Janet Dailey TĘCZA PO BURZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gęste listowie osłaniających ulicę drzew połyskiwało w słońcu soczystą zielenią. Równie pięknie
prezento¬wały się starannie przystrzyżone żywopłoty i trawniki przed domami, które zdradzały
zamożność właścicieli. Jednak nie wszyscy mieszkańcy eleganckiej dzielnicy Denver w stanie
Kolorado mogli się nie martwić stanem swego konta bankowego.
Lainie MacLeod wyglądała przez okno, nerwowo zaciskając dłonie na ramionach. Od razu
zauważyła ogromny żony mlecz na samym środku trawnika. Wes¬tchnęła. Przydałoby się, żeby
choć dwa razy w tygodniu przychodził ogrodnik. Wiedziała jednak, że nie ma na to szans, i że to
kolejna z rzeczy, z którymi musi się uporać sama.
Właściwie jaki miało sens udawanie, że żyje się na takim samym poziomie, jak inni? Sąsiedzi
musieli prze¬cież wreszcie zauważyć, że właścicielki tego domu sy¬stematycznie pozbywają się co
cenniejszych rzeczy, choć Lainie starała się to robić możliwie dyskretnie. Duma nie pozwalała jej
się przyznać, że znalazła się w nie lada opałach.
Na podjeździe zatrzymał się mały sportowy kabriolet. Siedząca w środku szatynka poprawiła włosy,
zanim wysiadła i energicznie pomaszerowała do drzwi wej¬ściowych. Lainie pospieszyła otworzyć,
zanim tamta zdąży zadzwonić. Z obawą spojrzała na prowadzące na piętro schody i na widoczne
drzwi sypialni. Mama prze¬cież dopiero co zasnęła. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby się
obudziła.
Lainie wiedziała, że musiałaby się w nieskończoność tłumaczyć z obecności Ann Driscoll. Pani
Simmons nie aprobowała tej przyjaźni, twierdząc, że Ann nie jest od¬powiednim towarzystwem dla
jej córki. Nie przekony¬wał jej ani charakter dziewczyny, ani zamożność jej rodziny. Po prostu nikt
nie był wystarczająco dobry, żeby spoufalać się z jej córką.
Mimo wszelkich przeszkód, ta przyjaźń kwitła. Ann nie zawiodła nigdy, stanowiła niezawodne
oparcie pod¬czas każdego kryzysu. Dlatego Lainie powitała ją w pro¬gu z niekłamaną radością.
Jednakże jej zaniepokojony wzrok co chwila powracał ku drzwiom pokoju matki. Nie uszło to
uwagi Ann.
Przeszły do znajdującej się na tyłach domu kuchni. Nowo przybyła nie spuszczała uważnego
wzroku z przyjaciółki. Ostatnie miesiące coraz bardziej zaczy¬nały dawać o sobie znać. Ciemne
kręgi pod orzechowy¬mi oczami Lainie zdradzały prawdę o licznych źle prze¬spanych nocach.
Biała bluzeczka z dekoltem pozwalała dostrzec niezwykłą kruchość ramion i wystające oboj¬czyki.
Kraciasta spódniczka była ewidentnie za szeroka, co wskazywało na duży ubytek wagi. Nic
dziwnego, że Lainie wyglądała na wykończoną i kompletnie pozba¬wioną energii.
Jej ciemne włosy, niegdyś tak piękne i lśniące, straciły teraz swój blask. Widać było, że nie miała
już czasu i siły, by o nie dbać. Spinała je więc na karku ciężką klamrą, ale nie było jej w tym
uczesaniu do twarzy. Uwydatniało ono dodatkowo i tak już wyraźne kości policzkowe.
Ann patrzyła na to z ciężkim sercem, wiedziała jed¬nak, że wszelkie jej uwagi na ten temat zostaną
zbyte machnięciem ręki. Od jakiegoś czasu Lainie lekceważyła swoje własne potrzeby.
- Dziękuję - powiedziała, biorąc od przyjaciółki szklaneczkę ponczu. - Jak się czuje mama? Czy był
rano lekarz?
Lainie spochmurniała, lecz starała się, by jej głos zabrzmiał lekko.
- Tak. Był zadowolony z jej stanu, ale to dodatkowo mamę zirytowało. - Z westchnieniem usiadła
przy stole. - Zaczęła mu wyliczać wszystkie dolegliwości. Biedny Henderson. Jest pewien, że
mama ukradkiem czyta me¬dyczne książki taty i tam wynajduje nowe choroby, żeby dostarczyć mu
zajęcia.
- Wspomniałaś mu o tym, że wychodzisz dziś wie¬czorem?
Nieco niepewnie popatrzyła w szczere oczy Ann.
- Tak. Powiedział, że skoro wynajęłam dyplomowa¬ną pielęgniarkę, to on nie widzi żadnych
przeciwwska¬zań. - Nerwowo stukała długimi palcami o brzeg swojej szklanki. - Ale ja widzę, że
mama źle się czuje przy obcych. Myślę, że mogłybyśmy się umówić na jakiś inny dzień -
zaproponowała.
- O, nie, kochana! Wszystko jest ustalone już od miesiąca. Teraz, kiedy Adam kupił bilety, nie
możesz się tak po prostu wycofać - przekonywała z werwą Ann.
Lainie wolała nie patrzeć przyjaciółce w oczy. Opar¬ła łokieć na stole i machinalnie zaczęła
pocierać czoło dłonią.
- Owszem, nadal chcę iść na ten koncert, ale niepo¬koję się o mamę.
- A może dla odmiany zaczęłabyś się martwić o sie¬bie? - spytała Ann. - Największy błąd, jaki
zrobiłaś w życiu, to był powrót do Denver. Skoro mama zacho¬rowała, to trzeba było zapewnić jej
profesjonalną opiekę, a nie brać wszystko na swoje barki. Siedzisz tu już od siedmiu miesięcy. Ile
razy wychodziłaś? Nie mówię o wizytach w aptece i kupowaniu jedzenia.
- Och, nie wiem. Kilka razy - odparła niechętnie Lainie.
- Nie wiesz? To ja ci powiem. Trzy! Raz wyciągnꬳam cię na obiad, raz na łażenie po sklepach i
raz do kina. Opamiętaj się, kobieto! - Ann pochyliła się nad stołem i spojrzała na przyjaciółkę
proszącym wzrokiem. - Jak tak dalej pójdzie, to się wykończysz.
- Przesadzasz.
- Wcale nie, popatrz lepiej w lustro. I zrozum, że nikt nie jest nie do zdarcia. Tak samo, jak nikt nie
jest niezastąpiony. Ktoś inny zaopiekuje się mamą równie dobrze jak ty.
Lainie zaczęła się wreszcie uśmiechać.
- Chciałabym myśleć równie trzeźwo i rozsądnie jak ty. Może wtedy przestałabym mieć ciągłe
wyrzuty su¬mienia.
- Czy ty nie widzisz, że twoja mama wywołuje je w tobie umyślnie? Znowu cię kontroluje, tak
samo jak kiedyś. Te trzy lata spędzone w Colorado Springs uświa¬domiły jej, że musi zmienić
taktykę, jeśli znowu chce cię do siebie przywiązać. Dlatego zaczęła stosować emo¬cjonalny i
moralny szantaż.
- Ależ, Ann, przecież wiesz, że to był tylko nieszcz꬜liwy splot okoliczności. Nie miałam wyjścia.
Wkrótce po śmierci taty mama została prawie bez środków do życia. Owszem, w dużym stopniu
sama jest sobie winna, powinna była zawczasu zadbać o ubezpieczenie. Ale to nie znaczy, że
miałam ją zostawić na pastwę losu! Kto miał się nią zająć, jak nie jedyna córka?
- A na jak długo wystarczą twoje pieniądze? - spy¬tała cicho przyjaciółka.
Lainie nie potrafiła się przemóc i wyznać, że jej osz¬czędności skończyły się przed miesiącem.
Miały co jeść i gdzie mieszkać wyłącznie dzięki małej rencie po tacie i przychodzącym co miesiąc
czekom, wysyłanym przez adwokata Rada.
Ann postanowiła nie naciskać, choć jej niepokój nie zmniejszył się ani na jotę.
- Dobrze, to nie moja sprawa. - Znów pochyliła się ku Lainie, a na jej twarzy malowała się
determinacja. - Ale na dzisiejszy koncert pójdziesz, choćbym miała cię zaciągnąć siłą. Nie
wiadomo, kiedy znów będziesz miała szansę posłuchać Voighta na żywo!
Opór Lainie zaczął słabnąć. Curt Voight był wspania¬łym pianistą, uwielbiała go. Rzeczywiście,
byłoby głu¬potą stracić taką okazję. W dodatku już od kilku lat nie uczestniczyła w takich
wydarzeniach jak koncerty, ope¬ry, wystawy. Od czasu, gdy Rad... Gwałtownie potrząs¬nęła
głową, by odegnać nie chciane wspomnienia.
- Pójdę - zdecydowała wreszcie, zaś Ann zadała so¬bie pytanie, skąd ten nagły ból w oczach
przyjaciółki.
- Błagam, nie zostawiaj mnie. - Pani Simmons kur¬czowo zacisnęła palce na dłoni córki, gdy ta
przysiadła na brzegu łóżka.
Lainie doskonale wiedziała, że tak będzie. Dlatego wcześniej nic nie mówiła o tym, że wychodzi na
koncert. Musiała postawić matkę przed faktem dokonanym.
- Będziesz miała fachową opiekę - powiedziała uspokajająco Lainie i wskazała na stojącą obok
pielęg¬niarkę. - Pani Forsythe zadba o wszystko.
Twarz matki przybrała płaczliwy wyraz, zaś jej broda zaczęła drżeć.
- A jeśli coś mi się stanie? Jeśli umrę? Chcę, żebyś była wtedy przy mnie - upierała się.
- Nic się pani nie stanie - wtrąciła spokojnym gło¬sem pani Forsythe. - A sądząc po wigorze, jaki
pani wykazuje, z pewnością pani nie umrze dzisiejszego wieczoru.
Pani Simmons natychmiast zmieniła taktykę i bez¬władnie opadła na poduszki. Wyglądała jak
osoba, która lada moment wyda ostatnie tchnienie.
- Pani Forsythe wie, jak się ze mną skontaktować w razie potrzeby. Zresztą, nie zabawię długo. Po
koncer¬cie od razu wrócę do domu.
- Nie będziesz się nigdzie włóczyć z tą okropną dziewczyną?
- Nie, mamo.
Chora powoli zamknęła oczy, jakby pokazując córce, na jak wielkie zdobywa się poświęcenie,
pozwalając jej iść się zabawić, podczas gdy ona będzie tu umierać w sa¬motności. Lainie
natychmiast zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia. Naraz poczuła lekkie dotknięcie na ramieniu.
- Proszę ją teraz zostawić ze mną - usłyszała szept pielęgniarki.
Skinęła głową i cicho wymknęła się z pokoju, choć wiedziała, że mama tylko udaje sen. Chciała w
ten spo¬sób zmusić córkę, by ta jeszcze przed samym wyjściem zajrzała na moment. Stworzyłoby
to jeszcze jedną oka¬zję, by spróbować wymusić na niej zmianę decyzji.
Lainie czuła się winna wobec mamy, ale nie zamie¬rzała zrezygnować z koncertu. Była to przecież
pierwsza rzecz, na jaką się cieszyła od pięciu lat. Jednak teraz zaczynała wątpić, czy będzie się w
stanie cieszyć tym wieczorem. Świadomość, że mama czuje się opuszczo¬na, ba, wręcz zdradzona,
pewnie zatruje Lainie tych kilka godzin.
Z goryczą pokiwała głową. I do czego to doszło? Miała dwadzieścia sześć lat, a już zdążyła
przegrać swo¬je życie. Kiedyś była duszą towarzystwa, dosłownie ją rozchwytywano, w
wielbicielach mogła przebierać do woli, przyjaciół miała na kopy. A teraz? Teraz żyła jak pustelnik.
Cały jej świat zamknął się w tych czterech ścianach, które schwytały jak w pułapkę dwie skazane
na siebie kobiety.
Ale to nie konieczność opiekowania się chorą matką wpędzała Lainie w czarną melancholię. To nie
z tego po¬wodu miała wrażenie, że niebo nad jej głową jest zasnute ciemnymi, ciężkimi chmurami,
że jest jej duszno jak przed burzą. Właściwa przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej. Otóż Lainie
wiedziała z całą pewnością, że już nigdy w ży¬ciu nie zazna szczęścia, jakie daje miłość.
Kiedyś winiła za to matkę. Teraz jednak wiedziała, że sama się do tego przyczyniła. Po prostu była
zbyt młoda i niedoświadczona, dlatego nadal słuchała rad matki. I to był jej błąd.
Pogrążona w myślach weszła do sypialni i machinal¬nie zaczęła rozczesywać włosy. Zapatrzyła się
w swoje odbicie w lustrze. Przypomniał jej się ten dzień sprzed dziewięciu lat, kiedy to mama
postanowiła zająć się jej wyglądem.
Pani Simmons, wciąż nosząca ślady wielkiej urody, zmierzyła siedemnastoletnią córkę chłodnym,
szacują¬cym spojrzeniem.
- Szkoda, że nie wyglądasz tak, jak ja za młodu - zauważyła. - Ale popracujemy nad tym. Pamiętaj,
że dzięki urodzie można wiele zyskać na tym świecie. Dla¬tego musisz nauczyć się ją
wykorzystywać do osiągania swoich celów.
I tak się zaczęło. Zgodnie z instrukcjami Lainie zapu¬ściła włosy, umiejętnym makijażem
podkreślała migda¬łowy kształt oczu, pociągała błyszczącą szminką pełne, kuszące usta, nosiła
eleganckie, lecz proste ubrania, któ¬re nie odwracały uwagi od jej pięknej twarzy.
Nic więc dziwnego, że na widok jej nagle rozkwitłej urody wszyscy znajomi oszaleli. Znajome z
całą pewno¬ścią nie... Jedna Ann patrzyła na nią z pozbawionym zazdrości zachwytem, nie
traktując jej jak potencjalnej rywalki.
Z czułością dotknęła oprawionej w ramki fotogra¬fii, która stała na komódce. Kochana Ann. Była
jed¬ną z dwóch osób, którym jej dobro leżało na sercu i któ¬re kochały ją taką, jaka była naprawdę.
Drugą osobą, kochającą ją bez zastrzeżeń, był ojciec. Wspaniały chi¬rurg, który zginął przed
dwoma laty w katastrofie lotni¬czej. Lainie wciąż widziała jego uśmiechnięte oczy o szczerym
spojrzeniu. Tak bardzo chciał, żeby była zwyczajnie, po ludzku szczęśliwa. I tak bardzo bolał wraz
z córką, gdy Rad, którego tak cenił... Nie, dosyć tego!
Pragnęła uciec przed wspomnieniami, lecz one po¬wracały uparcie. Wystarczyło choćby, żeby się
zasta¬nowiła, co ma na siebie włożyć. Gdy otworzyła sza¬fę, zdała sobie sprawę, że wszystko
będzie wisiało na niej jak na kołku. Tylko jedna rzecz mogła ją uratować w tej sytuacji. Drżącymi
dłońmi wyciągnęła wepchniętą w najciemniejszy kąt sukienkę z czarnej koronki. Rad tak bardzo ją
lubił... Już miała wcisnąć ją z powrotem, gdy zmitygowała się nagle. Dlaczego wiecznie pozwala
przeszłości rządzić teraźniejszością?
A jednak trudno było jej się pozbierać. Wystarczyło, by weszła z Ann i jej mężem do wielkiej sali
koncerto¬wej, a natrętne wspomnienia znów zaczęły cisnąć jej się do głowy. Na szczęście
wirtuozeria Voighta wkrótce oderwała myśli Lainie od smutnych tematów.
Podczas przerwy Ann zauważyła z radością, iż jej przyjaciółka pod wpływem ukochanej muzyki
wyraźnie się zmieniła. Jej oczy znowu nabrały blasku, a na peł¬nych ustach rozkwitł dawno nie
widziany uśmiech. Dla¬tego też, gdy wyszły do holu i wmieszały się w tłum, Ann nie miała
wyrzutów sumienia, gdy przeprosiła Lai¬nie i poszła zadzwonić do swojej czteroletniej córeczki.
- Kogo moje oczy widzą? - zawołał nagle z rados¬nym zdumieniem przystojny blondyn i chwycił
Lainie za rękę.
- Lee! - ucieszyła się. - Prawie zapomniałam, jak wyglądasz.
- Jesteś jeszcze piękniejsza, niż cię zapamiętałem. - Jego niebieskie oczy wpatrywały się w nią z
niekła¬manym zachwytem. Wciąż trzymał jej dłoń. - Gdzie się podziewałaś przez tyle czasu?
Doszły mnie słuchy, że przebywałaś w Colorado Springs, zgadza się?
- Tak, ale od jakiegoś czasu znów jestem w Denver. - Z uśmiechem patrzyła na jego życzliwą twarz
o zde¬cydowanych rysach. Ciekawe, ilu jeszcze dawnych przy¬jaciół znajdowało się tu teraz?
- Zmieniłaś się. Wyczuwam w tobie opanowanie i spokój, nie znam cię takiej. Co się stało z naszą
małą rozbawioną Lainie?
- Po prostu wydoroślała. Przynajmniej mam taką nadzieję. - Delikatnie cofnęła dłoń z jego uścisku.
- Co u znajomych? Podobno Mary wyszła za mąż?
- Niektórzy nigdy nie dorośleją - zauważył filozofi¬cznym tonem. - Tak, wzięła ślub, ale nie
zmieniła się ani trochę...
Słuchała go z lekkim roztargnieniem. Jej uwaga sku¬piła się teraz na nim samym. Lee właściwie
nie zmienił się przez tych kilka lat. Atrakcyjny i nieodparcie czaru¬jący, emanował wewnętrznym
spokojem i siłą, które da¬wały poczucie bezpieczeństwa. Lainie zawsze czuła się dobrze w jego
towarzystwie.
Nagle skinął na kogoś, kto znajdował się gdzieś za jej plecami.
- O! Jest moja siostra... Carrie niedawno zastana¬wiała się, co u ciebie. Ucieszy się na twój widok -
wy¬jaśnił z uśmiechem Lee i chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy nagle słowa zamarły mu na
wargach.
Zaciekawiona Lainie odwróciła się akurat w momen¬cie, gdy usłyszała rozradowany głos Carrie:
- Lee, zobacz, kogo spotkaliśmy!
Lainie nie zdawała sobie sprawy z tego, że rodzeń¬stwo oraz partner Carrie wymienili między sobą
zanie¬pokojone spojrzenia. Cała jej uwaga skupiła się na wy¬sokim ciemnowłosym mężczyźnie,
który przypatrywał jej się arogancko. Krew odpłynęła jej z twarzy. Och, gdyby tylko mogła
zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, zapaść się pod ziemię!
Wszyscy milczeli jak zaklęci, jedynie ciemnowłosy mężczyzna nie stracił rezonu.
- Czas nie był dla ciebie zbytnio łaskawy - wycedził, przypatrując się podkrążonym oczom Lainie i
jej śmier¬telnie bladej twarzy. - To musi być bardzo przykre stra¬cić całą urodę w tak młodym
wieku.
Gniew natychmiast zabarwił jej policzki na czerwono.
- Za to ty nie zmieniłeś się ani trochę. Wciąż jesteś takim samym cynicznym łajdakiem, Rad! -
odparowała.
W jego ciemnych oczach pojawił się złowrogi błysk, lecz Lainie postanowiła nie dać się zastraszyć
i wyzy¬wającym wzrokiem wpatrywała się w tak dawno nie wi¬dzianą twarz. Trudno byłoby
zachwycić się jego twardy¬mi rysami, które wyglądały jak wykute w kamieniu i zdradzały
niezłomną wolę. Przez to jednak, iż były tak szalenie męskie, czyniły go niezwykle atrakcyjnym.
- Milutka, jak zwykle - zauważył obojętnym tonem, co ją dodatkowo uraziło. Nie dał jej jednak
okazji do odcięcia się. - Co ty tu robisz? - spytał.
Wyprostowała się i dumnie uniosła głowę.
- Cóż, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Voight daje koncert wyłącznie dla ciebie.
Zauważyła z satysfakcją, że w jego oczach pojawił się gniew, choć jego twarz ani na chwilę nie
straciła wyrazu obraźliwej obojętności.
- Wiesz doskonale, że nie to miałem na myśli. - W niskim głosie pobrzmiewała groźba.
- Przecież moi rodzice... To znaczy, moja mama - poprawiła się Lainie - mieszka w Denver.
Czyżbyś już o tym zapomniał?
- Tak... Słyszałem o śmierci twojego ojca - oznaj¬mił bez śladu współczucia i skrzywił się nieco
cynicznie. - Mój ojciec też już nie żyje.
- Och! Nie wiedziałam. Tak mi przykro, naprawdę - powiedziała impulsywnie, gdyż bardzo lubiła
swego teścia. Jednak już po chwili pożałowała, że w ogóle się odezwała.
- Czyż to nie ironia losu, że obydwaj umarli, nie doczekawszy się w końcu wnuków, których tak
bardzo pragnęli? - Patrzył na nią pogardliwie. - Tak bardzo się starałaś, żeby ich marzenie się nie
spełniło. Dopięłaś swego.
Miała wrażenie, jakby jakaś stalowa dłoń zacisnęła się na jej sercu. Poczuła ból.
- Nie pojmuję, jak można być aż tak okrutnym. - Jej głos drżał..
- Co w tym okrutnego, że chciałem mieć dziecko, podczas gdy ty ani myślałaś przestać się bawić? -
szydził bezlitośnie.
Lainie odwróciła się do niego plecami. Wiedziała, że dłużej już tego nie zniesie. Carrie Walters
natychmiast podeszła do Lainie i lekko dotknęła jej ramienia.
- Nie wiedziałam, że to ty rozmawiasz z Lee - sze¬pnęła przepraszającym tonem.
Lainie skinęła głową i uśmiechnęła się z niejakim tru¬dem, gdyż wciąż czuła na sobie wzrok Rada.
- Nie ma sprawy. Ale teraz was przeproszę. Moi przyjaciele czekają na mnie.
- Mam nadzieję, że twoja mama czuje się już lepiej? - spytała ze szczerym współczuciem Carrie. -
Słysza¬łam, że jest chora.
- Tak, czuje się już całkiem nieźle, dziękuję. - Pod¬niosła wzrok na wpatrującego się w nią
jasnowłosego mężczyznę. - Miło było cię znów spotkać, Lee.
Zanim jednak zdążyła się ze wszystkimi pożegnać i odejść, Rad chwycił ją brutalnie za ramię i
odwrócił ku sobie.
- To dlatego wróciłaś do Denver? Mówiono mi, że twój ojciec utopił masę forsy w kiepskich
inwestycjach. Pewnie nie zostawił po sobie złamanego grosza, co? Nie miałyście pieniędzy na
leczenie, więc przyjechałaś mnie doić?
Tego było już nadto. Lainie, nie zastanawiając się ani przez moment, spoliczkowała go z całej siły.
- Prędzej zacznę się sprzedawać na ulicy, niż cię o cokolwiek poproszę! - syknęła,
Z furią szarpnął ją za ramię i Lainie przestraszyła się. Co prawda, nie pierwszy raz widziała, jak
Rad wpada we wściekłość, wciąż jednak budziło to w niej lęk.
- MacLeod! - Lee złapał Rada za rękę. - MacLeod, puść ją! - zażądał stanowczo.
Rad zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajdują i opa¬nował się jakoś. Zaciśnięte szczęki nie
rozluźniły się co prawda, jednak jego oczy ponownie przybrały wyraz całkowitej obojętności.
Puścił Lainie, poprawił krawat, po czym zmierzył wszystkich wyzywającym spojrze¬niem i oddalił
się bez słowa.
Lainie zauważyła pełne współczucia spojrzenia po¬stronnych osób, które w milczeniu przyglądały
się zaj¬ściu. Łzy napłynęły jej do oczu. Zakryła usta dłonią i uciekła do toalety. Na szczęście nikt
nie próbował jej pocieszać ani o nic wypytywać, gdyż właśnie skończyła się przerwa i wszyscy
wrócili na salę. Mogła płakać bez przeszkód i bez świadków.
W takim stanie znalazła ją Ann, która udała się na poszukiwania, zaniepokojona przedłużającą się
nieobe¬cnością przyjaciółki. Przytomnie nie zadawała niepo¬trzebnych pytań, tylko bez słowa
przytuliła do siebie wstrząsaną spazmatycznym łkaniem Lainie. Po jakimś czasie łzy przestały
płynąć.
- Rad jest tutaj. - Lainie odzyskała wreszcie głos i podniosła na Ann czerwone, zapuchnięte oczy. -
Pod¬czas przerwy... Och, Boże jedyny... Powiedzieliśmy sobie takie rzeczy... Wracam do domu. -
Konwulsyjnie zaciskała dłonie na ramionach przyjaciółki.
Było jej wstyd, że reaguje tak emocjonalnie. Z ogro¬mnym wysiłkiem starała się jakoś opanować.
Drżącymi dłońmi otarła łzy.
- Wezmę taksówkę.
- Chyba żartujesz. Zaraz powiem Adamowi, żeby poszedł po samochód i czekał na nas przed
wyjściem.
- Ale koncert...
- E, tam, mocno przereklamowany - skwitowała Ann i już jej nie było.
Musiała chyba wyjaśnić mężowi sytuację, gdyż nawet nie chciał słuchać przeprosin Lainie, gdy
wsiadła do samochodu. Uśmiechnęła się więc tylko do tego przemi¬łego blondyna o kręconych
włosach i pogodnym spo¬jrzeniu niebieskich oczu.
- Nie wiem, czym zasłużyłam na takich przyjaciół jak wy.
- Może tym, że poślubiłaś takiego człowieka jak Rad. - Wzrok Adama spoważniał. - Musi przecież
być jakaś równowaga.
- Myślałam, że pięć lat separacji zrobi swoje. - Na twarzy Lainie malował się ból. - Okazuje się
jednak, że nawet nie potrafimy się przywitać jak normalni ludzie. Od razu skaczemy sobie do oczu.
- Domyślam się, że Sondra obserwowała tę sce¬nę z dziką satysfakcją - zauważyła z westchnieniem
Ann.
Lainie natychmiast ujrzała oczyma wyobraźni rudo¬włosą sekretarkę Rada.
- Jak to? Była tam?
- Zauważyłam ją, gdy szłam zatelefonować. - Ponu¬ry głos przyjaciółki zdradzał, że żałuje, iż
niechcący zdradziła fakt, o którym Lainie najwyraźniej nie miała pojęcia. - Od razu domyśliłam się,
że Rad musi być w pobliżu. Miałam tylko nadzieję, że w tym tłumie nie wpadniecie na siebie.
- Nawet mi go trochę żal - roześmiała się z lekką goryczą Lainie. - Ale nie zasłużył na kogoś
lepszego niż Sondra.
W samochodzie zapanowało ciężkie milczenie. A miał to być taki miły wieczór...
Panującą dookoła ciemność rozświetlało agresyw¬ne pulsowanie neonowych reklam, a cały świat
wydawał się obcy i straszliwie obojętny. Jednak ciemności, jaka ogarnęła duszę Lainie, nie
rozjaśniał nawet najmniej¬szy błysk światła. Rozpacz i ból panowały w niej nie¬podzielnie.
Wreszcie zatrzymali się przed domem Lainie.
- Może chcesz, żeby Ann została z tobą na noc? - za¬proponował Adam z właściwą mu
bezinteresownością i życzliwością.
- Kochani jesteście, ale chyba jednak wolę zostać sama. - Lainie nie mogła znaleźć słów, by
wyrazić swą wdzięczność. Tym bardziej że zaofiarowali się podwieźć panią Forsythe do domu.
Pożegnała się więc i pobiegła na górę, by nie musieli zbyt długo czekać.
Środek nasenny spowodował, że pani Simmons nawet się nie obudziła, gdy córka wślizgnęła się do
jej pokoju i zajęła miejsce w fotelu. Nie było potrzeby, żeby Lainie czuwała przy matce przez całą
noc, ale wiedziała, że i tak nie zaśnie. Wolała więc siedzieć tutaj, niż prze¬wracać się w
nieskończoność na łóżku w swojej pu¬stej sypialni. Odchyliła głowę na oparcie i pozwoliła odżyć
wspomnieniom, przed którymi tak długo się broniła.
Spotkała Rada przed sześcioma laty u znajomej. Wra¬cali właśnie całą paczką z teatru i w
korytarzu wpadli na mężczyznę, którego wzrok natychmiast spoczął na roze¬śmianej Lainie w
długiej wirującej sukni. W jego spo¬jrzeniu było coś takiego, że Lainie od razu wypytała Andreę, w
której domu to się działo, kto zacz. Okazało się, że to znajomy rodziców, współwłaściciel prężnie
działającej firmy. Udało się przekonać Andreę, że powin¬na zaprosić gościa, by przyłączył się do
nich.
O dziwo, przyjął zaproszenie, choć widać było, że nie pasuje do ich grupy. Był inny, bardziej
dojrzały, pewny siebie, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Chłopcy, z którymi Lainie do tej pory
się umawiała, nagle wydali jej się strasznymi smarkaczami. Jak w ogóle mogła zwracać na nich
uwagę?
Jak z kolei miała zwrócić na siebie jego uwagę? Wszystkie jej próby flirtowania z nim kwitował
kpią¬cym uśmiechem, jakby proponowała mu jakąś dziecinną grę. Wreszcie przejął sprawy w
swoje ręce.
- Nie ma sensu udawać - powiedział z brutalną szczerością. - Chcę być z tobą, a ty chcesz być ze
mną. Mogę cię odwieźć do domu?
Wahała się tylko przez moment.
A potem nastał tydzień randek i nie kończących się rozmów telefonicznych. Pierwszy pocałunek
udowodnił Lainie, jak bardzo się myliła, uważając się za osobę całkiem w tej materii doświadczoną.
Wystarczyło, że Rad wziął ją w ramiona, a poczuła, jak płonie w niej ogień. Była gotowa
zapomnieć o wszystkim, wzgardzić zasadami, jakie do tej pory wyznawała i pozwolić zrobić ze
sobą wszystko. On zaś nigdy nie tracił kontroli nad sobą i w pełni panował nad każdą sytuacją.
Przez następny miesiąc żyła w poczuciu ciągłego roz¬darcia. Gdy zostawała sama, czyniła sobie
wyrzuty, że tak otwarcie okazuje mu swoją miłość. Że nie ukrywa, iż jest dla niego gotowa na
wszystko. Wiedziała, że to błąd. Wystarczyło jednak, by go zobaczyła, a już bez pamięci rzucała mu
się w ramiona.
