery, które trzymał w ręce. - Doręczono panu wezwanie. Albo zwróci pan całą kwotę, albo straci winnicę. Wybór naleŜy do pana. - Niech cię szlag - przeklął z goryczą. - Myślisz, Ŝe mnie pokonałaś, co? Ale jeszcze zobaczysz. Zanim ci pozwolę tknąć moją ziemię, spalę wszystko. - Zrób to, a zaoszczędzimy na buldoŜerze, który by musiał oczyścić pole - wtrącił się Sam, po czym zwrócił się do Katherine - Zeszłej soboty latałem nad nią Cubem. - Był to stary, dwuosobowy dwupłatowiec. Został naprawiony przez Sama dwa lata temu. - Z powietrza widać było doskonale, jak Dougherty zapuścił winnicę. To dŜungla chwastów, winorośli i rozmaitych krzaków. - CóŜ mogę na to poradzić? - odpowiedział Dougherty i natychmiast zaczął się tłumaczyć - Ostatnio podupadłem na zdrowiu. - Wynoś się - rzuciła ostro Katherine, mierząc Dougherty'ego lodowatym wzrokiem. - Zmęczyło mnie twoje nieustanne biadolenie; jestem za stara, Ŝeby marnować cenny czas na wysłuchiwanie bzdur. - Zwróciła się do Sama - Zabierz mnie do domu, Jonathanie. Odruchowo nazwała Sama imieniem ojca, lecz on jej nie poprawiał. Jego ojciec umarł dwadzieścia kilka lat temu, Sam był wtedy czternastoletnim chłopcem. Od tamtego czasu Katherine zdarzała się nieraz, Ŝe zwracała się do niego imieniem Jonathan i z biegiem lat Sam przywykł do tego.
Odprowadził babkę da dŜipa, pomógł jej usiąść na miejscu dla pasaŜera i przeszedł na drugą stronę wozu. Kiedy siadał za kierownicą, usłyszał, jak wzdycha zniecierpliwiona. - Myślisz o Daughertym? - rzucił spokojnie patrząc na nią spad oka. Ostra skręcił i skierował samochód w stronę podjazdu .ocienionego drzewami. - Mam przeczucie, Ŝe będziemy mieli z tym człowiekiem jeszcze nieliche kłopoty. - Dougherty mnie nie obchodzi. Nic nie maŜe zrobić. Jej suchy tan świadczył, Ŝe sprawę uznała za zakończoną; nie będzie więcej rozmów na ten temat. Potrafiła zamykać się na róŜne kwestie, uczucia i ludzi. W taki właśnie sposób wykluczyła ze swego Ŝycia wuja Gilberta, pomyślał Sam, wjeŜdŜając w wąską aleję. W czasie gdy doszło do zerwania, Sam przebywał w szkolnym internacie. W dolinie aŜ huczała ad róŜnych wersji tego wydarzenia, spekulowano na temat niezliczonej ilości domniemanych przyczyn ich rozstania, ale Ŝadna nie wydawała się prawdopodobna. Ojciec nigdy nie rozmawiał z nim na ten temat, a i Katherine nie wspomniała a tym ani słowem. Wkrótce zresztą, za pośrednictwem prawników, wykupiła wszystkie udziały Gilberta w rodzinnym majątku. Gil za otrzymane pieniądze nabył .opuszczane winnice, połoŜone nie dalej niŜ .osiem kilometrów ad Rutledge Estate. Zbudował wytwórnię win, wyglądem przypominającą klasztor, nadając jej nazwę The Cloisters. Lansując wina o takiej właśnie nazwie .odniósł sukces i rozpoczął zaciekłą rywalizację z matką. Niejednokrotnie Sam był świadkiem spotkań tych dwojga w czasie winnych targów. Nikt .obcy patrząc na nich nie podejrzewałby, Ŝe ta matka i syn, na dodatek mocno skłóceni. Nigdy nie demonstrowali wzajemnej niechęci, a Katherine traktowała Gilberta jak kaŜdego winiarza, którego znała z widzenia na tyle, by skinąć mu głową. Nie uznawała .osiągnięć Gila, ale rywalizacja trwała i nikt w ta ani przez chwilę nie wątpił. - Dziś rano rozmawiałam z Emilem - powiedziała Katherine. Baran Emile Fougere był właścicielem Chateau Nair ze słynnego regionu Medac. W przyszłym tygodniu będzie na aukcji win w Nowym Jorku. Umówiliśmy się tam na spotkanie. Gdy to mówiła, jej dłoń zacisnęła się na rzeźbionej rączce laski. Konieczność uŜywania laski po upadku, który spowodował bolesne stłuczenie biodra i uda .oraz unieruchomił ją na dwa tygodnie, przypominała Katherine a zbliŜającej się nieuchronnie śmierci. W czasie który jej jeszcze pozostał, chciała zabezpieczyć przyszłość Rutledge Estate. Choć przyznawała się da tego z bólem, miała wątpliwości, czy pa jej śmierci wnuk będzie umiał kultywować rodzinną tradycję. Rzuciła w jego kierunku taksujące spojrzenie. Sam odziedziczył po ojcu krzepę, był wysoki i mocno zbudowany. W jasnobrązowych oczach czaił się chłód, a surowe rysy twarzy świadczyły o zdecydowaniu i stanowczości. Jednak nie okazywał dumy z win, które nosiły nazwę Rutledge Estate. A przecieŜ bez dumy nie ma pasji, zaś bez pasji winiarza; wino staje się wtedy zaledwie towarem. W tych okolicznościach nie miała wyjścia, musiała poszukać kogoś odpowiedniego spoza rodziny. Ostatniej wiosny skontaktowała się z obecnym baronem Chiiteau Noir i zaproponowała mu układ, który połączyłby wysiłki obydwu rodzin w produkowaniu wspaniałego wina w Rutledge Estate. W zasadzie umowa zostałaby juŜ zawarta, gdyby Gil nie pojawił się na scenie, proponując baronowi podobny układ. Katherine była pewna, Ŝe zrobił to, by wyprowadzić ją z równowagi. _ Oczywiście pojedziesz ze mną do Nowego Jorku - zwróciła się do Sama, gdy zatrzymał dŜipa przed domem. _ Naturalnie. - Obszedł samochód i pomógł jej wysiąść. Katherine odwróciła się w stronę domu, przyglądając mu się przez chwilę• Tę imponującą
budowlę wzniósł, jakieś dwadzieścia lat przed końcem wieku, dziadek jej nieŜyjącego męŜa. Stylizowana na wielkie francuskie chateaux, miała dwa i pół piętra wysokości. Surową linię ścian z wiekowej, czerwonej cegły, łagodziły pnące się po nich pędy dzikiego wina. Liczne kominy urozmaicały stromy dach, okna zdobiła mozaika wąskich szyb z ołowiawego szkła. Całość współgrała z majętnością wielu pokoleń właścicieli. Drzwi wejściowe z cięŜkiego, honduraskiego mahoniu otworzyły się i na progu stanęła gospodyni, pani Vargas, gotowa na kaŜde skinienie. Miała na sobie wykrochmaloną czarną suknię, siwe włosy upięła w koczek. _ Ten człowiek, Dougherty, był tu i dama gał się widzenia z panią - powiedziała prychając pogardliwie, co jasno określało jej opinię a podobnym Ŝądaniu. _ Poszedł, gdy mu oznajmiłam, Ŝe nie ma pani w domu. Katherine nieznacznie skinęła głową i ruszyła z Samem w kierunku mar- murowych schodów. _ Niech Han-Li przygotuje herbatę i poda ją na tarasie - poleciła, a potem spojrzała na Sama. - Przyłączysz się do mnie? _ Nie mogę, muszę jeszcze załatwić pewną sprawę. - W przeciwieństwie do Katherine nie był zbyt skory do zlekcewaŜenia Lena Dougherty'ego. Na trzeźwo ten człowiek nie stanowił zagroŜenia, ale znany był ze swej gwałtowności, gdy się upił. Wtedy swoją agresję łatwa mógł skierować przeciwka ludziom albo ich mieniu. Sam zamierzał dopilnować, by obiektem niepoczytalnych działań Lena nie stała się posiadłość Rutledge. Im bliŜej centrum St. Helena, tym ruch był większy. Tutejsza Main Street, jakby Ŝywcem przeniesiona z pocztówki, składała się z budynków wzniesionych na przełomie wieków z kamienia i cegły, zajmowanych obecnie przez liczne butiki i modne restauracje. Toyota, z rejestracją Oregonu, wyjechała niespodziewanie z parkingu, zajeŜdŜając drogę buickowi Lena Dougherty'ego. Klnąc nacisnął hamulec i zatrąbił. - Cholerni turyści, pełno ich jak much - zamruczał. - Wydaje się im, Ŝe wszystko do nich naleŜy, zupełnie jak tym Rutledge'om. Myśl o nich uparcie powracała, napełniając mu usta gorzkim smakiem strachu, aŜ poczuł desperacką potrzebę napicia się. Z ulgą dojrzał napis "Miller Beer" na oknie rozpadającego się budynku z cegły. Wypłowiałe litery nad drzwiami informowały, Ŝe jest to "Ye Olde Tavem", ale miejscowi, którzy tu bywali, nazywali ją knajpą "U Wielkiego Eddiego". Dougherty znalazł wolne miejsce na parkingu, ustawił na nim samochód i wszedł do baru. W powietrzu czuć było zatęchłą woń tytoniu i rozlanego alkoholu. Wielki Eddie siedział za bufetem. Uniósł wzrok, gdy Dougherty wchodził do środka, a następnie odwrócił się do telewizora umieszczonego na półce przymocowanej do ściany. Właśnie transmitowano rozgrywki, które Eddie uwielbiał oglądać. Dougherty usiadł na swoim stałym miejscu przy końcu bufetu. - Daj mi whisky - zaŜądał. Wielki Eddie podniósł się ze stołka, sięgnął pod kontuar i postawił przed Doughertym kieliszek oraz butelkę, a następnie wrócił przed telewizor. Dougherty wypił zawartość pierwszego kieliszka jednym haustem, nawet nie czując pieczenia w gardle. JuŜ pewniejszą ręką napełnił go ponownie. Wychylił połowę i odstawił szkło. Poczuł, Ŝe whisky pali go w gardle niczym rozŜarzona lawa. Wezwanie sądowe, które wepchnął do kieszeni na piersi, ciąŜyło mu jak kamień. Trzydzieści pięć tysięcy dolarów! JeŜeli chodzi o jego moŜliwości, równie dobrze mogłoby to być trzysta tysięcy.
