Janet Dailey
WAKACJE CÓRKI PREZYDENTA
Prolog
WASZYNGTON. SENATOR HENRY ANDRE W WAKEFIELD MA ZAMIAR STARTOWAĆ W
WYBORACH PREZYDENCKICH.
Senator stanu Wirginia, wytrawny polityk Żelazny Hank Wakefield ogłasza dziś, że będzie się
ubiegał o nominację swojej partii w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Towarzyszy mu
matka, Bliss Wakefield, oraz dwudziestotrzyletnia córka, Jocelyn Wakefield(...).
ATLANTA. WAKEFIELD ZDOBYWA NOMINACJĘ PARTII. Wakefield zostaje oficjalnym kandydatem
na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. W przemówieniu, które wygłasza po przyjęciu nominacji,
oświadcza(...).
Kiedy na scenie zjawia się jego córka, Jocelyn, wśród tłumu wybuchają okrzyki radości(...).
MISSOURI. WAKEFIELD RUSZA Z KAMPANIĄ.
Najnowsze sondaże wskazują, że Wakefield znacznie wyprzedza swojego kontrkandydata.
Lekceważy wyniki w trakcie spotkania w St. Louis i mówi reporterom: „Wszyscy wiedzą, że Jocelyn jest
bardziej popularna niż ja(...)”.
HOUSTON. JOCELYN OBCHODZI URODZINY. Kandydat na prezydenta, Henry Wakefield.
niespodziewanie pojawia się na balu charytatywnym w Houston wraz z wielkim tortem, na którym
płoną dwadzieścia cztery świece. Dla Jocelyn Wakefield jest to wielka niespodzianka, a dwa tysiące
gości zamiera w zachwycie (...).
RICHMOND. OGROMNE ZWYCIĘSTWO WAKEFIELDA. Jocelyn z dumą patrzy na prezydenta elekta,
który wygłasza przemówienie (...).
WASZYNGTON. PIERWSZA CÓRKA AMERYKI, Jocelyn WAKEFIELD.
Jocelyn Wakefield potwierdza dziś oficjalnie, że po objęciu urzędu przez ojca zamierza podjąć wiele
obowiązków, które zwykle przypadają w udziale pierwszej damie. Jocelyn jest znana w politycznych
kręgach Waszyngtonu i często towarzyszy ojcu na oficjalnych uroczystościach - od śmierci matki, która
zginęła osiem lat temu w wypadku samochodowym. Absolwentka uniwersytetu w Wirginii, nauczycielka
z dyplomem magistra, Jocelyn od lat silnie wspiera programy edukacyjne. „Żyjemy w świecie, w którym
umiejętność porozumiewania się jest jednym z największych wyzwań naszych czasów” - powiedziała.
„Niestety nadal wielu dorosłych ma problemy z czytaniem i pisaniem. Ledwo sobie radzą, zamiast iść
do przodu i rozwijać się”.
WASZYNGTON. ZACHWYCAJĄCA Jocelyn PRZYCIĄGA WZROK WSZYSTKICH.
Znawcy mody zachwycają się prostym, eleganckim kostiumem Chanel, który Jocelyn Wakefield ma
na sobie podczas ceremonii zaprzysiężenia ojca na stopniach Kapitelu. Wszyscy widzą, jak idealnie
ciemnozielony materiał harmonizuje z rudymi włosami i mleczną cerą. Podczas uroczystości
inauguracyjnych Jocelyn wzbudza aplauz i zaskakuje wszystkich doskonałym doborem strojów.
Szczególny zachwyt wzbudza suknia wieczorowa nieznanej dotąd amerykańskiej projektantki, Andrei
Hart, z różowego krepdeszynu, obszyta perłami. Projektantka nazwała ten kolor „różanoherbacianym”.
Strój podkreśla wspaniałą figurę Jocelyn, a upięte w kaskady loków włosy mienią się złotym światłem.
Od czasów Jacqueline Kennedy żadna kobieta w Białym Domu nie wzbudziła takiego zainteresowania
w świecie mody i nie podbita tylu ludzkich serc. Dziennikarze uważają, że świat jeszcze o niej
usłyszy(...).
WASZYNGTON. JOCELYN OCZAROWUJE ZAGRANICZNYCH GOŚCI.
Brytyjski premier jest kolejnym politykiem, który wychwala zalety najbardziej znanej córki Ameryki.
Podkreśla jej inteligencję oraz poczucie
humoru i nazywa ją urodzonym dyplomatą. Jocelyn Wakefield posiada cechy niezbędne członkom
najważniejszej rodziny w państwie.
WASZYNGTON. JOCELYN TAŃCZY Z NAJWIĘKSZYM GWIAZDOREM HOLLYWOOD NA
SWOICH DWUDZIESTYCH PIĄTYCH URODZINACH.
Czy amerykańska księżniczka znalazła swego księcia z bajki?
WASZYNGTON. JOCELYN BIERZE UDZIAŁ W PREMIEROWYM PRZEDSTAWIENIU DZIADKA
DO ORZECHÓW W CENTRUM KENNEDY’EGO.
Po raz piąty w tym tygodniu Jocelyn Wakefield pojawia się publicznie z innym mężczyzną u boku,
ucinając plotki na temat rozpoczynającego się romansu.
NOWY JORK. PO DWÓCH LATACH W BIAŁYM DOMU JOCELYN ZYSKUJE CORAZ WIĘKSZĄ
POPULARNOŚĆ.
Najpopularniejsza rudowłosa Amerykanka, Jocelyn Wakefield, znowu na czele listy najbardziej
podziwianych kobiet świata. Ma klasę Grace Kelly, tajemniczość Jackie O., i inteligencję Margaret
Thatcher. Wystarczy jeden uśmiech Jocelyn, a wszyscy wokół zgadzają się, że jest pięknością idealną.
Rozdział l
Prezydencki helikopter, „Marine One”, otoczony wojskową eskortą, leciał nad Potomakiem. Jocelyn Wakefield
była zadowolona, bo silnik pracował tak głośno, że nie dało się rozmawiać.
Siedziała w fotelu, z zamkniętymi oczami, zbyt wyczerpana, by móc się odprężyć. Przez ostatnie cztery dni
ciągle chodziła albo stała, i teraz ból stóp dawał się jej we znaki. Ściskane tysiąc razy dłonie pulsowały boleśnie,
a mięśnie twarzy teraz stężały, zmęczone ustawicznym uśmiechaniem się.
Taką cenę płaciła za to, że jest córką prezydenta, i do tego wyjątkowo lubianą. Wielu ludzi twierdziło, że
popularnością przewyższa ojca. Nazywano ją nawet amerykańską księżną Dianą.
Jocelyn nigdy nie zabiegała o sławę, ale skoro ją zdobyła, postanowiła to wykorzystać i oprócz pracy w
administracji ojca działała w kilku prestiżowych organizacjach.
Ostatni tydzień spędziła, pracując na rzecz kampanii wyborczej kandydatów do Kongresu z partii jej ojca. W
piątek, kiedy dołączył do niej prezydent, program ich zajęć wypełnił się jeszcze bardziej i nabrał tempa.