A potem nastąpiła ta noc, gdy jej się oświadczył. Siedzieli w samochodzie zaparkowanym przed jej
domem. Rad właśnie zdecydowanym gestem odsunął Lainie od siebie. Spojrzała na niego prosząco.
Jak zwykle wyglą¬dał na zupełnie niewzruszonego, jedynie na jego szyi pulsowała mała żyłka.
Lainie uwielbiała tę pulsującą żyłkę, gdyż nic innego nie zdradzało, że Rad pragnie jej równie silnie
jak ona jego.
- Jedno z dwojga: albo zostaniesz moją żoną, albo moją kochanką. Innego wyjścia nie ma. - Jego
oczy lśniły w ciemności. - Jeśli o mnie chodzi, wolałbym cię widzieć raczej w charakterze matki
naszych dzieci niż w roli mojej utrzymanki.
Nawet nie zwróciła uwagi na to, że nie wyznał jej miłości. Była tak oszołomiona tym
nieoczekiwanym szczęściem, że umknęło to jej uwagi. Teraz, gdy wspo¬minała tę chwilę, zdawała
sobie sprawę, iż Rad przyjął jej wybuch entuzjazmu z kpiną i rozbawieniem.
Przypomniała też sobie reakcję rodziców. Tacie wy¬starczyło jedno spojrzenie w błyszczące
radością oczy córki, by zaaprobować jej decyzję. Z kolei mama, choć nie protestowała otwarcie,
wyraziła szereg wątpliwości.
- Ależ, kochanie, dopiero co obchodziłaś zaledwie dwudzieste urodziny. Rad MacLeod jest od
ciebie star¬szy o jedenaście lat. Ma od ciebie wiele więcej doświad¬czenia.
- I cóż z tego, mamo? - roześmiała się Lainie.
- To człowiek z ambicjami. Doskonale wie, czego chce, potrafi manipulować innymi, by osiągać
własne cele. Przywykł do wydawania rozkazów i do tego, że ludzie są mu posłuszni. Zauważ, że ty
też tańczysz, jak on ci zagra. Zgadzasz się na wszystko. Kto to widział, żeby urządzać ślub raptem
dwa tygodnie po zaręczy¬nach? Tak się nie robi.
- Zrozum, wcale mi nie zależy na tłumach ludzi i wystawnym przyjęciu. Jedyne, czego pragnę, to
jego...
- I on doskonale zdaje sobie z tego sprawę - mruk¬nęła ponuro pani Simmons. - Zobaczysz, że
wykorzysta to przeciw tobie. Będzie ci dyktował, z kim masz się spotykać i gdzie macie bywać.
Założę się, że postara się o to, żebyś jak najszybciej zaszła w ciążę.
- Co w tym złego? Oboje bardzo chcemy mieć dzie¬ci. - Lainie zarumieniła się leciutko, jednak nie
ze względu na myśl o potomstwie, tylko o tym, co poprze¬dza przyjście na świat dzieci. Nareszcie
będzie się ko¬chać z Radem...
- Widzę, że nie trafiają do ciebie żadne rozsądne argumenty. Jesteś tak zaślepiona emocjami, że nie
do¬strzegasz prostego faktu, iż ten mężczyzna wybrał cię tylko po to, by dodać sobie splendoru.
- Jak możesz tak mówić, mamo? - zawołała ze zgro¬zą Lainie. - Kocha mnie i pragnie mnie
poślubić. To już prędzej ja powinnam się chlubić takim narzeczonym. Jest przystojny i bogaty, to
świetna partia.
- Mówisz, że cię kocha - powtórzyła sceptycznie matka, a po plecach Lainie przebiegł
nieprzyjemny dreszcz. - Skoro tak... Ale wspomnisz jeszcze moje sło¬wa. Zobaczysz, będzie
próbował zagarnąć cię tylko dla siebie. Będzie chciał, żebyś przestała prowadzić życie towarzyskie,
do jakiego przywykłaś. Nie daj się więc odseparować od swoich przyjaciół. A z urodzeniem mu
dzieci wstrzymaj się do czasu, gdy będziesz naprawdę pewna, że poślubiłaś właściwego człowieka.
Choć Lainie starała się zapomnieć o przestrogach matki, powracały do niej natrętnie. Zaczynała się
łapać na tym, że podejrzliwie słucha słów Rada i analizuje jego wypowiedzi, dopatrując się w nich
ukrytych podte¬kstów.
Potem jednak nadszedł upragniony ślub, a po nim nastąpiły czarowne dwa tygodnie spędzone w
przytulnej chacie w górach i Lainie w ramionach Rada zapomniała o wszystkim. Gdy wrócili do
Denver i zamieszkali ra¬zem, zaczęła się czuć trochę samotna. Jej mąż spędzał długie godziny w
swojej firmie, ona zaś wyczekiwała w domu na jego powrót. Na szczęście wieczorami
wy¬nagradzał jej to wszystko z nawiązką.
Całymi dniami nie miała jednak nic do roboty, gdyż Rad zatrudnił gosposię, sprzątaczkę i
ogrodnika, by oszczędzić Lainie pracy. Zaczęła więc znów spotykać się z dawnymi znajomymi,
chodzić z nimi po zakupy, grać w tenisa. Wyglądało na to, że Rad nie ma nic przeciw temu.
Coś zaczęło się między nimi psuć, gdy Lainie poznała piękną sekretarkę swego męża. Myśl o tym,
że rudowło¬sa Sondra spędza więcej czasu z Radem niż ona, stała się nie do zniesienia.
Doprowadziło to do pierwszych nieporozumień.
Dopiero po latach Lainie pojęła, że pierwsze rysy na wydawałoby się niewzruszonym gmachu ich
miłości po¬wstały z jej winy. Była jeszcze niedoświadczona, reago¬wała zbyt emocjonalnie.
Domagała się, by Rad mniej pracował, a więcej czasu spędzał z nią, by chodził z nią po zakupy,
zabierał ją do teatru. On jednak przyjmował to z pobłażliwym rozbawieniem i proponował żonie, by
wreszcie wydoroślała.
Cztery miesiące po ślubie nastał czas ich pierwszej rozłąki. Rad udawał się w podróż służbową.
Lainie oczywiście pojechała z nim na lotnisko, gdzie znienacka spotkała Sondrę.
- Tu są bilety. Nasz bagaż już przeszedł kontrolę - oznajmiła sekretarka, a jej oczy zalśniły
triumfalnie, gdy zmierzyła swą rywalkę pełnym wyższości spo¬jrzeniem.
- To ona z tobą jedzie? - wybuchnęła Lainie.
Reakcja męża zaskoczyła ją kompletnie. Chwycił ją za ramię i zaciągnął do kąta, gdzie mogli
porozma¬wiać bez obawy, że ktoś ich usłyszy. Na jego twarzy malowała się taka wściekłość, że
Lainie aż się skuliła wewnętrznie.
- Nie będę tolerować takich dziecinnych zachowań. Możesz być zazdrosna prywatnie, ale nie
publicznie! - stwierdził zimno.
- Nie ufam jej.
- Chcesz powiedzieć, że to mnie nie ufasz.
- Być może. - Jej broda zadrżała podejrzanie. Jednak chwilę później Lainie dumnie uniosła głowę. -
Jestem pewna, że Sondra zadba o to, by uprzyjemnić ci tę po¬dróż. Nie bez powodu tak często
podkreślałeś jej... kom¬petencje. Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego.
Odwróciła się i odeszła, licząc na to, że Rad pobiegnie za nią. Srodze się jednak zawiodła. Nic
takiego nie na¬stąpiło. Urażona duma kazała jej więc jeszcze tej samej nocy przenieść jego rzeczy z
ich małżeńskiej sypialni do pokoju gościnnego.
To był błąd. Błąd, którego nigdy by nie popełniła, gdyby lepiej znała swego męża. Rad zmienił się
nie do poznania, gdy wrócił i spostrzegł, co zrobiła. Stał się chłodny i nieprzystępny. Nawet szczere
przeprosiny żo¬ny nic nie pomogły.
Była tak zmartwiona tą sytuacją, iż coraz częściej szukała pociechy i zapomnienia wśród dawnych
przyja¬ciół. Dochodziło do tego, że to Rad wracał pierwszy do domu. Lainie nie przestała jednak
bywać w towarzy¬stwie, pomna na przestrogi matki.
Zima przyniosła ochłodzenie nie tylko na zewnątrz. Wydawało się, iż temperatura panująca w ich
domu jest wręcz niższa niż ta poza nim. Wrogość i ciągłe skakanie sobie do oczu przerodziły się w
całkowitą obojętność. A potem nadszedł ten wieczór...
Byli zaproszeni na wyjątkowo ważne przyjęcie, urzą¬dzane przez jednego z przyjaciół Lainie. Rad
wrócił z pracy niemalże w ostatniej chwili.
- Zapomniałeś, że dziś wieczorem wychodzimy? - zaatakowała go już przy wejściu.
- Co za słodkie powitanie - zadrwił nieprzyjemnym tonem Rad, po czym udał się do barku i nalał
sobie drinka.
- Mamy tam być za dziesięć minut.
Jego beznamiętne spojrzenie zirytowało ją jeszcze bardziej.
- Zadzwoń i powiedz, że nie przyjdziemy. - Odwró¬cił się do niej tyłem.
- Co takiego? Nie mogę tego zrobić!
- Miałem naprawdę ciężki dzień. To cholerne przy¬jęcie nie jest aż takie ważne. Dziury w niebie
nie będzie, jak się tam nie pokażemy.
- Jasne, ponieważ to moi przyjaciele tam będą, dla ciebie nie jest to ważne - odcięła się.
- Twoje ciągłe czepianie się naprawdę zaczyna dzia¬łać mi na nerwy - ostrzegł. Lainie zauważyła
zaciśnięte szczęki Rada i pobladła nieco. - Nigdzie dzisiaj nie idę i koniec dyskusji.
- Jak sobie chcesz. Ja wychodzę.
Już miała wyjść, gdy dobiegł ją jego zimny głos:
- Zastanowiłbym się nad tym, gdybym był na twoim miejscu.
Odwróciła się do niego z furią.
- Czy to groźba? - aż kipiała ze złości.
- Myślę, że najwyższy czas, żebyś wreszcie wybrała między mężem a znajomymi.
- Uważasz, że to sposób na uratowanie naszego mał¬żeństwa? - zaatakowała Lainie, która nagle z
przera¬źliwą jasnością pojęła sens ostrzeżeń matki. Przynaj¬mniej tak jej się w owym momencie
wydawało. - A mo¬że po prostu chcesz, żebym znów z tobą sypiała i zaszła w ciążę? Dzieci
znacznie skuteczniej uwiązałyby mnie w domu, prawda?
- Powinnaś była jednak zostać moją kochanką, a nie żoną.
Głos Rada był do tego stopnia wyprany z wszelkich uczuć, iż Lainie nie mogła już mieć żadnych
wątpliwo¬ści. Cokolwiek kiedyś do niej czuł, już się wypaliło. Wstrząśnięta, złamana bólem,
wyszła z pokoju. Byle tyl¬ko dalej od niego.
ROZDZIAŁ DRUGI
Następnego popołudnia przyjechała Ann. Niepokój, który dręczył ją od poprzedniego wieczora,
wzrósł jesz¬cze, gdy zobaczyła podkrążone oczy przyjaciółki.
- Powinnaś jednak była się zgodzić, żebym została z tobą - upomniała ją łagodnie.
- I tak przegadałybyśmy całą noc, więc na jedno by wyszło - uśmiechnęła się blado Lainie.
- Wcale nie na jedno. Przecież widzę, że na nowo przeżywałaś cały ten koszmar. - Przyglądała jej
się uważ¬nie. - Wciąż nie potrafisz o nim zapomnieć, prawda?
- Tak bardzo go kiedyś kochałam. Trudno nie pamię¬tać o szczęściu, które się utraciło.
- Ale teraz już go nie kochasz?
- Nie - szepnęła cichutko Lainie, a w jej oczach mignęło coś na kształt niepewności.
- Czy nigdy nie rozważaliście możliwości, żeby spróbować jeszcze raz? Przecież Rad uparł się, że
nie da ci rozwodu.
- Tak sobie czasem myślę, że może wciąż bylibyśmy razem, gdyby nie moje zaślepienie.
Nienawidziłam jego pracy, jego znajomych, wszystkiego, co mi go odbierało. Gdybym była
dojrzalsza, zrozumiałabym, że należy to znosić ze spokojem, gdyż w przeciwnym razie nasz
związek się rozleci. Przecież był oparty na tak kruchych podstawach, że mogło go zburzyć
cokolwiek. Ale wtedy tego nie rozumiałam.
- Na kruchych podstawach? O czym ty w ogóle mó¬wisz? - zdumiała się Ann.
Lainie spuściła wzrok i wpatrywała się teraz w swoje kurczowo splecione dłonie.
- On mnie nigdy nie kochał - szepnęła z bólem. Do tej pory jeszcze ani razu to wyznanie nie
przeszło jej przez gardło. Podniosła na przyjaciółkę zaszklone łzami oczy. - Sam mi to powiedział.
Po prostu uważał, że jestem atrakcyjna i świetnie się prezentuję w towarzy¬stwie, stanowię więc
dobry materiał na żonę dla takiego mężczyzny jak on. Nic ponadto.
- Ze wszystkich najbardziej wyrachowanych... - wybuchnęła Ann, po czym nagle coś ją zastanowiło
i przerwała. - W takim razie, czemu nie chciał się z tobą rozwieść, skoro mu w ogóle na tobie nie
zależało?
- O ile dobrze pamiętam, to stwierdził, że zapłacił wysoką cenę za poślubienie mnie, nie zamierza
więc ponosić kosztów po raz drugi, tym razem, żeby się mnie pozbyć. - Starała się, by jej głos
brzmiał możliwie obo¬jętnie, jednak wspomnienia były zbyt bolesne, by potrafiła zapanować nad
jego drżeniem. - Zrobiłam mu wte¬dy awanturę. Krzyczałam, że nie chcę jego pieniędzy. Że
jedyne, czego pragnę, to uwolnić się od niego. Że będę go ciągać po sądach, jeśli nie zgodzi się po
dobroci... - Odwróciła głowę, gdy przypomniała sobie, jak bardzo ją Rad upokorzył. Z bólem
zagryzła wargi.
Ann w milczeniu patrzyła na przyjaciółkę, wzrokiem dodając jej odwagi.
- Wezwał wtedy jednego ze swoich pracowników. Gdy ten człowiek przyszedł, Rad spytał go, czy
miewał ze mną... bliższe stosunki, kiedy już byłam zamężna. Och, wciąż słyszę ten potwornie
zimny ton jego głosu... Ten mężczyzna odpowiedział, że owszem, kilka razy.
Zaskoczona Ann aż zachłysnęła się z wrażenia.
- Rad roześmiał się, kazał mu wyjść, po czym oznaj¬mił, że w razie rozprawy wystawi takich
właśnie świad¬ków i wszyscy stwierdzą, że z nimi sypiałam. Chyba że przestanę domagać się
rozwodu. Nie miałam wyjścia, musiałam się zgodzić.
- Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłaś? Dopiero teraz zaczynam w pełni rozumieć twoją sytuację.
Kiedy się rozstaliście, byłam zdumiona przemianą, jaka w tobie zaszła. Straciłaś całą pewność
siebie i chęć do życia. Bałam się, że skończy to się załamaniem nerwowym.
- Mało brakowało. Gdyby nie tata, to nie wiem, co by się ze mną stało - przyznała Lainie. -
Któregoś wie¬czora przyszedł do mojego pokoju i zastał mnie pogrą¬żoną w absolutnej rozpaczy.
Przytulił mnie, jakbym wciąż była jego maleńką córeczką i pozwolił mi się wy¬płakać. A potem
powiedział coś, czego nigdy nie zapo¬mnę: „Tęczę można zobaczyć dopiero po burzy. Dlatego
najpierw trzeba przeczekać burzę”. To dlatego wyjecha¬łam z Denver i próbowałam zacząć
wszystko od nowa. Starałam się przeczekać burzę. Do wczoraj myślałam, że już się uspokoiła.
Wystarczyło, żebym ujrzała Rada, a już byłam jak w oku cyklonu...
Naraz rozległ się dźwięk dzwonka, któremu towarzy¬szyło nawoływanie z sąsiedniego pokoju.
Lainie natych¬miast zerwała się na równe nogi.
- Myślałam, że twoja mama śpi - szepnęła Ann.
- Bo tak było. - Gestem pokazała przyjaciółce, żeby została na miejscu, a sama pośpieszyła do
drzwi.
W elegancko urządzonej sypialni dominował paste¬lowy odcień różu. Na tapetach róże rozchylały
swoje pąki, w tej samej różowej tonacji były utrzymane suto marszczone zasłony. Przy oknie stała
piękna toaletka z marmurowym blatem, na którym pełno było figurek z drezdeńskiej porcelany i
kryształowych cacek. Na ło¬żu z baldachimem leżała pani Simmons, która nie prze¬stawała
wzywać córki.
- O co chodzi, mamo? - Lainie pogłaskała szczupłą bladą dłoń, która bezsilnie spoczywała na
kołdrze.
- Słyszałam, że z kimś rozmawiasz. Wydawało mi się, że padło imię Rada. Chyba się z nim nie
widujesz?
- Ależ nie, skądże - zapewniła pośpiesznie. - Spot¬kałam go przypadkiem na wczorajszym
koncercie, to wszystko.
- Mam nadzieję, że nie powiedziałaś mu o naszych kłopotach. Nie wspomniałaś, jak nisko
upadłyśmy, pra¬wda? - spytała błagalnie. - Nie zniosłabym, gdyby wie¬dział o naszej ciężkiej
sytuacji.
- O nic go nie prosiłam, mamo - odparła zgodnie z prawdą Lainie, poruszona proszącym tonem
matki.
- To dobrze - westchnęła z ulgą pani Simmons i po¬wolutku wysunęła dłoń spod ręki córki, po
czym ponownie bezsilnie opuściła ją na kołdrę. - Teraz mogę odpocząć.
Oznaczało to, że rozmowa skończona i że Lainie ma się oddalić. Dawno już przywykła do
królewskiego zachowa¬nia matki i potrafiła je bezbłędnie interpretować. Nie umia¬ła jednak
odgadnąć, na ile jej słabość jest udawana, a na ile autentyczna. Lainie nie miała wątpliwości co do
tego, że matka trochę przesadzała, nie zmieniało to wszakże faktu, że naprawdę była chora. Bardzo
poważnie chora.
Dwa dni później wreszcie znalazła czas, by wziąć się za robienie porządków w ogródku przed
domem. Mama spała twardo po zażyciu środków nasennych, Lainie mogła więc bez przeszkód
zająć się pracą na powietrzu. Sprawiło jej to prawdziwą przyjemność.
Lato miało się już ku końcowi. Był spokojny, pogod¬ny dzień, słońce przygrzewało nie za mocno,
ale i tak po czole Lainie spływały krople potu, mimo iż miała na sobie tylko cienką bawełnianą
bluzeczkę i kremowe spodnie. Usuwanie uporczywych chwastów było dość uciążliwe, jednak miało
tę zaletę, że odrywało myśli od spotkania z Radem i od trudności finansowych. W grun¬cie rzeczy
okazało się bardziej relaksujące od siedzenia w domu i zamartwiania się.
Lainie usłyszała zbliżające się kroki. Odwróciła się nie¬co i osłoniła oczy dłonią, by przyjrzeć się
nadchodzącemu.
- Lee! Co za miła niespodzianka. - Podniosła się z klęczek, pośpiesznie ściągnęła bawełniane
rękawice, by serdecznie uścisnąć jego dłoń.
- Gdzie można wynająć taką piękną ogrodniczkę? Byłbym bardzo zainteresowany. - Jego niebieskie
oczy zalśniły na widok uśmiechniętej Lainie.
Zarumieniła się pod jego bacznym spojrzeniem.
- Proszę, wejdź. Ja tymczasem szybko się przebiorę... Przepraszam, ale nie spodziewałam się dzisiaj
gości.
- Wyglądasz cudownie - powiedział z absolutnym przekonaniem, wziął Lainie pod rękę i udał się w
stronę domu. - Nie mogłem przestać o tobie myśleć, więc po¬stanowiłem zobaczyć się z tobą.
- Pochlebca! - droczyła się Lainie, z przyjemnością spoglądając na jego sympatyczną twarz i gęste
płowe włosy.
- To nie było żadne pochlebstwo - odparł tak poważ¬nym tonem, że nagle straciła rezon. - Nie
potrafię o to¬bie zapomnieć już od kilku lat. Straciłem cię, gdyż zbyt długo zwlekałem z
wyznaniem moich uczuć. Tym razem nie pozwolę, by mnie ktokolwiek uprzedził.
Aż się zatrzymała z wrażenia.
- Ależ ty nawet nie dajesz mi czasu do namysłu!
- Rad MacLeod też ci go nie dał - zauważył cicho, a Lainie pobladła. - I wyszłaś za niego.
- Teraz już nie jestem taka impulsywna jak niegdyś. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu. -
Stanowczo cofnęła rękę.
- Bardzo mnie to cieszy - odpowiedział spokojnie. Pomyślała, że ten jego spokój udziela się
również jej i działa jak kojący balsam na jej zbolałą duszę. - Ponie¬waż chcę, żebyś była zupełnie
pewna tego, że chcesz mnie poślubić.
- Lee, nie tak szybko! - Potrząsnęła głową, zasko¬czona i zdezorientowana. - Nie widzieliśmy się
przez pięć lat. Nawet nie wiemy, jacy teraz jesteśmy.
- W takim razie proponuję ponownie się zaprzy¬jaźnić. Zjesz ze mną kolację?
- Moja mama jest ciężko chora, praktycznie nie wstaje z łóżka. Nie mogę zostawić jej samej. W
ogóle nie ma mowy o tym, żebym biegała na randki.
- W takim razie ja będę przybiegał tutaj, co ty na to? Jak widzisz, niełatwo mnie zniechęcić.
- Lee, nie wiem, co powiedzieć. - Bezradnie roz¬łożyła ręce. - Jestem kompletnie zbita z tropu.
Za¬wsze uważałam cię za wspaniałego przyjaciela, a ty na¬gle próbujesz ustawić nasze stosunki na
zupełnie innej płaszczyźnie.
- Czy w takim razie mogę wpadać na kolacje jako twój dawny przyjaciel?
- Przyjaciele są zawsze mile widziani w tym domu - odparła.
- A czy dostają coś chłodnego do picia w taki dzień jak dzisiejszy? - spytał żartobliwym tonem.
Od tej chwili zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Siedział w kuchni, prowadził lekką
konwersację i był równie miły jak zwykle. Jednak Lainie miała kom¬pletny mętlik w głowie. Gdy
Lee wyszedł, spróbowała uporządkować myśli.
Już raz się zawiodła na małżeństwie, nie zamierzała po raz drugi popełniać tego samego błędu. Lee
był jed¬nak ze wszech miar atrakcyjnym mężczyzną. Ale prze¬cież w świetle prawa wciąż była
żoną Rada, więc i tak nie mogła podjąć żadnej wiążącej decyzji.
Z drugiej wszakże strony czuła się bardzo osamotnio¬na, choć nie chciała się do tego przyznawać
nawet sama przed sobą. Sporadyczne wizyty Ann nie wystarczały jej w najmniejszym stopniu.
Byłoby miło, gdyby Lee cza¬sem wpadał. To porządny i godny zaufania mężczyzna, z pewnością
nie będzie nietaktownie naciskał, żeby ich przyjaźń przerodziła się w coś więcej.
Gdy następnego popołudnia zadzwoniła Ann, Lainie wspomniała pokrótce o wizycie Lee i o tym, że
ma on wpaść w piątek na kolację. Nie spytała przyjaciółki o opinię, jednakże ciekawa była jej
reakcji.
- Bardzo dobrze - zaaprobowała Ann. - Właśnie ta¬kiego faceta ci trzeba. On jest jak opoka, można
na nim polegać w każdej sytuacji. Jest solidny, odpowiedzialny i wiadomo, czego się po nim
spodziewać.
- Nie wiem, czy byłby zachwycony tym opisem. Za¬brzmiało to tak, jakby był strasznym
nudziarzem. A to przecież bardzo atrakcyjny mężczyzna.
- Nie przeczę. Ale ważniejsze jest to, że potrafi dać poczucie bezpieczeństwa, a ono bardzo ci się
teraz przy¬da - powiedziała Ann z jakąś dziwną, ponurą deter¬minacją.
Lainie zdumiała się.
- Nie rozumiem. Dlaczego to mówisz?
- Właściwie nie wiem. Po prostu mam takie przeczu¬cie. Dobra, nieistotne. Dzwonię po to, żeby
wyciągnąć cię jutro z domu. Pójdziemy do jakiejś knajpki, zje¬my, pogadamy. Moja mama
wspomniała dzisiaj, że chęt¬nie spotkałaby się z twoją. Czemu więc tego nie wy¬korzystać?
- Byłoby mi bardzo miło...
- Żadnych „ale”! Moja mama pracowała kiedyś, dawno temu, jako pielęgniarka. Będzie więc
umiała za¬opiekować się chorą. W dodatku tak się zagadają o daw¬nych czasach, że twoja mama
nawet nie zauważy, że ciebie nie ma.
- Hm, właściwie powinnam iść do apteki po jedno lekarstwo - przyznała z lekkim wahaniem Lainie.
- No widzisz, zawsze znajdzie się pretekst! - ucie¬szyła się Ann. - Wpadniemy do was jutro około
wpół do dwunastej. Pasuje?
Jak było do przewidzenia, Ann zabrała przyjaciółkę do jednej z najelegantszych restauracji w
Denver. Sala była rzęsiście oświetlona, co dodatkowo podkreślało każdy detal wykwintnego
wystroju. Wyściełane złoci¬stym aksamitem krzesła otaczały nakryte śnieżnobiałymi obrusami
stoliki. Słychać było stłumione rozmowy gości, brzęk kryształowych kieliszków oraz delikatny
dźwięk srebrnych sztućców.
- Jak myślisz, czy wciąż jeszcze omawiają dolegliwo¬ści twojej mamy, czy przeszły już do
wspominania twoich chorób? - spytała Ann, gdy kelner przyjął ich zamówienie.
Uśmiechnęła się przy tym do przyjaciółki, która, ku jej zadowoleniu, wyglądała znacznie lepiej niż
poprze¬dniego dnia. Lainie miała na sobie elegancką bluzkę w kolorze kości słoniowej oraz
oliwkowy kostium, któ¬rego barwa uwydatniała zielonkawe refleksy w jej orze¬chowych oczach.
- Myślę, że zdążyły przedyskutować co najwyżej po¬łowę symptomów, jakie występują u mojej
mamy. - W jej głosie brzmiało lekkie rozbawienie.
Ann przyglądała jej się z zainteresowaniem.
- Żarty żartami, ale trzeba porozmawiać poważnie. Powiedz mi teraz więcej o tej wizycie Lee.
Zdała więc szczegółową relację z wczorajszych od¬wiedzin Lee. Wywołało to pełne humoru
komentarze przyjaciółki, która przyklasnęła zamiarom Lee i z miej¬sca przyjęła rolę swatki.
Namawiała jednak na ten zwią¬zek tak dowcipnie, że Lainie nie mogła się powstrzymać od
śmiechu. Ann była cudowna. Jej pogoda ducha była tak zaraźliwa, że nie sposób było nie
zapomnieć o wszy¬stkich zmartwieniach.
Na miłej pogawędce czas mijał szybko i ani się spo¬strzegły, a już podano im kawę po skończonym
posiłku. Jednak nie śpieszyły się z wychodzeniem, tylko plotko¬wały dalej. Ann właśnie wygłosiła
kolejną dowcipną uwagę o zaletach Lee jako przyszłego kochanka i Lainie znów zaczęła pokładać
się ze śmiechu.
- Przez ciebie zachowuję się jak nastolatka - wy¬krztusiła z trudem. - Chichoczę jak głupia i to
tylko dla¬tego, że jakiś chłopak za mną lata.
- Zdrowa reakcja - skwitowała Ann, po czym nagle wyraz jej twarzy zmienił się jak za dotknięciem
czaro¬dziejskiej różdżki. - Cholera jasna! A ten już nie miał gdzie przyjść, tylko właśnie tutaj?
Lainie zerknęła przez ramię, by zobaczyć, kto tak bardzo naraził się przyjaciółce. Śmiech zamarł jej
na ustach, gdy spojrzała wprost w ciemne oczy Rada. Było w nich coś dziwnego, wydawało się, że
błysnęła w nich radość. Jednak cynicznie skrzywione wargi świadczyły o czymś zupełnie
przeciwnym.
Dopiero po chwili zauważyła, że nie jest sam. Jedną z towarzyszących mu osób była oczywiście
jego atra¬kcyjna sekretarka, która nawet nie starała się ukrywać swej niechęci.
- Pani MacLeod! - zawołała z lekkim przekąsem Sondra. - Co za niespodzianka! Nie sądziłam, że
tak szybko znowu panią zobaczę.
Lainie jak zahipnotyzowana śledziła wzrokiem gest Rada, który lekko dotknął ramienia rudowłosej.
Wciąż nosił ślubną obrączkę. Pamiętała każdy szczegół jej mi¬sternego wzoru, sama mu ją dała. A
on tą samą dłonią dotykał tej... tej...
- Zaprowadź Boba i Harry’ego do stolika. Zaraz przyjdę - powiedział.
Gdy Sondra wraz z mężczyznami odeszła, ponownie popatrzył na Lainie. Poczuła, jak pod jego
spojrzeniem robi jej się dziwnie ciepło.
- Chcesz mi o czymś powiedzieć? - spytała z wy¬muszonym spokojem, bawiąc się przy tym
kieliszkiem, by dać zajęcie dłoniom i ukryć ich drżenie.
- Sądziłem, że to ty masz ochotę ze mną porozma¬wiać - odparował kpiąco. - Najpierw nie widzę
cię przez pięć lat, po czym nagle spotykam cię już drugi raz w ciągu tygodnia. To daje do myślenia.
- To oznacza tylko, że wystarczy nam tych spotkań na następnych pięć lat - odgryzła się Lainie.
- Chyba nawet i pięćdziesiąt lat by nie starczyło, żeby utemperować twoją zjadliwość - skwitował z
gry¬zącą ironią.