Niech diabli wezmą ten jej wzrok, pomyślał, przypominając sobie spojrzenie Katherine, przeszywające go na wskroś jak stal. Dopił resztę whisky. Ponownie napełnił szklankę i postawił ją w zasięgu ręki. Jedną ręką objął butelkę, drugą ścisnął szklankę i siedząc tak zupełnie stracił poczucie czasu. Do baru schodziło się coraz więcej stałych bywalców. Dougherty odsunął do połowy opróŜnioną butelkę i przeniósł wzrok na telewizor. Dopiero teraz dotarło do niego, Ŝe knajpiany harmider całkowicie zagłusza głos z ekranu, na którym akurat ukazała się twarz Toma Brokawa. Zaskrzypiał barowy stołek. Dougherty rzucił okiem i zobaczył, Ŝe obok sadowi się Phipps, reporter miejscowej gazety, facet o mocno zarysowanej szczęce i workach pod oczami. _ Hej, Wielki Eddie - rozległo się od jednego ze stołów. - Przynieś jeszcze kilka piw. _ Dobra, juŜ się robi - zamruczał w odpowiedzi Eddie. Dougherty odwrócił się i spojrzał szyderczo na ubranego w zatłuszczony kombinezon mechanika samochodowego, który siedział przy stole w towarzystwie malarza w poplamionym, białym uniformie. Sami robole, pomyślał pogardliwie, popychadła odbijające codziennie kartę zegarową. Nie to, co on! Nikt nie moŜe mu rozkazywać; jest dla siebie szefem. Ma przecieŜ winnicę. On ... Przypomniał sobie o papierze w kieszeni i poczuł się paskudnie. Nie moŜe stracić ziemi. To wszystko, co ma. Gdzie się podzieje? Co będzie robił? Musi powstrzymać Rutledge'ów, zanim go z niej ogołocą. Musi wymyślić jakiś sposób na zdobycie pieniędzy. Ale jak? Do kogo pójść? Nic mu się nie udawało. Nic. Od czasu śmierci Beki, jego pięknej Rebeki, wszystko straciło dla niego urok. Znów poczuł w ustach gorycz strachu i wychylił szklankę do dna. Gdy pił, jego wzrok padł na ekran telewizora. _ W okolicznościach podobnych do tych, w jakich próbowano zamordować prezydenta Reagana - mówił Tom Brokaw - dziś wieczorem został raniony senator z Nowego Jorku Dan Melcher. Postrzelono takŜe policjanta. BliŜszych informacji udzieli nam Kelly Douglas, bezpośrednio z Nowego Jorku. Na ekranie pojawiła się postać kobiety. Kontury obrazu rozpływały się w ciemnościach, w tle widać było szpitalną izbę przyjęć, jej jasno oświetlone wejście, przed którym stała reporterka. Regularne, mocne rysy twarzy kobiety na chwilę przyciągnęły jego uwagę. Promieniowały z trudem ujarzmianą energią. . Nie patrzył na ekran, kiedy zaczęła mówić: _ Senatora Dana Melchera odwieziono do szpitala z co najmniej jedną raną postrzałową klatki piersiowej ... Glos był mu znajomy. Natychmiast uniósł głowę. Niski, gładki, pewny siebie. Nie miał wątpliwości. Znał go, znał ten głos tak samo dobrze jak swój własny, nie mógł się mylić. Ale twarz kobiety juŜ zniknęła z ekranu, zastąpiona obrazem męŜczyzny w średnim wieku, który szeroko uśmiechał się, wysiadając z czarnego samochodu i machał do kamery, ignorując gniewne okrzyki dochodzące z tłumu pikietujących. pozostał jedynie jej głos - ten głos - rozbrzmiewający z ekranu. _ Od czasu wyboru do senatu stanowego przed dwoma laty osoba Dana Melchera wywoływała wiele kontrowersji. Jego stanowisko, domaganie się prawa do swobodnego wyboru, spowodowało głośne protesty. Dziś wieczorem protesty te przybrały gwałtowną formę. Komentarz umilkł. Pokazywano scenę zamachu. Z tłumu pod transparentami wybiegła kobieta. - Morderca! - zawołała i zaczęła strzelać. Trudno było nadąŜyć za tym, co nastąpiło potem. Stojący w pobliŜu ochroniarz podtrzymał słaniającego się senatora; jakiś policjant upadł na ziemię; tłum rozpierzchł się, rozległy się
okrzyki przeraŜenia; ktoś pochwycił napastniczkę, drugi policjant przycisnął ją do ziemi. Kolejne ujęcie to zbliŜenie nieprzytomnego senatora i plamy krwi pojawiające się na białym gorsie koszuli. Potem wścibskie kamery śledziły, jak umieszczano go w ambulansie. Reporterka powróciła na wizję. - Właśnie dowiedzieliśmy się, Ŝe policjant zmarł w wyniku odniesionych obraŜeń. Policja zatrzymała sprawczynię zamachu. Jej toŜsamości nie podano, dochodzenie w toku. - Urwała na moment, by za chwilę dodać: _ Mówiła dla was Kelly Douglas, KNBC, Nowy Jork. Dougherty zmarszczył brwi. Wyglądała inaczej, ale te kasztanowe włosy, te ciemnozielone oczy. I ten głos - wiedział, Ŝe się nie mylił. Bardzo zmieniła się w ciągu dziesięciu lat. Nawet przyjęła panieńskie nazwisko matki. Ale jej głos pozostał ten sam. To była ona, na pewno. Gapił się w telewizor, nie zauwaŜając patriotycznej reklamy kawy Maxwell House błyskającej na ekranie. Siedzący obok Phipps mruknął do Wielkiego Eddie: - I oni nazywają to dziennikarstwem. Taka chała nie przeszłaby w gazecie. Wielki Eddie obojętnie wzruszył ramionami. - Jedno zdjęcie warte jest tyle, co tysiąc słów. - MoŜe niektóre zdjęcia - zadrwił Phipps. - To tylko ładna buzia udająca przed kamerą reportera. MoŜesz mi wierzyć, wszyscy w telewizji uwaŜają się za Bóg wie kogo, a do tego są przepłacani. Len Dougherty jakby nie słyszał tej wymiany słów. W głowie czuł zamęt. Zaczął unosić szklankę do ust, ale po chwili zdecydowanym ruchem odsunął ją i wstając energicznie odepchnął stołek. Musiał coś przemyśleć. 2 Kelly właśnie kończyła swoją relację. Chwilę stała bez ruchu, dopóki nie rozległ się sygnał oznaczający koniec nadawania. Gdy pogasły światła, odłoŜyła mikrofon i zmieniła swój powaŜny, właściwy dla panującej tu atmosfery wyraz twarzy. W jej oczach pojawił się triumfalny błysk, a na wargi wypłynął uśmiech. Brad Sommer, kierownik produkcji, wygramolił się z wyładowanego sprzętem wozu transmisyjnego. Miał około trzydziestki. Ubrany był w spodnie koloru khaki i kraciastą koszulę typu L.L.Bean, z krótkimi rękawami, zgodnie z modą weekendową Nowego Jorku i stosownie do parnego upału sierpniowej nocy. Kelly, podnieconej reportaŜem, wciąŜ jeszcze nie opadł zbyt wysoki poziom adrenaliny na tyle, Ŝeby mogła odczuć wilgotną lepkość powietrza. Brad uniósł kciuk w kierunku Kelly i ekipy. - No, mamy załatwione wiadomości dla Zachodniego WybrzeŜa ¬oświadczył. Była to wersja, która później, jak zwykle, zostanie jeszcze wzbogacona informacjami z ostatniej chwili, wyrównującymi trzygodzinną róŜnicę czasu. - Udało się chłopcy. - Z policzkami zaróŜowionymi z zadowolenia z odniesionego sukcesu, Kelly szeroko uśmiechnęła się do swej dwuosobowej ekipy. - W Iowa, skąd pochodzę, taką robotę nazywają odszukiwaniem drogi pośród wysokiej kukurydzy - zaŜartowała. - Szkoda, Ŝe to nie poszło na kanał ogólnokrajowy. - Rory Tubbs, krępy, łysawy, około czterdziestki, zdjął kamerę z ramienia i odłoŜył do wozu. - Ta kobieta mogła sobie wybrać bardziej odpowiednią porę - zauwaŜył z kpiną w głosie operator dźwięku, Larry Maklosky. Rory poczerwieniał, bo akurat dotarło do niego, Ŝe jego niewinna uwaga zabrzmiała wyjątkowo bezdusznie w chwili, gdy w tragicznym zdarzeniu zginął policjant, a senator został powaŜnie ranny. Ale przecieŜ umiejętność wyłączenia emocji była waŜna dla kogoś, kto zbierał informacje do telewizyjnych wiadomości; do niego naleŜało rejestrowanie zdarzeń, a nie przeŜywanie zbędnych wzruszeń. To ostatnie mogło przyjść później. - Nie chciałem, Ŝeby to tak zabrzmiało - mruknął zakłopotany. - Poniosło mnie, nigdy jeszcze nie
dawałem relacji na cały kraj. - MoŜe będziesz miał jeszcze jedną okazję jutro wieczorem - powiedział Larry ze złośliwym uśmiechem, zawsze gotów wetknąć Rory'emu szpilę. Teraz, kiedy mu się to udało, tym bardziej nie zamierzał zrezygnować. ¬Musisz się tylko modlić, Ŝeby senator wyzionął ducha. - Przestaniesz wreszcie? - Rory rzucił mu wściekłe spojrzenie. - Jeśli chodzi o senatora, to nie ma Ŝadnej wiadomości ze szpitala - powiedziała Kelly. W pełni świadoma, Ŝe to jeszcze nie koniec sprawy, ruszyła w stronę wozu. Brad Sommer nie zatrzymywał jej. - Idź juŜ, odetchnij trochę. Ja i tak muszę tam zajrzeć. Powinniśmy zdobyć personalia tej kobiety. Kelly zgodziła się. Wiedziała, Ŝe i tak to właśnie ona poprowadzi sprawę do końca. - Jak będziesz wracał, przynieś mi kawę. Czarną - zawołała za nim. - I pizzę - dorzucił Ŝartobliwie Rory. Dołączając do nich, Larry zwinął dłonie w tubę i wykrzyczał swoje zamówienie za znikającymi w ciemnościach plecami szefa: - Proszę o hamburgera, frytki i budyń czekoladowy! Kelly z głodu aŜ burczało w brzuchu, ale nie zwracała zbytnio na to uwagi; od dawna przywykła do panowania nad słabościami. W biznesie, w którym kamera kaŜdemu, kto przed nią stoi, dodaje co najmniej cztery kilogramy, dieta jest koniecznością. No, moŜe poza bardzo nieliczną grupką szczęśliwców, ale Kelly do nich nie naleŜała. Gdy się odwróciła, Larry wysunął z paczki papierosa i poczęstował ją. Z ulgą nachyliła się nad płomieniem zapalniczki. Zaciągnęła się głęboko, odrzuciła do tyłu głowę, a potem nieznacznym ruchem dłoni uniosła znad karku swój cięŜki, kasztanowy warkocz. - Byłeś fantastyczny, Rory - powiedziała z niekłamanym podziwem. Rozpromienił się i pokręcił głową. - Rany, jak o tym pomyślę, to wciąŜ nie mogę uwierzyć, Ŝe udało mi się tak duŜo sfilmować. Pamiętam, Ŝe zaraz, jak Malcher wysiadł z wozu, uśmiechając się szeroko i machając do kamery, natychmiast przeniosłem obiektyw na demonstrantów, by zarejestrować ich reakcję. I nagle ta kobieta wyskoczyła nie wiadomo skąd! - Zamilkł na moment, marszcząc brwi. _ Jak udało jej się przedrzeć przez kordon porządkowych? Czy któreś z was to zauwaŜyło? - Ja nie - w głosie Kelly zabrzmiała nutka Ŝalu. - Niestety, patrzyłam akurat w drugą stronę. - Myślę, Ŝe policjantów bardziej zainteresował rozpychający się facet o wyglądzie rozpalonego walką zapaśnika - powiedział Larry, a potem spojrzał na kamerzystę. - Widziałem podczas montaŜu zatrzymany kawałek taśmy. Czy wiesz, Ŝe udało ci się uchwycić broń w jej ręce w momencie, kiedy zaczęła strzelać? - Wydawało mi się, Ŝe coś trzymała, ale myślałem, Ŝe to zepsuty pomidor albo jajo. - Rory wyszczerzył się. - Byłem przejęty moŜliwością ujęcia pomidora rozciapującego się na tym gładkim Melcherze. Ale Ŝeby broń ... _ Pokręcił głową, westchnął i z powaŜną miną przeniósł wzrok na Kelly. _ Mało brakowało, a nic byśmy nie mieli. Gdybyś nie wpadła na pomysł, Ŝeby tu zajrzeć ... Weszła mu w słowo: - Albo gdybyś ty nie powiedział o rozróbie. - No i gdyby jeszcze straŜ parkowa nie poinformowała nas o demonstracji - włączył się Larry, dodając jeszcze jedno ogniwo do łańcuszka gdybania. -Słowem, mieliśmy szczęście - zauwaŜyła Kelly. Rory spojrzał na nią uwaŜnie i uśmiechnął się. - Chyba nie o to chodzi. Myślę, Ŝe zawaŜyła tu czyjaś wyjątkowa zdolność przewidywania. Właśnie twoja, Kelly. Z jego ust nieczęsto moŜna było usłyszeć aŜ taką pochwałę. Kelly odwzajemniła uśmiech,