Helikopter zmienił położenie, a żołądek Jocelyn zacisnął się, kiedy maszyna przechyliła się w prawo i zaczęła
zbliżać do lądowiska na południowym trawniku Białego Domu. Nie lubiła latać i chociaż podróżowała
helikopterem nie pierwszy raz, zaciskała z całej siły ręce na fotelu.
Tylko kilka osób wiedziało, że nie przepada za lataniem - Jocelyn twierdziła, że się nie boi i ukrywała strach
w dobrze i dawno wyuczony sposób. Tym razem jednak nie mogła się opanować i dwa razy sprawdziła, czy ma
mocno zapięty pas.
Kiedy helikopter złapał poziom, otworzyła oczy i wyjrzała przez okno, żeby urozmaicić sobie nieprzyjemne
podejście do lądowania.
Patrząc z lotu ptaka na Waszyngton, na chwilę o wszystkim zapomniała. Jesienna purpura i złoto dominowały
na drzewach rosnących wzdłuż Mali, kontrastując z zielenią trawników i białym kolorem monumentów.
Spojrzała na biel marmurowego obelisku, wzniesionego na cześć pierwszego prezydenta, Jerzego
Waszyngtona - najwyższą budowlę w mieście. Amerykańskie flagi wokół pomnika powiewały leniwie, poruszane
delikatnymi podmuchami wiatru, i Jocelyn po raz kolejny przyrzekła sobie, że pewnego dnia pojedzie windą na
samą górę. Ostatni raz była tam, kiedy miała dziewięć lat.
Za pomnikiem wznosiły się znajome strzeliste wieże „zamku” Smithsonian. Muzea, które się w nim mieściły,
też znajdowały się na jej prywatnej liście życzeń. Chciała zwiedzić je sama, bez tłumu reporterów i
towarzyszących ludzi. Bez skierowanych w nią kamer. Niestety, obawiała się, że szansa na realizację marzeń
przed dziewięćdziesiątką jest niewielka.
Stłumiła westchnienie i popatrzyła w stronę budynków muzealnych przy zielonej alei. Na drugim jej końcu
stał kopulasty budynek Kapitału. Na wierzchołku wznosiła się wysoka na sześć metrów rzeźba przedstawiająca
Wolność.
Wzrok Jocelyn przeniósł się na Pennsylvania Avenue. Uniosła kąciki ust w uśmiechu, kiedy przypomniała
sobie złośliwy komentarz, który czytała przed kilkoma tygodniami w popularnej politycznej, rubryce „Świat
według Tuckera”. Dziennikarz, Grady Tucker, porównał znaną ulicę, która rozciąga się od Białego Domu na
wzgórze Kapitału, do liny przeciąganej w grze przez dwie drużyny. Uznała, że to niezwykle trafne porównanie,
biorąc pod uwagę niedawną batalię prezydenta, którą wytoczył Kongresowi o budżet.
Wierzchołki drzew zasłoniły Kapitel, kiedy helikopter obniżył lot. Odruchowo wbiła wypielęgnowane
paznokcie w dłonie i spięta przygotowała się na lądowanie. Szybko oderwała wzrok od okna, zerknęła na ojca i
napotkała ciepłe spojrzenie niebieskich oczu.
Henry Wakefield popatrzył na nią ze zrozumieniem, a ona, widząc jego kamienny spokój, natychmiast
poczuła się silniejsza. Chociaż miała dwadzieścia sześć lat, musiała przyznać, że to trochę śmieszne, ale
prawdziwe uczucie.
Helikopter osiadł wreszcie na południowym trawniku - jego ważni pasażerowie odczuli jedynie delikatne
stuknięcie, a prezydent odezwał się, górując nad hałasem silnika.
- Czary-mary, jesteś znowu w domu.
Jocelyn uśmiechnęła się niewyraźnie.
Jako mała dziewczynka bała się najmniejszych wstrząsów czy wibracji i za każdym razem, kiedy rodzice
recytowali ten dziecinny wierszyk, jakoś się uspokajała. Kiedy dorosła, ojciec recytował go jej czasami po cichu.
Henry Wakefield, nazwany przez dziennikarzy w trakcie zwycięskiej kampanii prezydenckiej Żelaznym
Hankiem, wyjrzał przez okno i westchnął.
- Jeszcze tylko przejście przez jeden szpaler.
Jocelyn zrozumiała, że miał na myśli reporterów zebranych na trawniku w ten przedwyborczy wieczór,
liczących na kilka prezydenckich słów. Na samą myśl o kamerach i pytaniach zacisnęła zęby.
Wszystko w niej krzyczało: „Dość! Wystarczy!” Niestety, Jocelyn doskonale wiedziała, że pewnych sytuacji
nie można uniknąć.
Jej ojciec nigdy nie poddawał się presji mediów i przypuszczała, że w porównaniu z mozołem sprawowania
urzędu dziennikarze byli dla niego tylko chmarą natrętnych, męczących komarów.
Kiedy myślała o odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach, zapominała o własnych powodach do
niezadowolenia. Wystarczyło spojrzeć na ojca, by dostrzec, jakie zmiany w nim zaszły podczas dwóch lat
prezydentury. Siwizna znacznie przyprószyła brązowawe włosy, a nowa, ponura i poważna mina zagościła na
twarzy. Zmęczenie wyryło głębokie bruzdy wokół ust. Po wypełnionym obowiązkami weekendzie Jocelyn
dostrzegła u niego oznaki wyczerpania - cienie pod oczami, pogłębione zmarszczki wokół warg i lekko
przygarbione ramiona.
Po chwili, na jej oczach, prezydent energicznie rozprostował ramiona i zdecydowanie podniósł brodę. Henry
Wakefield w jednej chwili przybrał publiczny wizerunek energicznego i krzepkiego mężczyzny.
Jocelyn nie mogła wypaść gorzej od niego. Wsunęła stopy w pantofle, starając się nie zwracać uwagi na
piekący ból.
Powietrze wirujące od śmigieł helikoptera uderzyło w tłum reporterów zgromadzonych w pewnej odległości
od lądowiska. Zawirowały setki opadłych jesiennych liści. Grady Tucker stał w niewielkim oddaleniu od
kolegów, choć na tyle blisko, by wszyscy wiedzieli, że on również należy do grupy.
Był bardzo wysoki i niezwykle szczupły. Miał ostre rysy, niemal trójkątny zarys brody, ale nie ulegało
wątpliwości, że jest przystojny. Resztki letniej opalenizny ożywiały jego twarz, na której nie było widać ani śladu
zmęczenia pracą biurową. Miał potargane, rozjaśnione słońcem brązowe włosy, które teraz splątały się jeszcze
bardziej w wirującym powietrzu. Niewątpliwie na pierwszy rzut oka Tucker sprawiał wrażenie trochę
zaniedbanego.
Miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, a pod spodem sweter, dzięki któremu
wyglądał na odrobinę grubszego. Kieszenie marynarki były wypchane najróżniejszymi przedmiotami:
nieodzownym notesem, długopisami i ołówkami, bez których nie mógł się obejść. Była też fajka z korzenia
wrzośca i torebka z tytoniem. Miał tam jeszcze stare kartki papieru, spinacze, dwa ciastka dla psa, starą piłkę
tenisową, znaczki na listy, kwit z pralni, zapałki i inne przydatne rzeczy albo zapomniane drobiazgi.
Wyglądał nieporządnie, ale jednocześnie dziwnie świeżo i niewinnie. Do pełni oryginalnego wizerunku
brakowało mu tylko piegów na twarzy.
Taką powierzchowność zawdzięczał trochę usilnym staraniom, a częściowo matce naturze. Mimo pozornie
lekceważącego stosunku do otoczenia spojrzenie jego piwnych oczu było bystre i inteligentne.
Tucker sam nie wiedział, dlaczego właśnie tego popołudnia znalazł się na południowym trawniku. Nie miał
zwyczaju odwiedzać Białego Domu, mimo że interesował się polityką. Nie szukał świeżych informacji do
jutrzejszej kolumny - napisał artykuły na cały następny tydzień.
Przyszedł, bo nie miał nic lepszego do roboty, a ponadto jakaś tajemnicza siła ciągnęła go do tego miejsca -
Tucker zawsze słuchał wewnętrznego głosu. Dzięki temu nigdy nie popadł w rutynę, której nienawidził, chociaż
ostatnio miał nieodparte wrażenie, że powoli jej się poddaje.
Pilot zmniejszył obroty silnika, który teraz leniwie terkotał. Śmigła kręciły się powoli, a pochyleni nisko
agenci ochrony podbiegli do helikoptera.
Wśród zebranych dziennikarzy można było wyczuć nastrój oczekiwania. Tucker, mimo że był tylko
obojętnym obserwatorem, poczuł dziwnie przyspieszone bicie serca.
Kiedy otworzyły się drzwi, reporterzy, fotografowie i kamerzyści naparli na barierki, zajmując najbardziej
dogodne pozycje. Tucker wykrzywił usta w kpiącym uśmieszku - jego koledzy najwyraźniej byli spragnieni
informacji.
Trzymając ręce w kieszeniach wypłowiałych dżinsów, zrobił kilka kroków do przodu, żeby mieć lepszy
widok, i wyciągnął szyję jak bocian. Przenosząc ciężar ciała na jedną nogę, podkurczył drugą i przyglądał się
zebranemu tłumowi.
Kiedy prezydent wysiadł z helikoptera, poszły w ruch kamery i pstryknęły aparaty, ale Tucker nie zwracał na
nic uwagi, wpatrzony z całą mocą w Hanka Wakefielda.
Prezydent wyglądał jak biznesmen, któremu powiodło się w interesach. Był ubrany w elegancki, ciemny
garnitur, idealnie dopasowany do jego atletycznej sylwetki. Lekka siwizna sprawiała, że robił poważne i
dostojne wrażenie. Szpeciła go jedynie sieć zmarszczek na twarzy.
Grady Tucker uważał, że Henry Andrew Wakefield prezentuje się tak, jak powinien wyglądać prezydent i, co
więcej, ma w sobie coś nieokreślonego - jakiś magnetyzm i siłę, które w trudnych chwilach przyciągają do niego
ludzi potrzebujących pomocy. Henry Wakefield w rankingach polityków miał bardzo wysokie notowania.
Prezydent patrzył przez chwilę w stronę dziennikarzy, a za plecami Tuckera reporter, Phil Aikens, mruknął
zirytowany.
- Założę się, że nie będzie chciał z nami gadać.
- Dlaczego? - Tucker przechylił głowę na bok.
- Dlatego że popatrzył obojętnie w naszą stronę - mruknął mężczyzna, nie spuszczając wzroku z prezydenta.
- Kiedy to robi, nigdy nie odpowiada na żadne pytania, tylko zachowuje się tak, że nie pozostaje nam nic innego,
jak odczytywać jego gesty. Wiesz, chodzi o coś w rodzaju: „Dzisiaj prezydent sprawiał wrażenie pewnego siebie
- może zatroskanego - albo zmęczonego”. Interpretujemy mowę ciała według znania.
Tucker uśmiechnął się ze współczuciem.
- Lepiej kiedy mówi, że nie będzie komentarza.
- Jasne - mruknął reporter.
Prezydent odwrócił się w stronę helikoptera. Kiedy wysiadła Jocelyn, na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Phil Aikens zobaczył młodą kobietę i wyszczerzył zęby do Tuckera.
- Oczywiście, jest i nieodłączna Jocelyn - powiedział. - O wiele łatwiej pisać o niej. Każda sensacyjna
informacja na jej temat jest warta więcej niż złoto.
Tucker przeniósł wzrok na córkę prezydenta. Jocelyn była wysoka, zaledwie kilka centymetrów niższa od
ojca, i szczupła jak modelka, ale Tucker, który widział wiele jej zdjęć, wiedział doskonale, że pod eleganckim,
dopasowanym ubraniem kryło się krągłe ciało. Granatowy
kostium idealnie podkreślał jasną karnację i wspaniałe rude włosy w odcieniu czerwieni, którego nie uzyskałby
żaden fryzjer na świecie.
W ciągu ostatnich trzech lat Tucker widział Jocelyn Wakefield może sześć razy i za każdym razem z daleka.
Zmieniała stroje i fryzury w zależności od okazji, ale zawsze była smukła, elegancka i czarująca. Nigdy nie
pochylała skromnie głowy, nie była onieśmielona ani powściągliwa. Chodziła dumnie wyprostowana, z ciepłym,
przyjaznym uśmiechem, który sprawiał, że robiła wrażenie przystępnej, naturalnej i zwyczajnej dziewczyny.
- Czy nie jest wspaniała? - Phil zauważył zainteresowanie Tuckera. - Kobieta, którą chciałbyś zabrać do
domu i przedstawić matce.
Tucker przez chwilę przyglądał się Jocelyn jak mężczyzna zachwycony jej urodą i figurą, a potem podrapał
się w tył głowy.
- Nie wiem. Jakoś nie mogę sobie jej wyobrazić w kuchni na farmie mojej mamy w Kansas.
Prezydent powiedział coś do córki, a ta uśmiechnęła się lekko i skinęła głową. Oddalili się od helikoptera, a
Jocelyn szła krok za ojcem, żeby kamery i aparaty mogły zrobić zdjęcia głowie państwa. Odblask
popołudniowego słońca podkreślał kolor jej włosów, które wydawały się jeszcze bardziej czerwone.
Patrząc na nią, Tucker odezwał się głośno.
- Ciekawe, czy temperament ma równie ognisty jak kolor włosów? Phil wzruszył ramionami.
- Jeśli nawet, to nic nie wiem na ten temat.
Tucker też nie miał pojęcia, ponieważ nigdy nie interesował się Jocelyn Wakefield - nie była ciekawym
tematem do jego artykułów.