- Słuchaj, powiedziałam ci już, że nic od ciebie nie chcę - syknęła. - Czemu więc nie zostawisz
mnie wre¬szcie w spokoju?
Czuła się potwornie. Pragnęła pozbyć się go jak naj¬szybciej, gdyż nie wiedziała, jak długo jeszcze
uda jej się zachowywać pozorny spokój. Obawiała się, że lada moment wybuchnie. A za nic w
świecie nie chciała, by Rad zorientował się, jak gwałtowne uczucia nią targają na jego widok. Nie
mogła patrzeć na jego włosy, by nie przypomnieć sobie ich cudownej miękkości. Jeden rzut oka na
jego garnitur przywoływał wspomnienia skrytego pod nim opalonego ciała...
Ann z niecierpliwością skinęła na kelnera.
- Rachunek proszę.
- Chyba nie uciekacie z racji mojej skromnej osoby? - zadrwił Rad. - Byłoby mi niewymownie
przykro, gdybym wam zepsuł obiad.
- Wcale by ci nie było przykro - ucięła zimno Ann i z jawną wrogością popatrzyła Radowi prosto w
oczy.
- I tak już zbierałam się do wyjścia. Mama na mnie czeka - wtrąciła pośpiesznie Lainie. Wiedziała,
że przy¬jaciółka nie będzie przebierać w słowach, gdy jej cier¬pliwość się wyczerpie. Dlatego
wolała nie dać jej spo¬sobności do tego. Chciała uniknąć nieprzyjemnej scysji w miejscu
publicznym.
- Twoja matka musi się czuć całkiem nieźle, skoro jej tak pełna poświęcenia córeczka ma czas
włóczyć się po knajpach i zostawiać ją samą - zauważył złośliwie Rad.
Lainie chwyciła głęboki oddech, by się uspokoić i nie odpowiedzieć mu tak, jak na to zasługiwał.
- Owszem, czuje się już znacznie lepiej.
W tym momencie Ann nie wytrzymała.
- Lainie, dość już tych kłamstw! - Cisnęła serwetkę na stół i wstała. - Pani Simmons jest śmiertelnie
chora, a ty śmiesz robić sobie z tego kpiny? Trzeba być ostat¬nim łajdakiem, żeby nie docenić
postawy Lainie. Zo¬stawiła wszystko, rzuciła pracę i wróciła do Denver, że¬by towarzyszyć matce
w ostatnich miesiącach jej życia. Dlatego zabraniam ci traktować ją w ten sposób! Ma dość
kłopotów z płaceniem rachunków za wizyty dokto¬rów, za lekarstwa i za utrzymanie domu. A do
tego wszystkiego jeszcze ty znów zatruwasz jej życie!
Rad posłał Lainie ironiczne spojrzenie.
- Jakim cudem udało ci się wzbudzić w kimś takim jak Ann tak godną podziwu lojalność względem
takiej osoby jak ty? - zadrwił, najwyraźniej zupełnie nie wzru¬szony wybuchem Ann.
- Jasne! Przecież ty nigdy nie potrafiłeś być lojalny względem mnie, gdy byliśmy razem - rzekła
zimno.
- Jeśli nie dochowałem ci wierności, a nie wiesz, czy tak właśnie było, to mogło mną powodować
wyłącznie pragnienie znalezienia zrozumienia u innej kobiety, sko¬ro własna żona nie chciała mnie
zrozumieć - wytknął jej. - Czyżbyś zamierzała się upierać przy tym, że po¬wodem rozpadu naszego
związku była moja domniema¬na niewierność? - Kpiąco uniósł jedną brew. - Miałaś pięć lat na to,
żeby wymyślić coś oryginalniejszego.
- Pięć lat, sześć miesięcy i czternaście dni - skory¬gowała machinalnie, po czym natychmiast tego
pożało¬wała, gdyż Rad wybuchnął gromkim śmiechem.
- Widzę, że prowadzisz ścisły rachunek dni od mo¬mentu naszego rozstania.
- Ludziom dość łatwo przychodzi pamiętanie dat, od kiedy udało im się uwolnić spod władzy
tyrana. - Naty¬chmiastowa riposta Lainie spowodowała, że Rad z gnie¬wem zacisnął zęby.
- Cieszy mnie, że przynajmniej choć w ten jeden sposób udało mi się ciebie zadowolić - wycedził.
Zimno skinął głową Ann, po czym ponownie spojrzał na Lainie. - Nie będę cię dłużej zatrzymywał.
Widzę, że aż płoniesz z niecierpliwości, żeby wyjść.
Odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim z ulgą, a za¬razem z niewysłowionym żalem. Nienawidziła
tych ich awantur. Zawsze potem czuła się okropnie. Zawsze też odczuwała nieodpartą potrzebę, by
w takich sytuacjach zarzucić mu ręce na szyję i przekonywać go żarliwymi pocałunkami, że
powinni się pogodzić. Teraz też miała ochotę pobiec za nim, by znów znaleźć się w jego objęciach i
jeszcze raz zaznać słodyczy jego pieszczot. Ale na to było już za późno, o wiele za późno.
Podniosła się więc z rezygnacją i stanęła obok przyjaciółki.
- No i zepsuł nam cały obiad - westchnęła Ann. - Obawiam się, że nie będziesz chciała więcej ze
mną wychodzić, skoro ciągle się na niego natykamy.
- Przecież to nie twoja wina, że się tak pechowo złożyło. - Lainie starała się ukryć swój prawdziwy
stan ducha. - Zresztą, zbyt długo już starałam się go unikać. Jestem tym zmęczona. Nie będę więcej
uciekać przed nim.
- Czy ty wciąż go kochasz? - W ściszonym głosie Ann brzmiało współczucie.
Lainie już miała zaprzeczyć, ale kiedy spojrzała w oczy przyjaciółki, zmieniła zdanie.
- Nie wiem. Nic już nie wiem.
Ann popatrzyła w ślad za Radem.
- Tak, trudno zapomnieć o kimś takim - powiedziała w zamyśleniu.
Lainie w duchu przyznała jej rację. I nie wiadomo który już raz zapragnęła, by w końcu udało jej
się jednak zapo¬mnieć i o tym człowieku, i o tym, co do niego kiedyś czuła.
Następnego dnia Lainie zrobiła generalne porządki. Próbowała wmówić samej sobie, że to ze
względu na wieczorną wizytę Lee. Starannie odsuwała od siebie myśl, iż tak naprawdę tylko szuka
pretekstu do zajęcia się czymś, co pozwoli jej przestać myśleć o Radzie.
Mama była tego dnia wyjątkowo niespokojna. Co i raz dzwoniła na Lainie, która musiała niemal co
chwila odkładać swoją robotę i biec na górę. W rezultacie koło trzeciej po południu nawet parter nie
był jeszcze wy¬sprzątany, nie mówiąc już o piętrze. Lainie ponuro po¬patrzyła na zegarek. Będzie
miała szczęście, jeśli zdąży wziąć prysznic i przebrać się przed przyjściem Lee.
Ponownie rozległ się dzwonek, pobiegła więc na górę. Dopiero w połowie schodów uprzytomniła
sobie, że to telefon. Westchnęła z irytacją i popędziła z powrotem.
- Chciałbym rozmawiać z panią MacLeod - odezwał się w słuchawce męski głos, który Lainie na
próżno starała się dopasować do jakiejś znanej jej osoby.
- Przy telefonie.
- Mówi Greg Thomas, adwokat pani męża.
Oniemiała. Czyżby Rad w końcu zmienił zdanie i za¬żądał rozwodu? Sama się przecież kiedyś tego
domagała, ale nagle ta myśl wydała jej się koszmarna.
- Pan MacLeod życzy sobie wprowadzić pewne zmiany i chce, żebym je z panią omówił.
- Jakie zmiany? - Głos z trudem wydobył się z jej ściśniętego gardła.
- Chodzi o kwestie finansowe. Co miesiąc otrzymuje pani od męża pewną kwotę...
Zrobiło jej się słabo. Nie sądziła, że rozgniewała Rada do tego stopnia, iż zdecydował się zaprzestać
przysyła¬nia jej czeków. Miał do tego pełne prawo, żadne przepisy nie zobowiązywały go do
pomagania żonie, która go opuściła. Lainie jednak nie uważała go za swego dobro¬czyńcę, gdyż
suma, na jaką opiewały czeki, była dość skromna. Przypominało to upokarzającą jałmużnę, jed¬nak
w połączeniu z rentą mamy umożliwiało im przeży¬cie kolejnego miesiąca.
- Pan wybaczy, ale na razie nie mogę się z panem spotkać w tej sprawie. - Z nikłym rezultatem
starała się zapanować nad drżeniem głosu. - Moja matka jest chora i nie mogę jej zostawić samej.
- Wiem, pan MacLeod wyjaśnił mi sytuację. Domy¬ślam się, że właśnie z tego powodu postanowił
wspo¬móc panie finansowo - odrzekł nieco protekcjonalnym tonem.
- Wspomóc? - powtórzyła ze zdziwieniem.
- Tak, pani mąż zdaje sobie sprawę z tego, że pani warunki życiowe znacznie się pogorszyły od
czasu pań¬stwa separacji. Pan MacLeod rozumie to i postara się temu zaradzić. Uważam, że to
bardzo wspaniałomyślny gest z jego strony.
Następnie prawnik wymienił sumę tak znacznie prze¬wyższającą dotychczasową, że Lainie na
moment aż za¬niemówiła z wrażenia. Wszystkiego mogła się spodzie¬wać, ale nie tego! Z
niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- Ale czemu miałby to robić?
- Już pani wyjaśniłem - powtórzył takim tonem, jak¬by tłumaczył dziecku. - Dowiedział się o
chorobie pani matki i zdaje sobie sprawę z tego, że koszty leczenia wpędziły panią w kłopoty
finansowe. Nie przypominam sobie, żeby wspominał o jakichś innych okoliczno¬ściach, które
mogłyby motywować jego decyzję. Proszę nie zapominać, że nikt nie zmusza pana MacLeoda do
uprawiania działalności charytatywnej, mój klient oka¬zał daleko idącą wspaniałomyślność z
własnej woli. A teraz proszę powiedzieć, kiedy może pani przyjść do mojego biura i podpisać
dokumenty.
„Działalność charytatywna”? Te słowa boleśnie ura¬ziły jej dumę.
- Pan wybaczy, ale nie zamierzam przyjść.
- Przecież im prędzej się spotkamy, tym szybciej do¬stanie pani pieniądze. Chyba pani na tym
zależy?
- Sumę, jaką otrzymywałam dotychczas, uważam za w pełni wystarczającą. Nie przypominam
sobie, żebym prosiła o więcej - ucięła zimno. - Nie obchodzą mnie nagłe wyrzuty sumienia mego
męża, zwłaszcza że prze¬jawiają się w tak arogancki sposób.
- Ależ, pani MacLeod! - wykrzyknął potępiająco Greg Thomas.
- Przez pięć lat obywałam się bez jego litości czy też charytatywnych gestów, jak był to pan łaskaw
określić. A jeśli moja trudna sytuacja sprawia mu dyskomfort psychiczny, to może się po prostu ze
mną rozwieść i uwolnić się od poczucia odpowiedzialności - wygłosi¬ła sarkastycznym tonem. -
Niech pan będzie tak uprzej¬my i przekaże tę odpowiedź panu MacLeodowi.
Stanowczym gestem odłożyła słuchawkę, mając wra¬żenie, że w ten sposób podpisała na siebie
wyrok. Bóg jeden wiedział, jak rozpaczliwie potrzebowała tych pie¬niędzy.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Kto dzwonił dziś po południu? - spytała pani Simmons, gdy Lainie przyniosła jej obiad do pokoju.
- Po południu? - powtórzyła, by zyskać na czasie, a potem lekceważąco wzruszyła ramionami. -
Och, jakiś akwizytor namawiał nas na subskrypcję nowego pisma.
- Na pewno? - Matka przyglądała jej się badawczo. - A może ktoś dopomina się o spłatę rachunków,
a ty to przede mną ukrywasz?
- Ależ skądże - uśmiechnęła się szeroko, by po¬kazać, że nie ma powodu do zmartwienia. - Może
rze¬czywiście chwilowo nasza sytuacja materialna nie jest najlepsza, ale nie przesadzajmy. Nasi
wierzyciele nie wydzwaniają i nie domagają się pieniędzy, zapew¬niam cię.
- Nie rozumiem, jak możesz mówić o tym tak lekko. - Matka nerwowo skubała brzeg kołdry
długimi chudy¬mi palcami.
- A ja nie rozumiem, czemu ty tak dramatyzujesz. - Starała się, by jej głos zabrzmiał żartobliwie.
Doświad¬czenie nauczyło ją, że to jedyny sposób na uniknięcie nie kończących się lamentów
mamy, która biadała nad tym, że standard ich życia znacznie się obniżył.
Lainie oczywiście nie była zachwycona faktem, iż ich status się pogorszył, jednak nie zamierzała z
tego powodu rozpaczać. Ona sama mogłaby bez problemu żyć na niższym poziomie, ale chodziło o
mamę. Nie wiadomo było, ile czasu jej jeszcze zostało. Nie było mowy o tym, by zaproponować jej
przeniesienie się do mniejszego domu. Chciała zapewnić jej jak najlepsze warunki. Przy¬najmniej
tyle mogła dla niej zrobić.
Pomogła mamie usiąść i wsunęła jej dodatkową po¬duszkę pod plecy. Następnie położyła serwetkę
na jej kolanach i postawiła na niej tacę.
- Nie przejmuj się rachunkami, tylko jedz. Przygoto¬wałam ci bulion, jest bardzo pożywny, i
sałatkę. Mówię ci, palce lizać.
- Nie mam ochoty na jedzenie. Fatalnie się dziś czuję - mruknęła pani Simmons z rozdrażnieniem.
- Chociaż trochę - namawiała Lainie. - Pójdę wziąć prysznic i przebrać się, a potem zajrzę
sprawdzić, jak sobie poradziłaś.
- Czy ktoś ma do nas przyjść?
- Lee Walters wpadnie na chwilę dziś wieczorem.
- Syn Damiana Waltersa?
- Tak.
- Już go sobie przypominam. Blondyn z niebieski¬mi oczami, prawda? Zawsze wiedziałam, że mu
się po¬dobasz. - Na jej wymizerowanej twarzy pojawił się smutny uśmiech. - Ale nigdy go nie
zachęcałam, że¬by częściej do nas przychodził, bo i po co? Jego ojciec ma takie dziwaczne
poglądy. Jest wręcz nieprzyzwoi¬cie bogaty, a swoim dzieciom każe samodzielnie zara¬biać na
życie, żeby doceniły wartość pracy! Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby zapisał cały swój majątek
na pomoc biednym, zamiast dać go prawowitym spadko¬biercom!
Ciężko opadła na poduszki, jakby ten wybuch świętego oburzenia pozbawił ją sił. Po chwili
ciągnęła dalej:
- Dlatego nie chciałam, żebyś się zadawała z mło¬dym Waltersem. Jednak, zważywszy naszą
obecną po¬zycję w towarzystwie, nie ma to już większego znacze¬nia. Jestem właściwie
wdzięczna temu chłopcu, że przy¬chodzi z wizytą. Oznacza to, że jeszcze tak całkiem nie
znalazłyśmy się na marginesie.
- Cieszę się, że nie jesteś przeciwna jego odwiedzi¬nom. - Uścisnęła dłoń matki. - Przepraszam, ale
muszę się pośpieszyć. Zrobisz mi przyjemność i zjesz obiad, zanim się trochę ogarnę?
- Zjem.
Lainie z uśmiechem posłała mamie całusa i pośpie¬szyła do swojej sypialni. Dlaczego każda
rozmowa musi w jakimś stopniu dotyczyć pieniędzy, pomyślała gniew¬nie. A może niepotrzebnie
się irytowała? Może to przez ten telefon była tak wytrącona z równowagi? Miała przecież
świadomość, że gdyby nie jej zraniona duma, ich kłopoty finansowe zniknęłyby w jednej chwili.
Wy¬starczyłoby jedno jej słowo...
Weszła do łazienki, rozebrała się, upięła luźno włosy na czubku głowy i wzięła prysznic. Ledwie
skończyła, owinęła się ręcznikiem i sięgnęła po słoik z kremem, kiedy odezwał się dzwonek u
drzwi. Z niepokojem zerk¬nęła na leżący z boku zegarek. Kto to może być? Lee miał przyjść
później. Niewykluczone jednak, że coś go skłoniło do zmiany planów.
W nerwowym pośpiechu narzuciła na siebie zielo¬ną podomkę, której soczysta barwa uwydatniała
nie¬zwykłą przejrzystość jej cery. Uniosła ręce, by rozpuścić włosy, gdy dzwonek odezwał się
ponownie - tym razem gwałtowniej. Jej gość najwyraźniej się niecier¬pliwił.
Pośpieszyła więc na dół, żałując, iż nie dał jej jeszcze choćby kwadransa. Wtedy zdążyłaby się
wyszykować na jego przyjście. Trudno, poprosi go, żeby chwilę pocze¬kał, przecież zrozumie.
Otworzyła drzwi i... i słowa za¬marły jej w gardle.
Na progu stał Rad.
- Nie widzę powodu, dla którego moja wizyta mia¬łaby cię zaskoczyć - wycedził i wszedł do
środka, ob¬rzucając przy tym Lainie nieprzyjaznym spojrzeniem. - Thomas przekazał mi twoje
słowa...
Nerwowo zasłoniła dłonią dość mocno wycięty de¬kolt. Odczuwała potrzebę ukrycia się przed
badawczym wzrokiem Rada. Miała wrażenie, jakby była naga, wie¬działa, że szlafrok przywiera do
wilgotnej skóry i wy¬datnie uwypukla jej kształty. Odwróciła się, jakby chcia¬ła uciec, wzięła się
jednak w garść.
- Skoro twój adwokat poinformował cię o wszy¬stkim, to doprawdy nie rozumiem, co tutaj robisz -
po¬wiedziała nieco ściszonym głosem, gdyż nie chciała obudzić matki. Była to ostatnia rzecz,
jakiej teraz pra¬gnęła. Z obawą zerknęła w stronę sypialni na piętrze. - Wydaje mi się, że
postawiłam sprawę dostatecznie jas¬no. Nie mamy sobie już nic do powiedzenia.
- I tu się mylisz - warknął.
Widać było, że ledwo się hamuje i że wystarczy byle drobiazg, żeby Rad wybuchnął. Lainie
patrzyła na niego z niepokojem. Jak zwykle w porównaniu z nim czuła się szalenie bezbronna, a co
gorsza, niedojrzała i niedo¬świadczona. Wiedziała, że właściwie nie ma sensu się z nim spierać,
gdyż i tak znajduje się na z góry przegra¬nej pozycji.
- W takim razie powiedz, co masz do powiedzenia i idź sobie - zgodziła się z rezygnacją. Jej
zdławiony głos zdradzał, że nie jest tak opanowana, na jaką próbuje wyglądać.
- Czy będziemy rozmawiać tutaj? - Kpiąco uniósł brwi. - A nie lepiej w salonie? Chcesz, żeby było
nas słychać na górze?
- Nie, nie w salonie - zaprotestowała pośpiesznie. - Nie zdążyłam posprzątać... - skłamała na
poczekaniu.
Jednak Rad ani myślał przejmować się jej obiekcjami. Minął ją i wszedł do pokoju. Lainie z
ciężkim sercem stanęła w drzwiach. Na pierwszy rzut oka urządzony meblami z epoki
wiktoriańskiej salon wyglądał elegan¬cko i luksusowo. Jednak uważny obserwator mógł bez trudu
spostrzec jaśniejsze prostokąty na ścianach - ślady po zdjętych obrazach.
- O ile dobrze pamiętam, to wisiało tu parę dzieł impresjonistów - rzucił niby mimochodem, Lainie
wie¬działa jednak, że nie jest to luźna uwaga.
- Wiszą teraz gdzie indziej.
- A gdzie się podziała ta cenna rzeźba z gzymsu nad kominkiem?
- Och, jak długo można patrzeć na to samo? - Non¬szalancko wzruszyła ramionami. - Stoi w pudle
w ja¬kimś schowku.
- Rozumiem - skrzywił się ironicznie. - A ta waza, z której twoja matka była taka dumna? Ta, którą
dostała od twego ojca? Czy słusznie się domyślam, że właśnie się stłukła?
- Dokładnie tak.
- Ciekawe, ile jeszcze wartościowych rzeczy wisi albo stoi gdzie indziej, lub też się stłukło -
powiedział z nie skrywaną ironią, przypatrując się jej wnikliwie. - Zgaduję, że najpierw
sprzedałyście biżuterię?
Lainie oblała się rumieńcem. Skrzyżowała ramiona i odwróciła się bokiem, by choć częściowo
ukryć twarz.
- Tak - syknęła ze źle maskowaną furią.
- Czy wiesz, ile dokładnie wynoszą twoje długi? Czy w pełni zdajesz sobie sprawę z tego, jak
fatalna jest wa¬sza sytuacja?
Pragnęła zbyć go czymkolwiek, lecz nie pozwolił jej na to. Bezlitośnie wyrecytował długą listę
wierzycieli. Nie pominął nikogo, nie przeoczył żadnej sumy. Piękne oczy Lainie zaiskrzyły się, nie
z gniewu wszakże, lecz od łez.
- Grzebanie się w tym sprawiło ci ogromną przyje¬mność, prawda? - Mimo upokorzenia zapłonęła
gnie¬wem. - Czy poczułeś się lepiej, dowiadując się, że tak zbiedniałyśmy?
- Do diabła ciężkiego! Próbuję ci pomóc! - On rów¬nież podniósł głos.
- Taak? - spytała urągliwie. - Łaskawie dając nam jałmużnę i upokarzając nas jeszcze bardziej?
Jego twarz przybrała zdesperowany wyraz.
- A co mam robić? Stać z boku i przypatrywać się, jak bankrutujecie? Mam spokojnie czekać, aż
komornik wyrzuci was na ulicę? Mam traktować was jak obcych ludzi, których los zupełnie mnie
nie wzrusza?
- Och, co za szlachetność! - zadrwiła. - Rozumiem, że rola filantropa bardzo ci przypadła do gustu!
Pławisz się we własnej wspaniałomyślności! Ciekawe, czego oczekujesz w zamian?
- Niczego - warknął przez zaciśnięte zęby. - Potrze¬bujesz pieniędzy, a ja to rozumiem i chcę ci je
dać. To proste.
Lainie kurczowo zacisnęła dłonie w pięści.
- O, nie, Rad, z tobą nic nie jest proste. Owszem, potrzebuję pieniędzy, ale od ciebie nie wezmę nic.
Sły¬szysz? Nic!
- Mam dopuścić do tego, że poniżysz się i będziesz żyć na łasce obcych, którzy będą chcieli cię
wyeksmito¬wać za nie spłacone długi? Że spalisz się ze wstydu przed przyjaciółmi i znajomymi?
- Ach, to o to ci chodzi - zaatakowała. - Obawiasz się, że wszyscy wezmą cię na języki i oskarżą o
to, że mi nie pomogłeś? Nie obawiaj się, wspomnę im o twojej zadziwiającej hojności.
- Niech cię szlag! - Skoczył ku niej, chwycił ją za ramiona i potrząsnął mocno. Łzy,
powstrzymywane do¬tąd z największym trudem, spłynęły jej wreszcie po po¬liczkach. - A co mnie
obchodzi, co ludzie mówią? Nie dbam o nich. Chodzi mi tylko o ciebie. Niepokoję się twoją
sytuacją, czy ty tego nie widzisz?
Lainie poczuła, jak włosy opadają jej na ramiona ciężką kaskadą. Widocznie niedbale zapięta
klamra wysunꬳa się z nich, gdy Rad zaczął ją szarpać. Znieruchomiał, lecz nie puścił jej. Patrzył
w milczeniu na płynące nie¬przerwaną strugą łzy. Poczuła się nieswojo. Chciała, że¬by przestał się
jej tak przyglądać, otworzyła więc usta, by mu to powiedzieć, ale nie potrafiła wydobyć z siebie ani
słowa.
Wzrok Rada powędrował ku jej rozchylonym war¬gom.
- Przedtem nie miałaś takich oporów. Przyjęłaś moje nazwisko, przyjęłaś mnie do swego łóżka.
Czemu więc nie chcesz przyjąć moich pieniędzy?
- Proszę cię, zostaw mnie - szepnęła prosząco.
Nagle zauważyła, że przecinająca jego czoło pionowa zmarszczka znika. W następnej chwili bez
ostrzeżenia mocno przyciągnął Lainie do siebie. Gdy próbowała się wyrwać, tylko się roześmiał.
- Ty też mnie pragniesz - powiedział z butą w gło¬sie. - Widzę to w twoich oczach. Jest tak, jak
dawniej. Kłócimy się równie namiętnie, jak pragniemy się kochać.
- Nie! - zaprotestowała, jednak nie zabrzmiało to szczególnie przekonująco, gdyż myślała już tylko
o jego pieszczotach.
Rad nie zawiódł jej. Jego pocałunki były tak gorące, że w pewnym momencie nie miała już sił, by
się dalej opierać i odpowiedziała mu z równym żarem. Wtedy odsunął ją nieco od siebie. Jeden rzut
oka na malującą się na jego twarzy satysfakcję sprawił, że Lainie ze wsty¬dem spuściła głowę.
Czemu, och, czemu nie potrafiła mu się oprzeć? Upokorzył ją i teraz triumfuje.
- Nie miałaś nikogo przez tych pięć lat, prawda? - spytał, choć znał już odpowiedź.
Uniosła dumnie głowę, ale żadna cięta riposta nie przyszła jej na myśl. Nie potrafiła też skłamać.
Na szcz꬜cie uratował ją dobiegający z piętra dźwięk dzwonka. Rad nie zatrzymywał jej, gdy
wymknęła się z jego ra¬mion i wybiegła na korytarz. Usłyszała, że podąża za nią i obejrzała się z
niepokojem. Zatrzymał się jednak przy schodach. Pośpieszyła więc na górę i weszła do sypialni,
zostawiając za sobą uchylone drzwi.
- Życzysz sobie czegoś, mamo?
- Czy ten chłopiec od Waltersów już przyszedł? Mo¬że zajrzałby na górę trochę ze mną
porozmawiać? Lainie, ty przecież nie jesteś ubrana! - wykrzyknęła nagle ze zgrozą pani Simmons.
- Właśnie miałam to zrobić. - Starała się ukryć drże¬nie rąk, gdy zabierała tacę z pustymi talerzami.
- Lee jeszcze nie przyszedł, ale gdy się pojawi, postaram się go przyprowadzić tu na chwilę.
Szybko zawróciła ku drzwiom, żeby nie przedłużać rozmowy.
- W takim razie, kto dzwonił do drzwi?
Zatrzymała się na progu. Widziała stąd Rada, który nonszalancko palił papierosa i niewątpliwie
chłonął każ¬de słowo.
- Akwizytor - rzuciła bez namysłu. - Wyjątkowo nachalny, nie mogę się go pozbyć.
- Och, powiedz mu, że nic od niego nie chcesz i wy¬rzuć go.
- Tak właśnie zrobię - obiecała i wyszła.
Powoli zeszła na dół, starannie unikając przenikliwe¬go wzroku męża. Wyminęła Rada i udała się
do kuchni. Podążył za nią jak cień, Lainie jednak zignorowała go. Włożyła naczynia do zlewu i
zaczęła je myć, zachowu¬jąc się ostentacyjnie głośno. Miała ogromną ochotę roz¬bić jakiś talerz na
głowie Rada, który niedbale oparł się o pobliską szafkę.
- Czyli Lee Walters wciąż się koło ciebie kręci, co? - zagadnął zjadliwie.
Gwałtownie uniosła głowę. Jego beznamiętne spo¬jrzenie, utkwione w jej oczach, przywiodło jej
nagle na myśl zwiniętego w kłębek grzechotnika, który może w każdej chwili zaatakować.
- Wcale się nie „kręci” koło mnie - sprostowała urażonym tonem. - Spotykam się z nim pierwszy
raz od wielu lat. Zresztą, to nie twój interes.
- Mój. Wciąż jesteś moją żoną.
Zostawiła zmywanie i odwróciła się do niego roz¬gniewana.
- Może najwyższy czas wreszcie to zmienić? - syk¬nęła. - Nie przyszło ci do głowy, że już mam
tego dosyć? Że chcę się od ciebie uwolnić? A skoro zamierzasz mnie oskarżyć o romans, to proszę
uprzejmie! Sama ci dostar¬czę dowodów!
Nagle przeszył ją zimny dreszcz. Rad wyprostował się powoli i podszedł do niej. W jego oczach
lśniła wściekłość. Zatrzymał się tuż przed nią, mogła więc z bliska zobaczyć, jak kurczowo zaciska
szczęki i nad¬ludzkim wprost wysiłkiem opanowuje wzbierający w nim gniew.
- Nie próbuj mnie straszyć. Jeśli ktoś źle wyjdzie na twoich groźbach, to na pewno nie ja - ostrzegł
zimno.
Wiedziała, że on nie żartuje. Znała go aż nadto do¬brze. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że
zrobiłby wszystko, by pożałowała swego czynu, gdyby spróbo¬wała go zdradzić. W tej nierównej
walce nie miała żad¬nych szans. Nagle poczuła się straszliwie zmęczona.
- Dlaczego po prostu nie zostawisz mnie w spokoju? - spytała z trudem. Nawet mówienie
wymagało od niej ogromnego wysiłku. - Powiedzieliśmy sobie już wszy¬stko, co było do
powiedzenia. Odrzuciłam twoją ofertę. Może źle robię, ale straciłam już tak wiele, że został mi
jedynie honor. Pozwól mi ocalić chociaż to.
- Jak sobie życzysz - skrzywił się cynicznie. - Ale nie wiem, czy opłacisz nim rachunki za leczenie
matki, albo was nim wyżywisz, i nie myśl sobie, że masz otwar¬tą furtkę i możesz w każdej chwili
zmienić zdanie i sko¬rzystać z mojej pomocy. Nie, to nie. A jeśli kiedykol¬wiek zdecyduję się
ponowić moją propozycję, to możesz być pewna, że na mniej łaskawych dla ciebie warunkach.
Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem.
- Nie musisz mnie odprowadzać do drzwi. Sam po¬trafię znaleźć wyjście...
ROZDZIAŁ CZWARTY
Lainie zaniosła naczynie do fondue do salonu, skąd natychmiast rozszedł się smakowity zapach.