wzruszona, lecz równocześnie zmieszana. - Nie kolekcjonuję pochlebstw, Rory. Pójdźmy na kompromis i nazwijmy to instynktem. - Masz rację, Tubbs - wtrącił się Larry. - Wygląda na to, Ŝe ona ma nosa do niecodziennych wydarzeń. Chyba będziemy musieli przestać nazywać ją Nogi, a nazwiemy Nos. Kelly skrzywiła się i zaprotestowała. - Co z wami, chłopcy? Dlaczego zawsze wymyślacie przezwiska nawiązujące do anatomii? Tutaj to Nogi. W St. Luis wystarczyło, Ŝe popatrzyli na moje włosy i nazwali mnie Czerwona. - Zupełnie bez wyobraźni - powiedział Larry do Rory'ego. - No, ale to St. Luis. - A Nogi jest bardziej oryginalnie? - zadrwiła Kelly, rozkoszując się atmosferą przyjacielskich przycinków, w której nie traciła ani na chwilę swej zawodowej czujności i równocześnie odpoczywała. - To bardziej seksownie - uśmiechnął się Rory. - Powtórzę Donnie twoje słowa - z powaŜną miną pogroziła mu Kelly, ale po jej oczach widać było, Ŝe Ŝartuje. - Rany, nie rób tego! - poprosił z udaną Ŝarliwością Rory, a potem zaczął czegoś szukać po kieszeniach. - Zadzwonię do niej teraz, póki mam okazję. Rory junior daje jej nieźle popalić, właśnie wyŜynają mu się zęby. Skierował się w stronę szpitala. Kelly widziała jeszcze, jak zgrabnie uskoczył przed nadjeŜdŜającym ambulansem. Gdy straciła go z oczu, powróciła myślami do jego słów ojej wyjątkowej zdolności przewidywania. Nie była pewna, czy właśnie o to chodziło. Dostała informację o demonstracji, więc jej decyzja mogła być tylko jedna. Akurat kręcili ujęcie do Wiadomości o piątej, które było częścią letniej kampanii mającej ukazać atmosferę Nowego Jorku. Okresowo dziennik nadawany był częściowo ze studia, a po części z wybranego miejsca w mieście. Poprzednio scenerii uŜyczyło im zoo w Bronxie i Stadion Shea w Queens. Tym razem nadawali z Central Parku; była Kelly i człowiek od prognozy pogody. Wszystko poszło gładko, bez zakłóceń. JuŜ zbierali się i pakowali sprzęt do samochodu. Rory wdał się w rozmowę z funkcjonariuszem ochrony parku. StraŜnik wspomniał, Ŝe niedaleko, pod Tavern przy Green Restaurant zbierają się demonstranci. Miał polecenie stawienia się tam zaraz po odjeździe ekipy telewizyjnej. Gdy Kelly weszła do wozu, by jechać do studia, Rory przekazał tę informację, traktując ją jedynie jako interesującą plotkę. Kelly natychmiast zaproponowała: - A moŜe by tam wpaść, skoro juŜ jesteśmy w pobliŜu? Nie musimy natychmiast wracać do studia. Gdyby miała czas przeanalizować powody tej decyzji, doszłaby zapewne do wniosku, Ŝe były one jednak wyrozumowane; Melcher był kontrowersyjnym, nowojorskim politykiem. Fama niosła, Ŝe przymierzał się do stanowiska gubernatora. Jego ultraliberalne poglądy rozwścieczyły co prawda konserwatywne środowiska, zdobywał jednak kolejne punkty i wszystko wskazywało na to, Ŝe senator Dan Melcher jest wschodzącą gwiazdą na politycznym firmamencie, z duŜymi szansami na objęcie w przyszłości stanowiska burmistrza. Kelly pomyślała, Ŝe taśmę z przebiegu demonstracji moŜna będzie wykorzystać później, jako materiał przy robieniu reportaŜu o senatorze, jeśli sama w sobie nie będzie warta tego, Ŝeby pokazać ją w wiadomościach. Jako kierownik produkcji, Brad Sommers mógł się nie zgodzić na ten pomysł, ale tylko wzruszył obojętnie ramionami: - Rób, co chcesz. Rory z Larrym załadowali kamery i aparaturę dźwiękową do wozu i dołączyli do siedzącej w nim Kelly. Przejechali przez Center Drive, okrąŜając Tavern przy Green Restaurant. Ze dwa tuziny protestujących, przewaŜnie z transparentami, tłoczyło się przed budynkiem. W
przyzwoitej odległości od wejścia utrzymywał ich konny policjant i dwaj funkcjonariusze z parkowej straŜy. Akurat gdy dojeŜdŜali, pojawił się wóz policyjny i dwóch policjantów dołączyło do pozostałych. Nadzieja na to, Ŝe protestujący ulegną perswazji policji i rozejdą się, okazała się złudna, bowiem gdy dostrzegli ekipę telewizyjną, wyciągającą sprzęt z wozu, wyraźnie się oŜywili. Kelly wyjęła notes, pióro i legitymację prasową z zawieszonej na ramieniu torby, w której miała jeszcze niewielką portmonetkę, robocze notatki, kosmetyki, lakier do włosów i inne osobiste drobiazgi. Przy wejściu zauwaŜyła policjanta naradzającego się z elegancko ubranym jegomościem o zatroskanym wyrazie twarzy. Gdy podeszła do nich, mając notatnik w ręce, nie wyglądali na specjalnie uszczęśliwionych jej widokiem. - Cześć. Jestem Kelly Douglas z ... - Wiem, kim pani jest, panno Douglas - przerwał jej policjant. Miał ponurą minę, lecz uśmiechnął się z wyrazem uznania, gdy zatrzymał wzrok na jej twarzy. - Co się dzieje? - Rozmyślnie zapytała o to co było oczywiste, chowając tymczasem legitymację i przyglądając się tłumowi demonstrantów. Muskularny olbrzym z wygoloną głową i wąsami a la Fu Manchu zajadle kłócił się z jednym z funkcjonariuszy. Rory Tubbs, cały czas z okiem przy wizjerze, nakierował kamerę na tę scenę. Larry stał za nim, rozkładając przewody aparatury dźwiękowej. - Panno Douglas, proszę ... - wtrącił się męŜczyzna w smokingu, usiłując zwrócić na siebie uwagę. Plakietka na piersi informowała, Ŝe jest zastępcą kierownika lokalu. Był mocno poirytowany i bardzo zaniepokojony. - Proszę nie pozwolić na filmowanie budynku. Co moŜe być waŜnego w informacji, gdzie odbywa się bankiet na cześć senatora? Nie zamierzała mu niczego obiecywać. _ Czy jest juŜ na miejscu? - zapytała. - Chciałabym uzyskać jego oświadczenie. _ Jeszcze nie przyjechał - poinformował ją jeden z policjantów, ku niezadowoleniu zastępcy kierownika restauracji. Kelly natychmiast, jak pies myśliwski, podjęła trop, czując Ŝe ma szansę na uchwycenie z bliska momentu spotkania senatora z demonstrantami. _ Kiedy się go spodziewacie? Policjant wzruszył ramionami. - Lada moment. Czarny lincoln, wypolerowana na wysoki połysk limuzyna, zajechał przed restaurację. Zastępca kierownika w jednej chwili zesztywniał i instynktownie utkwił wzrok w przyciemnionych szybach, usiłując poprzez lustrzane odbicie szkła ustalić toŜsamość pasaŜerów. By niczego nie przegapić, Kelly podeszła uprzedzić Rory'ego, Ŝe być moŜe właśnie przyjechał senator. Gdy samochód zatrzymał się, kamerzysta pośpiesznie skierował obiektyw na tylne drzwi wozu, w których miał się ukazać Melcher. Upłynęły długie sekundy zanim wysiadł kierowca w słuŜbowym uniformie, podszedł do drzwi, na które Rory wycelował kamerę, i otworzył je. Najpierw pojawił się ochroniarz, a zaraz za nim wysiadł senator. Jak zwykle był sam, bez Ŝony; przykutej do wózka inwalidzkiego ofiary pijanego kierowcy. Rozpoznając go, protestujący okrzykami dali upust swemu niezadowoleniu. Senator zignorował ich zupełnie i nie tracąc uprzejmego wyrazu twarzy zatrzymał się, by zamienić kilka słów z towarzyszącym mu męŜczyzną. Jednak, mimo pozornego spokoju, nerwowo poprawiał mankiety swej wieczorowej koszuli, gestem, który Kelly zauwaŜyła u niego juŜ przy innych okazjach, gdy coś nie układało się po jego myśli. Niczym wytrawny aktor udawał, Ŝe nie zauwaŜa kamery. Z olśniewającym uśmiechem pomachał