Kiedy prezydent zbliżył się, reporterzy zaczęli wykrzykiwać pytania, wyciągnęli mikrofony i oczekiwali
odpowiedzi. Tymczasem Wakefield pokręcił głową i dotknął ręką ucha, pokazując, że ich nie słyszy.
Dziennikarze byli jednak niezrażeni.
- Co pan powie na temat wyścigu do Senatu w Ohio?
- Czy VanHorn ma szansę pokonać Scrantona z Missouri?
- Badania opinii publicznej wskazują, że możecie zyskać tylko dwa miejsca w Senacie. Nie uważa pan, że za
długo zwlekaliście z...
- Panie prezydencie, jaka jest szansa, że budżet zostanie przegłosowany, jeśli nie zdobędziecie większości w
parlamencie?
- „Atlanta Journal” twierdzi, że za słabo i za późno poparł pan Dykesa. Jak pan to skomentuje?
Z uśmiechem na twarzy Wakefield pomachał w stronę kamer i nie zatrzymując się, ruszył w stronę South
Portico. Jocelyn szła krok za nim.
Korespondent sieci telewizyjnej wrzasnął:
- Odwołał pan wizytę w Chicago, panie prezydencie? Czy uważa pan wybory do Senatu za przegrane?
Wakefield ponownie uśmiechnął się szeroko i pokazał, że nie dosłyszał pytania. Rozejrzał się i zatrzymał
zdziwiony wzrok na Tuckerze. Rozpromienił się jeszcze bardziej i uniósł rękę w geście pozdrowienia, a potem
ruszył w jego kierunku.
- Tucker - powiedział głośno na powitanie. Zaskoczona Jocelyn zatrzymała się, ale nie poszła za ojcem, który
zmierzał prosto ku dziennikarzom. Zdumiona rozejrzała się i ich spojrzenia skrzyżowały się.
Przez ułamek sekundy Grady Tucker poczuł siłę jej wzroku. Po chwili prezydent Stanów Zjednoczonych
zbliżył się do niego i napastliwy tłum dziennikarzy próbował zająć jak najlepsze pozycje dookoła. Kamery
napierały na Tuckera z boku i z tyłu, mikrofony wystawały ze wszystkich stron, a agenci ochrony ustawili się,
żeby trzymać wszystkich w odpowiedniej odległości.
- Nie spodziewałem się ciebie tutaj, Tucker. - Prezydent zatrzymał się przed nim i wyciągnął rękę.
Tucker uścisnął ją, przechylił głowę i zrobił kpiącą minę.
- Czasami spotykają nas niespodzianki, panie prezydencie. Mój dziadek mawiał, że największą
niespodzianką są wybory do Kongresu.
Wakefield odchylił głowę i roześmiał się, a Tucker rzucił okiem na Jocelyn i dostrzegł rozbawienie w jej
oczach. Trzymał ręce w kieszeniach, zgarbił się jeszcze bardziej i przełożył ciężar ciała na jedną nogę.
- Panie prezydencie, niech pan będzie wyrozumiały dla tych biednych ludzi. - Skinął głową w stronę
otaczających go dziennikarzy. - Każdy z nich chce pierwszy zdobyć informacje o tym, kto wygra.
- Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, prawda? - odparł prezydent i spojrzał na grupkę po lewej stronie Tuckera.
- Obawiam się, że będą musieli poczekać do jutra, tak jak my wszyscy, aż głosy zostaną policzone.
Phil Aikens nie tracił czasu:
- Panie prezydencie, jaką szansę ma Orrin Peters na wygraną w Indianie i pokonanie Clyde’a Renfrowa?
- Moje zdanie nie ma znaczenia - odpowiedział prezydent. - Decyzja należy do wyborców. Wiem, że
mieszkańcy stanu bardzo chcą, żeby sprawa budżetu została załatwiona, a Orrin Peters go popiera.
Rozległy się kolejne okrzyki, ale Wakefield niecierpliwie machnął ręką.
- Przykro mi, ale to na razie wszystko. - Odsunął się i postukał palcem w zegarek. - Mam spotkanie.
Prezydent odszedł i dołączył do córki. Wziął ją pod rękę i poprowadził w stronę wejścia do Białego Domu.
Kiedy dziennikarze zrozumieli, że nie będzie więcej komentarzy, opuścili mikrofony i wyłączyli kamery. Zaczęli
pakować sprzęt i notatki.
Tucker miał czas. Poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu fajki, gdy tymczasem Phil Aikens,
zaintrygowany, przyglądał mu się spode łba.
- Nie wiedziałem, że jesteś w takich przyjacielskich stosunkach z Wakefieldem - powiedział, węsząc coś
podejrzanego.
- Sam jestem zaskoczony. - Tucker przeszukał kieszenie, wsunął rękę do prawej i po chwili wyciągnął fajkę i
woreczek z tytoniem. Zanurzył lulkę i zaczął napełniać. - Od razu wiadomo, kiedy są wybory, bo wtedy politycy
rozpoznają dziennikarzy z daleka.
- Nie jesteś zbyt skromny, Tucker? - zakpił kamerzysta Joe Grobowski, który ustawił kamerę pół metra od
niego. Napisał coś na taśmie, którą trzymał w ręku, i wrzucił ją do torby.
- Skromny? Jak to? - Tucker skrzywił się i wepchnął resztkę tytoniu do fajki. Schował woreczek do kieszeni
jedną ręką, a drugą włożył ustnik w zęby.
Widząc taki obojętny gest, Grobowski obrzucił go pełnym niedowierzania spojrzeniem.
- Chcesz powiedzieć, że nie masz pojęcia o tym, iż Wakefield uważa, że przynosisz mu szczęście?
Tucker, niezmiernie zaskoczony, zamrugał i wyciągnął fajkę z ust.
- Żartujesz, Joe.
Startujący helikopter zagłuszył odpowiedź kamerzysty, a podmuch powietrza od śmigła uderzył w nich,
rozwiewając poły płaszczy, kartki w notatnikach, i podrywając w górę suche liście. Hałas ucichł, kiedy maszyna
nabrała wysokości i dołączyła do czekającej na nią wojskowej eskorty. Jak stado brązowych pelikanów odlecieli
do bazy lotniczej Andrews.
Kiedy zrobiło się cicho, Tucker odwrócił się do Grobowskiego.
- A teraz się wytłumacz, Joe - zażądał z poważnym wyrazem twarzy. - O co chodzi z tym szczęściem? Muszę
ci powiedzieć, że Wakefield nigdy nie robił na mnie wrażenia przesądnego.
- To chyba pomysł jego ludzi - przyznał kamerzysta. - Zaczęło się wtedy, kiedy brałeś udział w konwencji, na
której wygrał nominację kandydata partii. Wszyscy wiedzą, że rzadko bywasz na takich imprezach.
- Byłem na obu konwencjach - przypomniał sobie Tucker. Nie przyszło mu do głowy, że jego obecność mogła
mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Pojawiłeś się też na pierwszej debacie prezydenckiej, podczas której Wakefield pokonał Sya Cummingsa -
przerwał Joe i zrobił chytrą minę. - Pamiętasz, kiedy ostatni raz byłeś w Białym Domu?