Czekały tam już nakrycia, chrupiące bułki, jak również długie widelczyki służące do nabijania
kawałków chleba oraz mięsa i moczenia ich w gęstym ciepłym sosie. Wróciła do kuchni, wyjęła z
nagrzanego piekarnika pokrajaną w plastry szynkę i przełożyła ją na ogrzany półmisek. Teraz już
mogła zdjąć fartuch, który do tej pory chronił jedwabny kremowy kombinezon przewiązany
kolorową apaszką, co podkreślało smukłość jej talii.
Właśnie miała zanieść przyrumienione mięso do sa¬lonu, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Tym razem
to musi być Lee, pomyślała, by dodać sobie animuszu. Nie znio¬słaby kolejnej wizyty Rada.
Otwierała z duszą na ramie¬niu. Na szczęście ujrzała przed sobą życzliwie uśmiech¬niętą twarz
przystojnego blondyna, a nie drwiący uśmie¬szek pewnego siebie bruneta, o którym tak bardzo
pra¬gnęła zapomnieć.
- Myślałem, że to ja jestem od dawania prezentów - zażartował Lee, z lubością wdychając unoszący
się z półmiska zapach..
- Przygotowałam fondue - wyjaśniła. - Właśnie miałam zanieść na stół, kiedy zadzwoniłeś.
- Myślisz, że czerwone wino będzie do tego paso¬wać? - Wyciągnął zza pleców pękatą butelkę.
- Czerwone wino pasuje w zasadzie do wszystkiego. Zanieś je, proszę, do salonu, a ja tymczasem
pójdę po kieliszki. - Uśmiechnęła się szeroko i bezceremonialnie wręczyła mu półmisek. - To też
weź.
Lee nie widział w tym nic niestosownego, bez waha¬nia pozwolił się obarczyć i pomaszerował do
pokoju. Lainie udała się do kuchni, dziwnie rozluźniona tą krót¬ką wymianą zdań. Czuła, że
obecność Lee dobrze jej robi. Jej rozdygotane nerwy wyraźnie się uspokoiły. Nie oznaczało to
jednak, że potrafiła zapomnieć o wizycie Rada.
Sięgnęła po kieliszki, wciąż rozpamiętując swoje za¬chowanie w czasie wizyty Rada. Nie sądziła,
że wciąż tak mocno na niego reaguje. Przerażało ją to, nie zamie¬rzała jednak wgłębiać się w
przyczyny swojej uległości. Starannie unikała dopuszczenia do siebie myśli, że być może wciąż go
kocha. Właśnie dlatego była tak zadowo¬lona z obecności Lee, który stanowił coś w rodzaju
odtrutki na jej zmartwienia.
Gdy weszła do salonu, właśnie kosztował kawałek szyn¬ki, zanurzony uprzednio w aromatycznym
sosie. Na widok Lainie przybrał tak czarującą minę złapanego na gorącym uczynku chłopca, że
rozbroił ją tym natychmiast. Nagle poczuła się znów młoda i cudownie beztroska.
- No, i przyłapałaś mnie właśnie na gorącym uczyn¬ku! - Sięgnął po butelkę i korkociąg.
- Traktuję to jak komplement. Widać, że doceniasz moje zdolności kulinarne - roześmiała się.
- O, i to jak! - zgodził się i napełnił kieliszki. Podał jej jeden, po czym wzniósł toast: - Za wiele
takich py¬sznych kolacji i za wiele wieczorów spędzonych z tobą.
Nieco zmieszana Lainie umknęła wzrokiem i z lekkim wahaniem uniosła kieliszek do ust. Wcale
nie była pew¬na, czy pragnie tego samego, co Lee. On jednak musiał to wyczuć, gdyż natychmiast
porzucił poważny ton i za¬czął żartować, ponownie wprowadzając beztroską atmo¬sferę. Kiedy
zaspokoili głód, Lee sięgnął do kieszeni i wyjął srebrną papierośnicę, którą podsunął Lainie.
- Dziękuję, nie palę.
Spojrzał znacząco na stojący nie opodal podręczny stolik. Na marmurowym blacie stała
kryształowa popiel¬niczka, a w niej znajdowały się dwa niedopałki. Lainie odruchowo powiodła
wzrokiem za jego spojrzeniem i lekko zbladła. Lee natychmiast zauważył jej reakcję.
- Przez chwilę myślałem, że może zaczęłaś palić - powiedział, a wyraz jego oczu wskazywał
wyraźnie, że nie trzeba mu wyjaśniać, kto tu przed nim był.
Nerwowo poprawiła włosy, choć wcale nie było takiej potrzeby. Musiała mieć chwilę do namysłu.
Nie będzie przecież ukrywać wizyty Rada, to nie miało sensu. Ale z drugiej strony, po co ma o
wszystkim rozpowiadać? Wahała się przez moment. Chyba najlepiej będzie nicze¬go nie zatajać,
ale potraktować to dość obojętnie.
- Nie, to Rad - rzuciła z pozorną obojętnością, uda¬jąc, iż jest bardzo zajęta sprzątaniem ze stołu. -
Wpadł dziś na chwilę.
Gdyby Lee nie był świadkiem tamtej sceny na kon¬cercie, być może dałby się zwieść jej lekkiemu
tonowi. On jednak wiedział. Pochylił się więc nieco do przodu i ze współczuciem uścisnął jej dłoń.
Widać było, iż z tru¬dem próbuje znaleźć jakieś słowa pociechy. Lainie uśmiechnęła się więc
uspokajająco, by pokazać mu, że wszystko w porządku. Zrozumieli się bez słów.
- Nasza pogawędka aż się prosi o zmianę tematu - zauważył w zamyśleniu Lee. - Myślę, że nie
byłoby w najlepszym guście krytykowanie człowieka, którego kiedyś poślubiłaś. Dlatego
przemilczę to. Wolę pomóc ci przy zmywaniu.
- Ależ nie ma takiej potrzeby. Zamierzałam wstawić to wszystko do zlewu i zająć się tym jutro rano.
- Przyznaję, że nie jest to zbyt romantyczny sposób spędzania wieczoru - przyznał i wstał z kanapy.
- Ale przecież możemy zmywać i jednocześnie słuchać jakiejś dobrej muzyki. Połączymy
przyjemne z pożytecznym, co ty na to?
Zawahała się przez moment, po czym poddała się z uśmiechem.
- Dobrze, wybierz jakąś płytę, ja tymczasem zajrzę na chwilę do mamy.
Reszta jego wizyty upłynęła w nadzwyczaj przyje¬mnej atmosferze. Lee zabawiał ją rozmową, co i
raz powodując, że Lainie wybuchała perlistym śmiechem. Unikał poważnych lub nieprzyjemnych
tematów, nie miał też nic przeciw temu, że co jakiś czas szła na górę, by sprawdzić, czy pani
Simmons czegoś nie potrzebuje. Traktował to tak naturalnie, że Lainie nie miała żadnych wyrzutów
sumienia, iż musi czasami zaniedbywać swe¬go gościa. Taktownie też nie wypytywał o stan
zdrowia chorej i w ogóle okazał się absolutnie wspaniały. Doszło do tego, że Lainie poczuła
rozczarowanie, gdy postano¬wił pożegnać się już i wyjść. Dlatego też spontanicznie pocałowała go
na dobranoc i wcale nie śpieszyła się z wysunięciem się z jego objęć. Pocałowała go jednak z
czystej wdzięczności. A czy wdzięczność może prze¬rodzić się w miłość? Tego nie wiedziała.
Dni stawały się coraz krótsze. Słońce świeciło już dość blado, zrobiło się chłodniej. Od Gór
Skalistych wiał zimny wiatr. Lato skończyło się na dobre.
Soczysta zieleń drzew ustępowała miejsca szkarłatnej czerwieni, złocistej żółci i ognistym
oranżom. Z czasem te barwy zaczęły jednak blaknąć, stopniowo przecho¬dząc w odcienie rdzawe i
brunatne.
Ludzie zaczęli przygotowywać się do zimy. Skwapli¬wie magazynowano pod wiatami stosy
porąbanych po¬lan, które miały płonąć na kominkach przez długie mroźne miesiące. Wyjmowano
ze schowków ciepłą, gru¬bą odzież, sprawdzano stan narciarskiego sprzętu. Dzieci czekały już
niecierpliwie na święto Haloween i rozgorą¬czkowane wymyślały kostiumy wiedźm, duchów i
upio¬rów. Zima była już za pasem.
Nastrój pełnego podniecenia oczekiwania nie udzielił się Lainie. Zbliżająca się pora nie mogła jej
przynieść nic dobrego. Stan matki pogorszył się znacznie, postę¬powało to jednak tak wolno, że nie
od razu zdała sobie z tego sprawę. Dopiero teraz spostrzegła, że wizyty le¬karza stopniowo stały się
częstsze i że podawane coraz to inne leki nie przynoszą już spodziewanych rezultatów.
Jej niepokój rósł. Rosło również ich zadłużenie. Mie¬sięczne przychody w niewielkim już stopniu
zaspokaja¬ły ich potrzeby. Koszty leczenia zwiększały się w zastra¬szającym tempie. Myśli Lainie
nieustannie powracały do oferty Rada, lecz duma wciąż nie pozwalała skorzystać z tego wyjścia,
tym bardziej że musiałaby sama zgłosić się do męża, nie odezwał się bowiem od tamtego czasu.
Tłumaczyła sobie, że to świetnie i że powinna być z tego zadowolona. Ale nie była.
Odgłos kroków na schodach przerwał jej ponure roz¬myślania. Gdy wyszła z kuchni, w korytarzu
zamajaczy¬ła przed nią potężna postać doktora Hendersona, który właśnie wracał od pani
Simmons. Uśmiechnął się nie¬wesoło i ojcowskim gestem położył dłoń na ramieniu Lainie.
- Zrób mi kawy, dziecinko, dobrze? - odezwał się tubalnym głosem.
Wróciła więc do kuchni i podeszła do ekspresu, a le¬karz usiadł na krześle za stołem. Znali się od
wielu lat, Henderson był przyjacielem rodziny jeszcze wtedy, gdy żył ojciec. Lainie od razu więc
wyczuła, że ta kawa była tylko pretekstem. Miał jej coś do powiedzenia i to coś poważnego.
Postawiła na blacie dwie filiżanki z parującym napo¬jem. Patrzyła w milczeniu, jak lekarz wsypuje
do swojej kilka łyżeczek cukru.
- Mmm, dobra. Mocna i słodka - mruknął po spró¬bowaniu i z uznaniem pokiwał głową. - Zupełnie
jak ty, moja mała Lainie. No tak, ale ty już nie jesteś przecież mała. Jak ten czas leci... Moja babka,
Niemka, mawiała często: „Za szybko się starzejemy, a za wolno mądrze¬jemy” - westchnął.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Twojej matce znacznie się pogorszyło przez ostat¬nich kilka miesięcy. Macie przed sobą dwa
wyjścia. Oba jednak wymagają hospitalizacji, a co najmniej całodo¬bowej opieki
wykwalifikowanej pielęgniarki, gdyby matka wolała zostać w domu.
Poczuła, jak przenika ją lodowate zimno i bezwiednie zacisnęła dłonie na ciepłej filiżance.
- Dwa wyjścia? Jakie?
- Jesteś córką lekarza, nie zamierzam więc owijać w bawełnę. Sama widzisz, co się dzieje. Wiesz,
że matka jest śmiertelnie chora i że wszystko jest jedynie kwestią czasu. Nie będę kłamać. -
Popatrzył jej prosto w oczy. - Tego czasu zostało już bardzo niewiele. Ale - dodał szybko - ale
istnieje szansa, że gdybyśmy zabrali ją do szpitala i zaaplikowali jej nowe lekarstwo, być może
przedłużylibyśmy jej życie jeszcze o kilka miesięcy, w dodatku zmniejszyli ból, jaki odczuwa. Nie
ma jednak pewności, że nam się uda.
- A drugie wyjście?
Henderson był brutalnie szczery.
- Zostawić wszystko tak, jak jest. Ostateczny rezultat będzie taki sam, ona i tak umrze. Z tym, że
prawdopo¬dobnie szybciej.
Lainie pochyliła głowę. Teoretycznie istniały dwa wyjścia, praktycznie nie miała wyboru.
- Nie chcę, by mama cierpiała. Jeśli istnieje możli¬wość, że zmniejszycie jej ból, to zabierzcie ją do
szpitala. Nie mam pojęcia, skąd wezmę na to pieniądze, ale zdo¬będę je!
Położył swe duże silne ręce na kruchych dłoniach Lainie.
- Niedobrze, że musisz się borykać z tym problemem zupełnie sama - westchnął i ze współczuciem
uścisnął jej ręce, zanim wstał od stołu. - Obiecuję załatwić wszy¬stko jak najszybciej. Twoja matka
zostanie przyjęta do szpitala już pojutrze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Na szpitalnym korytarzu panował ożywiony ruch. Wokół kręciły się pielęgniarki, salowe, jak
również sa¬nitariusze i pracownicy techniczni, pod których pie¬czą znajdowały się różnorodne
urządzenia i aparatura medyczna.
Lainie, w eleganckim zielono-złotym kostiumie, uda¬wała pewną siebie zamożną kobietę, jaką
wcale nie była. Dręczyły ją wątpliwości, lecz wolała się z tym nie zdra¬dzać. Szła więc
zdecydowanym krokiem, a obok wie¬ziono na wózku jej matkę, pogrążoną w czymś w rodza¬ju
letargu.
Czy słusznie zrobiła, przywożąc ją tutaj? Każdy prze¬cież woli leżeć w domu niż w szpitalu. A jeśli
to wpędzi ją w depresję i jeszcze tylko pogorszy jej stan? Ze sta¬rannie maskowanym niepokojem
zerknęła w bok. Gdy spojrzała na bladą twarz o zapadniętych policzkach, po¬myślała, że chyba
jednak podjęła właściwą decyzję. Zre¬sztą klamka już zapadła.
Sanitariusz otworzył drzwi do jednej z sal, a drugi pchnął wózek z panią Simmons do środka.
Lainie rozej¬rzała się nieco nerwowo dookoła. W pokoju znajdowały się dwie kobiety. Jedna spała,
jej sąsiadka zaś uśmiech¬nęła się przyjaźnie do wchodzących.
Gdy przenoszono chorą na wolne łóżko, ocknęła się i powiodła po obecnych nieco nieprzytomnym
wzro¬kiem. Nagle w jednej chwili doszła do siebie.
- To nie jest mój pokój - powiedziała z naciskiem, choć jej głos był tak słaby, że aż drżał wyraźnie. -
Po¬myliliście się.
- Przykro mi, proszę pani, ale otrzymaliśmy polece¬nie, żeby przywieźć panią tutaj.
- Nie, to z pewnością jakaś pomyłka - upierała się wzburzona pani Simmons. - Lainie, zrób coś z
tym.
- Już dobrze, mamo. - Pochyliła się i uspokajająco położyła rękę na dłoni matki, która nerwowo
szarpała brzeg okrywającej ją kołdry.
- Przecież wiesz, że zawsze mam oddzielny pokój - zaprotestowała płaczliwie.
- Możemy postawić parawany - zasugerował łagodnym tonem jeden z sanitariuszy.
Lainie uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
- Dziękuję bardzo.
Dookoła łóżka ustawiono więc beżowe przesłony, co jednak w niewielkim stopniu wpłynęło na
zmniejszenie irytacji chorej. Młodszy sanitariusz posłał Lainie pocie¬szające spojrzenie, po czym
obaj wyszli.
Wiedziała, że konieczność dzielenia sali z innymi pa¬cjentkami wyprowadzi mamę z równowagi,
ale nie było wyjścia. Administracja szpitala stanowczo odrzuciła jej prośbę o umieszczenie chorej w
separatce. Wciąż bo¬wiem jeszcze nie została do końca rozliczona pożyczka, jakiej im udzielono
na poprzednie leczenie. Co prawda Lainie co miesiąc spłacała kolejne raty, ale to wciąż jeszcze nie
pokryło całości poniesionych przez szpital kosztów.
Miała nadzieję, że uda jej się jakoś przekonać matkę, by pogodziła się z obecnością innych
pacjentek, jednak wyglądało na to, że nie ma na co liczyć. Pani Simmons co chwila zerkała
nerwowo na parawan, za którym znaj¬dowały się chore.
- Nie życzę sobie, żeby na mnie patrzyły - wyszep¬tała nerwowo.
- Ależ, mamo, nikt cię nie widzi - uspokajała Lainie.
- Są tam i to wystarczy. To kompletnie obcy ludzie, nic o nich nie wiem. - Chwyciła dłoń córki i
kurczowo zacisnęła na niej palce. - Zrób z tym coś!
Zanim zdążyła odpowiedzieć, ktoś odsunął nieco je¬den z parawanów. Przy łóżku pojawiła się
pielęgniarka w śnieżnobiałym fartuchu i wykrochmalonym czepku. Nabyte w ciągu długoletniego
obcowania z pacjentami doświadczenie podpowiedziało jej, że coś jest nie tak. Uśmiechnęła się
więc przyjaźnie do chorej.
- Dzień dobry. Nazywam się Harris. - Jej głos brzmiał życzliwie i uspokajająco. - Widzę, że ma już
pani u nas zaciszne schronienie.
- To jakaś pomyłka - żaliła się płaczliwym głosem pani Simmons. - Miałam otrzymać oddzielny
pokój.
Zaskoczona pielęgniarka zerknęła na Lainie, która niemal niedostrzegalnie potrząsnęła przecząco
głową.
- Chwileczkę, zaraz zobaczymy. - Pielęgniarka sięg¬nęła po wiszącą na poręczy łóżka kartę
choroby. - Jest pani pod opieką doktora Hendersona... Myślę, że to z nim powinna pani
przedyskutować tę sprawę. Niedłu¬go rozpocznie się obchód, wtedy mu pani wszystko po¬wie.
Jestem pewna, że lekarz podejmie taką decyzję, jaka będzie dla pani najlepsza.
Wydawało się, że to nieco złagodziło wzburzenie star¬szej pani.
- Człowiek nawet nie wie, z kim musi dzielić pokój - mruknęła już spokojniej.
Pielęgniarka wyprostowała się sztywno, a Lainie po¬czuła, jak na jej policzki wypływa gorący
rumieniec.
- Z ludźmi, którzy również są chorzy i potrzebują opieki - odparła nieco ostro siostra Harris. - A
teraz proszę mi wybaczyć, mam inne obowiązki.
- Chciałabym, żeby Lawrence już przyszedł - wes¬tchnęła po jej wyjściu pani Simmons, mając na
myśli doktora Hendersona.
Zjawił się po jakimś kwadransie, w towarzystwie wy¬sokiego, mocno łysiejącego człowieka, który
został przedstawiony jako doktor Gordon, jeden z najlepszych specjalistów w swej dziedzinie.
Zaledwie zaczęli badać chorą i zadawać jej pytania, gdy ta powróciła do kwestii, która najbardziej
ją interesowała. Henderson próbował zbagatelizować sprawę, co jednak tylko dodatkowo wzmogło
rozdrażnienie pani Simmons. Skinął więc na Lainie, by wyszła z nim na korytarz.
Wyjaśniła mu stanowisko szpitala i lekarz z ubolewa¬niem pokiwał głową. Chwilę później dołączył
do nich doktor Gordon, który właśnie zakończył badanie.
- W czym problem? - spytał. - Czyżby nie było już wolnych jedynek?
- Są. Ale nasza pacjentka chyba nie powinna o tym wiedzieć - odparł Henderson i pokrótce wyjaśnił
kole¬dze całą sprawę.
Specjalista wysłuchał w skupieniu, po czym zwrócił się do Lainie:
- Przykro mi, że znalazła się pani w trudnej sytuacji. Tym niemniej musi pani coś na to poradzić.
Obawiam się, że jeśli pacjentka będzie nadal w stanie takiego po¬budzenia nerwowego, to żadne
leki nie poskutkują. Wszystkie nasze wysiłki pójdą na mamę.
Minęło południe, potem popołudnie, wreszcie nastał wieczór. Zapewnienia doktora Hendersona, że
szpital aktualnie nie dysponuje pojedynczymi pokojami, nie po¬skutkowały i chora stawała się
coraz bardziej nerwowa. Musiano jej wreszcie podać środki uspokajające.
Lainie przez cały czas rozpaczliwie szukała jakiegoś wyjścia z sytuacji. Pieniądze załatwiłyby
wszystko. Tyl¬ko skąd je wziąć? W domu zostało jeszcze kilka warto¬ściowych przedmiotów, ale
to było stanowczo za mało. Och, gdyby przyjęła wtedy propozycję Rada... Nie, nie wolno jej o tym
myśleć. To była oferta nie do przyjęcia.
Siedziała w holu, a na jej kolanach leżał zamknięty kolorowy magazyn, do którego nawet nie
zajrzała. Była tak pogrążona w myślach, że nawet nie zauważyła przy¬jścia Ann, Adama i Lee. Aż
podskoczyła, gdy przyjaciół¬ka położyła jej dłoń na ramieniu.
- Jak się czuje mama? - Ann usiadła obok na ka¬napie.
Lee musnął wargami policzek Lainie, ale prawie nie zwróciła na to uwagi.
- Nie najlepiej. Teraz śpi, ale tylko dlatego, że dali jej środki uspokajające.
- W takim razie dobrze, że wpadliśmy. Ktoś musi cię wyrwać z tego melancholijnego nastroju.
- Czy sytuacja jest naprawdę aż tak poważna? - Lee przyglądał jej się z głęboką troską.
- Mama nie potrafi się pogodzić z tym, że musi leżeć we wspólnej sali. To dla niej nieznośna
sytuacja, która przerasta jej odporność psychiczną. Lekarze obawiają się, że jeśli nadal będzie się
tak denerwować, to z całego leczenia nici. - Roześmiała się, ale w jej śmiechu nie było nawet śladu
wesołości. - Może znacie drogę do najbliższego Sezamu? Och, Sezamie, otwórz się!
Przyjaciele wymienili między sobą ponure spojrzenia, a Lainie natychmiast zaczęła czynić sobie
wyrzuty, iż nie powinna obarczać ich swoimi zmartwieniami.
- Wiecie co? - zaproponowała ze sztucznym oży¬wieniem. - Może zamiast spuszczać nosy na
kwintę, lepiej zejdźmy na dół na kawę?
- Znakomity pomysł - przytaknął Lee i podał jej ramię.
Następną godzinę spędzili w małej kawiarence, starając się wieść lekką i niezobowiązującą
rozmowę, jednak wszy¬scy wyczuwali fałsz tej sytuacji. Coraz częściej zapadała niezręczna cisza,
kiedy Lainie zapominała się i ponownie gryzła się kwestią zdobycia pieniędzy. W którymś z takich
momentów Lee sięgnął dyskretnie pod stołem i położył rękę na chłodnej dłoni Lainie. Przyniosło
jej to pewną ulgę. Przynajmniej nie była zupełnie sama.
- Adam, jesteś przecież prawnikiem, wykombinuj coś! - zażądała nagle Ann. - Może mogłaby
sprzedać dom? - Posłała przyjaciółce przepraszające spojrzenie. - Nie gniewaj się, ale tak mi
przyszło do głowy... To wielki dom, jego utrzymanie musi dużo kosztować. Ale uzyskałabyś za
niego niezłą cenę, jest ładny, położony w dobrej dzielnicy. Jednak ty pewnie uznasz, że to zły
pomysł... - zakończyła niepewnie.
Lainie zawahała się. Właściwie, czemu nie?
- Nie, dlaczego? - odparła z pewnym ociąganiem. - Już to kiedyś mamie proponowałam. Nie
zgodziła się wtedy, ale w obecnej sytuacji... - zamilkła. Nie była w stanie głośno dokończyć swej
myśli i powiedzieć, że być może mama i tak już nigdy nie wróci do swego domu. - Adam, czy
dałoby się to jakoś załatwić?
- Teoretycznie, tak - odparł z namysłem. - Rozu¬miem, że dom stanowi własność pani Simmons?
Lainie skinęła głową.
- W takim razie albo musisz uzyskać od niej upo¬ważnienie, albo otrzymać zaświadczenie
lekarskie, że stan matki uniemożliwia jej zajmowanie się swoimi spra¬wami. W tym przypadku sąd
zezwoliłby ci na działanie w jej imieniu.
- Czyli jest wyjście! - Niebieskie oczy Ann zalśniły, kiedy z ożywieniem zwróciła się do Lee. - Co
za szcz꬜cie, że mamy w naszym gronie nie tylko prawnika, ale również pośrednika w handlu
nieruchomościami! Jak szybko mógłbyś sprzedać ten dom?
Entuzjazm przyjaciółki okazał się zaraźliwy. Lainie miała wrażenie, jakby wiszące nad jej głową
ciemne chmury zaczęły się przerzedzać. Ona także spojrzała na Lee z nadzieją w oczach. Jednak
Adam ostudził jej entuzjazm mówiąc:
- Nie tak prędko, moje miłe. Uzyskanie odpowied¬nich zaświadczeń trochę potrwa.
Ann bez słowa posłała mu pełne niechęci spojrzenie.
- Oczywiście, nie mówię o kilku miesiącach - za¬strzegł się szybko. - Z całą jednak pewnością
potrwa to parę dni.
Lainie w rozterce zagryzła wargi. Wiedziała, że musi przenieść matkę do osobnego pokoju tak
szybko, jak to tylko możliwe. Odruchowo spojrzała na Lee, szukając u niego jakiejś pociechy.
Może on powie jej coś podno¬szącego na duchu?
- Bardzo bym chciał móc cię zapewnić, że da się sprzedać dom już jutro. - W jego oczach widniała
po¬waga i współczucie. - Ale nie będę cię łudził. Obecnie podaż jest większa od popytu, znacznie
więcej ludzi pragnie się pozbyć domów, niż je kupować.
- To znaczy, że nie dałbyś rady go sprzedać? - za¬wołała z rozczarowaniem Ann, zła na siebie, że
niepo¬trzebnie wzbudziła w przyjaciółce nadzieję.
- Dałbym radę. Ale z pewnością nie w najbliższym czasie.
Chmury nad jej głową wydawały się czarniejsze niż kiedykolwiek. Jednak Lainie nie odrywała
błagalnego wzroku od zasmuconej twarzy Lee. Wciąż szukała w nim oparcia.
- Zrozum, nie mogę cię okłamywać, to byłoby okrut¬ne i nieuczciwe. Kupiec może znaleźć się
równie dobrze za tydzień, jak za kilka miesięcy. Tego się po prostu nie da przewidzieć.
- Czyli nic z tego - podsumował ponuro Adam, osta¬tecznie grzebiąc rozbudzone nadzieje Lainie.
- Nie mów tak! - Ann niecierpliwie złapała męża za rękaw. - Ja nie zamierzam się poddawać!
Moglibyśmy na przykład namówić rodziców, żeby kupili ten dom, traktując to po prostu jako
tymczasową, lokatę kapitału.
- Nie ma mowy - zaprotestowała stanowczo Lainie. - Nie zamierzam wystawiać przyjaciół na takie
ryzyko. Muszę znaleźć jakiś inny sposób zdobycia pieniędzy.
- Wiesz przecież, że nie ma innego sposobu - nale¬gała Ann. - Zresztą, o jakim ryzyku mówisz?
- A jeśli nikt go potem nie kupi i twoi rodzice będą mieli kłopoty z odzyskaniem swoich pieniędzy?
Nie mogę się na to zgodzić.
Mimo nalegań Ann Lainie pozostała nieugięta. Wre¬szcie postanowiła zakończyć niewesołe
spotkanie, sięg¬nęła po torebkę i wstała, dziękując przyjaciołom za przy¬bycie. Nie mieli wyboru,
podnieśli się również.
- Och, nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakby mnie prowadzono na szafot - zażartowała, gdy Ann
przyglą¬dała jej się z zatroskaną miną.
- Co w takim razie zamierzasz zrobić? - powtórzyła już chyba setny raz jej przyjaciółka.
Lainie odwróciła wzrok. Pewna myśl zaczęła się kry¬stalizować w jej umyśle, jednak wolała się z
nią nie zdradzać. Sama jeszcze nie była pewna, co w końcu postanowi. Już raz duma nie pozwoliła
jej skorzystać z tego wyjścia. Czy jednak teraz powinna sobie pozwa¬lać na unoszenie się
honorem? Tylko ona mogła udzielić odpowiedzi na to pytanie. Nikt nie mógł jej w tym wy¬ręczyć.
Dlatego przemilczała to.
- Na razie zajrzę do mamy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. - Z uczuciem uścisnęła dłoń
przyjaciółki. - Bardzo wam dziękuję za to, że staraliście się mi pomóc.
- Mówisz to tak, jakbyśmy się nie wiem jak poświę¬cali. A przecież, jeśli ktoś jest dla ciebie
naprawdę waż¬ny, to cieszysz się, kiedy możesz coś dla niego zrobić.
- Oho, zaczynają się sentymentalne gadki. W takim razie ja się zmywam - oznajmił Adam.
Ann wzniosła oczy ku niebu.
- Ach, ci mężczyźni! - westchnęła z komiczną roz¬paczą. - Wybacz, Lainie, ale chyba rzeczywiście
muszę zabrać go do domu.
Gdy tamci dwoje pożegnali się i poszli, Lee delikatnie objął Lainie, która na chwilę z ulgą oparła
głowę na jego ramieniu. Zapragnęła znów poczuć na ustach czuły do¬tyk jego warg, lecz wiedziała,
że on nigdy nie zdobyłby się na taki gest w publicznym miejscu. Wyprostowała się więc z lekkim
ociąganiem.
- Chcesz, żebym cię odwiózł do domu?
- Dziękuję, przyjechałam samochodem.
- A może poszedłbym z tobą na górę?
- Nie będę cię fatygować, nie wiem, jak długo to potrwa.
Wyszli z kawiarenki znajdującej się na parterze szpi¬tala i Lee odprowadził Lainie do windy. Gdy
weszła do środka, wyciągnął rękę i pieszczotliwie przesunął dłonią po jej włosach i policzku.
- Gdybyś mnie potrzebowała... - powiedział cicho.
Z uśmiechem skinęła głową. Lee cofnął rękę, a drzwi windy zamknęły się, zasłaniając jego
spokojną, poważną twarz.
Parawany wciąż otaczały łóżko, na którym leżała po¬grążona w niespokojnym śnie pani Simmons.
Lainie stała bez ruchu przez długi czas, przypatrując się chorej matce, której ongiś piękną twarz
znaczyło teraz cierpienie. Wyglą¬dało na to, że nie opuszcza jej teraz nawet we śnie...