na powitanie dłonią. Arthur Trent, były kierownik jego kampanii wyborczej i bliski doradca, wysiadł przednimi drzwiami. Pochwycił wzrok reporterki i skinął jej głową. . Obserwująca tę scenę Kelly rejestrowała gwałtowność napierającego tłumu i wysiłki policji, by powstrzymać natarcie, przegapiła jednak moment, w którym przez kordon prześliznęła się kobieta; zauwaŜyła jej sylwetkę tuŜ przed senatorem. Dostrzegła w jej ręce broń, ale dopiero po chwili zorientowała się, Ŝe dźwięk, który usłyszała, był odgłosem wystrzału. Teraz akcja potoczyła się błyskawicznie. Tłum w panice szukał jakiejkolwiek osłony, ochroniarz podtrzymywał słaniającego się senatora, oficer policji zatoczył się i upadł na ziemię, ktoś przytrzymał sprawczynię zamachu i policjanci podbiegli mu z pomocą, a tymczasem Rory czynił karkołomne wysiłki, by objąć to wszystko okiem kamery. Kelly obserwowała dramatyczne sceny ze stoickim spokojem. Nie pozwoliła, by poniosły ją emocje, pamiętając, Ŝe są na miejscu zdarzenia jedyną ekipą telewizyjną. Zamieszanie skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Kobieta leŜała na chodniku, twarzą do ziemi, a rozwścieczony, biały policjant przytrzymywał ją, równocześnie zakładając jej kajdanki; ochroniarz podtrzymywał senatora i przyciskał dłonią ranę na jego piersi. - Trafili go! - krzyknął z policzkami mokrymi od łez. - Niech ktoś wezwie karetkę! Kelly dostrzegła konnego policjanta, który klęczał obok leŜącego na ziemi oficera, wciąŜ trzymając w ręku wodze swego niespokojnego rumaka. Spojrzała na krew sączącą się rannemu z kącików ust i instynktownie zarejestrowała, Ŝe to nie ten, z którym rozmawiała przed kilkoma minutami. Rory nastawiając ostrość skierował kamerę na szlochającą sprawczynię. Kelly połoŜyła mu dłoń na ramieniu. - Ile udało ci się sfilmować? - Wszystko - odpowiedział opanowanym tonem. Zadowolona, podbiegła do automatu i przekazała relację ze zdarzenia do studia Wiadomości. W ciągu kilku minut po złapaniu z nimi kontaktu przez telefon komórkowy, dotarł na miejsce wóz transmisyjny z Bradem Sommersem i jego dwuosobową ekipą techniczną. Sanitariusze właśnie wnosili senatora do karetki. Druga, z rannym oficerem, odjeŜdŜała na sygnale. Policja natychmiast zablokowała cały teren i skrupulatnie zbierała nazwiska i adresy świadków. Pojawiły się teŜ inne ekipy telewizyjne z co najmniej kilkunastoma dziennikarzami, reporterami i fotografami. Wywołało to jeszcze większe zamieszanie. Wymachując legitymacją słuŜbową, Brad przecisnął się do swoich. - Jakie są najnowsze wieści? - Słyszałem, jak ktoś z obsługi sanitarki mówił, Ŝe policjant prawdopodobnie nie przeŜyje - odpowiedział Larry. -A Melcher? - Nabrali wody w usta. - Gdy nosze z senatorem umieszczano w karetce, Kelly zauwaŜyła, Ŝe sanitariusz trzyma przewód podłączonej kroplówki. - Nawet nie moŜemy uzyskać potwierdzenia, Ŝe naprawdę został ranny _ Ŝalił się Larry. - Krew na koszuli nie wzięła się z rozbitego nosa - włączył się Rory, wciąŜ z kamerą na ramieniu. - Ładujcie się - zarządził Brad. - Jedziemy za nimi do szpitala. Zaraz przyjedzie tu nasza następna ekipa. - Wyciągnął dłoń po taśmy Rory'ego. ¬Włączę generator i przejrzę je po drodze. - Zwrócił się do Kelly. _ Twój reportaŜ powinien trwać z półtorej minuty. Zaraz po przyjeździe pod szpital podłoŜymy pod wizję twój głos. - W chwili gdy zatrzaskiwano drzwi karetki, Rory podał Bradowi taśmy - No to jedziemy. Brad podbiegł do wozu transmisyjnego, cudu najnowszej techniki, z własnym generatorem i niewielkim pomieszczeniem wypełnionym stołem montaŜowym oraz aparaturą transmisyjną. Pakując kamerę i aparaturę dźwiękową, Kelly, Rory i Larry władowali się do furgonetki. Kelly pstryknęła włącznikiem światła pod sufitem i zaczęła robić notatki, a tymczasem wóz ruszył za
odjeŜdŜającą karetką. Kelly miała świadomość, Ŝe to, co dobrze wygląda na piśmie, często brzmi głupio podczas odczytywania, więc po cichu powtarzała tekst, który pisała. Równocześnie starała się pamiętać, by w jej informacji znalazło się miejsce na wstęp spikera. Wiedziała teŜ, Ŝe jej słowa mają być tylko uzupełnieniem scen uchwyconych na taśmie, a nie opisem tego, co i tak będzie na wizji. Niełatwe zadanie, zwłaszcza gdy musiała pisać po omacku, bo Brad w tym samym czasie, w kabinie montaŜowej, wybierał fragmenty taśmy i składał je w całość, której nie widziała. Gdy skończyła pisać, naradziła się z Rorym oraz Larrym i naniosła poprawki, akcentując najbardziej dramatyczne momenty. Pozostała jej tylko krótka chwila, by szybko wygładzić tekst, bo właśnie dotarli pod szpital. Gdy Rory i Larry ustawiali sprzęt, by nakręcić ujęcie, Kelly w pośpiechu przypudrowała nos, na policzki nałoŜyła odrobinę róŜu i umalowała wargi. Nie wynikało to z próŜności, ale z przeświadczenia, Ŝe kamera rozmazuje barwy. śaden reporter, kobieta czy męŜczyzna, z popielato bladą twarzą nie zrobiłby dobrego wraŜenia na widzach, nie zdołałby ich przekonać i zdobyć ich zaufania. Po poprawieniu makijaŜu Kelly sprawdziła w szpitalu, jakie są ostatnie wiadomości o stanie zdrowia senatora, wniosła niezbędne poprawki do tekstu, podłoŜyła komentarz pod nagraną taśmę i wreszcie odetchnęła z ulgą. Jednak po chwili na jej czole pojawiła się niewielka zmarszczka; przepadło gdzieś uczucie zadowolenia z siebie. - Jaka szkoda, Ŝe nie widziałam wcześniej zdjęć, które wybrał Brad -zamruczała. - Gdybym miała czas przejrzeć taśmę ... - Poszło ci wyśmienicie, Kelly - zapewnił ją Larry. Pokręciła powątpiewająco głową. - Mogłam to zrobić lepiej. - Przypomniała sobie tekst i od razu przyszło jej do głowy kilkanaście sposobów poprawienia go; pojawiły się słowa, których mogła uŜyć, mocniejsze, bardziej intrygujące, fragmenty zdań, którymi mogła wywrzeć większe wraŜenie, fakty, które mogła bardziej spiętrzyć. - Ty zawsze chcesz wszystko zrobić najlepiej. - Słowa Rory'ego były raczej stwierdzeniem niŜ naganą, i to stwierdzeniem wyjątkowo trafnym. Dla Kelly tylko to, co najlepsze, było równoznaczne z sukcesem, a sukces niósł ze sobą aprobatę i akceptację, dwie rzeczy, które były jej potrzebne do Ŝycia, choć nie przyznałaby się do tego nawet przed sobą. - Nic dziwnego, Ŝe od nas odchodzisz - dodał Rory, a potem przerwał i spojrzał jej w oczy. - Będzie nam ciebie naprawdę brakowało. Kelly uśmiechnęła się mile zaskoczona. . - Mówisz tak, jakbym wyjeŜdŜała na drugi koniec świata - zbeształa go delikatnie, by ukryć zmieszanie. - Ja tylko zmieniam piętra. - A tak, stacji lokalnej na ogólnokrajowej. To jakby cię wystrzelili do stratosfery. - Strzepnął popiół z papierosa w ciemność, zataczając jarzącym się ognikiem czerwony łuk na tle nocnych cieni. Sieć ogólnokrajowa. Magiczne słowo, cel, do którego zdąŜała od ośmiu lat, odkąd ukończyła college. To były lata cięŜkiej harówki. Sześćdziesiąt, osiemdziesiąt godzin pracy tygodniowo, Ŝmudna wspinaczka niedoświadczonej reporterki niewielkiego ośrodka telewizyjnego w prowincjonalnym Iowa do stanowiska redaktorki nowoczesnego magazynu, nadawanego w porze największej oglądalności. W końcu udało się; chwyciła się najwyŜszego szczebla; teraz musi się tylko mocno trzymać. Poczuła lekki niepokój na wspomnienie zdarzenia, którego była świadkiem wieczorem w parku. Siłą woli oderwała się od tych dwóch tak róŜnych spraw i powiedziała
swobodnie: - Jeszcze z wami jestem, Rory. Będziecie musieli mnie znosić przez cały przyszły tydzień. - To prawda. - Rory uśmiechnął się szeroko. Ze szpitala wybiegł Brad Sommers. - Czekają na ciebie w studio, Kelly - krzyknął. Skinął na kierowcę, by wsiadał do wozu. - Pośpiesz się - rzucił w stronę Kelly. Odczuła rozczarowanie. To była jej historia, przez nią zdobyta, i osobiście chciała zrelacjonować ją z miejsca zdarzenia w wiadomościach o jedenastej. Jednak nie opierała się, gdy Brad Sommers wziął ją pod ramię i poprowadził do samochodu. Za kilka dni miała podjąć pracę w sieci ogólnokrajowej i nie chciała, by na sam koniec przylgnęła do niej opinia trudnej we współpracy. Kilka minut później kierowca zatrzymał się, by wysadzić ją na Pięćdziesiątej ulicy, przy wejściu do siedemdziesięciopiętrowego budynku, który juŜ na zawsze pozostanie w świadomości nowojorczyków budynkiem RCA, mimo wysiłków nowego właściciela, by nazywano go GE. Z torbą na ,ramieniu, obijającą się o biodro przy kaŜdym szybszym kroku, Kelly przeszła przez czarny, granitowy hall i skierowała się do stanowiska straŜnika. Pełniący dyŜur umundurowany Murzyn dostrzegł ją z daleka. - Widziałem wydanie specjalne wiadomości, panno Douglas. - Uchylił przed nią drzwi do kantorka. - Jak się czuje senator? - WciąŜ jest na sali operacyjnej. - Przystanęła, by podpisać listę. _ To dobry człowiek, szkoda by go było - powiedział. - O tak. _ Na górę? - zawołał od strony windy męski głos. Kelly uchwyciła lekki angielski akcent i uśmiechnęła się, zanim jeszcze ujrzała pociągłą, wąską, o arystokratycznych rysach twarz Hugh Towsenda, który przytrzymywał przed nią drzwi. Był Brytyjczykiem z pochodzenia, szczupły i jak zawsze schludny w swoim szarym letnim ubraniu od ulubionego krawca z Savile Row. Jego starannie przycięte ciemnobrązowe włosy wpadały w czerń, a ślady siwizny na skroniach dodawały mu dystynkcji. ZaleŜnie od sytuacji, lub towarzystwa, potrafił zachowywać się z rezerwą lub czarująco wobec Kelly zawsze był czarujący. _ Długo dzisiaj pracujesz, Hugh. - Nigdy nie wiedziała, jak go traktować, jako przyjaciela, bossa, mentora, doradcę, czy moŜe kierownika produkcji nowego magazynu. _ Zamierzałem wyjść juŜ godzinę temu, ale zostałem, Ŝeby obejrzeć ostatnie wiadomości. - Zaczekał, aŜ wejdzie do windy, nacisnął guzik jej piętra, po czym przyjrzał się jej z aprobatą: - Wspaniała robota. _ Naprawdę? - wciąŜ miała wątpliwości. - Naprawdę. Drzwi zasunęły się i winda, nieco chwiejnie, ruszyła w górę. Kelly zanotowała w pamięci, Ŝe ma zdobyć kopię taśmy z relacją, by później przejrzeć ją w samotności. Będzie mogła analizować swoje potknięcia w tekście, w sposobie przekazywania go, albo w mimice. Taka szkoła była bolesna, ale wiedziała, Ŝe najlepsza. _ Szkoda, Ŝe ta kobieta nie poczekała do przyszłego tygodnia ze strzelaniem do senatora. Wtedy miałabyś mocne wejście! _ A twój program zdobyłby jeszcze większą popularność? Nie spuścił wzroku pod jej ironicznym spojrzeniem. _ Przyszło mi to do głowy - przyznał. - Tak myślałam. _ Jak juŜ załatwisz swoje sprawy, zjemy wspólnie późną kolację. Uczcimy twój sukces butelką wina. "Bo wino nas inspiruje i napełnia ogniem odwagi, miłości i radości".