Tucker w zamyśleniu obracał fajkę w ustach. Skinął głową, kiedy sobie przypomniał.
- Poszedłem zobaczyć, z jaką pompą Wakefield witał nowego premiera Izraela.
Po tej wizycie Tucker napisał zjadliwy artykuł o amerykańskiej polityce zagranicznej. Wszędzie powtarzano
jego kąśliwą uwagę, że Jerzy Waszyngton ustanowił fatalny precedens, rzucając dolara przez Potomak, bo od
tamtej pory kolejne rządy wyrzuciły miliardy za ocean.
- A pamiętasz - mówił dalej Grobowski - jak dwa dni później ogłoszono nowe porozumienie pokojowe
między Izraelem i OWP?
Tucker odchylił głowę i zdziwiony uniósł jedną brew.
- To tylko czysty przypadek, który nie miał nic wspólnego z tym, że tam byłem.
Grobowski, już spakowany, wstał.
- Przypadek czy nie, ale niektórzy współpracownicy Wakefielda są przekonani, że kiedy Tucker jest w
pobliżu, dzieją się same dobre rzeczy. Przekonamy się, czy tak jest, kiedy poznamy wyniki wyborów. -
Uśmiechnął się, skinął dłonią na pożegnanie w stronę Tuckera i Phila Aikensa.
Zamyślony Tucker odwzajemnił ten gest i wyjął zapałki. Oderwał jedną i pociągnął po drasce. Potem
przytrzymał płomień blisko fajki.
- Nie sądzisz, że miałbyś niezły tytuł artykułu? - mruknął Phil i popatrzył na niego rozbawiony. - „Grady
Tucker, królicza łapka Wakefielda”.
Kłąb aromatycznego dymu wydostał się z ust Tuckera. Uśmiechnął się z przymusem i wyjął fajkę.
- Wiesz co, Phil. Nie mam pojęcia dlaczego ludzie uważają, że królicza łapka przynosi szczęście, skoro to
znaczy, że sam królik nie żyje.
Reporter zachichotał i pokręcił głową.
- Cóż, nic tu po mnie. Idę sobie. Muszę napisać artykuł. Do zobaczenia.
- Cześć.
Tucker wsunął ustnik między zęby i leniwie spojrzał w stronę Białego Domu. Widoczni w oddali prezydent i jego
córka zbliżali się do schodów. W chwilę potem towarzyszący im agenci ochrony zasłonili widok. Odwrócił się,
wepchnął rękę do kieszeni i chwycił palcami psie ciasteczko.
- Na mnie też czas - mruknął do siebie. - Muszę wyprowadzić Molly na spacer.
Wolnym krokiem opuścił trawnik. Kilka metrów za bramą podszedł do niego starszy, elegancko ubrany pan.
Uniósł w górę rączkę laski, jakby chciał bez słów zwrócić na siebie uwagę Tuckera. Grady wyjął fajkę z ust, objął
lulkę dłonią i zwolnił krok. Skinął głową w stronę szeroko uśmiechniętego człowieczka.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam nadzieję, że pan mi pomoże. - Mężczyzna zatrzymał się przed
Tuckerem, czubek laski wbił w ziemię przed sobą i oparł się na niej rękoma.
- Postaram się - obiecał Tucker i uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Starszy pan miał ciemną skórę i
bielusieńką brodę. Był niski i gruby, a czubek jego filcowego, czarnego kapelusza sięgał zaledwie do klatki pier-
siowej Tuckera.
- Myślałem, że można zwiedzać Biały Dom, ale centrum turystyczne jest zamknięte.
- W zimie - poinformował go Tucker - można wejść od wtorku do soboty, ale tylko rano. Ma pan dwie
możliwości - zadzwonić do swojego posła lub senatora i poprosić o załatwienie specjalnej przepustki albo iść do
południowo-wschodniej bramy przed dziesiątą rano.
Południowo-wschodnia brama przed dziesiątą, od wtorku o soboty - powtórzył mężczyzna, jakby chciał
dobrze zapamiętać informację, a potem dotknął ronda kapelusza.
- Serdecznie dziękuję. Bardzo mi pan pomógł.
- Cieszę się - odpowiedział Tucker z uśmiechem i popatrzył, jak staruszek oddala się drobnymi kroczkami.
Jocelyn zaczekała na ojca i kiedy do niej dołączył, zapytała zaciekawiona:
- Kim jest mężczyzna, z którym rozmawiałeś?
- Grady Tucker. - Ojciec spojrzał na nią zdziwiony, jakby uważał, że powinna go znać.
- Grady Tucker - powtórzyła i coś sobie przypomniała. - Ten Grady Tucker, który pisze „Świat według
Tuckera”?
- Ten sam.
Jocelyn wyciągnęła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na mężczyznę. Gazeta nie zamieszczała przy artykułach
zdjęcia autora, tylko rysunek ręki trzymającej dymiącą fajkę.
- Myślałam, że Grady Tucker jest gruby, łysy i nosi okulary w drucianej-oprawie. - W oddali stał wysoki,
szczupły dziennikarz, ubrany w dżinsy, sportowe buty i tweedową marynarkę, z fajką w ustach. Jocelyn
odwróciła wzrok i otrząsnęła się z zamyślenia. - Wygląda jak długonogi koszykarz z Iowa.
Ojciec uśmiechnął się, rozbawiony.
- Ciepło, ciepło. Tucker pochodzi z Kansas.
- Kansas? - Jocelyn była tak wyczerpana, że nie miała siły na śmiech.
- Zmęczona? - zgadł ojciec i popatrzył zatroskany na jej gładką twarz. Nie chciała narzekać ani kłamać, że
wszystko w porządku.
- To był zwariowany tydzień.
Pokiwał głową.
- Bolą cię nogi?
Jocelyn jęknęła cicho.
- Potwornie.
Z każdym krokiem ból przeszywał ją od stóp do głów. Wzrokiem zmierzyła odległość dzielącą ją od
zwieńczonych łukiem drzwi i zastanawiała się czy dojdzie.
- Nie mogę się doczekać, kiedy zrzucę buty - mruknęła, nie poruszając ustami. Na początku politycznej
kariery ojca nauczyła się tak mówić, żeby specjaliści od czytania z ruchu warg nie mieli żadnych możliwości.
W Waszyngtonie publiczny wizerunek był bardzo ważny i należało go chronić za wszelką cenę. Dlatego nie
narzekała, nie skarżyła się, najwyżej mruczała pod nosem. Uważała, by nikt nie zrobił jej zdjęcia z zadartą
wiatrem spódnicą! dlatego nosiła zawsze dopasowane stroje. Żeby włosy wyglądały porządnie, czesała je w
gładki francuski kok i pokrywała warstwą lakieru - ani jeden włosek nie mógł odstawać od reszty. Nigdy nie
wkładała pierścionków na palce prawej ręki, żeby nie wbijały się boleśnie w ciało podczas wymieniania
niezliczonych uścisków. Ta lista nie miała końca i Jocelyn bez przerwy uzupełniała ją nowymi punktami. Dlatego
często czuła się jak więzień, ograniczona zakazami i nakazami.