Potem zajrzała jeszcze do pokoju pielęgniarek, by upewnić się, czy mają jej telefon. Następnie
zeszła na dół, udała się na parking i pojechała do domu, właściwie w ogóle nie zastanawiając się
nad tym, co robi. Wszy¬stkie te czynności wykonywała najzupełniej mechanicz¬nie, gdyż myślami
wciąż przebywała przy matce.
Kiedy przekręciła klucz w zamku, wiedziała, że musi spełnić prośbę mamy. Po prostu musi i
koniec. We¬szła do środka i udała się do pokoju, gdzie znajdował się telefon. Nie spuszczając z
niego ani na chwilę oczu, zdjęła płaszcz, rzuciła go na skórzaną kanapę, gdzie już uprzednio
odłożyła torebkę, po czym usiadła przy biurku.
Jutro, zrobisz to jutro, przekonywała sama siebie. Te¬raz, zrób to teraz, nalegała z poczucia
obowiązku. Po¬woli wyciągnęła rękę po słuchawkę, by nagle chwycić ją kurczowo i z nerwowym
pośpiechem wykręcić nu¬mer do biura Rada. Ręce jej się trzęsły, serce tłukło się w piersi jak
oszalałe, była bliska ciśnięcia telefonem o ścianę, tym bardziej że w słuchawce odezwał się głos
Sondry...
Lainie nie mogła pojąć, skąd miała dość siły i tupetu, by zażądać rozmowy z Radem.
- A kto mówi, jeśli wolno wiedzieć? - spytała sekre¬tarka z lekkim przekąsem.
- Pani wybaczy, ale to sprawa prywatna - odparła zimno.
Wyczuła wahanie sekretarki. Widocznie jednak w głosie Lainie brzmiało coś takiego, co kazało
zastoso¬wać się do jej polecenia.
Janet Dailey TĘCZA PO BURZY ROZDZIAŁ PIERWSZY Gęste listowie osłaniających ulicę drzew połyskiwało w słońcu soczystą zielenią. Równie pięknie prezento¬wały się starannie przystrzyżone żywopłoty i trawniki przed domami, które zdradzały zamożność właścicieli. Jednak nie wszyscy mieszkańcy eleganckiej dzielnicy Denver w stanie Kolorado mogli się nie martwić stanem swego konta bankowego. Lainie MacLeod wyglądała przez okno, nerwowo zaciskając dłonie na ramionach. Od razu zauważyła ogromny żony mlecz na samym środku trawnika. Wes¬tchnęła. Przydałoby się, żeby choć dwa razy w tygodniu przychodził ogrodnik. Wiedziała jednak, że nie ma na to szans, i że to kolejna z rzeczy, z którymi musi się uporać sama. Właściwie jaki miało sens udawanie, że żyje się na takim samym poziomie, jak inni? Sąsiedzi musieli prze¬cież wreszcie zauważyć, że właścicielki tego domu sy¬stematycznie pozbywają się co cenniejszych rzeczy, choć Lainie starała się to robić możliwie dyskretnie. Duma nie pozwalała jej się przyznać, że znalazła się w nie lada opałach. Na podjeździe zatrzymał się mały sportowy kabriolet. Siedząca w środku szatynka poprawiła włosy, zanim wysiadła i energicznie pomaszerowała do drzwi wej¬ściowych. Lainie pospieszyła otworzyć, zanim tamta zdąży zadzwonić. Z obawą spojrzała na prowadzące na piętro schody i na widoczne drzwi sypialni. Mama prze¬cież dopiero co zasnęła. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby się obudziła. Lainie wiedziała, że musiałaby się w nieskończoność tłumaczyć z obecności Ann Driscoll. Pani Simmons nie aprobowała tej przyjaźni, twierdząc, że Ann nie jest od¬powiednim towarzystwem dla jej córki. Nie przekony¬wał jej ani charakter dziewczyny, ani zamożność jej rodziny. Po prostu nikt nie był wystarczająco dobry, żeby spoufalać się z jej córką. Mimo wszelkich przeszkód, ta przyjaźń kwitła. Ann nie zawiodła nigdy, stanowiła niezawodne oparcie pod¬czas każdego kryzysu. Dlatego Lainie powitała ją w pro¬gu z niekłamaną radością. Jednakże jej zaniepokojony wzrok co chwila powracał ku drzwiom pokoju matki. Nie uszło to uwagi Ann. Przeszły do znajdującej się na tyłach domu kuchni. Nowo przybyła nie spuszczała uważnego wzroku z przyjaciółki. Ostatnie miesiące coraz bardziej zaczy¬nały dawać o sobie znać. Ciemne kręgi pod orzechowy¬mi oczami Lainie zdradzały prawdę o licznych źle prze¬spanych nocach. Biała bluzeczka z dekoltem pozwalała dostrzec niezwykłą kruchość ramion i wystające oboj¬czyki. Kraciasta spódniczka była ewidentnie za szeroka, co wskazywało na duży ubytek wagi. Nic dziwnego, że Lainie wyglądała na wykończoną i kompletnie pozba¬wioną energii. Jej ciemne włosy, niegdyś tak piękne i lśniące, straciły teraz swój blask. Widać było, że nie miała już czasu i siły, by o nie dbać. Spinała je więc na karku ciężką klamrą, ale nie było jej w tym uczesaniu do twarzy. Uwydatniało ono dodatkowo i tak już wyraźne kości policzkowe. Ann patrzyła na to z ciężkim sercem, wiedziała jed¬nak, że wszelkie jej uwagi na ten temat zostaną zbyte machnięciem ręki. Od jakiegoś czasu Lainie lekceważyła swoje własne potrzeby. - Dziękuję - powiedziała, biorąc od przyjaciółki szklaneczkę ponczu. - Jak się czuje mama? Czy był rano lekarz? Lainie spochmurniała, lecz starała się, by jej głos zabrzmiał lekko. - Tak. Był zadowolony z jej stanu, ale to dodatkowo mamę zirytowało. - Z westchnieniem usiadła przy stole. - Zaczęła mu wyliczać wszystkie dolegliwości. Biedny Henderson. Jest pewien, że mama ukradkiem czyta me¬dyczne książki taty i tam wynajduje nowe choroby, żeby dostarczyć mu zajęcia. - Wspomniałaś mu o tym, że wychodzisz dziś wie¬czorem? Nieco niepewnie popatrzyła w szczere oczy Ann. - Tak. Powiedział, że skoro wynajęłam dyplomowa¬ną pielęgniarkę, to on nie widzi żadnych przeciwwska¬zań. - Nerwowo stukała długimi palcami o brzeg swojej szklanki. - Ale ja widzę, że mama źle się czuje przy obcych. Myślę, że mogłybyśmy się umówić na jakiś inny dzień - zaproponowała. - O, nie, kochana! Wszystko jest ustalone już od miesiąca. Teraz, kiedy Adam kupił bilety, nie
możesz się tak po prostu wycofać - przekonywała z werwą Ann. Lainie wolała nie patrzeć przyjaciółce w oczy. Opar¬ła łokieć na stole i machinalnie zaczęła pocierać czoło dłonią. - Owszem, nadal chcę iść na ten koncert, ale niepo¬koję się o mamę. - A może dla odmiany zaczęłabyś się martwić o sie¬bie? - spytała Ann. - Największy błąd, jaki zrobiłaś w życiu, to był powrót do Denver. Skoro mama zacho¬rowała, to trzeba było zapewnić jej profesjonalną opiekę, a nie brać wszystko na swoje barki. Siedzisz tu już od siedmiu miesięcy. Ile razy wychodziłaś? Nie mówię o wizytach w aptece i kupowaniu jedzenia. - Och, nie wiem. Kilka razy - odparła niechętnie Lainie. - Nie wiesz? To ja ci powiem. Trzy! Raz wyciągnꬳam cię na obiad, raz na łażenie po sklepach i raz do kina. Opamiętaj się, kobieto! - Ann pochyliła się nad stołem i spojrzała na przyjaciółkę proszącym wzrokiem. - Jak tak dalej pójdzie, to się wykończysz. - Przesadzasz. - Wcale nie, popatrz lepiej w lustro. I zrozum, że nikt nie jest nie do zdarcia. Tak samo, jak nikt nie jest niezastąpiony. Ktoś inny zaopiekuje się mamą równie dobrze jak ty. Lainie zaczęła się wreszcie uśmiechać. - Chciałabym myśleć równie trzeźwo i rozsądnie jak ty. Może wtedy przestałabym mieć ciągłe wyrzuty su¬mienia. - Czy ty nie widzisz, że twoja mama wywołuje je w tobie umyślnie? Znowu cię kontroluje, tak samo jak kiedyś. Te trzy lata spędzone w Colorado Springs uświa¬domiły jej, że musi zmienić taktykę, jeśli znowu chce cię do siebie przywiązać. Dlatego zaczęła stosować emo¬cjonalny i moralny szantaż. - Ależ, Ann, przecież wiesz, że to był tylko nieszcz꬜liwy splot okoliczności. Nie miałam wyjścia. Wkrótce po śmierci taty mama została prawie bez środków do życia. Owszem, w dużym stopniu sama jest sobie winna, powinna była zawczasu zadbać o ubezpieczenie. Ale to nie znaczy, że miałam ją zostawić na pastwę losu! Kto miał się nią zająć, jak nie jedyna córka? - A na jak długo wystarczą twoje pieniądze? - spy¬tała cicho przyjaciółka. Lainie nie potrafiła się przemóc i wyznać, że jej osz¬czędności skończyły się przed miesiącem. Miały co jeść i gdzie mieszkać wyłącznie dzięki małej rencie po tacie i przychodzącym co miesiąc czekom, wysyłanym przez adwokata Rada. Ann postanowiła nie naciskać, choć jej niepokój nie zmniejszył się ani na jotę. - Dobrze, to nie moja sprawa. - Znów pochyliła się ku Lainie, a na jej twarzy malowała się determinacja. - Ale na dzisiejszy koncert pójdziesz, choćbym miała cię zaciągnąć siłą. Nie wiadomo, kiedy znów będziesz miała szansę posłuchać Voighta na żywo! Opór Lainie zaczął słabnąć. Curt Voight był wspania¬łym pianistą, uwielbiała go. Rzeczywiście, byłoby głu¬potą stracić taką okazję. W dodatku już od kilku lat nie uczestniczyła w takich wydarzeniach jak koncerty, ope¬ry, wystawy. Od czasu, gdy Rad... Gwałtownie potrząs¬nęła głową, by odegnać nie chciane wspomnienia. - Pójdę - zdecydowała wreszcie, zaś Ann zadała so¬bie pytanie, skąd ten nagły ból w oczach przyjaciółki. - Błagam, nie zostawiaj mnie. - Pani Simmons kur¬czowo zacisnęła palce na dłoni córki, gdy ta przysiadła na brzegu łóżka. Lainie doskonale wiedziała, że tak będzie. Dlatego wcześniej nic nie mówiła o tym, że wychodzi na koncert. Musiała postawić matkę przed faktem dokonanym. - Będziesz miała fachową opiekę - powiedziała uspokajająco Lainie i wskazała na stojącą obok pielęg¬niarkę. - Pani Forsythe zadba o wszystko. Twarz matki przybrała płaczliwy wyraz, zaś jej broda zaczęła drżeć. - A jeśli coś mi się stanie? Jeśli umrę? Chcę, żebyś była wtedy przy mnie - upierała się. - Nic się pani nie stanie - wtrąciła spokojnym gło¬sem pani Forsythe. - A sądząc po wigorze, jaki pani wykazuje, z pewnością pani nie umrze dzisiejszego wieczoru. Pani Simmons natychmiast zmieniła taktykę i bez¬władnie opadła na poduszki. Wyglądała jak
osoba, która lada moment wyda ostatnie tchnienie. - Pani Forsythe wie, jak się ze mną skontaktować w razie potrzeby. Zresztą, nie zabawię długo. Po koncer¬cie od razu wrócę do domu. - Nie będziesz się nigdzie włóczyć z tą okropną dziewczyną? - Nie, mamo. Chora powoli zamknęła oczy, jakby pokazując córce, na jak wielkie zdobywa się poświęcenie, pozwalając jej iść się zabawić, podczas gdy ona będzie tu umierać w sa¬motności. Lainie natychmiast zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia. Naraz poczuła lekkie dotknięcie na ramieniu. - Proszę ją teraz zostawić ze mną - usłyszała szept pielęgniarki. Skinęła głową i cicho wymknęła się z pokoju, choć wiedziała, że mama tylko udaje sen. Chciała w ten spo¬sób zmusić córkę, by ta jeszcze przed samym wyjściem zajrzała na moment. Stworzyłoby to jeszcze jedną oka¬zję, by spróbować wymusić na niej zmianę decyzji. Lainie czuła się winna wobec mamy, ale nie zamie¬rzała zrezygnować z koncertu. Była to przecież pierwsza rzecz, na jaką się cieszyła od pięciu lat. Jednak teraz zaczynała wątpić, czy będzie się w stanie cieszyć tym wieczorem. Świadomość, że mama czuje się opuszczo¬na, ba, wręcz zdradzona, pewnie zatruje Lainie tych kilka godzin. Z goryczą pokiwała głową. I do czego to doszło? Miała dwadzieścia sześć lat, a już zdążyła przegrać swo¬je życie. Kiedyś była duszą towarzystwa, dosłownie ją rozchwytywano, w wielbicielach mogła przebierać do woli, przyjaciół miała na kopy. A teraz? Teraz żyła jak pustelnik. Cały jej świat zamknął się w tych czterech ścianach, które schwytały jak w pułapkę dwie skazane na siebie kobiety. Ale to nie konieczność opiekowania się chorą matką wpędzała Lainie w czarną melancholię. To nie z tego po¬wodu miała wrażenie, że niebo nad jej głową jest zasnute ciemnymi, ciężkimi chmurami, że jest jej duszno jak przed burzą. Właściwa przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej. Otóż Lainie wiedziała z całą pewnością, że już nigdy w ży¬ciu nie zazna szczęścia, jakie daje miłość. Kiedyś winiła za to matkę. Teraz jednak wiedziała, że sama się do tego przyczyniła. Po prostu była zbyt młoda i niedoświadczona, dlatego nadal słuchała rad matki. I to był jej błąd. Pogrążona w myślach weszła do sypialni i machinal¬nie zaczęła rozczesywać włosy. Zapatrzyła się w swoje odbicie w lustrze. Przypomniał jej się ten dzień sprzed dziewięciu lat, kiedy to mama postanowiła zająć się jej wyglądem. Pani Simmons, wciąż nosząca ślady wielkiej urody, zmierzyła siedemnastoletnią córkę chłodnym, szacują¬cym spojrzeniem. - Szkoda, że nie wyglądasz tak, jak ja za młodu - zauważyła. - Ale popracujemy nad tym. Pamiętaj, że dzięki urodzie można wiele zyskać na tym świecie. Dla¬tego musisz nauczyć się ją wykorzystywać do osiągania swoich celów. I tak się zaczęło. Zgodnie z instrukcjami Lainie zapu¬ściła włosy, umiejętnym makijażem podkreślała migda¬łowy kształt oczu, pociągała błyszczącą szminką pełne, kuszące usta, nosiła eleganckie, lecz proste ubrania, któ¬re nie odwracały uwagi od jej pięknej twarzy. Nic więc dziwnego, że na widok jej nagle rozkwitłej urody wszyscy znajomi oszaleli. Znajome z całą pewno¬ścią nie... Jedna Ann patrzyła na nią z pozbawionym zazdrości zachwytem, nie traktując jej jak potencjalnej rywalki. Z czułością dotknęła oprawionej w ramki fotogra¬fii, która stała na komódce. Kochana Ann. Była jed¬ną z dwóch osób, którym jej dobro leżało na sercu i któ¬re kochały ją taką, jaka była naprawdę. Drugą osobą, kochającą ją bez zastrzeżeń, był ojciec. Wspaniały chi¬rurg, który zginął przed dwoma laty w katastrofie lotni¬czej. Lainie wciąż widziała jego uśmiechnięte oczy o szczerym spojrzeniu. Tak bardzo chciał, żeby była zwyczajnie, po ludzku szczęśliwa. I tak bardzo bolał wraz z córką, gdy Rad, którego tak cenił... Nie, dosyć tego! Pragnęła uciec przed wspomnieniami, lecz one po¬wracały uparcie. Wystarczyło choćby, żeby się zasta¬nowiła, co ma na siebie włożyć. Gdy otworzyła sza¬fę, zdała sobie sprawę, że wszystko będzie wisiało na niej jak na kołku. Tylko jedna rzecz mogła ją uratować w tej sytuacji. Drżącymi dłońmi wyciągnęła wepchniętą w najciemniejszy kąt sukienkę z czarnej koronki. Rad tak bardzo ją lubił... Już miała wcisnąć ją z powrotem, gdy zmitygowała się nagle. Dlaczego wiecznie pozwala
przeszłości rządzić teraźniejszością? A jednak trudno było jej się pozbierać. Wystarczyło, by weszła z Ann i jej mężem do wielkiej sali koncerto¬wej, a natrętne wspomnienia znów zaczęły cisnąć jej się do głowy. Na szczęście wirtuozeria Voighta wkrótce oderwała myśli Lainie od smutnych tematów. Podczas przerwy Ann zauważyła z radością, iż jej przyjaciółka pod wpływem ukochanej muzyki wyraźnie się zmieniła. Jej oczy znowu nabrały blasku, a na peł¬nych ustach rozkwitł dawno nie widziany uśmiech. Dla¬tego też, gdy wyszły do holu i wmieszały się w tłum, Ann nie miała wyrzutów sumienia, gdy przeprosiła Lai¬nie i poszła zadzwonić do swojej czteroletniej córeczki. - Kogo moje oczy widzą? - zawołał nagle z rados¬nym zdumieniem przystojny blondyn i chwycił Lainie za rękę. - Lee! - ucieszyła się. - Prawie zapomniałam, jak wyglądasz. - Jesteś jeszcze piękniejsza, niż cię zapamiętałem. - Jego niebieskie oczy wpatrywały się w nią z niekła¬manym zachwytem. Wciąż trzymał jej dłoń. - Gdzie się podziewałaś przez tyle czasu? Doszły mnie słuchy, że przebywałaś w Colorado Springs, zgadza się? - Tak, ale od jakiegoś czasu znów jestem w Denver. - Z uśmiechem patrzyła na jego życzliwą twarz o zde¬cydowanych rysach. Ciekawe, ilu jeszcze dawnych przy¬jaciół znajdowało się tu teraz? - Zmieniłaś się. Wyczuwam w tobie opanowanie i spokój, nie znam cię takiej. Co się stało z naszą małą rozbawioną Lainie? - Po prostu wydoroślała. Przynajmniej mam taką nadzieję. - Delikatnie cofnęła dłoń z jego uścisku. - Co u znajomych? Podobno Mary wyszła za mąż? - Niektórzy nigdy nie dorośleją - zauważył filozofi¬cznym tonem. - Tak, wzięła ślub, ale nie zmieniła się ani trochę... Słuchała go z lekkim roztargnieniem. Jej uwaga sku¬piła się teraz na nim samym. Lee właściwie nie zmienił się przez tych kilka lat. Atrakcyjny i nieodparcie czaru¬jący, emanował wewnętrznym spokojem i siłą, które da¬wały poczucie bezpieczeństwa. Lainie zawsze czuła się dobrze w jego towarzystwie. Nagle skinął na kogoś, kto znajdował się gdzieś za jej plecami. - O! Jest moja siostra... Carrie niedawno zastana¬wiała się, co u ciebie. Ucieszy się na twój widok - wy¬jaśnił z uśmiechem Lee i chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy nagle słowa zamarły mu na wargach. Zaciekawiona Lainie odwróciła się akurat w momen¬cie, gdy usłyszała rozradowany głos Carrie: - Lee, zobacz, kogo spotkaliśmy! Lainie nie zdawała sobie sprawy z tego, że rodzeń¬stwo oraz partner Carrie wymienili między sobą zanie¬pokojone spojrzenia. Cała jej uwaga skupiła się na wy¬sokim ciemnowłosym mężczyźnie, który przypatrywał jej się arogancko. Krew odpłynęła jej z twarzy. Och, gdyby tylko mogła zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, zapaść się pod ziemię! Wszyscy milczeli jak zaklęci, jedynie ciemnowłosy mężczyzna nie stracił rezonu. - Czas nie był dla ciebie zbytnio łaskawy - wycedził, przypatrując się podkrążonym oczom Lainie i jej śmier¬telnie bladej twarzy. - To musi być bardzo przykre stra¬cić całą urodę w tak młodym wieku. Gniew natychmiast zabarwił jej policzki na czerwono. - Za to ty nie zmieniłeś się ani trochę. Wciąż jesteś takim samym cynicznym łajdakiem, Rad! - odparowała. W jego ciemnych oczach pojawił się złowrogi błysk, lecz Lainie postanowiła nie dać się zastraszyć i wyzy¬wającym wzrokiem wpatrywała się w tak dawno nie wi¬dzianą twarz. Trudno byłoby zachwycić się jego twardy¬mi rysami, które wyglądały jak wykute w kamieniu i zdradzały niezłomną wolę. Przez to jednak, iż były tak szalenie męskie, czyniły go niezwykle atrakcyjnym. - Milutka, jak zwykle - zauważył obojętnym tonem, co ją dodatkowo uraziło. Nie dał jej jednak okazji do odcięcia się. - Co ty tu robisz? - spytał. Wyprostowała się i dumnie uniosła głowę. - Cóż, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Voight daje koncert wyłącznie dla ciebie. Zauważyła z satysfakcją, że w jego oczach pojawił się gniew, choć jego twarz ani na chwilę nie
straciła wyrazu obraźliwej obojętności. - Wiesz doskonale, że nie to miałem na myśli. - W niskim głosie pobrzmiewała groźba. - Przecież moi rodzice... To znaczy, moja mama - poprawiła się Lainie - mieszka w Denver. Czyżbyś już o tym zapomniał? - Tak... Słyszałem o śmierci twojego ojca - oznaj¬mił bez śladu współczucia i skrzywił się nieco cynicznie. - Mój ojciec też już nie żyje. - Och! Nie wiedziałam. Tak mi przykro, naprawdę - powiedziała impulsywnie, gdyż bardzo lubiła swego teścia. Jednak już po chwili pożałowała, że w ogóle się odezwała. - Czyż to nie ironia losu, że obydwaj umarli, nie doczekawszy się w końcu wnuków, których tak bardzo pragnęli? - Patrzył na nią pogardliwie. - Tak bardzo się starałaś, żeby ich marzenie się nie spełniło. Dopięłaś swego. Miała wrażenie, jakby jakaś stalowa dłoń zacisnęła się na jej sercu. Poczuła ból. - Nie pojmuję, jak można być aż tak okrutnym. - Jej głos drżał.. - Co w tym okrutnego, że chciałem mieć dziecko, podczas gdy ty ani myślałaś przestać się bawić? - szydził bezlitośnie. Lainie odwróciła się do niego plecami. Wiedziała, że dłużej już tego nie zniesie. Carrie Walters natychmiast podeszła do Lainie i lekko dotknęła jej ramienia. - Nie wiedziałam, że to ty rozmawiasz z Lee - sze¬pnęła przepraszającym tonem. Lainie skinęła głową i uśmiechnęła się z niejakim tru¬dem, gdyż wciąż czuła na sobie wzrok Rada. - Nie ma sprawy. Ale teraz was przeproszę. Moi przyjaciele czekają na mnie. - Mam nadzieję, że twoja mama czuje się już lepiej? - spytała ze szczerym współczuciem Carrie. - Słysza¬łam, że jest chora. - Tak, czuje się już całkiem nieźle, dziękuję. - Pod¬niosła wzrok na wpatrującego się w nią jasnowłosego mężczyznę. - Miło było cię znów spotkać, Lee. Zanim jednak zdążyła się ze wszystkimi pożegnać i odejść, Rad chwycił ją brutalnie za ramię i odwrócił ku sobie. - To dlatego wróciłaś do Denver? Mówiono mi, że twój ojciec utopił masę forsy w kiepskich inwestycjach. Pewnie nie zostawił po sobie złamanego grosza, co? Nie miałyście pieniędzy na leczenie, więc przyjechałaś mnie doić? Tego było już nadto. Lainie, nie zastanawiając się ani przez moment, spoliczkowała go z całej siły. - Prędzej zacznę się sprzedawać na ulicy, niż cię o cokolwiek poproszę! - syknęła, Z furią szarpnął ją za ramię i Lainie przestraszyła się. Co prawda, nie pierwszy raz widziała, jak Rad wpada we wściekłość, wciąż jednak budziło to w niej lęk. - MacLeod! - Lee złapał Rada za rękę. - MacLeod, puść ją! - zażądał stanowczo. Rad zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajdują i opa¬nował się jakoś. Zaciśnięte szczęki nie rozluźniły się co prawda, jednak jego oczy ponownie przybrały wyraz całkowitej obojętności. Puścił Lainie, poprawił krawat, po czym zmierzył wszystkich wyzywającym spojrze¬niem i oddalił się bez słowa. Lainie zauważyła pełne współczucia spojrzenia po¬stronnych osób, które w milczeniu przyglądały się zaj¬ściu. Łzy napłynęły jej do oczu. Zakryła usta dłonią i uciekła do toalety. Na szczęście nikt nie próbował jej pocieszać ani o nic wypytywać, gdyż właśnie skończyła się przerwa i wszyscy wrócili na salę. Mogła płakać bez przeszkód i bez świadków. W takim stanie znalazła ją Ann, która udała się na poszukiwania, zaniepokojona przedłużającą się nieobe¬cnością przyjaciółki. Przytomnie nie zadawała niepo¬trzebnych pytań, tylko bez słowa przytuliła do siebie wstrząsaną spazmatycznym łkaniem Lainie. Po jakimś czasie łzy przestały płynąć. - Rad jest tutaj. - Lainie odzyskała wreszcie głos i podniosła na Ann czerwone, zapuchnięte oczy. - Pod¬czas przerwy... Och, Boże jedyny... Powiedzieliśmy sobie takie rzeczy... Wracam do domu. - Konwulsyjnie zaciskała dłonie na ramionach przyjaciółki. Było jej wstyd, że reaguje tak emocjonalnie. Z ogro¬mnym wysiłkiem starała się jakoś opanować. Drżącymi dłońmi otarła łzy. - Wezmę taksówkę.
- Chyba żartujesz. Zaraz powiem Adamowi, żeby poszedł po samochód i czekał na nas przed wyjściem. - Ale koncert... - E, tam, mocno przereklamowany - skwitowała Ann i już jej nie było. Musiała chyba wyjaśnić mężowi sytuację, gdyż nawet nie chciał słuchać przeprosin Lainie, gdy wsiadła do samochodu. Uśmiechnęła się więc tylko do tego przemi¬łego blondyna o kręconych włosach i pogodnym spo¬jrzeniu niebieskich oczu. - Nie wiem, czym zasłużyłam na takich przyjaciół jak wy. - Może tym, że poślubiłaś takiego człowieka jak Rad. - Wzrok Adama spoważniał. - Musi przecież być jakaś równowaga. - Myślałam, że pięć lat separacji zrobi swoje. - Na twarzy Lainie malował się ból. - Okazuje się jednak, że nawet nie potrafimy się przywitać jak normalni ludzie. Od razu skaczemy sobie do oczu. - Domyślam się, że Sondra obserwowała tę sce¬nę z dziką satysfakcją - zauważyła z westchnieniem Ann. Lainie natychmiast ujrzała oczyma wyobraźni rudo¬włosą sekretarkę Rada. - Jak to? Była tam? - Zauważyłam ją, gdy szłam zatelefonować. - Ponu¬ry głos przyjaciółki zdradzał, że żałuje, iż niechcący zdradziła fakt, o którym Lainie najwyraźniej nie miała pojęcia. - Od razu domyśliłam się, że Rad musi być w pobliżu. Miałam tylko nadzieję, że w tym tłumie nie wpadniecie na siebie. - Nawet mi go trochę żal - roześmiała się z lekką goryczą Lainie. - Ale nie zasłużył na kogoś lepszego niż Sondra. W samochodzie zapanowało ciężkie milczenie. A miał to być taki miły wieczór... Panującą dookoła ciemność rozświetlało agresyw¬ne pulsowanie neonowych reklam, a cały świat wydawał się obcy i straszliwie obojętny. Jednak ciemności, jaka ogarnęła duszę Lainie, nie rozjaśniał nawet najmniej¬szy błysk światła. Rozpacz i ból panowały w niej nie¬podzielnie. Wreszcie zatrzymali się przed domem Lainie. - Może chcesz, żeby Ann została z tobą na noc? - za¬proponował Adam z właściwą mu bezinteresownością i życzliwością. - Kochani jesteście, ale chyba jednak wolę zostać sama. - Lainie nie mogła znaleźć słów, by wyrazić swą wdzięczność. Tym bardziej że zaofiarowali się podwieźć panią Forsythe do domu. Pożegnała się więc i pobiegła na górę, by nie musieli zbyt długo czekać. Środek nasenny spowodował, że pani Simmons nawet się nie obudziła, gdy córka wślizgnęła się do jej pokoju i zajęła miejsce w fotelu. Nie było potrzeby, żeby Lainie czuwała przy matce przez całą noc, ale wiedziała, że i tak nie zaśnie. Wolała więc siedzieć tutaj, niż prze¬wracać się w nieskończoność na łóżku w swojej pu¬stej sypialni. Odchyliła głowę na oparcie i pozwoliła odżyć wspomnieniom, przed którymi tak długo się broniła. Spotkała Rada przed sześcioma laty u znajomej. Wra¬cali właśnie całą paczką z teatru i w korytarzu wpadli na mężczyznę, którego wzrok natychmiast spoczął na roze¬śmianej Lainie w długiej wirującej sukni. W jego spo¬jrzeniu było coś takiego, że Lainie od razu wypytała Andreę, w której domu to się działo, kto zacz. Okazało się, że to znajomy rodziców, współwłaściciel prężnie działającej firmy. Udało się przekonać Andreę, że powin¬na zaprosić gościa, by przyłączył się do nich. O dziwo, przyjął zaproszenie, choć widać było, że nie pasuje do ich grupy. Był inny, bardziej dojrzały, pewny siebie, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Chłopcy, z którymi Lainie do tej pory się umawiała, nagle wydali jej się strasznymi smarkaczami. Jak w ogóle mogła zwracać na nich uwagę? Jak z kolei miała zwrócić na siebie jego uwagę? Wszystkie jej próby flirtowania z nim kwitował kpią¬cym uśmiechem, jakby proponowała mu jakąś dziecinną grę. Wreszcie przejął sprawy w swoje ręce. - Nie ma sensu udawać - powiedział z brutalną szczerością. - Chcę być z tobą, a ty chcesz być ze mną. Mogę cię odwieźć do domu?