_ Masz cytat na kaŜdą okazję? _ Nie na kaŜdą. - Hugh zamyślił się. - MoŜe dziś wieczorem powinniśmy zamówić Margaux. Rocznik osiemdziesiąty jest wyśmienity. _ Co? Nie, Latour czterdziesty piąty? - subtelnie zadrwiła Kelly. Uniósł ciemne brwi, z wyrazem twarzy pełnym humoru i wyzwania. _ Gdy zdobędziesz dla mnie nagrodę Emmy, będzie to okazja naprawdę warta tego trunku. _ Emmy? Wysoko mierzysz, Hugh. Napotkał jej wzrok i uśmiechnął się dyskretnie. - Chyba nie sądziłaś, Ŝe masz na to monopol? - Winda zatrzymała się i drzwi otworzyły się z cichym szmerem. - Samochód będzie czekał na ciebie przed budynkiem - ponowił propozycję. - Kolacja, to brzmi zachęcająco, Hugh, ale ... - Z pomieszczenia redakcji wiadomości dobiegały odgłosy oŜywionej krzątaniny. _ Czeka mnie szalona noc. Gdy się skończy, będę myślała tylko o tym, Ŝeby pójść do domu i solidnie się wyspać. Wsunął dłoń pod jej francuski warkocz i palcami bezbłędnie wyczuł napięte jak struny mięśnie szyi. - Minie wiele godzin, zanim rozluźnisz się na tyle, by móc usnąć. - Lekko wypchnął ją z windy. - Pamiętaj o naszej kolacji. Kolacja, pomyślała. 3 Była północ, gdy Kelly wyszła na opustoszałą ulicę. Sprzedawcy dawno juŜ zwinęli swoje stragany, a Ŝebracy zrezygnowali z prób zarobienia paru centów. Upał zelŜał. Ruch niemal zamarł, ulice stały się ciche, o ile to w ogóle moŜliwe na Manhattanie. Śmieciarka wolno jechała wzdłuŜ Pięćdziesiątej. Kilka przecznic dalej zawyła charakterystycznie syrena straŜackiego wozu, towarzyszył jej gardłowy odgłos klaksonu. Kelly mocniej ściągnęła na ramieniu pasek torby i głęboko wciągnęła świeŜe powietrze nowojorskiej nocy. Dostrzegła samotne auto zaparkowane przy krawęŜniku i ruszyła w jego kierunku. Gdy do niego dotarła, kierowca przytrzymywał przed nią szeroko otwarte drzwi. Wrzuciła na siedzenie swoją cięŜką torbę i usiadła obok. Z umieszczonych pod tylną szybą głośników łagodnie popłynęła stara piosenka Halla i Oatesa. Zanuciła ją w myślach, sięgnęła na dno torby i wyciągnęła pękatą teczkę. W środku, wraz z notatkami, które przygotowała przed czekającym ją wywiadem, miała wciśniętą obszerną biografię harwardzkiego profesora, który został pisarzem, i który miał być jej rozmówcą następnego dnia w audycji Wiadomości o piątej. Dzieło profesora, cięŜkie tomisko na temat ekonomicznych potknięć w historii kraju, równieŜ spoczywało w torbie. Kelly włączyła górne światło, przerzuciła papiery w poszukiwaniu biografii, a potem zagłębiła się w niej, jak zwykle wypełniając pracą kaŜdą wolną chwilę. Samochód skręcił w Park Avenue i dołączył do nielicznych taksówek i limuzyn przejeŜdŜających obok ciemnych wystaw i pozamykanych sklepów. Jeszcze pięć godzin temu korki wręcz uniemoŜliwiały jazdę zirytowanym upałem i hałasem kierowcom. Po kilku minutach auto zatrzymało się nie opodal Park Avenue, przed budynkiem z wyraźnie oświetlonym numerem. Kelly znuŜona westchnęła, z roztargnieniem popatrzyła na znajdujące się pod markizą wejście do wytwornej francuskiej restauracji, zebrała papiery i wysiadła. Wnętrze było chłodne i pastelowe, dokładnie takie, jakie mógł wybrać tylko Hugh Towsend. Subtelny szyk bez przesadnego ulegania najnowszej modzie; matowe światła, ściany pokryte tapetą w dyskretne motywy roślinne, słowem połysk bez blichtru. Kelly poczuła zapach
francuskiej kuchni - burgunda, tymianku, szałwii. Maitre rozpoznał ją natychmiast. - Dobry wieczór, panno Douglas. Pan Towsend oczekuje pani. Proszę tędy. Z miejsca przy naroŜnym stoliku Hugh Towsend z podziwem obserwował, jak Kelly przemierza salę. W sposobie, z jakim się poruszała, nie było nic zamierzenie seksownego ani nawet zalotnego, a jednak jej chód zwróciłby uwagę kaŜdego męŜczyzny. Stawiała długie, pełne wdzięku kroki, delikatnie kołysząc biodrami; głowę trzymała wysoko uniesioną, wzrok kierowała prosto przed siebie. Kelly Douglas bardzo zmieniła się od czasu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Nie zetknął się wtedy z nią osobiście, ale widział na ekranie monitora. Właściwie najpierw usłyszał jej głos, zaintrygowało go jego słodkie brzmienie. Przechodził właśnie obok pokoju redakcyjnego i od razu popatrzył na ekran, a wtedy jego ciekawość wzrosła. Pierwsze wraŜenie było całkowicie negatywne. Na ekranie zobaczył kobietę o ciemnych, prostych włosach opadających poniŜej ramion, w okularach w szylkretowej oprawie, o wyrazistych, ale dość pospolitych rysach, ubraną w męsko skrojoną marynarkę. Ale ten głos! Wszedł do środka i słuchał jak dziewczyna, całkiem rozsądnie, mówi o losie bezdomnych. Na chwilę stracił cierpliwość, gdy ekranem zawładnęły inne postacie i inne głosy. Stopniowo dostrzegał czerwony odcień jej włosów, ciemną zieleń oczu przysłoniętych szkłami korekcyjnymi, delikatną jak porcelana cerę typową dla rudowłosych kobiet, smukłą figurę pod surowo skrojonym kostiumem, i tę energię, intensywność emocji, którymi emanowała. Zaintrygowała go niespoŜyta siła ukryta pod powierzchownością prowincjonalnej bibliotekarki. - Co to za dziewczyna, Harry? - zapytał redaktora. . - Kelly ... - redaktor sprawdził w pudełku z fiszkami. - Tak, Kelly Douglas z naszej filii w St. Luis. Regularnie nadsyła swoje kawałki, chyba chce się przebić do sieci ogólnokrajowej. - Zamilkł i posłał Hugh porozumiewawczy uśmiech. - Fascynujący głos, prawda? - Faktycznie - przyznał Hugh. Zamyślił się i zapytał. - Czy mogę zabrać tę taśmę? Chciałbym ją później zobaczyć. - Proszę bardzo. - Redaktor nacisnął przycisk "eject" i podał Hugh kasetę. Towsend miał akurat w studio niewiele roboty i prawdę mówiąc trochę się nudził. Po kilkakrotnym przejrzeniu taśmy z Kelly Douglas musiał przyznać, Ŝe nie moŜna mieć wątpliwości co do dziennikarskich umiejętności dziewczyny. Urzekał go jej ciepły głos, spokojny ton pełen subtelnej pewności siebie. Natomiast wygląd raził jego poczucie smaku, zarówno jako męŜczyzny, jak i producenta. W przeszłości, przy niezliczonych okazjach, doradzał swym kochankom, jak się mają ubierać, czesać, jaki dobrać makijaŜ. Niektóre obraŜały się, inne były mu wdzięczne. W końcu zadzwonił do Kelly i zaprosił ją do Nowego Jorku, nie krył, Ŝe chodzi o rozmowę na temat jej ewentualnej pracy. Po tygodniu stawiła się w jego biurze w NBC, a on gdzieś w głębi duszy kpił sam z siebie za odgrywanie roli Henry'ego Higginsa. Późniejsze efekty jego wysiłków uciszyły te drwiny. Na zawsze. Gdy Kelly podchodziła do stolika, Hugh wstał i czekał, aŜ zajmie miejsce naprzeciw niego. Przesadnie duŜa torba, którą powiesiła na oparciu krzesła, sięgała do podłogi. - Jakie są najnowsze wiadomości? - zapytał siadając. - Melcher jest juŜ po operacji. Jego stan jest krytyczny, ale nie pogarsza się. - Podniosła menu i odłoŜyła je, by uniknąć pokus. - Kobietę zidentyfikowano jako Delię Rosę Jackson. Poprzednio była siostrą Marią Teresą, ostatnio leczona psychiatrycznie po tym, jak zatrzymano ją za najście na klinikę aborcyjną i zranienie pielęgniarki noŜem. Nic nie wiadomo o jakichkolwiek związkach jej z grupą Prolife.