Przy wejściu na prezydenta i jego córkę czekał szef obsługi - opalony i silnie zbudowany Alex Bakersmith.
Odpowiadał za wszystko w Białym Domu: budżet, personel, utrzymanie, rozrywki i różne inne rzeczy.
Jocelyn zatrzymała się dopiero na widok Wally’ego Hamiltona, jednego z doradców ojca i szefa sztabu
urzędników. Oczekiwał ich niecierpliwie i jak zwykle nerwowo obgryzał paznokieć kciuka.
- Co Wally tu robi? - zapytała głośno.
- Pewnie chce mnie odprowadzić na spotkanie do Gabinetu Owalnego - odpowiedział ojciec.
- Masz jeszcze jakieś zajęcia? - zaprotestowała. Oboje byli na nogach od czwartej rano.
- Dwight Hawkins pewnie czeka na mnie z najnowszymi informacjami o ataku terrorystycznym w Paryżu -
powiedział. Hawkins był sekretarzem stanu.
- Mam nadzieję, że Wally nie przynosi złych wiadomości, bo wygląda ponuro.
- On zawsze się czymś martwi. Nie znam drugiego człowieka, który w lot dostrzega złe strony każdej sytuacji
- odpowiedział prezydent bez cienia ironii w głosie. - Dlatego tak go cenię. Dzięki niemu zawsze wiem, że
poznam wszystkie opcje. Tym razem chyba nie chodzi o atak terrorystyczny. Pewnie otrzymał ostatnie sondaże
wyborcze. Ale zobaczysz co będzie, jak się dowie, że rozmawiałem z Tuckerem.
- A co Tucker ma z tym wspólnego? - skrzywiła się Jocelyn.
- Nie uwierzysz - ostrożnie powiedział ojciec i na jego twarzy pojawił się niepozorny uśmiech - ale Wally
uważa, że Tucker przynosi mi szczęście. Roześmiała się.
- Co? Jak to?
- Sama go zapytaj - odparł i wesoło pokręcił głową. - Poda ci całą listę dowodów.
- Nie wierzysz w to, prawda?
- Nie, ale stary Wally tak - zażartował prezydent i zrobił kilka kroków. Po chwili spojrzał na nią jeszcze raz. -
Poproś Ernsta, żeby przyszedł na górę i zrobił ci masaż - powiedział na pożegnanie. - Poczujesz się dużo lepiej i
mięśnie przestaną cię boleć.
Jocelyn nie miała ochoty nikogo widzieć - nawet masażysty. Miała dość wszystkich ludzi, a szczególnie tych,
którzy mówili jej, co ma robić i próbowali nią manipulować. Dlatego nie podjęła tego tematu.
- Dzięki, ale chyba zrobię sobie długą kąpiel z bąbelkami. Alex Bakersmith przywitał ich skinieniem głowy.
- Dobry wieczór, panie prezydencie, panno Wakefield. Witam w domu.
- Cześć, Alex. - Zamyślony prezydent kiwnął głową, a potem klepnął Wally’ego po ramieniu i obaj ruszyli w
stronę Gabinetu Owalnego, który mieścił się w zachodnim skrzydle.
- Witaj, Alex. - Jocelyn zdołała się uśmiechnąć i przeszła przez drzwi, które dla niej przytrzymał. Za plecami,
jak cień, podążał Mike Bassett. Jej osobisty agent ochrony.
W holu na parterze zatrzymała się na chwilę, zrzuciła buty i dotknęła stopami chłodnej marmurowej posadzki.
Poczuła chwilową, przyjemną ulgę. Stała chwilę bez ruchu, a potem z wysiłkiem ruszyła dalej.
Nie obchodziło jej teraz, że wygląda niezbyt wytwornie, kiedy tak idzie po Białym Domu w szykownym
stroju i niesie pantofle w garści.
Dziękowała Bogu, że w pobliżu nie kręcą się fotografowie, bo jej zdjęcie zaraz ukazałoby się w porannych
gazetach.
Po cichu dotarła do części mieszkalnej na drugim piętrze prezydenckiej rezydencji. Agent Mike Bassett
pożegnał ją przy windzie, ponieważ ochroniarze nie wchodzili na drugie i trzecie piętro. Dzięki temu rodzina
prezydenta mogła mieć przynajmniej choć trochę prywatności.
Jocelyn wiedziała, że poczucie spokoju to tylko złuda. Biały Dom obsługiwały setki ludzi gotowych spełnić
każde jej życzenie i kaprys - z wyjątkiem tego jednego, którego najbardziej pragnęła - chwili samotności.
Niestety, nawet jeśli nie było przy niej kamerdynera, służącej czy innej osoby wykonującej swoje obowiązki,
wiedziała, że są gdzieś w pobliżu.
Kątem oka dostrzegła wieczorną gazetę na stoliku w korytarzu. Obok leżały wiadomości przeznaczone dla
niej i dla prezydenta. Najpilniejsze oznakowano czerwonymi karteczkami.
Była zmęczona i odczuwała nerwowe napięcie i stres - skutki wypełnionego licznymi wydarzeniami tygodnia.
Zatrzymała się i popatrzyła na pokaźną kupkę oklejonych na czerwono wiadomości. Nie miała najmniejszej
ochoty ich czytać. Zrobiła energiczny krok do przodu i zaraz wróciła. Wsunęła buty pod pachę i zaczęła ze
złością przeglądać kartki, wyciągając zaadresowane do niej. Było ich siedem. Zacisnęła palce i zwinęła je w
dłoni.
Jeden dzień - tylko tego pragnęła. Dwadzieścia cztery godziny dla siebie, żeby mogła robić to, na co ma
ochotę, pojechać, gdzie chce, ubrać się dowolnie i mówić, co jej się żywnie spodoba.
Musiał być jakiś sposób, żeby to zrobić i Jocelyn przysięgła sobie, że go znajdzie. Jeśli czegoś nie wymyśli,
zwariuje.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł, ale tak szalony, że pomyślała, iż ma nie po kolei w głowie.
Nowy pomysł miał dużą szansę powodzenia. Jeżeli dokładnie przygotuje spisek i wszystko zaplanuje, ma
szansę się udać.
Rozdział 2
Wzburzona Jocelyn prawie biegła korytarzem, na chwilę zapominając o zmęczeniu i bólu. W sypialni rzuciła buty
na podłogę i zadzwoniła po pokojówkę.
Niska, krępa, siwa kobieta zjawiła się, kiedy Jocelyn wychodziła z pokoju.
- Midge, bardzo cię proszę, zrób mi kąpiel z bąbelkami. Tylko żeby woda była bardzo gorąca - pouczyła
kobietę, wołając przez ramię, i szybko przeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Dawniej używano go jako
dodatkowej sypialni, ale Jocelyn urządziła sobie w nim salon i biuro. Nie zwalniając kroku, podeszła do rogu, w
którym stało biurko, które kiedyś należało do Eleanor Roosevelt. Rzuciła papiery na blat i włączyła komputer.