Wahała się tylko przez moment. A potem nastał tydzień randek i nie kończących się rozmów telefonicznych. Pierwszy pocałunek udowodnił Lainie, jak bardzo się myliła, uważając się za osobę całkiem w tej materii doświadczoną. Wystarczyło, że Rad wziął ją w ramiona, a poczuła, jak płonie w niej ogień. Była gotowa zapomnieć o wszystkim, wzgardzić zasadami, jakie do tej pory wyznawała i pozwolić zrobić ze sobą wszystko. On zaś nigdy nie tracił kontroli nad sobą i w pełni panował nad każdą sytuacją. Przez następny miesiąc żyła w poczuciu ciągłego roz¬darcia. Gdy zostawała sama, czyniła sobie wyrzuty, że tak otwarcie okazuje mu swoją miłość. Że nie ukrywa, iż jest dla niego gotowa na wszystko. Wiedziała, że to błąd. Wystarczyło jednak, by go zobaczyła, a już bez pamięci rzucała mu się w ramiona. A potem nastąpiła ta noc, gdy jej się oświadczył. Siedzieli w samochodzie zaparkowanym przed jej domem. Rad właśnie zdecydowanym gestem odsunął Lainie od siebie. Spojrzała na niego prosząco. Jak zwykle wyglą¬dał na zupełnie niewzruszonego, jedynie na jego szyi pulsowała mała żyłka. Lainie uwielbiała tę pulsującą żyłkę, gdyż nic innego nie zdradzało, że Rad pragnie jej równie silnie jak ona jego. - Jedno z dwojga: albo zostaniesz moją żoną, albo moją kochanką. Innego wyjścia nie ma. - Jego oczy lśniły w ciemności. - Jeśli o mnie chodzi, wolałbym cię widzieć raczej w charakterze matki naszych dzieci niż w roli mojej utrzymanki. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że nie wyznał jej miłości. Była tak oszołomiona tym nieoczekiwanym szczęściem, że umknęło to jej uwagi. Teraz, gdy wspo¬minała tę chwilę, zdawała sobie sprawę, iż Rad przyjął jej wybuch entuzjazmu z kpiną i rozbawieniem. Przypomniała też sobie reakcję rodziców. Tacie wy¬starczyło jedno spojrzenie w błyszczące radością oczy córki, by zaaprobować jej decyzję. Z kolei mama, choć nie protestowała otwarcie, wyraziła szereg wątpliwości. - Ależ, kochanie, dopiero co obchodziłaś zaledwie dwudzieste urodziny. Rad MacLeod jest od ciebie star¬szy o jedenaście lat. Ma od ciebie wiele więcej doświad¬czenia. - I cóż z tego, mamo? - roześmiała się Lainie. - To człowiek z ambicjami. Doskonale wie, czego chce, potrafi manipulować innymi, by osiągać własne cele. Przywykł do wydawania rozkazów i do tego, że ludzie są mu posłuszni. Zauważ, że ty też tańczysz, jak on ci zagra. Zgadzasz się na wszystko. Kto to widział, żeby urządzać ślub raptem dwa tygodnie po zaręczy¬nach? Tak się nie robi. - Zrozum, wcale mi nie zależy na tłumach ludzi i wystawnym przyjęciu. Jedyne, czego pragnę, to jego... - I on doskonale zdaje sobie z tego sprawę - mruk¬nęła ponuro pani Simmons. - Zobaczysz, że wykorzysta to przeciw tobie. Będzie ci dyktował, z kim masz się spotykać i gdzie macie bywać. Założę się, że postara się o to, żebyś jak najszybciej zaszła w ciążę. - Co w tym złego? Oboje bardzo chcemy mieć dzie¬ci. - Lainie zarumieniła się leciutko, jednak nie ze względu na myśl o potomstwie, tylko o tym, co poprze¬dza przyjście na świat dzieci. Nareszcie będzie się ko¬chać z Radem... - Widzę, że nie trafiają do ciebie żadne rozsądne argumenty. Jesteś tak zaślepiona emocjami, że nie do¬strzegasz prostego faktu, iż ten mężczyzna wybrał cię tylko po to, by dodać sobie splendoru. - Jak możesz tak mówić, mamo? - zawołała ze zgro¬zą Lainie. - Kocha mnie i pragnie mnie poślubić. To już prędzej ja powinnam się chlubić takim narzeczonym. Jest przystojny i bogaty, to świetna partia. - Mówisz, że cię kocha - powtórzyła sceptycznie matka, a po plecach Lainie przebiegł nieprzyjemny dreszcz. - Skoro tak... Ale wspomnisz jeszcze moje sło¬wa. Zobaczysz, będzie próbował zagarnąć cię tylko dla siebie. Będzie chciał, żebyś przestała prowadzić życie towarzyskie, do jakiego przywykłaś. Nie daj się więc odseparować od swoich przyjaciół. A z urodzeniem mu dzieci wstrzymaj się do czasu, gdy będziesz naprawdę pewna, że poślubiłaś właściwego człowieka. Choć Lainie starała się zapomnieć o przestrogach matki, powracały do niej natrętnie. Zaczynała się łapać na tym, że podejrzliwie słucha słów Rada i analizuje jego wypowiedzi, dopatrując się w nich ukrytych podte¬kstów.
Potem jednak nadszedł upragniony ślub, a po nim nastąpiły czarowne dwa tygodnie spędzone w przytulnej chacie w górach i Lainie w ramionach Rada zapomniała o wszystkim. Gdy wrócili do Denver i zamieszkali ra¬zem, zaczęła się czuć trochę samotna. Jej mąż spędzał długie godziny w swojej firmie, ona zaś wyczekiwała w domu na jego powrót. Na szczęście wieczorami wy¬nagradzał jej to wszystko z nawiązką. Całymi dniami nie miała jednak nic do roboty, gdyż Rad zatrudnił gosposię, sprzątaczkę i ogrodnika, by oszczędzić Lainie pracy. Zaczęła więc znów spotykać się z dawnymi znajomymi, chodzić z nimi po zakupy, grać w tenisa. Wyglądało na to, że Rad nie ma nic przeciw temu. Coś zaczęło się między nimi psuć, gdy Lainie poznała piękną sekretarkę swego męża. Myśl o tym, że rudowło¬sa Sondra spędza więcej czasu z Radem niż ona, stała się nie do zniesienia. Doprowadziło to do pierwszych nieporozumień. Dopiero po latach Lainie pojęła, że pierwsze rysy na wydawałoby się niewzruszonym gmachu ich miłości po¬wstały z jej winy. Była jeszcze niedoświadczona, reago¬wała zbyt emocjonalnie. Domagała się, by Rad mniej pracował, a więcej czasu spędzał z nią, by chodził z nią po zakupy, zabierał ją do teatru. On jednak przyjmował to z pobłażliwym rozbawieniem i proponował żonie, by wreszcie wydoroślała. Cztery miesiące po ślubie nastał czas ich pierwszej rozłąki. Rad udawał się w podróż służbową. Lainie oczywiście pojechała z nim na lotnisko, gdzie znienacka spotkała Sondrę. - Tu są bilety. Nasz bagaż już przeszedł kontrolę - oznajmiła sekretarka, a jej oczy zalśniły triumfalnie, gdy zmierzyła swą rywalkę pełnym wyższości spo¬jrzeniem. - To ona z tobą jedzie? - wybuchnęła Lainie. Reakcja męża zaskoczyła ją kompletnie. Chwycił ją za ramię i zaciągnął do kąta, gdzie mogli porozma¬wiać bez obawy, że ktoś ich usłyszy. Na jego twarzy malowała się taka wściekłość, że Lainie aż się skuliła wewnętrznie. - Nie będę tolerować takich dziecinnych zachowań. Możesz być zazdrosna prywatnie, ale nie publicznie! - stwierdził zimno. - Nie ufam jej. - Chcesz powiedzieć, że to mnie nie ufasz. - Być może. - Jej broda zadrżała podejrzanie. Jednak chwilę później Lainie dumnie uniosła głowę. - Jestem pewna, że Sondra zadba o to, by uprzyjemnić ci tę po¬dróż. Nie bez powodu tak często podkreślałeś jej... kom¬petencje. Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego. Odwróciła się i odeszła, licząc na to, że Rad pobiegnie za nią. Srodze się jednak zawiodła. Nic takiego nie na¬stąpiło. Urażona duma kazała jej więc jeszcze tej samej nocy przenieść jego rzeczy z ich małżeńskiej sypialni do pokoju gościnnego. To był błąd. Błąd, którego nigdy by nie popełniła, gdyby lepiej znała swego męża. Rad zmienił się nie do poznania, gdy wrócił i spostrzegł, co zrobiła. Stał się chłodny i nieprzystępny. Nawet szczere przeprosiny żo¬ny nic nie pomogły. Była tak zmartwiona tą sytuacją, iż coraz częściej szukała pociechy i zapomnienia wśród dawnych przyja¬ciół. Dochodziło do tego, że to Rad wracał pierwszy do domu. Lainie nie przestała jednak bywać w towarzy¬stwie, pomna na przestrogi matki. Zima przyniosła ochłodzenie nie tylko na zewnątrz. Wydawało się, iż temperatura panująca w ich domu jest wręcz niższa niż ta poza nim. Wrogość i ciągłe skakanie sobie do oczu przerodziły się w całkowitą obojętność. A potem nadszedł ten wieczór... Byli zaproszeni na wyjątkowo ważne przyjęcie, urzą¬dzane przez jednego z przyjaciół Lainie. Rad wrócił z pracy niemalże w ostatniej chwili. - Zapomniałeś, że dziś wieczorem wychodzimy? - zaatakowała go już przy wejściu. - Co za słodkie powitanie - zadrwił nieprzyjemnym tonem Rad, po czym udał się do barku i nalał sobie drinka. - Mamy tam być za dziesięć minut. Jego beznamiętne spojrzenie zirytowało ją jeszcze bardziej. - Zadzwoń i powiedz, że nie przyjdziemy. - Odwró¬cił się do niej tyłem. - Co takiego? Nie mogę tego zrobić!
- Miałem naprawdę ciężki dzień. To cholerne przy¬jęcie nie jest aż takie ważne. Dziury w niebie nie będzie, jak się tam nie pokażemy. - Jasne, ponieważ to moi przyjaciele tam będą, dla ciebie nie jest to ważne - odcięła się. - Twoje ciągłe czepianie się naprawdę zaczyna dzia¬łać mi na nerwy - ostrzegł. Lainie zauważyła zaciśnięte szczęki Rada i pobladła nieco. - Nigdzie dzisiaj nie idę i koniec dyskusji. - Jak sobie chcesz. Ja wychodzę. Już miała wyjść, gdy dobiegł ją jego zimny głos: - Zastanowiłbym się nad tym, gdybym był na twoim miejscu. Odwróciła się do niego z furią. - Czy to groźba? - aż kipiała ze złości. - Myślę, że najwyższy czas, żebyś wreszcie wybrała między mężem a znajomymi. - Uważasz, że to sposób na uratowanie naszego mał¬żeństwa? - zaatakowała Lainie, która nagle z przera¬źliwą jasnością pojęła sens ostrzeżeń matki. Przynaj¬mniej tak jej się w owym momencie wydawało. - A mo¬że po prostu chcesz, żebym znów z tobą sypiała i zaszła w ciążę? Dzieci znacznie skuteczniej uwiązałyby mnie w domu, prawda? - Powinnaś była jednak zostać moją kochanką, a nie żoną. Głos Rada był do tego stopnia wyprany z wszelkich uczuć, iż Lainie nie mogła już mieć żadnych wątpliwo¬ści. Cokolwiek kiedyś do niej czuł, już się wypaliło. Wstrząśnięta, złamana bólem, wyszła z pokoju. Byle tyl¬ko dalej od niego. ROZDZIAŁ DRUGI Następnego popołudnia przyjechała Ann. Niepokój, który dręczył ją od poprzedniego wieczora, wzrósł jesz¬cze, gdy zobaczyła podkrążone oczy przyjaciółki. - Powinnaś jednak była się zgodzić, żebym została z tobą - upomniała ją łagodnie. - I tak przegadałybyśmy całą noc, więc na jedno by wyszło - uśmiechnęła się blado Lainie. - Wcale nie na jedno. Przecież widzę, że na nowo przeżywałaś cały ten koszmar. - Przyglądała jej się uważ¬nie. - Wciąż nie potrafisz o nim zapomnieć, prawda? - Tak bardzo go kiedyś kochałam. Trudno nie pamię¬tać o szczęściu, które się utraciło. - Ale teraz już go nie kochasz? - Nie - szepnęła cichutko Lainie, a w jej oczach mignęło coś na kształt niepewności. - Czy nigdy nie rozważaliście możliwości, żeby spróbować jeszcze raz? Przecież Rad uparł się, że nie da ci rozwodu. - Tak sobie czasem myślę, że może wciąż bylibyśmy razem, gdyby nie moje zaślepienie. Nienawidziłam jego pracy, jego znajomych, wszystkiego, co mi go odbierało. Gdybym była dojrzalsza, zrozumiałabym, że należy to znosić ze spokojem, gdyż w przeciwnym razie nasz związek się rozleci. Przecież był oparty na tak kruchych podstawach, że mogło go zburzyć cokolwiek. Ale wtedy tego nie rozumiałam. - Na kruchych podstawach? O czym ty w ogóle mó¬wisz? - zdumiała się Ann. Lainie spuściła wzrok i wpatrywała się teraz w swoje kurczowo splecione dłonie. - On mnie nigdy nie kochał - szepnęła z bólem. Do tej pory jeszcze ani razu to wyznanie nie przeszło jej przez gardło. Podniosła na przyjaciółkę zaszklone łzami oczy. - Sam mi to powiedział. Po prostu uważał, że jestem atrakcyjna i świetnie się prezentuję w towarzy¬stwie, stanowię więc dobry materiał na żonę dla takiego mężczyzny jak on. Nic ponadto. - Ze wszystkich najbardziej wyrachowanych... - wybuchnęła Ann, po czym nagle coś ją zastanowiło i przerwała. - W takim razie, czemu nie chciał się z tobą rozwieść, skoro mu w ogóle na tobie nie zależało? - O ile dobrze pamiętam, to stwierdził, że zapłacił wysoką cenę za poślubienie mnie, nie zamierza więc ponosić kosztów po raz drugi, tym razem, żeby się mnie pozbyć. - Starała się, by jej głos brzmiał możliwie obo¬jętnie, jednak wspomnienia były zbyt bolesne, by potrafiła zapanować nad jego drżeniem. - Zrobiłam mu wte¬dy awanturę. Krzyczałam, że nie chcę jego pieniędzy. Że jedyne, czego pragnę, to uwolnić się od niego. Że będę go ciągać po sądach, jeśli nie zgodzi się po dobroci... - Odwróciła głowę, gdy przypomniała sobie, jak bardzo ją Rad upokorzył. Z bólem zagryzła wargi.
Ann w milczeniu patrzyła na przyjaciółkę, wzrokiem dodając jej odwagi. - Wezwał wtedy jednego ze swoich pracowników. Gdy ten człowiek przyszedł, Rad spytał go, czy miewał ze mną... bliższe stosunki, kiedy już byłam zamężna. Och, wciąż słyszę ten potwornie zimny ton jego głosu... Ten mężczyzna odpowiedział, że owszem, kilka razy. Zaskoczona Ann aż zachłysnęła się z wrażenia. - Rad roześmiał się, kazał mu wyjść, po czym oznaj¬mił, że w razie rozprawy wystawi takich właśnie świad¬ków i wszyscy stwierdzą, że z nimi sypiałam. Chyba że przestanę domagać się rozwodu. Nie miałam wyjścia, musiałam się zgodzić. - Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłaś? Dopiero teraz zaczynam w pełni rozumieć twoją sytuację. Kiedy się rozstaliście, byłam zdumiona przemianą, jaka w tobie zaszła. Straciłaś całą pewność siebie i chęć do życia. Bałam się, że skończy to się załamaniem nerwowym. - Mało brakowało. Gdyby nie tata, to nie wiem, co by się ze mną stało - przyznała Lainie. - Któregoś wie¬czora przyszedł do mojego pokoju i zastał mnie pogrą¬żoną w absolutnej rozpaczy. Przytulił mnie, jakbym wciąż była jego maleńką córeczką i pozwolił mi się wy¬płakać. A potem powiedział coś, czego nigdy nie zapo¬mnę: „Tęczę można zobaczyć dopiero po burzy. Dlatego najpierw trzeba przeczekać burzę”. To dlatego wyjecha¬łam z Denver i próbowałam zacząć wszystko od nowa. Starałam się przeczekać burzę. Do wczoraj myślałam, że już się uspokoiła. Wystarczyło, żebym ujrzała Rada, a już byłam jak w oku cyklonu... Naraz rozległ się dźwięk dzwonka, któremu towarzy¬szyło nawoływanie z sąsiedniego pokoju. Lainie natych¬miast zerwała się na równe nogi. - Myślałam, że twoja mama śpi - szepnęła Ann. - Bo tak było. - Gestem pokazała przyjaciółce, żeby została na miejscu, a sama pośpieszyła do drzwi. W elegancko urządzonej sypialni dominował paste¬lowy odcień różu. Na tapetach róże rozchylały swoje pąki, w tej samej różowej tonacji były utrzymane suto marszczone zasłony. Przy oknie stała piękna toaletka z marmurowym blatem, na którym pełno było figurek z drezdeńskiej porcelany i kryształowych cacek. Na ło¬żu z baldachimem leżała pani Simmons, która nie prze¬stawała wzywać córki. - O co chodzi, mamo? - Lainie pogłaskała szczupłą bladą dłoń, która bezsilnie spoczywała na kołdrze. - Słyszałam, że z kimś rozmawiasz. Wydawało mi się, że padło imię Rada. Chyba się z nim nie widujesz? - Ależ nie, skądże - zapewniła pośpiesznie. - Spot¬kałam go przypadkiem na wczorajszym koncercie, to wszystko. - Mam nadzieję, że nie powiedziałaś mu o naszych kłopotach. Nie wspomniałaś, jak nisko upadłyśmy, pra¬wda? - spytała błagalnie. - Nie zniosłabym, gdyby wie¬dział o naszej ciężkiej sytuacji. - O nic go nie prosiłam, mamo - odparła zgodnie z prawdą Lainie, poruszona proszącym tonem matki. - To dobrze - westchnęła z ulgą pani Simmons i po¬wolutku wysunęła dłoń spod ręki córki, po czym ponownie bezsilnie opuściła ją na kołdrę. - Teraz mogę odpocząć. Oznaczało to, że rozmowa skończona i że Lainie ma się oddalić. Dawno już przywykła do królewskiego zachowa¬nia matki i potrafiła je bezbłędnie interpretować. Nie umia¬ła jednak odgadnąć, na ile jej słabość jest udawana, a na ile autentyczna. Lainie nie miała wątpliwości co do tego, że matka trochę przesadzała, nie zmieniało to wszakże faktu, że naprawdę była chora. Bardzo poważnie chora. Dwa dni później wreszcie znalazła czas, by wziąć się za robienie porządków w ogródku przed domem. Mama spała twardo po zażyciu środków nasennych, Lainie mogła więc bez przeszkód zająć się pracą na powietrzu. Sprawiło jej to prawdziwą przyjemność. Lato miało się już ku końcowi. Był spokojny, pogod¬ny dzień, słońce przygrzewało nie za mocno, ale i tak po czole Lainie spływały krople potu, mimo iż miała na sobie tylko cienką bawełnianą
bluzeczkę i kremowe spodnie. Usuwanie uporczywych chwastów było dość uciążliwe, jednak miało tę zaletę, że odrywało myśli od spotkania z Radem i od trudności finansowych. W grun¬cie rzeczy okazało się bardziej relaksujące od siedzenia w domu i zamartwiania się. Lainie usłyszała zbliżające się kroki. Odwróciła się nie¬co i osłoniła oczy dłonią, by przyjrzeć się nadchodzącemu. - Lee! Co za miła niespodzianka. - Podniosła się z klęczek, pośpiesznie ściągnęła bawełniane rękawice, by serdecznie uścisnąć jego dłoń. - Gdzie można wynająć taką piękną ogrodniczkę? Byłbym bardzo zainteresowany. - Jego niebieskie oczy zalśniły na widok uśmiechniętej Lainie. Zarumieniła się pod jego bacznym spojrzeniem. - Proszę, wejdź. Ja tymczasem szybko się przebiorę... Przepraszam, ale nie spodziewałam się dzisiaj gości. - Wyglądasz cudownie - powiedział z absolutnym przekonaniem, wziął Lainie pod rękę i udał się w stronę domu. - Nie mogłem przestać o tobie myśleć, więc po¬stanowiłem zobaczyć się z tobą. - Pochlebca! - droczyła się Lainie, z przyjemnością spoglądając na jego sympatyczną twarz i gęste płowe włosy. - To nie było żadne pochlebstwo - odparł tak poważ¬nym tonem, że nagle straciła rezon. - Nie potrafię o to¬bie zapomnieć już od kilku lat. Straciłem cię, gdyż zbyt długo zwlekałem z wyznaniem moich uczuć. Tym razem nie pozwolę, by mnie ktokolwiek uprzedził. Aż się zatrzymała z wrażenia. - Ależ ty nawet nie dajesz mi czasu do namysłu! - Rad MacLeod też ci go nie dał - zauważył cicho, a Lainie pobladła. - I wyszłaś za niego. - Teraz już nie jestem taka impulsywna jak niegdyś. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu. - Stanowczo cofnęła rękę. - Bardzo mnie to cieszy - odpowiedział spokojnie. Pomyślała, że ten jego spokój udziela się również jej i działa jak kojący balsam na jej zbolałą duszę. - Ponie¬waż chcę, żebyś była zupełnie pewna tego, że chcesz mnie poślubić. - Lee, nie tak szybko! - Potrząsnęła głową, zasko¬czona i zdezorientowana. - Nie widzieliśmy się przez pięć lat. Nawet nie wiemy, jacy teraz jesteśmy. - W takim razie proponuję ponownie się zaprzy¬jaźnić. Zjesz ze mną kolację? - Moja mama jest ciężko chora, praktycznie nie wstaje z łóżka. Nie mogę zostawić jej samej. W ogóle nie ma mowy o tym, żebym biegała na randki. - W takim razie ja będę przybiegał tutaj, co ty na to? Jak widzisz, niełatwo mnie zniechęcić. - Lee, nie wiem, co powiedzieć. - Bezradnie roz¬łożyła ręce. - Jestem kompletnie zbita z tropu. Za¬wsze uważałam cię za wspaniałego przyjaciela, a ty na¬gle próbujesz ustawić nasze stosunki na zupełnie innej płaszczyźnie. - Czy w takim razie mogę wpadać na kolacje jako twój dawny przyjaciel? - Przyjaciele są zawsze mile widziani w tym domu - odparła. - A czy dostają coś chłodnego do picia w taki dzień jak dzisiejszy? - spytał żartobliwym tonem. Od tej chwili zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Siedział w kuchni, prowadził lekką konwersację i był równie miły jak zwykle. Jednak Lainie miała kom¬pletny mętlik w głowie. Gdy Lee wyszedł, spróbowała uporządkować myśli. Już raz się zawiodła na małżeństwie, nie zamierzała po raz drugi popełniać tego samego błędu. Lee był jed¬nak ze wszech miar atrakcyjnym mężczyzną. Ale prze¬cież w świetle prawa wciąż była żoną Rada, więc i tak nie mogła podjąć żadnej wiążącej decyzji. Z drugiej wszakże strony czuła się bardzo osamotnio¬na, choć nie chciała się do tego przyznawać nawet sama przed sobą. Sporadyczne wizyty Ann nie wystarczały jej w najmniejszym stopniu. Byłoby miło, gdyby Lee cza¬sem wpadał. To porządny i godny zaufania mężczyzna, z pewnością nie będzie nietaktownie naciskał, żeby ich przyjaźń przerodziła się w coś więcej. Gdy następnego popołudnia zadzwoniła Ann, Lainie wspomniała pokrótce o wizycie Lee i o tym, że ma on wpaść w piątek na kolację. Nie spytała przyjaciółki o opinię, jednakże ciekawa była jej reakcji.