- Nie zabijaj - zamruczał. - Szóste przykazanie. - Kelly zaczęła podnosić do ust szklankę z wodą, ale jej ręka zawisła w połowie drogi. - Widziałeś moje sprawozdanie. - Nie. Ale byłbym bardzo rozczarowany, gdybyś nie wspomniała w nim o dekalogu. - Przytoczyłam je jako komentarz do fotografii rodzinnej, na której Delia Jackson stoi ubrana w habit zakonnicy. - Wypiła łyk wody i wpatrywała się w przezroczyste kostki lodu. - Funkcjonariusz policji zabity przez byłą zakonnicę, trudno o większą ironię, nie sądzisz? - I tragizm. - To bardzo smutne - powiedziała, z trudem hamując westchnienie. Z pewnym wysiłkiem uniosła głowę i siłą woli odegnała od siebie tę myśl. Przemoc, tragedia, śmierć, z takimi właśnie historiami miała do czynienia na co dzień, ale nie pozwalała, by dotykały ją osobiście, by panowały nad jej emocjami. - Miło tu, jeszcze nie byłam w tym lokalu - rozejrzała się wokoło. - Inni goście przyszli chyba prosto po obejrzeniu sztuki w teatrze. - Jedzenie jest tu wyśmienite. A co do listy win ... - Hugh zawiesił głos, by osiągnąć poŜądany efekt i uśmiechnął się - wygląda fantastycznie. - Niewątpliwie to zadecydowało o twoim wyborze. - Kelly uniosła szklankę z wodą w geście ironicznego toastu. Hugh Towsend od dawna był miłośnikiem wina, wybitnym smakoszem. - Niewątpliwie to. - Kąciki jego ust drgały, gdy się uśmiechał. - Chyba moŜemy juŜ złoŜyć zamówienie. - Umieram z głodu - przyznała. Sok plus bułeczka na śniadanie, sałatka ze szpinaku na lunch i kilka łyŜek jogurtu przed wiadomościami o jedenastej, by powstrzymać ssanie w Ŝołądku, to wszystko, co jadła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i co zresztą nie odbiegało od jej codziennego menu. Hugh skinął na kelnera, a ten natychmiast podszedł do stolika. - Chcielibyśmy zamówić ... - Proszę uprzejmie, monsieur - skłonił się kelner i zwrócił do KellY: ¬Na co miałaby pani ochotę, madame? Polecam jagnię. Przygotowano je ... - Nie, dziękuję - przerwała mu, zanim jej postanowienie miało czas osłabnąć. - Proszę o zieloną sałatę bez przypraw i pieczonego dorsza, ale tylko z cytryną, bez sosu. - Nie zwracała uwagi na rozczarowaną minę kelnera. - Kawę później. I bez kofeiny. - Nie docenisz smaku wina. - Hugh rzucił jej krytyczne spojrzenie i zwrócił się do kelnera. - Proszę przynieść pannie Douglas coq au vin. - Hugh ... Uniósł rękę w geście nie znoszącym sprzeciwu. - Przyszliśmy tu uczcić twój sukces. MoŜesz zbić te kilka kalorii jutro, podczas porannej sesji z Rickiem - powiedział, mając na myśli jej osobistego trenera. Częścią surowego reŜimu, który sobie narzuciła, by zachować linię, były wizyty, trzy razy w tygodniu, w ośrodku treningowym. W St. Luis biegała codziennie po piętnaście kilometrów; w Nowym Jorku było to nie do pomyślenia. A więc poddawała się serii uciąŜliwych ćwiczeń pod okiem osobistego trenera, Ricka Connorsa. - Ten człowiek to zwyczajny sadysta -- mruknęła pod nosem, nie broniła się jednak przed 'zmianą zamówienia. W końcu coq au vin to tylko kurczak gotowany w winie. Dla siebie Hugh zamówił duck a l'orange, a potem skinął na kelnera, który wkrótce pojawił się z próbkami win. Kelly jednym uchem słuchała, jak obydwaj rozprawiali o ich zaletach i cechach. Wino było prawdziwą pasją Hugha. Trzy lata temu zaprosił ją do Nowego Jorku. Pragnęła wywrzeć na nim jak najkorzystniejsze wraŜenie. Okazało się, Ŝe wino moŜe jej w tym pomóc ... Biuro Towsenda było takie jak się spodziewała: fotele obite skórą, nieskazitelnie schludne, dębowe biurko, na ścianach olejne
obrazy; wokół panowała atmosfera powściągliwej elegancji. Natomiast zdjęcia, które widziała wcześniej, nie oddawały uroku tego męŜczyzny. Fotografia pokazująca jego ostre rysy nie zdołała oddać ich patrycjuszowskiej wytworności ani zarejestrować urokliwego uśmiechu i ciepłego błysku oczu. - Witamy w Nowym Jorku, panno Douglas - powiedział serdecznie. Wyszedł zza biurka, by uścisnąć jej rękę. Zdenerwowanie Kelly dorównywało determinacji, by tego nie okazać. - Dziękuję, panie Towsend. Bardzo mi miło, Ŝe mogłam tu przyjechać. ¬Na moment zamilkła i sięgnęła do torby na zakupy po podarunek zapakowany w pudełko. ~ MoŜe jestem zbyt śmiała, ale wychowałam się w Iowa, a tam mamy zwyczaj przychodzić na wizytę z prezentem. - Z prezentem? - Uniósł brew. - Aby podziękować za zainteresowanie, jakie okazał pan mojej pracy - odpowiedziała Kelly. Zatopiła się w ,skórzanym fotelu, z całych sił starając się rozluźnić. Obyło się bez rozdzierania papieru na oślep i rozrywania wstąŜki. UŜył ostrego noŜa do papieru, przeciął tasiemkę, po czym wyłuskał pudełko z otulającej je bibuły. Patrzyła, jak otwiera je i wyjmuje butelkę wina, a gdy pieszczotliwym gestem pogładził szkło, westchnęła z ulgą. Spojrzał na nią wyraźnie zaciekawiony. . - To historyczne wino - zauwaŜył. - Wiem o tym. - Kelly w pełni opanowana, wygodnie rozparła się w fotelu. - Stag's Leap, Cabernet Sauvignon, rocznik siedemdziesiąty trzeci, było pierwszym kalifornijskim winem, które wygrało ślepą próbę z Haut-Brion i Mouton-Rotschild w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym w ParyŜu. Wprawdzie wielu koneserów uwaŜało, Ŝe Cabernet Rutledge Estate przewyŜsza Stag's Leap, ale niestety, jak dotąd nie brało ono udziału w konkursie. Zamyślony, odstawił butelkę na biurko i podniósł do góry głowę. - Skąd pani wiedziała, Ŝe lubię wino? Kelly uśmiechnęła się. - Odrobiłam swoją lekcję. - Najwyraźniej - odpowiedział i czekał na dalsze wyjaśnienia. - Jeden z biografów wspomniał, Ŝe jest pap członkiem ekskluzywnego towarzystwa smakoszy win - wyjaśniła. - Zaryzykowałam, pomyślałam, Ŝe nie naleŜy pan do snobów, którzy kręcą nosem na nasze kalifornijskie wina. - Jest pani hazardzistką, panno Douglas. - Niedbale oparł się biodrem o biurko i skrzyŜował ramiona przed sobą, przyglądając się jej z wyraźnym zainteresowaniem. - Pan takŜe trochę w ciemno postawił na mnie, panie Towsend - odparowała. _ MoŜe nam obydwojgu poszczęści się w tej grze. Proszę mi powiedzieć, skąd taka wiedza o winie Stag's Leap? TeŜ się pani z tego przygotowała? _ Tylko w pewnym stopniu, urodziłam się w Napa Valley. - Minęły juŜ całe lata od dnia, w którym opuściła dolinę i przez cały ten czas, nawet przed sobą, nie chciała się przyznać do związków z Kalifornią• W wyobraźni stworzyła sobie inną przeszłość, jakŜe róŜną od prawdziwej, bo w wyimaginowanej nie było miejsca na wstyd, ból i upokorzenia. Tym razem jednak jej prawdziwe miejsce urodzenia mogło okazać się plusem. _ Naprawdę w Kalifornii? Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wraŜenie, Ŝe urodziła się pani i wychowała w Iowa. - Hugh rzucił okiem na pusty blat biurka, a później popatrzył na nią badawczo, jakby chciał wyczytać Ŝyciorys z jej twarzy. _ Niewielu ludzi dorasta w tym samym otoczeniu, w którym się urodziło. Wędrówka z miejsca
na miejsce jest chyba amerykańską specjalnością. W moim przypadku to wędrówka do Iowa. - Kelly uznała, Ŝe wyjaśniła sprawę bardzo sprytnie, nie powiedziała całej prawdy, ale i nie skłamała. - Kilka lat temu, jeszcze w szkole średniej, zainteresowałam się miejscem moich urodzin i napisałam do gazety artykuł o krainie wina w Napa Valley. Myślę, Ŝe zgodzi się pan ze mną; wino, jego produkcja i degustacja, mają w sobie coś fascynującego. _ To prawda - przyznał. - Chętnie przeczytałbym tamten artykuł. _ Przekopię moje papiery i prześlę panu egzemplarz - skłamała. Pozbyła się tej dziecięcej pisaniny, a nawet gdyby ją zachowała, nie pokazałaby mu. _ Ale uprzedzam pana, to amatorszczyzna. Napisałam ten kawałek dawno temu, gdy zapragnęłam zostać dziennikarką. _ Telewizję odkryła pani dopiero później? - Oczywiście. _ A jakie są pani obecne pragnienia? _ Chciałabym przed trzydziestką zostać korespondentką redakcji ogólnokrajowej - powaŜnie odparła Kelly. - A ile ma pani lat teraz? _ Dwadzieścia siedem. _ Jeszcze mogłoby się to udać. - Kiwnął głową, odsunął się od biurka i podszedł do Kelly. - Gdyby wyrzuciła pani te okulary, zrobiła coś z włosami i zamieniła męski garnitur na coś bardziej stylowego. Wygląd nauczycielki moŜe robić dobre wraŜenie w St. Luis, ale nigdy nie zaprowadzi pani do sieci ogólnokrajowej. Kelly zesztywniała, głęboko dotknięta nagłą i bezceremonialną krytyką. Wbiła palce w skórzane obicie fotela, by powstrzymać się od obronnego gestu i nie zasłonić szylkretowych okularów oraz wielkiej, czarnej i szykownej, jak się jej wydawało, klamry spinającej włosy na karku. Nie uwaŜała się za ładną. W najlepszym wypadku mogła zostać uznana za nijaką. CięŜko się jednak napracowała, by osiągnąć ten wystudiowany, schludny, wzbudzający zaufanie wygląd. Zabolało ją, Ŝe tak bezceremonialnie ją skrytykował. Mocniej, niŜ mogła się spodziewać. Ale czy całymi latami nie. znosiła kpin i szyderczych spojrzeń? Nadal pamiętała śmiech rozbrzmiewający na szkolnym podwórku i tę okropną piosenkę: Tłuścioch, tłuścioch raz, dwa, trzy, nie przeciśnie się przez drzwi. Teraz nie mogła przecieŜ wybuchnąć płaczem i uciec. Nauczyła się zresztą skrzętnie skrywać ból, który sprawiały jej czyjeś słowa. ZłoŜyła dłonie, rozprostowała palce i chłodno spojrzała na Hugh Towsend. - Mój wygląd nie ma Ŝadnego związku z moimi kwalifikacjami dziennikarskimi. Popatrzył na nią wyraźnie rozbawiony. - Ośmielam się być odmiennego zdania, panno Douglas. Telewizja to obraz. Wygląd jest czynnikiem decydującym, dlatego bardzo waŜne jest, jak się prezentujemy. Kusiło ją, by odpowiedzieć mu ostro, lecz opanowała się i powiedziała z pozornym spokojem: - Wiem doskonale, Ŝe daleko mi do piękności. - Gdyby było inaczej, prawdopodobnie nie rozmawialibyśmy teraz. Wygląd nie powinien rozpraszać uwagi telewidzów i tym samym odciągać ich od przedstawianych wydarzeń. - To dyskryminacja kobiet. - Kelly w obronie własnej zaatakowała go. - Broń BoŜe. - Roześmiał się krótko, lecz moŜe dlatego zabrzmiało to bardziej zjadliwie. - Albo zapomniała juŜ pani, albo jest za młoda, Ŝeby pamiętać wielką debatę w Black Rock jakieś kilka lat temu, gdy kłócono się o to, czy Dan Rather ma nosić garnitur i krawat czy raczej sweter. - Black Rock? - Kurczowo uchwyciła się pierwszej szansy skierowania rozmowy na inne tory. - Tak nazywamy budynek CBS - wyjaśnił.