Kliknęła na kalendarz i niecierpliwie czekała aż zjawi się na ekranie. Po kilku sekundach, które wlokły się w
nieskończoność, wyświetlił się i Jocelyn zaczęła przeglądać terminy listopadowych spotkań. Roześmiała się
radośnie na widok swojego odkrycia.
W programie zajęć znalazła lukę. W następny weekend miała tylko jedno oficjalne wyjście.
Wpatrywała się w ekran uszczęśliwiona i zaskoczona. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Był tylko
jeden sposób, żeby sprawdzić, czy się nie myli. Jocelyn zawahała się i nie wiedziała, czy opanować podniecenie,
czy dać się ponieść emocjom.
W końcu doszła do wniosku, że może zadzwonić w sprawie rozkładu zajęć i podniosła słuchawkę.
- Jocelyn Wakefield. Chciałabym rozmawiać z Francine Rivers - powiedziała telefonistce. Wiedziała, że
telefonistka znajdzie jej sekretarkę w każdym miejscu. Pracownicy centrali telefonicznej Białego Domu słynęli z
niezwykłej umiejętności odnajdywania ludzi w kraju, za granicą, w powietrzu i na lądzie.
Jocelyn czekała na zgłoszenie się Francine i jedną ręką wyciągała spinki z włosów. Kiedy wyjęła ostatnią,
rozległo się dyskretne pukanie do drzwi.
Odwróciła się na fotelu. W drzwiach stała Midge Tidwell.
- Tak, Midge?
- Kąpiel gotowa - powiedziała pokojówka. Jocelyn wiedziała, że szlafrok i domowe pantofle też były
przygotowane. - Życzy pani sobie czegoś jeszcze? Może przynieść coś do picia?
- Dużą szklankę soku pomarańczowego z lodem. - W tej samej chwili na linii usłyszała głos Francine Rivers i
zasłoniła słuchawkę ręką. -Postaw go koło wanny. Dziękuję, Midge.
- Cześć Francine, tu Jocelyn.
- Cześć. Witaj w domu. Paula mówiła, że miałaś ciężką podróż i spodziewałam się, że zadzwonisz dopiero
jutro około południa. Co się stało?
Jocelyn zesztywniała w nagłym poczuciu winy, ale natychmiast się otrząsnęła.
- Sprawdzałam terminarz spotkań na następny tydzień i zauważyłam, że mam zaproszenie na koncert
symfoniczny w centrum Kennedy’ego w sobotę wieczorem. Nie ma na ten temat żadnych specjalnych adnotacji,
ale pomyślałam, że sprawdzę u ciebie, czy będzie problem, jeśli odwołam to wyjście?
- Chyba nie, ale sprawdzę.
Nastąpiła chwila ciszy i słychać było stukanie klawiatury.
- To tylko spotkanie towarzyskie, Jocelyn. Parę osób będzie kręcić nosem, ale nic się nie stanie. Więc... mam
odwołać?
- Jeszcze nie, dam ci znać. Dzięki, Francine. - Odłożyła słuchawkę i zakryła usta dłonią, żeby nie krzyknąć z
radości.
Nie wiedziała czy odważy się zrobić to, co zaplanowała. Na samą myśl humor jej się poprawił, bo pomysł był
niesamowity - będzie miała jeden dzień wolności.
Zdrowy rozsądek, który się odezwał, nakazywał opanowanie emocji. Ponieważ była córką prezydenta, ciążyły
na niej obowiązki, i tu właśnie tkwił cały problem. Jocelyn powoli wstała z fotela. Miała już wyżej uszu
wiecznego poczucia odpowiedzialności, dość grania roli córki prezydenta i związanych z nią obowiązków.
Chciała uciec od wszystkiego przynajmniej na jeden dzień.
Rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe.
- Nie zrobię tego - powiedziała głośno i westchnęła. Na razie mogę jedynie bezkarnie pomarzyć, pocieszała
się. Szukała w myślach sposobu, jak zrealizować pomysł bezpiecznie i bez krzywdy dla innych.
Wróciła do sypialni, rozebrała się i rzuciła ubranie na łóżko. Weszła do zaparowanej łazienki. Wanna była
pełna piany i odprężający zapach lawendy unosił się nad wodą. Jocelyn odetchnęła głęboko i sięgnęła na półkę
nad umywalką po szczotkę. Zaczęła rozczesywać włosy, aż pozbyła się prawie całego usztywniającego lakieru.
Wyprostowała się i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Cały kłopot w tym, że fotografowano ją tysiące razy
i na ulicy zostałaby od razu rozpoznana.
Patrzyła na okalające twarz włosy, na mleczną cerę i niesamowicie ciemne oczy. Nie mogła postąpić jak
książę z powieści, bo nie znała żebraczki, z którą mogłaby się zamienić miejscami - a już na pewno nie znalazłby
się nikt z tak szczególnym odcieniem rudych włosów.
Jedynym rozwiązaniem było przebranie.
Jocelyn zawiązała sobie na głowie turban z ręcznika i schowała pod nim wszystkie kosmyki. Weszła do
wanny i powoli usiadła w gorącej, bulgoczącej wodzie. Oparła się o pochyłą ścianę, sięgnęła ręką i włączyła
masaż. Woda zawirowała, masując jej obolałe mięśnie. Piana zrobiła się jeszcze większa.
Zanurzona po szyję w pulsującej wodzie, Jocelyn znowu się rozmarzyła. Ciemna peruka, makijaż i inne
ubranie wystarczyłyby, żeby jej nie rozpoznano.
Nie miała pojęcia jak uciec, żeby nikt nie zauważył jej nieobecności.
Z Białego Domu trudno wymknąć się niepostrzeżenie.
Spojrzała na drzwi z łazienki do sypialni. Nic nie słyszała, ale wiedziała, że pokojówka układa porzucone
ubranie.
Mimo że personel szanował jej prywatność, ktoś na pewno zadzwoniłby albo zajrzał sprawdzić, czy czegoś
nie potrzebuje. Jej nieobecność wzbudziłaby zainteresowanie, chociażby z troski o nią. Gdyby okazało się, że
zniknęła... Jocelyn zadrżała na myśl, jaką wywołałaby panikę i zamieszanie.
Przy wielkim szczęściu mogłaby wymknąć się na kilka godzin niezauważona, ale nigdy na cały dzień, nie z
Białego Domu.
Dzieci poprzednich prezydentów porównywały mieszkanie w Białym Domu do zamknięcia w szklanej kuli.
Dla Jocelyn rezydencja prezydencka była więzieniem.
Westchnęła i osunęła się niżej w wannie. Musiała pogodzić się z tym, że nigdy nie uda jej się uciec. Jednak
cichy wewnętrzny głos cały czas szeptał: „Ucieknij z innego miejsca”.
Jocelyn bała się o tym pomyśleć.
Pozwoliła sobie tylko pomarzyć, ale nie zamierzała nic zrobić. Chciała tylko zastanowić się nad
teoretycznymi możliwościami. Puściła wodze fantazji.