- Bardzo dobrze - zaaprobowała Ann. - Właśnie ta¬kiego faceta ci trzeba. On jest jak opoka, można na nim polegać w każdej sytuacji. Jest solidny, odpowiedzialny i wiadomo, czego się po nim spodziewać. - Nie wiem, czy byłby zachwycony tym opisem. Za¬brzmiało to tak, jakby był strasznym nudziarzem. A to przecież bardzo atrakcyjny mężczyzna. - Nie przeczę. Ale ważniejsze jest to, że potrafi dać poczucie bezpieczeństwa, a ono bardzo ci się teraz przy¬da - powiedziała Ann z jakąś dziwną, ponurą deter¬minacją. Lainie zdumiała się. - Nie rozumiem. Dlaczego to mówisz? - Właściwie nie wiem. Po prostu mam takie przeczu¬cie. Dobra, nieistotne. Dzwonię po to, żeby wyciągnąć cię jutro z domu. Pójdziemy do jakiejś knajpki, zje¬my, pogadamy. Moja mama wspomniała dzisiaj, że chęt¬nie spotkałaby się z twoją. Czemu więc tego nie wy¬korzystać? - Byłoby mi bardzo miło... - Żadnych „ale”! Moja mama pracowała kiedyś, dawno temu, jako pielęgniarka. Będzie więc umiała za¬opiekować się chorą. W dodatku tak się zagadają o daw¬nych czasach, że twoja mama nawet nie zauważy, że ciebie nie ma. - Hm, właściwie powinnam iść do apteki po jedno lekarstwo - przyznała z lekkim wahaniem Lainie. - No widzisz, zawsze znajdzie się pretekst! - ucie¬szyła się Ann. - Wpadniemy do was jutro około wpół do dwunastej. Pasuje? Jak było do przewidzenia, Ann zabrała przyjaciółkę do jednej z najelegantszych restauracji w Denver. Sala była rzęsiście oświetlona, co dodatkowo podkreślało każdy detal wykwintnego wystroju. Wyściełane złoci¬stym aksamitem krzesła otaczały nakryte śnieżnobiałymi obrusami stoliki. Słychać było stłumione rozmowy gości, brzęk kryształowych kieliszków oraz delikatny dźwięk srebrnych sztućców. - Jak myślisz, czy wciąż jeszcze omawiają dolegliwo¬ści twojej mamy, czy przeszły już do wspominania twoich chorób? - spytała Ann, gdy kelner przyjął ich zamówienie. Uśmiechnęła się przy tym do przyjaciółki, która, ku jej zadowoleniu, wyglądała znacznie lepiej niż poprze¬dniego dnia. Lainie miała na sobie elegancką bluzkę w kolorze kości słoniowej oraz oliwkowy kostium, któ¬rego barwa uwydatniała zielonkawe refleksy w jej orze¬chowych oczach. - Myślę, że zdążyły przedyskutować co najwyżej po¬łowę symptomów, jakie występują u mojej mamy. - W jej głosie brzmiało lekkie rozbawienie. Ann przyglądała jej się z zainteresowaniem. - Żarty żartami, ale trzeba porozmawiać poważnie. Powiedz mi teraz więcej o tej wizycie Lee. Zdała więc szczegółową relację z wczorajszych od¬wiedzin Lee. Wywołało to pełne humoru komentarze przyjaciółki, która przyklasnęła zamiarom Lee i z miej¬sca przyjęła rolę swatki. Namawiała jednak na ten zwią¬zek tak dowcipnie, że Lainie nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Ann była cudowna. Jej pogoda ducha była tak zaraźliwa, że nie sposób było nie zapomnieć o wszy¬stkich zmartwieniach. Na miłej pogawędce czas mijał szybko i ani się spo¬strzegły, a już podano im kawę po skończonym posiłku. Jednak nie śpieszyły się z wychodzeniem, tylko plotko¬wały dalej. Ann właśnie wygłosiła kolejną dowcipną uwagę o zaletach Lee jako przyszłego kochanka i Lainie znów zaczęła pokładać się ze śmiechu. - Przez ciebie zachowuję się jak nastolatka - wy¬krztusiła z trudem. - Chichoczę jak głupia i to tylko dla¬tego, że jakiś chłopak za mną lata. - Zdrowa reakcja - skwitowała Ann, po czym nagle wyraz jej twarzy zmienił się jak za dotknięciem czaro¬dziejskiej różdżki. - Cholera jasna! A ten już nie miał gdzie przyjść, tylko właśnie tutaj? Lainie zerknęła przez ramię, by zobaczyć, kto tak bardzo naraził się przyjaciółce. Śmiech zamarł jej na ustach, gdy spojrzała wprost w ciemne oczy Rada. Było w nich coś dziwnego, wydawało się, że błysnęła w nich radość. Jednak cynicznie skrzywione wargi świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym. Dopiero po chwili zauważyła, że nie jest sam. Jedną z towarzyszących mu osób była oczywiście
jego atra¬kcyjna sekretarka, która nawet nie starała się ukrywać swej niechęci. - Pani MacLeod! - zawołała z lekkim przekąsem Sondra. - Co za niespodzianka! Nie sądziłam, że tak szybko znowu panią zobaczę. Lainie jak zahipnotyzowana śledziła wzrokiem gest Rada, który lekko dotknął ramienia rudowłosej. Wciąż nosił ślubną obrączkę. Pamiętała każdy szczegół jej mi¬sternego wzoru, sama mu ją dała. A on tą samą dłonią dotykał tej... tej... - Zaprowadź Boba i Harry’ego do stolika. Zaraz przyjdę - powiedział. Gdy Sondra wraz z mężczyznami odeszła, ponownie popatrzył na Lainie. Poczuła, jak pod jego spojrzeniem robi jej się dziwnie ciepło. - Chcesz mi o czymś powiedzieć? - spytała z wy¬muszonym spokojem, bawiąc się przy tym kieliszkiem, by dać zajęcie dłoniom i ukryć ich drżenie. - Sądziłem, że to ty masz ochotę ze mną porozma¬wiać - odparował kpiąco. - Najpierw nie widzę cię przez pięć lat, po czym nagle spotykam cię już drugi raz w ciągu tygodnia. To daje do myślenia. - To oznacza tylko, że wystarczy nam tych spotkań na następnych pięć lat - odgryzła się Lainie. - Chyba nawet i pięćdziesiąt lat by nie starczyło, żeby utemperować twoją zjadliwość - skwitował z gry¬zącą ironią. - Słuchaj, powiedziałam ci już, że nic od ciebie nie chcę - syknęła. - Czemu więc nie zostawisz mnie wre¬szcie w spokoju? Czuła się potwornie. Pragnęła pozbyć się go jak naj¬szybciej, gdyż nie wiedziała, jak długo jeszcze uda jej się zachowywać pozorny spokój. Obawiała się, że lada moment wybuchnie. A za nic w świecie nie chciała, by Rad zorientował się, jak gwałtowne uczucia nią targają na jego widok. Nie mogła patrzeć na jego włosy, by nie przypomnieć sobie ich cudownej miękkości. Jeden rzut oka na jego garnitur przywoływał wspomnienia skrytego pod nim opalonego ciała... Ann z niecierpliwością skinęła na kelnera. - Rachunek proszę. - Chyba nie uciekacie z racji mojej skromnej osoby? - zadrwił Rad. - Byłoby mi niewymownie przykro, gdybym wam zepsuł obiad. - Wcale by ci nie było przykro - ucięła zimno Ann i z jawną wrogością popatrzyła Radowi prosto w oczy. - I tak już zbierałam się do wyjścia. Mama na mnie czeka - wtrąciła pośpiesznie Lainie. Wiedziała, że przy¬jaciółka nie będzie przebierać w słowach, gdy jej cier¬pliwość się wyczerpie. Dlatego wolała nie dać jej spo¬sobności do tego. Chciała uniknąć nieprzyjemnej scysji w miejscu publicznym. - Twoja matka musi się czuć całkiem nieźle, skoro jej tak pełna poświęcenia córeczka ma czas włóczyć się po knajpach i zostawiać ją samą - zauważył złośliwie Rad. Lainie chwyciła głęboki oddech, by się uspokoić i nie odpowiedzieć mu tak, jak na to zasługiwał. - Owszem, czuje się już znacznie lepiej. W tym momencie Ann nie wytrzymała. - Lainie, dość już tych kłamstw! - Cisnęła serwetkę na stół i wstała. - Pani Simmons jest śmiertelnie chora, a ty śmiesz robić sobie z tego kpiny? Trzeba być ostat¬nim łajdakiem, żeby nie docenić postawy Lainie. Zo¬stawiła wszystko, rzuciła pracę i wróciła do Denver, że¬by towarzyszyć matce w ostatnich miesiącach jej życia. Dlatego zabraniam ci traktować ją w ten sposób! Ma dość kłopotów z płaceniem rachunków za wizyty dokto¬rów, za lekarstwa i za utrzymanie domu. A do tego wszystkiego jeszcze ty znów zatruwasz jej życie! Rad posłał Lainie ironiczne spojrzenie. - Jakim cudem udało ci się wzbudzić w kimś takim jak Ann tak godną podziwu lojalność względem takiej osoby jak ty? - zadrwił, najwyraźniej zupełnie nie wzru¬szony wybuchem Ann. - Jasne! Przecież ty nigdy nie potrafiłeś być lojalny względem mnie, gdy byliśmy razem - rzekła zimno. - Jeśli nie dochowałem ci wierności, a nie wiesz, czy tak właśnie było, to mogło mną powodować wyłącznie pragnienie znalezienia zrozumienia u innej kobiety, sko¬ro własna żona nie chciała mnie zrozumieć - wytknął jej. - Czyżbyś zamierzała się upierać przy tym, że po¬wodem rozpadu naszego
związku była moja domniema¬na niewierność? - Kpiąco uniósł jedną brew. - Miałaś pięć lat na to, żeby wymyślić coś oryginalniejszego. - Pięć lat, sześć miesięcy i czternaście dni - skory¬gowała machinalnie, po czym natychmiast tego pożało¬wała, gdyż Rad wybuchnął gromkim śmiechem. - Widzę, że prowadzisz ścisły rachunek dni od mo¬mentu naszego rozstania. - Ludziom dość łatwo przychodzi pamiętanie dat, od kiedy udało im się uwolnić spod władzy tyrana. - Naty¬chmiastowa riposta Lainie spowodowała, że Rad z gnie¬wem zacisnął zęby. - Cieszy mnie, że przynajmniej choć w ten jeden sposób udało mi się ciebie zadowolić - wycedził. Zimno skinął głową Ann, po czym ponownie spojrzał na Lainie. - Nie będę cię dłużej zatrzymywał. Widzę, że aż płoniesz z niecierpliwości, żeby wyjść. Odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim z ulgą, a za¬razem z niewysłowionym żalem. Nienawidziła tych ich awantur. Zawsze potem czuła się okropnie. Zawsze też odczuwała nieodpartą potrzebę, by w takich sytuacjach zarzucić mu ręce na szyję i przekonywać go żarliwymi pocałunkami, że powinni się pogodzić. Teraz też miała ochotę pobiec za nim, by znów znaleźć się w jego objęciach i jeszcze raz zaznać słodyczy jego pieszczot. Ale na to było już za późno, o wiele za późno. Podniosła się więc z rezygnacją i stanęła obok przyjaciółki. - No i zepsuł nam cały obiad - westchnęła Ann. - Obawiam się, że nie będziesz chciała więcej ze mną wychodzić, skoro ciągle się na niego natykamy. - Przecież to nie twoja wina, że się tak pechowo złożyło. - Lainie starała się ukryć swój prawdziwy stan ducha. - Zresztą, zbyt długo już starałam się go unikać. Jestem tym zmęczona. Nie będę więcej uciekać przed nim. - Czy ty wciąż go kochasz? - W ściszonym głosie Ann brzmiało współczucie. Lainie już miała zaprzeczyć, ale kiedy spojrzała w oczy przyjaciółki, zmieniła zdanie. - Nie wiem. Nic już nie wiem. Ann popatrzyła w ślad za Radem. - Tak, trudno zapomnieć o kimś takim - powiedziała w zamyśleniu. Lainie w duchu przyznała jej rację. I nie wiadomo który już raz zapragnęła, by w końcu udało jej się jednak zapo¬mnieć i o tym człowieku, i o tym, co do niego kiedyś czuła. Następnego dnia Lainie zrobiła generalne porządki. Próbowała wmówić samej sobie, że to ze względu na wieczorną wizytę Lee. Starannie odsuwała od siebie myśl, iż tak naprawdę tylko szuka pretekstu do zajęcia się czymś, co pozwoli jej przestać myśleć o Radzie. Mama była tego dnia wyjątkowo niespokojna. Co i raz dzwoniła na Lainie, która musiała niemal co chwila odkładać swoją robotę i biec na górę. W rezultacie koło trzeciej po południu nawet parter nie był jeszcze wy¬sprzątany, nie mówiąc już o piętrze. Lainie ponuro po¬patrzyła na zegarek. Będzie miała szczęście, jeśli zdąży wziąć prysznic i przebrać się przed przyjściem Lee. Ponownie rozległ się dzwonek, pobiegła więc na górę. Dopiero w połowie schodów uprzytomniła sobie, że to telefon. Westchnęła z irytacją i popędziła z powrotem. - Chciałbym rozmawiać z panią MacLeod - odezwał się w słuchawce męski głos, który Lainie na próżno starała się dopasować do jakiejś znanej jej osoby. - Przy telefonie. - Mówi Greg Thomas, adwokat pani męża. Oniemiała. Czyżby Rad w końcu zmienił zdanie i za¬żądał rozwodu? Sama się przecież kiedyś tego domagała, ale nagle ta myśl wydała jej się koszmarna. - Pan MacLeod życzy sobie wprowadzić pewne zmiany i chce, żebym je z panią omówił. - Jakie zmiany? - Głos z trudem wydobył się z jej ściśniętego gardła. - Chodzi o kwestie finansowe. Co miesiąc otrzymuje pani od męża pewną kwotę... Zrobiło jej się słabo. Nie sądziła, że rozgniewała Rada do tego stopnia, iż zdecydował się zaprzestać przysyła¬nia jej czeków. Miał do tego pełne prawo, żadne przepisy nie zobowiązywały go do pomagania żonie, która go opuściła. Lainie jednak nie uważała go za swego dobro¬czyńcę, gdyż suma, na jaką opiewały czeki, była dość skromna. Przypominało to upokarzającą jałmużnę, jed¬nak w połączeniu z rentą mamy umożliwiało im przeży¬cie kolejnego miesiąca.
- Pan wybaczy, ale na razie nie mogę się z panem spotkać w tej sprawie. - Z nikłym rezultatem starała się zapanować nad drżeniem głosu. - Moja matka jest chora i nie mogę jej zostawić samej. - Wiem, pan MacLeod wyjaśnił mi sytuację. Domy¬ślam się, że właśnie z tego powodu postanowił wspo¬móc panie finansowo - odrzekł nieco protekcjonalnym tonem. - Wspomóc? - powtórzyła ze zdziwieniem. - Tak, pani mąż zdaje sobie sprawę z tego, że pani warunki życiowe znacznie się pogorszyły od czasu pań¬stwa separacji. Pan MacLeod rozumie to i postara się temu zaradzić. Uważam, że to bardzo wspaniałomyślny gest z jego strony. Następnie prawnik wymienił sumę tak znacznie prze¬wyższającą dotychczasową, że Lainie na moment aż za¬niemówiła z wrażenia. Wszystkiego mogła się spodzie¬wać, ale nie tego! Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. - Ale czemu miałby to robić? - Już pani wyjaśniłem - powtórzył takim tonem, jak¬by tłumaczył dziecku. - Dowiedział się o chorobie pani matki i zdaje sobie sprawę z tego, że koszty leczenia wpędziły panią w kłopoty finansowe. Nie przypominam sobie, żeby wspominał o jakichś innych okoliczno¬ściach, które mogłyby motywować jego decyzję. Proszę nie zapominać, że nikt nie zmusza pana MacLeoda do uprawiania działalności charytatywnej, mój klient oka¬zał daleko idącą wspaniałomyślność z własnej woli. A teraz proszę powiedzieć, kiedy może pani przyjść do mojego biura i podpisać dokumenty. „Działalność charytatywna”? Te słowa boleśnie ura¬ziły jej dumę. - Pan wybaczy, ale nie zamierzam przyjść. - Przecież im prędzej się spotkamy, tym szybciej do¬stanie pani pieniądze. Chyba pani na tym zależy? - Sumę, jaką otrzymywałam dotychczas, uważam za w pełni wystarczającą. Nie przypominam sobie, żebym prosiła o więcej - ucięła zimno. - Nie obchodzą mnie nagłe wyrzuty sumienia mego męża, zwłaszcza że prze¬jawiają się w tak arogancki sposób. - Ależ, pani MacLeod! - wykrzyknął potępiająco Greg Thomas. - Przez pięć lat obywałam się bez jego litości czy też charytatywnych gestów, jak był to pan łaskaw określić. A jeśli moja trudna sytuacja sprawia mu dyskomfort psychiczny, to może się po prostu ze mną rozwieść i uwolnić się od poczucia odpowiedzialności - wygłosi¬ła sarkastycznym tonem. - Niech pan będzie tak uprzej¬my i przekaże tę odpowiedź panu MacLeodowi. Stanowczym gestem odłożyła słuchawkę, mając wra¬żenie, że w ten sposób podpisała na siebie wyrok. Bóg jeden wiedział, jak rozpaczliwie potrzebowała tych pie¬niędzy. ROZDZIAŁ TRZECI - Kto dzwonił dziś po południu? - spytała pani Simmons, gdy Lainie przyniosła jej obiad do pokoju. - Po południu? - powtórzyła, by zyskać na czasie, a potem lekceważąco wzruszyła ramionami. - Och, jakiś akwizytor namawiał nas na subskrypcję nowego pisma. - Na pewno? - Matka przyglądała jej się badawczo. - A może ktoś dopomina się o spłatę rachunków, a ty to przede mną ukrywasz? - Ależ skądże - uśmiechnęła się szeroko, by po¬kazać, że nie ma powodu do zmartwienia. - Może rze¬czywiście chwilowo nasza sytuacja materialna nie jest najlepsza, ale nie przesadzajmy. Nasi wierzyciele nie wydzwaniają i nie domagają się pieniędzy, zapew¬niam cię. - Nie rozumiem, jak możesz mówić o tym tak lekko. - Matka nerwowo skubała brzeg kołdry długimi chudy¬mi palcami. - A ja nie rozumiem, czemu ty tak dramatyzujesz. - Starała się, by jej głos zabrzmiał żartobliwie. Doświad¬czenie nauczyło ją, że to jedyny sposób na uniknięcie nie kończących się lamentów mamy, która biadała nad tym, że standard ich życia znacznie się obniżył. Lainie oczywiście nie była zachwycona faktem, iż ich status się pogorszył, jednak nie zamierzała z tego powodu rozpaczać. Ona sama mogłaby bez problemu żyć na niższym poziomie, ale chodziło o mamę. Nie wiadomo było, ile czasu jej jeszcze zostało. Nie było mowy o tym, by zaproponować jej przeniesienie się do mniejszego domu. Chciała zapewnić jej jak najlepsze warunki. Przy¬najmniej
tyle mogła dla niej zrobić. Pomogła mamie usiąść i wsunęła jej dodatkową po¬duszkę pod plecy. Następnie położyła serwetkę na jej kolanach i postawiła na niej tacę. - Nie przejmuj się rachunkami, tylko jedz. Przygoto¬wałam ci bulion, jest bardzo pożywny, i sałatkę. Mówię ci, palce lizać. - Nie mam ochoty na jedzenie. Fatalnie się dziś czuję - mruknęła pani Simmons z rozdrażnieniem. - Chociaż trochę - namawiała Lainie. - Pójdę wziąć prysznic i przebrać się, a potem zajrzę sprawdzić, jak sobie poradziłaś. - Czy ktoś ma do nas przyjść? - Lee Walters wpadnie na chwilę dziś wieczorem. - Syn Damiana Waltersa? - Tak. - Już go sobie przypominam. Blondyn z niebieski¬mi oczami, prawda? Zawsze wiedziałam, że mu się po¬dobasz. - Na jej wymizerowanej twarzy pojawił się smutny uśmiech. - Ale nigdy go nie zachęcałam, że¬by częściej do nas przychodził, bo i po co? Jego ojciec ma takie dziwaczne poglądy. Jest wręcz nieprzyzwoi¬cie bogaty, a swoim dzieciom każe samodzielnie zara¬biać na życie, żeby doceniły wartość pracy! Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby zapisał cały swój majątek na pomoc biednym, zamiast dać go prawowitym spadko¬biercom! Ciężko opadła na poduszki, jakby ten wybuch świętego oburzenia pozbawił ją sił. Po chwili ciągnęła dalej: - Dlatego nie chciałam, żebyś się zadawała z mło¬dym Waltersem. Jednak, zważywszy naszą obecną po¬zycję w towarzystwie, nie ma to już większego znacze¬nia. Jestem właściwie wdzięczna temu chłopcu, że przy¬chodzi z wizytą. Oznacza to, że jeszcze tak całkiem nie znalazłyśmy się na marginesie. - Cieszę się, że nie jesteś przeciwna jego odwiedzi¬nom. - Uścisnęła dłoń matki. - Przepraszam, ale muszę się pośpieszyć. Zrobisz mi przyjemność i zjesz obiad, zanim się trochę ogarnę? - Zjem. Lainie z uśmiechem posłała mamie całusa i pośpie¬szyła do swojej sypialni. Dlaczego każda rozmowa musi w jakimś stopniu dotyczyć pieniędzy, pomyślała gniew¬nie. A może niepotrzebnie się irytowała? Może to przez ten telefon była tak wytrącona z równowagi? Miała przecież świadomość, że gdyby nie jej zraniona duma, ich kłopoty finansowe zniknęłyby w jednej chwili. Wy¬starczyłoby jedno jej słowo... Weszła do łazienki, rozebrała się, upięła luźno włosy na czubku głowy i wzięła prysznic. Ledwie skończyła, owinęła się ręcznikiem i sięgnęła po słoik z kremem, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi. Z niepokojem zerk¬nęła na leżący z boku zegarek. Kto to może być? Lee miał przyjść później. Niewykluczone jednak, że coś go skłoniło do zmiany planów. W nerwowym pośpiechu narzuciła na siebie zielo¬ną podomkę, której soczysta barwa uwydatniała nie¬zwykłą przejrzystość jej cery. Uniosła ręce, by rozpuścić włosy, gdy dzwonek odezwał się ponownie - tym razem gwałtowniej. Jej gość najwyraźniej się niecier¬pliwił. Pośpieszyła więc na dół, żałując, iż nie dał jej jeszcze choćby kwadransa. Wtedy zdążyłaby się wyszykować na jego przyjście. Trudno, poprosi go, żeby chwilę pocze¬kał, przecież zrozumie. Otworzyła drzwi i... i słowa za¬marły jej w gardle. Na progu stał Rad. - Nie widzę powodu, dla którego moja wizyta mia¬łaby cię zaskoczyć - wycedził i wszedł do środka, ob¬rzucając przy tym Lainie nieprzyjaznym spojrzeniem. - Thomas przekazał mi twoje słowa... Nerwowo zasłoniła dłonią dość mocno wycięty de¬kolt. Odczuwała potrzebę ukrycia się przed badawczym wzrokiem Rada. Miała wrażenie, jakby była naga, wie¬działa, że szlafrok przywiera do wilgotnej skóry i wy¬datnie uwypukla jej kształty. Odwróciła się, jakby chcia¬ła uciec, wzięła się jednak w garść. - Skoro twój adwokat poinformował cię o wszy¬stkim, to doprawdy nie rozumiem, co tutaj robisz - po¬wiedziała nieco ściszonym głosem, gdyż nie chciała obudzić matki. Była to ostatnia rzecz,
jakiej teraz pra¬gnęła. Z obawą zerknęła w stronę sypialni na piętrze. - Wydaje mi się, że postawiłam sprawę dostatecznie jas¬no. Nie mamy sobie już nic do powiedzenia. - I tu się mylisz - warknął. Widać było, że ledwo się hamuje i że wystarczy byle drobiazg, żeby Rad wybuchnął. Lainie patrzyła na niego z niepokojem. Jak zwykle w porównaniu z nim czuła się szalenie bezbronna, a co gorsza, niedojrzała i niedo¬świadczona. Wiedziała, że właściwie nie ma sensu się z nim spierać, gdyż i tak znajduje się na z góry przegra¬nej pozycji. - W takim razie powiedz, co masz do powiedzenia i idź sobie - zgodziła się z rezygnacją. Jej zdławiony głos zdradzał, że nie jest tak opanowana, na jaką próbuje wyglądać. - Czy będziemy rozmawiać tutaj? - Kpiąco uniósł brwi. - A nie lepiej w salonie? Chcesz, żeby było nas słychać na górze? - Nie, nie w salonie - zaprotestowała pośpiesznie. - Nie zdążyłam posprzątać... - skłamała na poczekaniu. Jednak Rad ani myślał przejmować się jej obiekcjami. Minął ją i wszedł do pokoju. Lainie z ciężkim sercem stanęła w drzwiach. Na pierwszy rzut oka urządzony meblami z epoki wiktoriańskiej salon wyglądał elegan¬cko i luksusowo. Jednak uważny obserwator mógł bez trudu spostrzec jaśniejsze prostokąty na ścianach - ślady po zdjętych obrazach. - O ile dobrze pamiętam, to wisiało tu parę dzieł impresjonistów - rzucił niby mimochodem, Lainie wie¬działa jednak, że nie jest to luźna uwaga. - Wiszą teraz gdzie indziej. - A gdzie się podziała ta cenna rzeźba z gzymsu nad kominkiem? - Och, jak długo można patrzeć na to samo? - Non¬szalancko wzruszyła ramionami. - Stoi w pudle w ja¬kimś schowku. - Rozumiem - skrzywił się ironicznie. - A ta waza, z której twoja matka była taka dumna? Ta, którą dostała od twego ojca? Czy słusznie się domyślam, że właśnie się stłukła? - Dokładnie tak. - Ciekawe, ile jeszcze wartościowych rzeczy wisi albo stoi gdzie indziej, lub też się stłukło - powiedział z nie skrywaną ironią, przypatrując się jej wnikliwie. - Zgaduję, że najpierw sprzedałyście biżuterię? Lainie oblała się rumieńcem. Skrzyżowała ramiona i odwróciła się bokiem, by choć częściowo ukryć twarz. - Tak - syknęła ze źle maskowaną furią. - Czy wiesz, ile dokładnie wynoszą twoje długi? Czy w pełni zdajesz sobie sprawę z tego, jak fatalna jest wa¬sza sytuacja? Pragnęła zbyć go czymkolwiek, lecz nie pozwolił jej na to. Bezlitośnie wyrecytował długą listę wierzycieli. Nie pominął nikogo, nie przeoczył żadnej sumy. Piękne oczy Lainie zaiskrzyły się, nie z gniewu wszakże, lecz od łez. - Grzebanie się w tym sprawiło ci ogromną przyje¬mność, prawda? - Mimo upokorzenia zapłonęła gnie¬wem. - Czy poczułeś się lepiej, dowiadując się, że tak zbiedniałyśmy? - Do diabła ciężkiego! Próbuję ci pomóc! - On rów¬nież podniósł głos. - Taak? - spytała urągliwie. - Łaskawie dając nam jałmużnę i upokarzając nas jeszcze bardziej? Jego twarz przybrała zdesperowany wyraz. - A co mam robić? Stać z boku i przypatrywać się, jak bankrutujecie? Mam spokojnie czekać, aż komornik wyrzuci was na ulicę? Mam traktować was jak obcych ludzi, których los zupełnie mnie nie wzrusza? - Och, co za szlachetność! - zadrwiła. - Rozumiem, że rola filantropa bardzo ci przypadła do gustu! Pławisz się we własnej wspaniałomyślności! Ciekawe, czego oczekujesz w zamian? - Niczego - warknął przez zaciśnięte zęby. - Potrze¬bujesz pieniędzy, a ja to rozumiem i chcę ci je dać. To proste. Lainie kurczowo zacisnęła dłonie w pięści. - O, nie, Rad, z tobą nic nie jest proste. Owszem, potrzebuję pieniędzy, ale od ciebie nie wezmę nic. Sły¬szysz? Nic!
- Mam dopuścić do tego, że poniżysz się i będziesz żyć na łasce obcych, którzy będą chcieli cię wyeksmito¬wać za nie spłacone długi? Że spalisz się ze wstydu przed przyjaciółmi i znajomymi? - Ach, to o to ci chodzi - zaatakowała. - Obawiasz się, że wszyscy wezmą cię na języki i oskarżą o to, że mi nie pomogłeś? Nie obawiaj się, wspomnę im o twojej zadziwiającej hojności. - Niech cię szlag! - Skoczył ku niej, chwycił ją za ramiona i potrząsnął mocno. Łzy, powstrzymywane do¬tąd z największym trudem, spłynęły jej wreszcie po po¬liczkach. - A co mnie obchodzi, co ludzie mówią? Nie dbam o nich. Chodzi mi tylko o ciebie. Niepokoję się twoją sytuacją, czy ty tego nie widzisz? Lainie poczuła, jak włosy opadają jej na ramiona ciężką kaskadą. Widocznie niedbale zapięta klamra wysunꬳa się z nich, gdy Rad zaczął ją szarpać. Znieruchomiał, lecz nie puścił jej. Patrzył w milczeniu na płynące nie¬przerwaną strugą łzy. Poczuła się nieswojo. Chciała, że¬by przestał się jej tak przyglądać, otworzyła więc usta, by mu to powiedzieć, ale nie potrafiła wydobyć z siebie ani słowa. Wzrok Rada powędrował ku jej rozchylonym war¬gom. - Przedtem nie miałaś takich oporów. Przyjęłaś moje nazwisko, przyjęłaś mnie do swego łóżka. Czemu więc nie chcesz przyjąć moich pieniędzy? - Proszę cię, zostaw mnie - szepnęła prosząco. Nagle zauważyła, że przecinająca jego czoło pionowa zmarszczka znika. W następnej chwili bez ostrzeżenia mocno przyciągnął Lainie do siebie. Gdy próbowała się wyrwać, tylko się roześmiał. - Ty też mnie pragniesz - powiedział z butą w gło¬sie. - Widzę to w twoich oczach. Jest tak, jak dawniej. Kłócimy się równie namiętnie, jak pragniemy się kochać. - Nie! - zaprotestowała, jednak nie zabrzmiało to szczególnie przekonująco, gdyż myślała już tylko o jego pieszczotach. Rad nie zawiódł jej. Jego pocałunki były tak gorące, że w pewnym momencie nie miała już sił, by się dalej opierać i odpowiedziała mu z równym żarem. Wtedy odsunął ją nieco od siebie. Jeden rzut oka na malującą się na jego twarzy satysfakcję sprawił, że Lainie ze wsty¬dem spuściła głowę. Czemu, och, czemu nie potrafiła mu się oprzeć? Upokorzył ją i teraz triumfuje. - Nie miałaś nikogo przez tych pięć lat, prawda? - spytał, choć znał już odpowiedź. Uniosła dumnie głowę, ale żadna cięta riposta nie przyszła jej na myśl. Nie potrafiła też skłamać. Na szcz꬜cie uratował ją dobiegający z piętra dźwięk dzwonka. Rad nie zatrzymywał jej, gdy wymknęła się z jego ra¬mion i wybiegła na korytarz. Usłyszała, że podąża za nią i obejrzała się z niepokojem. Zatrzymał się jednak przy schodach. Pośpieszyła więc na górę i weszła do sypialni, zostawiając za sobą uchylone drzwi. - Życzysz sobie czegoś, mamo? - Czy ten chłopiec od Waltersów już przyszedł? Mo¬że zajrzałby na górę trochę ze mną porozmawiać? Lainie, ty przecież nie jesteś ubrana! - wykrzyknęła nagle ze zgrozą pani Simmons. - Właśnie miałam to zrobić. - Starała się ukryć drże¬nie rąk, gdy zabierała tacę z pustymi talerzami. - Lee jeszcze nie przyszedł, ale gdy się pojawi, postaram się go przyprowadzić tu na chwilę. Szybko zawróciła ku drzwiom, żeby nie przedłużać rozmowy. - W takim razie, kto dzwonił do drzwi? Zatrzymała się na progu. Widziała stąd Rada, który nonszalancko palił papierosa i niewątpliwie chłonął każ¬de słowo. - Akwizytor - rzuciła bez namysłu. - Wyjątkowo nachalny, nie mogę się go pozbyć. - Och, powiedz mu, że nic od niego nie chcesz i wy¬rzuć go. - Tak właśnie zrobię - obiecała i wyszła. Powoli zeszła na dół, starannie unikając przenikliwe¬go wzroku męża. Wyminęła Rada i udała się do kuchni. Podążył za nią jak cień, Lainie jednak zignorowała go. Włożyła naczynia do zlewu i zaczęła je myć, zachowu¬jąc się ostentacyjnie głośno. Miała ogromną ochotę roz¬bić jakiś talerz na głowie Rada, który niedbale oparł się o pobliską szafkę. - Czyli Lee Walters wciąż się koło ciebie kręci, co? - zagadnął zjadliwie. Gwałtownie uniosła głowę. Jego beznamiętne spo¬jrzenie, utkwione w jej oczach, przywiodło jej nagle na myśl zwiniętego w kłębek grzechotnika, który może w każdej chwili zaatakować.