-Aha. - Zapewniam panią, panno Douglas, Ŝe w tym biznesie męŜczyźni muszą przywiązywać wagę do swojego wyglądu nie mniej niŜ kobiety. Czy mam zapuścić wąsy czy je zgolić? Zostawić siwiznę czy ufarbować włosy? I te ciągłe problemy z łysieniem, nosić perukę czy poddać się przeszczepowi? We wszystkich przypadkach pojawia się ten sam problem, czy to rozprasza telewidza? Szkła, włosy, surowe linie ubrania z pewnością zakłócają odbiór. Chciała zaprzeczyć, przypomnieć mu, Ŝe Sally Jessy Raphael nosiła okulary. Sam Bryant Gumble z NBC od czasu do czasu wkładał przed kamerą szkła. Nosiła je Sophia Loren i Woody Allen, Steven Spielberg i wiele innych sławnych osobistości. Jednak powiedziała tylko: - Ale telewidzowie mnie pamiętają. - Dobry dziennikarz pragnie raczej, Ŝeby zapamiętali jego reportaŜ - odparował Towsend, a Kelly aŜ skurczyła się wewnętrznie po tej delikatnej naganie. - W naszej stacji w Nowym Jorku zwolniło się akurat miejsce dla reportera - ciągnął Hugh. - Umówiłem panią na jutro na przesłuchanie. A na dzisiaj, przed południem, zamówiłem wizytę u optyka, by dopasował pani szkła kontaktowe. Potem pójdzie pani do stylisty, Sigmund jest jednym z najlepszych na Manhattanie. Gdy będzie pani gotowa, spotkamy się u Saksa i wybierzemy pani odpowiednie ciuchy. - Co to wszystko ma znaczyć? - przerwała mu wzburzona Kelly. Uśmiechnął się i powiedział: - Traktuj to jako pierwsze przydzielone ci zadanie. Będzie z panią kamerzysta, który wszystko zarejestruje na taśmie. Wieczór poświęci pani na napisanie komentarza, przegranie taśmy i montaŜ. Gotową historię zademonstruje pani jutro podczas przesłuchania na potwierdzenie swoich dziennikarskich kwalifikacji. - Przerwał i uśmiechnął się szeroko. - No i co pani o tym myśli, panno Douglas? Najwyraźniej ją prowokował. Nie podobało się to Kelly ani trochę. Nie miała jednak innego wyjścia; musiała podjąć wyzwanie. - O której mam wizytę u optyka? - Za trzydzieści minut. Na dole czeka samochód. Niecałe dwie godziny później wychodziła z zakładu optycznego z doskonale dopasowanymi szkłami kontaktowymi, które mogła, całkiem bezpiecznie, nosić przez cały dzień. Po czterogodzinnej sesji u Sigmunda jej włosy krótsze o siedem centymetrów opadały naturalną falą nieco poniŜej ramion; z czerwonym połyskiem, nabrały pełni i blasku; w makijaŜu pojawiły się cieplejsze kolory: brązowozłote cienie na powiekach, jasnobeŜowy podkład, brzoskwiniowy róŜ i szminka w podobnym odcieniu. U Saksa ciemny kostium w drobne prąŜki został zastąpiony Ŝakietem, który stanowił kombinację jedwabiu i płótna, narzuconym na jedwabną, morelową suknię. Do całości została dobrana odpowiednia torebka - saszetka z zamszu. Kelly stała przed wysokim lustrem i ze zdumieniem przypatrywała się swemu nowemu wcieleniu. Nie stała się wprawdzie natychmiast pięknością, ale zmiana była oszałamiająca. Jej mahoniowe włosy opadały pełnymi, gęstymi falami po obu stronach twarzy, która nie była juŜ nijaka. Krój Ŝakietu i sukni, choć wciąŜ wyraźnie zaznaczony, nie kłuł w oczy, tkanina miękko otulała sylwetkę. A kolory były niewątpliwie ... atrakcyjniejsze. - Miałeś rację - zwróciła się do Hugh. - Nieczęsto moŜna spotkać kobietę, która w tej materii przyzna rację męŜczyźnie - zauwaŜył, na co ona roześmiała się i wykonała piruet przed lustrem. - Czy podobasz się teraz sobie? - zapytał. - Tak - odpowiedziała, choć wydawało jej się to dziwne. Komentarz okazał się łatwy do napisania, a zgranie go z taśmą jeszcze łatwiejsze. Przesłuchanie przebiegło gładko. Poszło mi wspaniale, pomyślała Kelly. I miała rację. Po tygodniu zaproponowano jej pracę. ZłoŜyła dwutygodniowe wymówienie w St. Luis i zabrała się
do pakowania walizek. Tak zaczęła się jej przyjaźń z Hugh Towsendem. Nauczyła się polegać na jego opiniach i instynkcie. Dzięki niemu poznała odpowiednich ludzi i nawiązała kontakty, niezbędne w mieście takim jak Nowy Jork i w zawodzie, w którym istniała tak olbrzymia konkurencja. Po raz drugi w Ŝyciu miała przyjaciela męŜczyznę, kogoś, z kim mogła dzielić marzenia, z kim mogła szczerze porozmawiać, nawet jeŜeli nigdy nie zdobyła się na wyznanie mu bolesnych tajemnic z przeszłości. Kelner powrócił do stolika z butelką wina, zamówionego przez Hugh do kolacji. Wiele razy Kelly obserwowała rytuał degustacji, ale za kaŜdym razem ceremoniał ten fascynował ją i bawił równocześnie. Na początek kelner zademonstrował butelkę etykietą do przodu, by Hugh mógł ją zobaczyć. Po potakującym skinieniu głową, potwierdzającym, Ŝe marka jest zgodna z zamówieniem, wyciągnął korek delikatnie i z wyraźnym namaszczeniem. Nalał Hugh odrobinę, a zawiązana wokół szyjki butelki śnieŜnobiała serwetka nie pozwalała na uronienie ani kropelki. Kelly patrzyła, jak Hugh unosi kieliszek trzymając go za podstawkę nóŜki - palec wskazujący miał podwinięty pod dnem, a kciukiem przytrzymywał ją od góry. Był to styl prawdziwego eksperta, technika, której Kelly nigdy nie udało się opanować. Na tle białego obrusa Hugh oceniał głębię rubinowej czerwieni, która wypełniała kieliszek. Zadowolony, uniósł szkło i zręcznym ruchem nadgarstka zawirował kieliszkiem, obserwując, jak wino podnosi się i sączy po ściankach; w ten sposób oceniał lepkość płynu. Następnie uniósł kieliszek wyŜej, przybliŜył swój orli nos i wdychał aromat, osławiony bukiet, o którym tyle rozprawiano. Potem popróbował trunku; powolnym ruchem policzków zamieszał płyn w ustach, by w końcu pozwolić mu spłynąć po języku do gardła. Wreszcie odstawił kieliszek i z aprobatą skinął głową w kierunku kelnera. - Wyborne - pochwalił. Kelner podziękował mu ukłonem. - MoŜe zostawić, by trochę pooddychało i rozlać dopiero za chwilę? Hugh przecząco pokręcił głową. - Proszę nalać od razu, niech się otworzy w kieliszku. - Jak pan sobie Ŝyczy. - Kelner napełnił obydwie lampki, postawił butelkę na stole, ukłonił się raz jeszcze i odszedł. Hugh dotknął palcami stopki swego kieliszka i powiedział: - "A gdy odejdę stąd, by stanąć przed Panem i wytłumaczyć się z mej rozpusty, powiem Mu: nie pamiętam nazwy wioski, ani nawet imienia dziewczyny, ale wino, BoŜe, to był Chambertin!" Hilaire Belloc - dodał. - To nie było pochlebne, Hugh - zwróciła mu uwagą Kelly. Wyprostował się z uśmiechem. - No to inny cytat: "Choć okrutna młodość zabiera miłość i róŜe, wiek pozostawia nam przyjaciół i wino." Thomas Moore, jak sądzę. - To juŜ lepiej - oświadczyła Kelly. - Choć wciąŜ twierdzę, Ŝe wykułeś na pamięć z Bartletta wszystko, co dotyczy wina. PołoŜył rękę na sercu w geście przysięgi: - Do tego nigdy się nie przyznam. - Zapewne - zgodziła się. Popatrzyła na butelkę. - Burgund. Co się stało z bordaux? Miało być Margaux rocznik osiemdziesiąty. - Co za wyśmienita pamięć. - Jego ciemna głowa nieznacznie pochyliła się z aprobatą. - Masz nie tylko oko, ale i ucho. Myślałem o Margaux, ale uznałem, Ŝe Chambertin będzie lepsze do pieczonej kaczki.
- W tej materii zdaję się na ciebie. - Kelly uśmiechnęła się, a potem westchnęła, odczuwając nagły przypływ znuŜenia. - Zmęczona? Przytaknęła. - To był długi dzień. Nie pamiętałam juŜ, Ŝe nagrywanie na Ŝywo w plenerze łączy się z takim stresem i wysiłkiem. Ostatnie dwa lata spędziłam jako spikerka, czytałam wiadomości i robiłam wywiady, czasami prowadziłam program o gwałtach, narkotykach i AIDS. - Przypomniała sobie o pliku notatek i o ksiąŜce, które ciąŜyły jej na ramieniu, gdy opuszczała redakcję. - Naprawdę powinnam pójść prosto do domu. Jutro mam wywiad z profesorem ekonomii, autorem mądrej ksiąŜki i muszę się przygotować. Oprócz tego muszę jeszcze wypytać specjalistę od płuc i serca o stan zdrowia Melchera. - Dobrze, Ŝe wspomniałaś o tych wywiadach. Przypomniałem sobie właśnie, Ŝe Robert Mondavi będzie obecny na aukcji win w przyszłym tygodniu. - To wspaniale. - Aukcja na cele dobroczynne, która odbywała się zawsze w lipcu, była ukochanym przedsięwzięciem Hugh. W tym roku poświęcił wiele energii na przekonanie jak największej liczby winiarzy do wzięcia w niej udziału, i to tych najsławniejszych. W Kalifornii niewiele nazwisk znaczyło tyle, co Robert Mondavi. - Co więcej, zgodził się wystąpić w piątkowych Wiadomościach o piątej i rozpropagować sobotnią imprezę - kontynuował Hugh. - Doskonale. Muszę załatwić sobie z nim wywiad - powiedziała Kelly bez entuzjazmu. - Zrobione - poinformował ją Hugh. - JuŜ się tym zająłem. - Naprawdę? - AleŜ tak. l przyjął teŜ moje zaproszenie na party w piątek wieczorem. Nie zapomniałaś chyba o tym, Kelly? - Zapisałam termin w kalendarzu i podkreśliłam na czerwono. - Mam nadzieję, Ŝe przyjdziesz. - Za nic nie przepuściłabym okazji spotkania osobistości, które tam będą, a poza tym, piątkowe Wiadomości o piątej, to moja ostatnia robota z poprzednim zespołem. Jak skończę, będę chciała trochę poszaleć. - l rozpuścić włosy? - Spojrzał na błyszczący węzeł; kilka kosmyków rozsypało się po twarzy i szyi. - Chciałbym to zobaczyć. Pracujesz za duŜo, a za mało się bawisz, Kelly. - MoŜe i masz rację. - Skwitowała jego uwagę wzruszeniem ramion. _ Ale co mogę zrobić? Staromodny, rodem z Iowa, etos pracy, wciąŜ daje o sobie znać: "Zbieraj siano, gdy słońce świeci" - zaŜartowała i dodała: _ A zresztą, kto w tym zawodzie ma czas na odpoczynek? Jej dni rzadko róŜniły się jeden od drugiego. Wstawała o siódmej, by na swoim telewizorze złapać trzy poranne programy ogólnokrajowe i reportaŜ CNN na czwartym kanale, przejrzeć poranne wydania "New York Times", "Wall Street Journal", "Washington Post" i "Daily News", dostarczane pod drzwi. Trzy razy w tygodniu, o dziesiątej rano, udawała się do sali sportowej, by tam z trenerem odbyć sesję pełną tortur; później następowała obowiązkowa godzina masaŜu. O drugiej po południu była juŜ w swoim gabinecie. Załatwiała telefony i korespondencję, przeglądała wiadomości dnia, przygotowując się do spotkania o trzeciej: z producentami, redaktorami, reŜyserami, autorami scena";. riuszy, ich asystentami i, na końcu, z współprowadzącym wiadomości. Potem wracała za biurko, by napisać swój tekst, a przed programem o piątej czekało ją jeszcze jedno, juŜ ostateczne, spotkanie z zespołem. Ten sam rytuał powtarzał się przed wiadomościami o jedenastej. Rzadko udawało jej się wrócić do mieszkania przy Gramercy Park przed północą. Pomiędzy tymi zajęciami musiała jeszcze mieć czas na lunch ze swoim agentem, na nie
zaplanowane wypady w teren, jak równieŜ na setki innych spotkań, którymi obarczano ją w redakcji. Raz w tygodniu najmowała sprzątaczkę, ale i tak miała w domu dość pracy: oddawanie ubrań do pralni, drobne przepierki, zakupy Ŝywności, wypełnianie comiesięcznych rachunków, mycie naczyń, wyrzucanie śmieci i wiele innych zajęć. . Weekendy niezmiennie miała wypełnione zajęciami planowanymi na inne dni tygodnia. JeŜeli udało jej się wyrwać dla siebie kilka godzin, zwykle wypełniała je zdobywaniem funduszy na cele dobroczynne i staraniami, by zwrócić uwagę opinii publicznej na zaniedbywane i dręczone dzieci; działalność ta była jej jedyną pasją, oczywiście poza pracą w telewizji. Oprócz rzadkich spotkań z Hugh, Ŝycie towarzyskie właściwie dla niej nie istniało, co zresztą niezbyt ją martwiło. Pewnego razu weszła do studia i przyłapała kolegów na oŜywionej rozmowie o seksie. Seks i sport były ulubionymi tematami wszystkich ekip, z którymi dotąd współpracowała. - Hej, Kelly, chodź, opowiedz nam o swoich przygodach - nalegał, przy wtórze zachęcających okrzyków pozostałych, technik oświetlenia, Andy Grabowski. Jeśli liczyli, Ŝe się zaczerwieni, to się pomylili. Rzuciła im karcące spojrzenie i z udaną naganą powiedziała: - śartujecie chyba, moim jedynym zwyczajem seksualnym jest abstynencja. Roześmieli się, lecz ona mówiła prawdę. - Powinnaś przeznaczyć więcej czasu na rozrywkę, Kelly - stwierdził Hugh. - l to mówi człowiek, który bez zmruŜenia oka zaplanował mi słuŜbowe spotkanie na mój pierwszy wolny od miesięcy poniedziałek. - No cóŜ, musimy zrobić ten show, wybrać rozmówców, zaplanować przyszłość. - Doskonale rozumiem. Czasami wydaje mi się zupełnie nierealne, Ŝe naprawdę będę robić Ludzi i miejsca. Byłam pewna, Ŝe program dostanie się Lindzie James. - Wiele osób podzielało twoje przekonanie. - I nie bez przyczyny. - Kelly wzięła ręce ze stołu, Ŝeby zrobić miejsce na talerz, bo kelner nadchodził z zamówionymi daniami. - Gdy Linda została korespondentką NBC z Zachodniego WybrzeŜa, obiecywali jej podobno, Ŝe zorganizują dla niej supermagazyn wiadomości. - Plany się zmieniają - powiedział Hugh i skinieniem głowy podziękował dyskretnie wycofującemu się kelnerowi. - N a to wygląda. - Na cześć twojej historii, która przyćmiła wszystkie inne wydarzenia.- Podniósł kieliszek w toaście. Kelly uniosła lampkę, uwaŜając, by trzymać ją w sposób zgodny z wymogami etykiety. - I na cześć programu Ludzie i miejsca - dodała. Stuknęli się kieliszkami. Hugh, jak to miał w zwyczaju, delektował się winem przez dłuŜszą chwilę, po czym z aprobatą skinął głową. - Ustało się i nabrało wspaniałego, łagodnego smaku. - Czy obrazisz się na mnie, jeŜeli powiem, Ŝe jest bardzo dobre? - zapytała z łobuzerskim uśmiechem. - Proszę, nie ... - Udał, Ŝe wstrząsa nim dreszcz. - MoŜesz powiedzieć, Ŝe leŜakowało wystarczająco długo, jest wspaniałe, o cudownym bukiecie, doskonale wyklarowane, ale nigdy, przenigdy, nie nazywaj go bardzo dobrym. - No to teraz juŜ wiem - powiedziała z uśmiechem Kelly. Przełknęła kęs kurczaka i powróciła do poprzedniego tematu: - Ciekawa jestem, Hugh, jakich wpływów uŜyłeś, by załatwić mi tę posadę.
- Nie zrobiłem nic więcej oprócz zwrócenia uwagi kogo trzeba na ciebie. Reszty dokonał twój udany występ w programie Dzisiaj gdy zastępowałaś Katie Couric podczas jej urlopu macierzyńskiego. Chyba wiesz, Ŝe gdy program z tobą szedł trzeci raz, oglądalność wzrosła o prawie pół punktu. I na pewno nie było to zasługą zaproszonych gości; dobór był dość przypadkowy. - Rzeczywiście nie najlepszy - przyznała, wznosząc wzrok ku górze na samo wspomnienie. - A wiesz, miałam nadzieję, Ŝe mój występ w Dzisiaj umoŜliwi mi zdobycie posady korespondenta wiadomości ogólnokrajowych. Ale Ŝeby od razu supernowoczesny show? O tym nawet nie śmiałam marzyć, chociaŜ wiedziałam, Ŝe robisz właśnie coś takiego. - Kelly odłoŜyła widelec. - Ale serio, Hugh, dlaczego wybrano mnie, przecieŜ Linda James ma większe doświadczenie, a jej twarz jest juŜ widzom znana. - UwaŜaj - skarcił ją. - Zdradzasz się z brakiem pewności siebie. Wiedział, Ŝe w tym środowisku było niewiele osób, które nie byłyby kłębkiem nerwów. Jednak w przypadku Kelly kompleks niŜszości zauwaŜył od razu. Przed światem wykreowała obraz osoby spokojnej, na luzie, nie mającej nic wspólnego z tą spiętą, zorganizowaną, ambitną kobietą, której rzadko zdarzało się spać dłuŜej niŜ sześć godzin na dobę i która Ŝyła w nieustannej pogoni za sukcesem, uznaniem i odrobiną ciepła, choć doskonale ukrywała te potrzeby pod maską obojętności. Uśmiechnęła się i uniosła kieliszek, lekko nim kołysząc. - Bądź więc dla mnie miły i chwal mnie choć trochę dzisiejszego wieczoru. - JuŜ się robi. - Cenił sobie te chwile całkowitej, obopólnej szczerości. ¬Program masz poprowadzić tak, aby w lekkiej formie przekazać powaŜniejsze treści, pokazać interesujących ludzi i interesujące miejsca. Opinia, Ŝe Linda zadaje niewygodne i dociekliwe pytania, obróciła się przeciwko niej. Ty osiągasz te same rezultaty, goście odpowiadają szczerze, chociaŜ nie przypierasz ich do muru. A poza tym jesteś nową twarzą, i o to właśnie chodziło szefom. - Nie rozczaruję ich. - Jej słowa zabrzmiały prawie jak przysięga. Hugh skrył uśmiech i obserwował ją spod oka. "HoŜa" było ostatnim określeniem, jakiego by uŜył, gdyby przyszło mu ją opisać, Miała twarz szczerą, wzbudzającą zaufanie, ale nie było w niej nic pospolitego. Przypominała raczej młodą matkę naturę z czerwienią zachodzącego słońca we włosach i zielenią trawy w oczach. Im dłuŜej Hugh o tym myślał, tym bardziej porównanie to przypadało mu do gustu. - Mam pomysł na show, który mogłabyś poprowadzić. - Kelly wydziobała widelcem zieloną fasolkę spośród innych warzyw sałatki. - Zaprezentowanie sylwetki Harry'ego Connicka Juniora, piosenkarza, który śpiewa stare piosenki Cole' a Portera i te z okresu Big Bandu, moŜe okazać się interesujące. Gość staje się ostatnio bardzo modny ... Słuchał, jak Kelly wyłuszcza swoje pomysły związane z tym programem, ale bardziej zwracał uwagę na tembr jej głosu niŜ słowa. Nieraz wyobraŜał sobie, jak byłoby przyjemnie, gdyby ten głos szeptał mu do ucha czułe słówka. podczas kilku pierwszych miesięcy znajomości zabierał ją na randki z zamiarem przeŜycia kolejnej przygody. Gdy z początku nie bardzo mu z nią szło, nie przejmował się tym. Jako Brytyjczyk wiedział, Ŝe polowanie ma z reguły więcej uroku, niŜ moment dopadnięcia zwierzyny. Pewnego wieczoru zdecydował się spróbować szczęścia, ale Kelly po- wstrzymała go, powiedziała po prostu i we właściwym momencie "nie" i zupełnie naturalnie wycofała się poza zasięg jego ramion. _ Choć bardzo cię lubię, Hugh, nie chcę pakować się z tobą w intymne układy. Kochanków mogę mieć, ilu zechcę, natomiast o przyjaciela jest znacznie trudniej. Poza tym, romans między nami byłby nieco w złym guście, nie