- Wcale się nie „kręci” koło mnie - sprostowała urażonym tonem. - Spotykam się z nim pierwszy raz od wielu lat. Zresztą, to nie twój interes. - Mój. Wciąż jesteś moją żoną. Zostawiła zmywanie i odwróciła się do niego roz¬gniewana. - Może najwyższy czas wreszcie to zmienić? - syk¬nęła. - Nie przyszło ci do głowy, że już mam tego dosyć? Że chcę się od ciebie uwolnić? A skoro zamierzasz mnie oskarżyć o romans, to proszę uprzejmie! Sama ci dostar¬czę dowodów! Nagle przeszył ją zimny dreszcz. Rad wyprostował się powoli i podszedł do niej. W jego oczach lśniła wściekłość. Zatrzymał się tuż przed nią, mogła więc z bliska zobaczyć, jak kurczowo zaciska szczęki i nad¬ludzkim wprost wysiłkiem opanowuje wzbierający w nim gniew. - Nie próbuj mnie straszyć. Jeśli ktoś źle wyjdzie na twoich groźbach, to na pewno nie ja - ostrzegł zimno. Wiedziała, że on nie żartuje. Znała go aż nadto do¬brze. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że zrobiłby wszystko, by pożałowała swego czynu, gdyby spróbo¬wała go zdradzić. W tej nierównej walce nie miała żad¬nych szans. Nagle poczuła się straszliwie zmęczona. - Dlaczego po prostu nie zostawisz mnie w spokoju? - spytała z trudem. Nawet mówienie wymagało od niej ogromnego wysiłku. - Powiedzieliśmy sobie już wszy¬stko, co było do powiedzenia. Odrzuciłam twoją ofertę. Może źle robię, ale straciłam już tak wiele, że został mi jedynie honor. Pozwól mi ocalić chociaż to. - Jak sobie życzysz - skrzywił się cynicznie. - Ale nie wiem, czy opłacisz nim rachunki za leczenie matki, albo was nim wyżywisz, i nie myśl sobie, że masz otwar¬tą furtkę i możesz w każdej chwili zmienić zdanie i sko¬rzystać z mojej pomocy. Nie, to nie. A jeśli kiedykol¬wiek zdecyduję się ponowić moją propozycję, to możesz być pewna, że na mniej łaskawych dla ciebie warunkach. Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. - Nie musisz mnie odprowadzać do drzwi. Sam po¬trafię znaleźć wyjście... ROZDZIAŁ CZWARTY Lainie zaniosła naczynie do fondue do salonu, skąd natychmiast rozszedł się smakowity zapach. Czekały tam już nakrycia, chrupiące bułki, jak również długie widelczyki służące do nabijania kawałków chleba oraz mięsa i moczenia ich w gęstym ciepłym sosie. Wróciła do kuchni, wyjęła z nagrzanego piekarnika pokrajaną w plastry szynkę i przełożyła ją na ogrzany półmisek. Teraz już mogła zdjąć fartuch, który do tej pory chronił jedwabny kremowy kombinezon przewiązany kolorową apaszką, co podkreślało smukłość jej talii. Właśnie miała zanieść przyrumienione mięso do sa¬lonu, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Tym razem to musi być Lee, pomyślała, by dodać sobie animuszu. Nie znio¬słaby kolejnej wizyty Rada. Otwierała z duszą na ramie¬niu. Na szczęście ujrzała przed sobą życzliwie uśmiech¬niętą twarz przystojnego blondyna, a nie drwiący uśmie¬szek pewnego siebie bruneta, o którym tak bardzo pra¬gnęła zapomnieć. - Myślałem, że to ja jestem od dawania prezentów - zażartował Lee, z lubością wdychając unoszący się z półmiska zapach.. - Przygotowałam fondue - wyjaśniła. - Właśnie miałam zanieść na stół, kiedy zadzwoniłeś. - Myślisz, że czerwone wino będzie do tego paso¬wać? - Wyciągnął zza pleców pękatą butelkę. - Czerwone wino pasuje w zasadzie do wszystkiego. Zanieś je, proszę, do salonu, a ja tymczasem pójdę po kieliszki. - Uśmiechnęła się szeroko i bezceremonialnie wręczyła mu półmisek. - To też weź. Lee nie widział w tym nic niestosownego, bez waha¬nia pozwolił się obarczyć i pomaszerował do pokoju. Lainie udała się do kuchni, dziwnie rozluźniona tą krót¬ką wymianą zdań. Czuła, że obecność Lee dobrze jej robi. Jej rozdygotane nerwy wyraźnie się uspokoiły. Nie oznaczało to jednak, że potrafiła zapomnieć o wizycie Rada. Sięgnęła po kieliszki, wciąż rozpamiętując swoje za¬chowanie w czasie wizyty Rada. Nie sądziła, że wciąż tak mocno na niego reaguje. Przerażało ją to, nie zamie¬rzała jednak wgłębiać się w przyczyny swojej uległości. Starannie unikała dopuszczenia do siebie myśli, że być może wciąż go
kocha. Właśnie dlatego była tak zadowo¬lona z obecności Lee, który stanowił coś w rodzaju odtrutki na jej zmartwienia. Gdy weszła do salonu, właśnie kosztował kawałek szyn¬ki, zanurzony uprzednio w aromatycznym sosie. Na widok Lainie przybrał tak czarującą minę złapanego na gorącym uczynku chłopca, że rozbroił ją tym natychmiast. Nagle poczuła się znów młoda i cudownie beztroska. - No, i przyłapałaś mnie właśnie na gorącym uczyn¬ku! - Sięgnął po butelkę i korkociąg. - Traktuję to jak komplement. Widać, że doceniasz moje zdolności kulinarne - roześmiała się. - O, i to jak! - zgodził się i napełnił kieliszki. Podał jej jeden, po czym wzniósł toast: - Za wiele takich py¬sznych kolacji i za wiele wieczorów spędzonych z tobą. Nieco zmieszana Lainie umknęła wzrokiem i z lekkim wahaniem uniosła kieliszek do ust. Wcale nie była pew¬na, czy pragnie tego samego, co Lee. On jednak musiał to wyczuć, gdyż natychmiast porzucił poważny ton i za¬czął żartować, ponownie wprowadzając beztroską atmo¬sferę. Kiedy zaspokoili głód, Lee sięgnął do kieszeni i wyjął srebrną papierośnicę, którą podsunął Lainie. - Dziękuję, nie palę. Spojrzał znacząco na stojący nie opodal podręczny stolik. Na marmurowym blacie stała kryształowa popiel¬niczka, a w niej znajdowały się dwa niedopałki. Lainie odruchowo powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem i lekko zbladła. Lee natychmiast zauważył jej reakcję. - Przez chwilę myślałem, że może zaczęłaś palić - powiedział, a wyraz jego oczu wskazywał wyraźnie, że nie trzeba mu wyjaśniać, kto tu przed nim był. Nerwowo poprawiła włosy, choć wcale nie było takiej potrzeby. Musiała mieć chwilę do namysłu. Nie będzie przecież ukrywać wizyty Rada, to nie miało sensu. Ale z drugiej strony, po co ma o wszystkim rozpowiadać? Wahała się przez moment. Chyba najlepiej będzie nicze¬go nie zatajać, ale potraktować to dość obojętnie. - Nie, to Rad - rzuciła z pozorną obojętnością, uda¬jąc, iż jest bardzo zajęta sprzątaniem ze stołu. - Wpadł dziś na chwilę. Gdyby Lee nie był świadkiem tamtej sceny na kon¬cercie, być może dałby się zwieść jej lekkiemu tonowi. On jednak wiedział. Pochylił się więc nieco do przodu i ze współczuciem uścisnął jej dłoń. Widać było, iż z tru¬dem próbuje znaleźć jakieś słowa pociechy. Lainie uśmiechnęła się więc uspokajająco, by pokazać mu, że wszystko w porządku. Zrozumieli się bez słów. - Nasza pogawędka aż się prosi o zmianę tematu - zauważył w zamyśleniu Lee. - Myślę, że nie byłoby w najlepszym guście krytykowanie człowieka, którego kiedyś poślubiłaś. Dlatego przemilczę to. Wolę pomóc ci przy zmywaniu. - Ależ nie ma takiej potrzeby. Zamierzałam wstawić to wszystko do zlewu i zająć się tym jutro rano. - Przyznaję, że nie jest to zbyt romantyczny sposób spędzania wieczoru - przyznał i wstał z kanapy. - Ale przecież możemy zmywać i jednocześnie słuchać jakiejś dobrej muzyki. Połączymy przyjemne z pożytecznym, co ty na to? Zawahała się przez moment, po czym poddała się z uśmiechem. - Dobrze, wybierz jakąś płytę, ja tymczasem zajrzę na chwilę do mamy. Reszta jego wizyty upłynęła w nadzwyczaj przyje¬mnej atmosferze. Lee zabawiał ją rozmową, co i raz powodując, że Lainie wybuchała perlistym śmiechem. Unikał poważnych lub nieprzyjemnych tematów, nie miał też nic przeciw temu, że co jakiś czas szła na górę, by sprawdzić, czy pani Simmons czegoś nie potrzebuje. Traktował to tak naturalnie, że Lainie nie miała żadnych wyrzutów sumienia, iż musi czasami zaniedbywać swe¬go gościa. Taktownie też nie wypytywał o stan zdrowia chorej i w ogóle okazał się absolutnie wspaniały. Doszło do tego, że Lainie poczuła rozczarowanie, gdy postano¬wił pożegnać się już i wyjść. Dlatego też spontanicznie pocałowała go na dobranoc i wcale nie śpieszyła się z wysunięciem się z jego objęć. Pocałowała go jednak z czystej wdzięczności. A czy wdzięczność może prze¬rodzić się w miłość? Tego nie wiedziała. Dni stawały się coraz krótsze. Słońce świeciło już dość blado, zrobiło się chłodniej. Od Gór Skalistych wiał zimny wiatr. Lato skończyło się na dobre. Soczysta zieleń drzew ustępowała miejsca szkarłatnej czerwieni, złocistej żółci i ognistym oranżom. Z czasem te barwy zaczęły jednak blaknąć, stopniowo przecho¬dząc w odcienie rdzawe i
brunatne. Ludzie zaczęli przygotowywać się do zimy. Skwapli¬wie magazynowano pod wiatami stosy porąbanych po¬lan, które miały płonąć na kominkach przez długie mroźne miesiące. Wyjmowano ze schowków ciepłą, gru¬bą odzież, sprawdzano stan narciarskiego sprzętu. Dzieci czekały już niecierpliwie na święto Haloween i rozgorą¬czkowane wymyślały kostiumy wiedźm, duchów i upio¬rów. Zima była już za pasem. Nastrój pełnego podniecenia oczekiwania nie udzielił się Lainie. Zbliżająca się pora nie mogła jej przynieść nic dobrego. Stan matki pogorszył się znacznie, postę¬powało to jednak tak wolno, że nie od razu zdała sobie z tego sprawę. Dopiero teraz spostrzegła, że wizyty le¬karza stopniowo stały się częstsze i że podawane coraz to inne leki nie przynoszą już spodziewanych rezultatów. Jej niepokój rósł. Rosło również ich zadłużenie. Mie¬sięczne przychody w niewielkim już stopniu zaspokaja¬ły ich potrzeby. Koszty leczenia zwiększały się w zastra¬szającym tempie. Myśli Lainie nieustannie powracały do oferty Rada, lecz duma wciąż nie pozwalała skorzystać z tego wyjścia, tym bardziej że musiałaby sama zgłosić się do męża, nie odezwał się bowiem od tamtego czasu. Tłumaczyła sobie, że to świetnie i że powinna być z tego zadowolona. Ale nie była. Odgłos kroków na schodach przerwał jej ponure roz¬myślania. Gdy wyszła z kuchni, w korytarzu zamajaczy¬ła przed nią potężna postać doktora Hendersona, który właśnie wracał od pani Simmons. Uśmiechnął się nie¬wesoło i ojcowskim gestem położył dłoń na ramieniu Lainie. - Zrób mi kawy, dziecinko, dobrze? - odezwał się tubalnym głosem. Wróciła więc do kuchni i podeszła do ekspresu, a le¬karz usiadł na krześle za stołem. Znali się od wielu lat, Henderson był przyjacielem rodziny jeszcze wtedy, gdy żył ojciec. Lainie od razu więc wyczuła, że ta kawa była tylko pretekstem. Miał jej coś do powiedzenia i to coś poważnego. Postawiła na blacie dwie filiżanki z parującym napo¬jem. Patrzyła w milczeniu, jak lekarz wsypuje do swojej kilka łyżeczek cukru. - Mmm, dobra. Mocna i słodka - mruknął po spró¬bowaniu i z uznaniem pokiwał głową. - Zupełnie jak ty, moja mała Lainie. No tak, ale ty już nie jesteś przecież mała. Jak ten czas leci... Moja babka, Niemka, mawiała często: „Za szybko się starzejemy, a za wolno mądrze¬jemy” - westchnął. Przez chwilę panowało milczenie. - Twojej matce znacznie się pogorszyło przez ostat¬nich kilka miesięcy. Macie przed sobą dwa wyjścia. Oba jednak wymagają hospitalizacji, a co najmniej całodo¬bowej opieki wykwalifikowanej pielęgniarki, gdyby matka wolała zostać w domu. Poczuła, jak przenika ją lodowate zimno i bezwiednie zacisnęła dłonie na ciepłej filiżance. - Dwa wyjścia? Jakie? - Jesteś córką lekarza, nie zamierzam więc owijać w bawełnę. Sama widzisz, co się dzieje. Wiesz, że matka jest śmiertelnie chora i że wszystko jest jedynie kwestią czasu. Nie będę kłamać. - Popatrzył jej prosto w oczy. - Tego czasu zostało już bardzo niewiele. Ale - dodał szybko - ale istnieje szansa, że gdybyśmy zabrali ją do szpitala i zaaplikowali jej nowe lekarstwo, być może przedłużylibyśmy jej życie jeszcze o kilka miesięcy, w dodatku zmniejszyli ból, jaki odczuwa. Nie ma jednak pewności, że nam się uda. - A drugie wyjście? Henderson był brutalnie szczery. - Zostawić wszystko tak, jak jest. Ostateczny rezultat będzie taki sam, ona i tak umrze. Z tym, że prawdopo¬dobnie szybciej. Lainie pochyliła głowę. Teoretycznie istniały dwa wyjścia, praktycznie nie miała wyboru. - Nie chcę, by mama cierpiała. Jeśli istnieje możli¬wość, że zmniejszycie jej ból, to zabierzcie ją do szpitala. Nie mam pojęcia, skąd wezmę na to pieniądze, ale zdo¬będę je! Położył swe duże silne ręce na kruchych dłoniach Lainie. - Niedobrze, że musisz się borykać z tym problemem zupełnie sama - westchnął i ze współczuciem uścisnął jej ręce, zanim wstał od stołu. - Obiecuję załatwić wszy¬stko jak najszybciej. Twoja matka zostanie przyjęta do szpitala już pojutrze. ROZDZIAŁ PIĄTY Na szpitalnym korytarzu panował ożywiony ruch. Wokół kręciły się pielęgniarki, salowe, jak
również sa¬nitariusze i pracownicy techniczni, pod których pie¬czą znajdowały się różnorodne urządzenia i aparatura medyczna. Lainie, w eleganckim zielono-złotym kostiumie, uda¬wała pewną siebie zamożną kobietę, jaką wcale nie była. Dręczyły ją wątpliwości, lecz wolała się z tym nie zdra¬dzać. Szła więc zdecydowanym krokiem, a obok wie¬ziono na wózku jej matkę, pogrążoną w czymś w rodza¬ju letargu. Czy słusznie zrobiła, przywożąc ją tutaj? Każdy prze¬cież woli leżeć w domu niż w szpitalu. A jeśli to wpędzi ją w depresję i jeszcze tylko pogorszy jej stan? Ze sta¬rannie maskowanym niepokojem zerknęła w bok. Gdy spojrzała na bladą twarz o zapadniętych policzkach, po¬myślała, że chyba jednak podjęła właściwą decyzję. Zre¬sztą klamka już zapadła. Sanitariusz otworzył drzwi do jednej z sal, a drugi pchnął wózek z panią Simmons do środka. Lainie rozej¬rzała się nieco nerwowo dookoła. W pokoju znajdowały się dwie kobiety. Jedna spała, jej sąsiadka zaś uśmiech¬nęła się przyjaźnie do wchodzących. Gdy przenoszono chorą na wolne łóżko, ocknęła się i powiodła po obecnych nieco nieprzytomnym wzro¬kiem. Nagle w jednej chwili doszła do siebie. - To nie jest mój pokój - powiedziała z naciskiem, choć jej głos był tak słaby, że aż drżał wyraźnie. - Po¬myliliście się. - Przykro mi, proszę pani, ale otrzymaliśmy polece¬nie, żeby przywieźć panią tutaj. - Nie, to z pewnością jakaś pomyłka - upierała się wzburzona pani Simmons. - Lainie, zrób coś z tym. - Już dobrze, mamo. - Pochyliła się i uspokajająco położyła rękę na dłoni matki, która nerwowo szarpała brzeg okrywającej ją kołdry. - Przecież wiesz, że zawsze mam oddzielny pokój - zaprotestowała płaczliwie. - Możemy postawić parawany - zasugerował łagodnym tonem jeden z sanitariuszy. Lainie uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. - Dziękuję bardzo. Dookoła łóżka ustawiono więc beżowe przesłony, co jednak w niewielkim stopniu wpłynęło na zmniejszenie irytacji chorej. Młodszy sanitariusz posłał Lainie pocie¬szające spojrzenie, po czym obaj wyszli. Wiedziała, że konieczność dzielenia sali z innymi pa¬cjentkami wyprowadzi mamę z równowagi, ale nie było wyjścia. Administracja szpitala stanowczo odrzuciła jej prośbę o umieszczenie chorej w separatce. Wciąż bo¬wiem jeszcze nie została do końca rozliczona pożyczka, jakiej im udzielono na poprzednie leczenie. Co prawda Lainie co miesiąc spłacała kolejne raty, ale to wciąż jeszcze nie pokryło całości poniesionych przez szpital kosztów. Miała nadzieję, że uda jej się jakoś przekonać matkę, by pogodziła się z obecnością innych pacjentek, jednak wyglądało na to, że nie ma na co liczyć. Pani Simmons co chwila zerkała nerwowo na parawan, za którym znaj¬dowały się chore. - Nie życzę sobie, żeby na mnie patrzyły - wyszep¬tała nerwowo. - Ależ, mamo, nikt cię nie widzi - uspokajała Lainie. - Są tam i to wystarczy. To kompletnie obcy ludzie, nic o nich nie wiem. - Chwyciła dłoń córki i kurczowo zacisnęła na niej palce. - Zrób z tym coś! Zanim zdążyła odpowiedzieć, ktoś odsunął nieco je¬den z parawanów. Przy łóżku pojawiła się pielęgniarka w śnieżnobiałym fartuchu i wykrochmalonym czepku. Nabyte w ciągu długoletniego obcowania z pacjentami doświadczenie podpowiedziało jej, że coś jest nie tak. Uśmiechnęła się więc przyjaźnie do chorej. - Dzień dobry. Nazywam się Harris. - Jej głos brzmiał życzliwie i uspokajająco. - Widzę, że ma już pani u nas zaciszne schronienie. - To jakaś pomyłka - żaliła się płaczliwym głosem pani Simmons. - Miałam otrzymać oddzielny pokój. Zaskoczona pielęgniarka zerknęła na Lainie, która niemal niedostrzegalnie potrząsnęła przecząco głową. - Chwileczkę, zaraz zobaczymy. - Pielęgniarka sięg¬nęła po wiszącą na poręczy łóżka kartę
choroby. - Jest pani pod opieką doktora Hendersona... Myślę, że to z nim powinna pani przedyskutować tę sprawę. Niedłu¬go rozpocznie się obchód, wtedy mu pani wszystko po¬wie. Jestem pewna, że lekarz podejmie taką decyzję, jaka będzie dla pani najlepsza. Wydawało się, że to nieco złagodziło wzburzenie star¬szej pani. - Człowiek nawet nie wie, z kim musi dzielić pokój - mruknęła już spokojniej. Pielęgniarka wyprostowała się sztywno, a Lainie po¬czuła, jak na jej policzki wypływa gorący rumieniec. - Z ludźmi, którzy również są chorzy i potrzebują opieki - odparła nieco ostro siostra Harris. - A teraz proszę mi wybaczyć, mam inne obowiązki. - Chciałabym, żeby Lawrence już przyszedł - wes¬tchnęła po jej wyjściu pani Simmons, mając na myśli doktora Hendersona. Zjawił się po jakimś kwadransie, w towarzystwie wy¬sokiego, mocno łysiejącego człowieka, który został przedstawiony jako doktor Gordon, jeden z najlepszych specjalistów w swej dziedzinie. Zaledwie zaczęli badać chorą i zadawać jej pytania, gdy ta powróciła do kwestii, która najbardziej ją interesowała. Henderson próbował zbagatelizować sprawę, co jednak tylko dodatkowo wzmogło rozdrażnienie pani Simmons. Skinął więc na Lainie, by wyszła z nim na korytarz. Wyjaśniła mu stanowisko szpitala i lekarz z ubolewa¬niem pokiwał głową. Chwilę później dołączył do nich doktor Gordon, który właśnie zakończył badanie. - W czym problem? - spytał. - Czyżby nie było już wolnych jedynek? - Są. Ale nasza pacjentka chyba nie powinna o tym wiedzieć - odparł Henderson i pokrótce wyjaśnił kole¬dze całą sprawę. Specjalista wysłuchał w skupieniu, po czym zwrócił się do Lainie: - Przykro mi, że znalazła się pani w trudnej sytuacji. Tym niemniej musi pani coś na to poradzić. Obawiam się, że jeśli pacjentka będzie nadal w stanie takiego po¬budzenia nerwowego, to żadne leki nie poskutkują. Wszystkie nasze wysiłki pójdą na mamę. Minęło południe, potem popołudnie, wreszcie nastał wieczór. Zapewnienia doktora Hendersona, że szpital aktualnie nie dysponuje pojedynczymi pokojami, nie po¬skutkowały i chora stawała się coraz bardziej nerwowa. Musiano jej wreszcie podać środki uspokajające. Lainie przez cały czas rozpaczliwie szukała jakiegoś wyjścia z sytuacji. Pieniądze załatwiłyby wszystko. Tyl¬ko skąd je wziąć? W domu zostało jeszcze kilka warto¬ściowych przedmiotów, ale to było stanowczo za mało. Och, gdyby przyjęła wtedy propozycję Rada... Nie, nie wolno jej o tym myśleć. To była oferta nie do przyjęcia. Siedziała w holu, a na jej kolanach leżał zamknięty kolorowy magazyn, do którego nawet nie zajrzała. Była tak pogrążona w myślach, że nawet nie zauważyła przy¬jścia Ann, Adama i Lee. Aż podskoczyła, gdy przyjaciół¬ka położyła jej dłoń na ramieniu. - Jak się czuje mama? - Ann usiadła obok na ka¬napie. Lee musnął wargami policzek Lainie, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. - Nie najlepiej. Teraz śpi, ale tylko dlatego, że dali jej środki uspokajające. - W takim razie dobrze, że wpadliśmy. Ktoś musi cię wyrwać z tego melancholijnego nastroju. - Czy sytuacja jest naprawdę aż tak poważna? - Lee przyglądał jej się z głęboką troską. - Mama nie potrafi się pogodzić z tym, że musi leżeć we wspólnej sali. To dla niej nieznośna sytuacja, która przerasta jej odporność psychiczną. Lekarze obawiają się, że jeśli nadal będzie się tak denerwować, to z całego leczenia nici. - Roześmiała się, ale w jej śmiechu nie było nawet śladu wesołości. - Może znacie drogę do najbliższego Sezamu? Och, Sezamie, otwórz się! Przyjaciele wymienili między sobą ponure spojrzenia, a Lainie natychmiast zaczęła czynić sobie wyrzuty, iż nie powinna obarczać ich swoimi zmartwieniami. - Wiecie co? - zaproponowała ze sztucznym oży¬wieniem. - Może zamiast spuszczać nosy na kwintę, lepiej zejdźmy na dół na kawę? - Znakomity pomysł - przytaknął Lee i podał jej ramię. Następną godzinę spędzili w małej kawiarence, starając się wieść lekką i niezobowiązującą rozmowę, jednak wszy¬scy wyczuwali fałsz tej sytuacji. Coraz częściej zapadała niezręczna cisza,
kiedy Lainie zapominała się i ponownie gryzła się kwestią zdobycia pieniędzy. W którymś z takich momentów Lee sięgnął dyskretnie pod stołem i położył rękę na chłodnej dłoni Lainie. Przyniosło jej to pewną ulgę. Przynajmniej nie była zupełnie sama. - Adam, jesteś przecież prawnikiem, wykombinuj coś! - zażądała nagle Ann. - Może mogłaby sprzedać dom? - Posłała przyjaciółce przepraszające spojrzenie. - Nie gniewaj się, ale tak mi przyszło do głowy... To wielki dom, jego utrzymanie musi dużo kosztować. Ale uzyskałabyś za niego niezłą cenę, jest ładny, położony w dobrej dzielnicy. Jednak ty pewnie uznasz, że to zły pomysł... - zakończyła niepewnie. Lainie zawahała się. Właściwie, czemu nie? - Nie, dlaczego? - odparła z pewnym ociąganiem. - Już to kiedyś mamie proponowałam. Nie zgodziła się wtedy, ale w obecnej sytuacji... - zamilkła. Nie była w stanie głośno dokończyć swej myśli i powiedzieć, że być może mama i tak już nigdy nie wróci do swego domu. - Adam, czy dałoby się to jakoś załatwić? - Teoretycznie, tak - odparł z namysłem. - Rozu¬miem, że dom stanowi własność pani Simmons? Lainie skinęła głową. - W takim razie albo musisz uzyskać od niej upo¬ważnienie, albo otrzymać zaświadczenie lekarskie, że stan matki uniemożliwia jej zajmowanie się swoimi spra¬wami. W tym przypadku sąd zezwoliłby ci na działanie w jej imieniu. - Czyli jest wyjście! - Niebieskie oczy Ann zalśniły, kiedy z ożywieniem zwróciła się do Lee. - Co za szcz꬜cie, że mamy w naszym gronie nie tylko prawnika, ale również pośrednika w handlu nieruchomościami! Jak szybko mógłbyś sprzedać ten dom? Entuzjazm przyjaciółki okazał się zaraźliwy. Lainie miała wrażenie, jakby wiszące nad jej głową ciemne chmury zaczęły się przerzedzać. Ona także spojrzała na Lee z nadzieją w oczach. Jednak Adam ostudził jej entuzjazm mówiąc: - Nie tak prędko, moje miłe. Uzyskanie odpowied¬nich zaświadczeń trochę potrwa. Ann bez słowa posłała mu pełne niechęci spojrzenie. - Oczywiście, nie mówię o kilku miesiącach - za¬strzegł się szybko. - Z całą jednak pewnością potrwa to parę dni. Lainie w rozterce zagryzła wargi. Wiedziała, że musi przenieść matkę do osobnego pokoju tak szybko, jak to tylko możliwe. Odruchowo spojrzała na Lee, szukając u niego jakiejś pociechy. Może on powie jej coś podno¬szącego na duchu? - Bardzo bym chciał móc cię zapewnić, że da się sprzedać dom już jutro. - W jego oczach widniała po¬waga i współczucie. - Ale nie będę cię łudził. Obecnie podaż jest większa od popytu, znacznie więcej ludzi pragnie się pozbyć domów, niż je kupować. - To znaczy, że nie dałbyś rady go sprzedać? - za¬wołała z rozczarowaniem Ann, zła na siebie, że niepo¬trzebnie wzbudziła w przyjaciółce nadzieję. - Dałbym radę. Ale z pewnością nie w najbliższym czasie. Chmury nad jej głową wydawały się czarniejsze niż kiedykolwiek. Jednak Lainie nie odrywała błagalnego wzroku od zasmuconej twarzy Lee. Wciąż szukała w nim oparcia. - Zrozum, nie mogę cię okłamywać, to byłoby okrut¬ne i nieuczciwe. Kupiec może znaleźć się równie dobrze za tydzień, jak za kilka miesięcy. Tego się po prostu nie da przewidzieć. - Czyli nic z tego - podsumował ponuro Adam, osta¬tecznie grzebiąc rozbudzone nadzieje Lainie. - Nie mów tak! - Ann niecierpliwie złapała męża za rękaw. - Ja nie zamierzam się poddawać! Moglibyśmy na przykład namówić rodziców, żeby kupili ten dom, traktując to po prostu jako tymczasową, lokatę kapitału. - Nie ma mowy - zaprotestowała stanowczo Lainie. - Nie zamierzam wystawiać przyjaciół na takie ryzyko. Muszę znaleźć jakiś inny sposób zdobycia pieniędzy. - Wiesz przecież, że nie ma innego sposobu - nale¬gała Ann. - Zresztą, o jakim ryzyku mówisz? - A jeśli nikt go potem nie kupi i twoi rodzice będą mieli kłopoty z odzyskaniem swoich pieniędzy? Nie mogę się na to zgodzić. Mimo nalegań Ann Lainie pozostała nieugięta. Wre¬szcie postanowiła zakończyć niewesołe spotkanie, sięg¬nęła po torebkę i wstała, dziękując przyjaciołom za przy¬bycie. Nie mieli wyboru,
podnieśli się również. - Och, nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakby mnie prowadzono na szafot - zażartowała, gdy Ann przyglą¬dała jej się z zatroskaną miną. - Co w takim razie zamierzasz zrobić? - powtórzyła już chyba setny raz jej przyjaciółka. Lainie odwróciła wzrok. Pewna myśl zaczęła się kry¬stalizować w jej umyśle, jednak wolała się z nią nie zdradzać. Sama jeszcze nie była pewna, co w końcu postanowi. Już raz duma nie pozwoliła jej skorzystać z tego wyjścia. Czy jednak teraz powinna sobie pozwa¬lać na unoszenie się honorem? Tylko ona mogła udzielić odpowiedzi na to pytanie. Nikt nie mógł jej w tym wy¬ręczyć. Dlatego przemilczała to. - Na razie zajrzę do mamy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. - Z uczuciem uścisnęła dłoń przyjaciółki. - Bardzo wam dziękuję za to, że staraliście się mi pomóc. - Mówisz to tak, jakbyśmy się nie wiem jak poświę¬cali. A przecież, jeśli ktoś jest dla ciebie naprawdę waż¬ny, to cieszysz się, kiedy możesz coś dla niego zrobić. - Oho, zaczynają się sentymentalne gadki. W takim razie ja się zmywam - oznajmił Adam. Ann wzniosła oczy ku niebu. - Ach, ci mężczyźni! - westchnęła z komiczną roz¬paczą. - Wybacz, Lainie, ale chyba rzeczywiście muszę zabrać go do domu. Gdy tamci dwoje pożegnali się i poszli, Lee delikatnie objął Lainie, która na chwilę z ulgą oparła głowę na jego ramieniu. Zapragnęła znów poczuć na ustach czuły do¬tyk jego warg, lecz wiedziała, że on nigdy nie zdobyłby się na taki gest w publicznym miejscu. Wyprostowała się więc z lekkim ociąganiem. - Chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - Dziękuję, przyjechałam samochodem. - A może poszedłbym z tobą na górę? - Nie będę cię fatygować, nie wiem, jak długo to potrwa. Wyszli z kawiarenki znajdującej się na parterze szpi¬tala i Lee odprowadził Lainie do windy. Gdy weszła do środka, wyciągnął rękę i pieszczotliwie przesunął dłonią po jej włosach i policzku. - Gdybyś mnie potrzebowała... - powiedział cicho. Z uśmiechem skinęła głową. Lee cofnął rękę, a drzwi windy zamknęły się, zasłaniając jego spokojną, poważną twarz. Parawany wciąż otaczały łóżko, na którym leżała po¬grążona w niespokojnym śnie pani Simmons. Lainie stała bez ruchu przez długi czas, przypatrując się chorej matce, której ongiś piękną twarz znaczyło teraz cierpienie. Wyglą¬dało na to, że nie opuszcza jej teraz nawet we śnie... Potem zajrzała jeszcze do pokoju pielęgniarek, by upewnić się, czy mają jej telefon. Następnie zeszła na dół, udała się na parking i pojechała do domu, właściwie w ogóle nie zastanawiając się nad tym, co robi. Wszy¬stkie te czynności wykonywała najzupełniej mechanicz¬nie, gdyż myślami wciąż przebywała przy matce. Kiedy przekręciła klucz w zamku, wiedziała, że musi spełnić prośbę mamy. Po prostu musi i koniec. We¬szła do środka i udała się do pokoju, gdzie znajdował się telefon. Nie spuszczając z niego ani na chwilę oczu, zdjęła płaszcz, rzuciła go na skórzaną kanapę, gdzie już uprzednio odłożyła torebkę, po czym usiadła przy biurku. Jutro, zrobisz to jutro, przekonywała sama siebie. Te¬raz, zrób to teraz, nalegała z poczucia obowiązku. Po¬woli wyciągnęła rękę po słuchawkę, by nagle chwycić ją kurczowo i z nerwowym pośpiechem wykręcić nu¬mer do biura Rada. Ręce jej się trzęsły, serce tłukło się w piersi jak oszalałe, była bliska ciśnięcia telefonem o ścianę, tym bardziej że w słuchawce odezwał się głos Sondry... Lainie nie mogła pojąć, skąd miała dość siły i tupetu, by zażądać rozmowy z Radem. - A kto mówi, jeśli wolno wiedzieć? - spytała sekre¬tarka z lekkim przekąsem. - Pani wybaczy, ale to sprawa prywatna - odparła zimno. Wyczuła wahanie sekretarki. Widocznie jednak w głosie Lainie brzmiało coś takiego, co kazało zastoso¬wać się do jej polecenia.