Gdyby zrobiła coś takiego, agenci ochrony szukaliby jej jak szaleni. Daleka podróż nie wchodziła w rachubę z
powodu braku czasu.
Jocelyn westchnęła i mokrą dłonią sięgnęła po szklankę z sokiem. Kiedy podniosła ją do ust, kostki lodu
zagrzechotały w środku. Wypiła łyk schłodzonego płynu.
Im dłużej się zastanawiała, tym bardziej dochodziła do przekonania, że jej plan nigdy się nie uda.
Potrzebowała wspólnika - kogoś, kto dla niej skłamie.
Czy istnieje ktoś taki, kto mógłby jej pomóc?
W myślach przebiegła listę przyjaciół i po kolei wszystkich eliminowała z różnych powodów - niektórzy
odmówiliby ze strachu, inni niestety nie umieli dobrze kłamać. A co do pozostałych nie była pewna, czy może im
zaufać.
Popatrzyła na kostki lodu pływające w szklance. Musiała przyznać, że nie ma nikogo odpowiedniego. Zresztą
sam pomysł był niebezpieczny.
Pociągnęła łyk soku pomarańczowego, odstawiła szklankę na brzeg wanny i znów zanurzyła się w wirujące
prądy wodne. Wdychała zapach lawendy i kąpała się w pianie. Zamknęła oczy i przestała na chwilę myśleć.
Jednostajny szum wody działał uspokajająco. Na razie wystarczało jej, że leży w ciepłej wannie i pozbywa się
bólu i zmęczenia.
I wtedy wyrwało jej się jedno słowo.
- Bliss - mruknęła. - Jest tak wspaniale, jak u Bliss. Za chwilę otworzyła szeroko oczy i wyprostowała się
gwałtownie - strumienie wody przelały się przez krawędź wanny.
- Bliss - powtórzyła, jakby dokonała wielkiego odkrycia. - Dlaczego do licha nie pomyślałam o Gog
wcześniej?
Gdyby miała przeszukać cały świat, Jocelyn wiedziała, że nie znajdzie lepszego wspólnika niż jej babcia,
Bliss Wakefield, która mimo że z pozoru wyglądała jak dumna księżna, w sercu miała dużo odwagi i lubiła
przygody. Kłamała też najlepiej na świecie.
Jocelyn wyskoczyła z bulgoczącej wanny. Szybko owinęła mokre ciało ręcznikiem i popędziła do sypialni,
zostawiając za sobą mokre ślady piany i wody. Chwyciła słuchawkę, która leżała na szafce nocnej z wiśniowego
drewna, i wystukała z pamięci numer.
Po trzecim dzwonku usłyszała poważny głos kamerdynera, Dextera Cummingsa-Goulda.
- Redford Hall, słucham? - powiedział z brytyjskim akcentem. Jocelyn zadrżała z podniecenia.
- Dexter? Witaj. Tu Jocelyn. Czy jest moja babcia?
Po chwili ciszy odpowiedział:
- Czy naprawdę chcesz z nią rozmawiać, moja droga? W tej chwili jest trochę zdenerwowana.
W oddali Jocelyn usłyszała władczy głos Bliss Wakefield.
- Z kim gadasz, Dexter? Natychmiast przynieś mi telefon.
- Chciała pani powiedzieć „rozmawiasz” - poprawił ją stłumionym głosem.
- Dawaj mi telefon i nie pouczaj mnie, jak mam mówić.
Jocelyn roześmiała się.
- Kłócicie się jak kury na grzędzie.
- Ona jest w bardzo zaczepnym nastroju - oznajmił Dexter, podkreślając słowo „ona”. - Razem z
pułkownikiem Harthcourtem dostali dziś lanie w brydża. A ja...
- Kto mówi? - zapytała Bliss Wakefield, która siłą odebrała mu słuchawkę.
- Cześć, Gog - odpowiedziała Jocelyn, używając ulubionego przezwiska babci. Powstało dawno temu, kiedy
była małym dzieckiem i na wszystkich mówiła ma-ma, ta-ta i ga-ga. Ostatnie słowo w końcu skróciła do Gog.
- Przegrałaś dziś w brydża? Chyba nie muszę pytać, jak się czujesz?
- Jocelyn - głos Bliss od razu zabrzmiał cieplej, ale po chwili znów usłyszała nutę poirytowania. - Ten nadęty
brytyjski typek od jutra u mnie nie pracuje.
- Nie zrobisz tego, Gog. - Jocelyn uśmiechnęła się, słysząc czcze pogróżki.
- A właśnie, że tak - oznajmiła babcia. - Z jednej strony udaje takiego opanowanego, ale z drugiej bardzo się
wszystkim przejmuje.
- Dexter jest jak sfinks i broni cię przed intruzami - dobrze o tym wiesz. - Jocelyn starała się opanować
rozbawienie. Po drugiej stronie rozległo się głośnie chrząkanie.
- Jeśli on jest jak sfinks, to pora, żeby go zmumifikować. - Jocelyn słyszała w oddali niski męski głos, ale nie
mogła rozróżnić słów. - Nie musisz mnie pouczać, Dexter. Dobrze wiem, że Jocelyn wyjeżdżała. Sama słyszysz -
powiedziała Bliss z powrotem do słuchawki. - Ten facet traktuje mnie jak zgrzybiałą staruszkę. Powiedz mi, jak
minęła podróż?
- Długa, pełna pracy, ale na szczęście już skończona.
- Jesteś ożywiona, a spodziewałam się, że będziesz padać ze zmęczenia po takiej długiej turze dookoła kraju.
- Dobra gorąca kąpiel poprawiła mi samopoczucie. - Jocelyn spojrzała na mokre ślady stóp, jakie zostawiła na
tureckim dywanie. - Dzwonię, bo chciałam spytać, czy masz czas zjeść jutro ze mną obiad?
- Jutro? Dexter, przynieś mi kalendarz. - Kamerdyner mruknął coś w odpowiedzi. - Szkoda, że nie jesteś
psem, Dexter. Moje życie byłoby o wiele spokojniejsze, gdybyś miał na twarzy kaganiec. Nie prosiłam, żebyś
sprawdzał mój rozkład dnia. Przecież i tak nic nie widzisz bez okularów. Po prostu przynieś mi notatnik. On
uwielbia mnie drażnić - powiedziała Bliss do Jocelyn. - No, nareszcie. Jutro... Nie mogłaś wybrać lepszego dnia?
Jutro umówiłam się z Maude Farnsworth o...
- A w środę? - przerwała Jocelyn.
- Nie. Spotkajmy się jutro. Maude to potworna nudziara. Nie ma lepszego powodu niż obiad w Białym Domu,
żeby odwołać to spotkanie.
- Jesteś pewna?
- Oczywiście - odpowiedziała babcia zdecydowanym głosem. -Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle umówiłam
się z tą kobietą. Chyba cierpię na brak rozrywek. O której mam przyjechać?
- Mam spotkanie w Departamencie Stanu o dziesiątej rano, które powinno potrwać około godziny, ale jeśli się
przeciągnie... Powiedzmy o dwunastej trzydzieści.
- Będę punktualnie. - Po drugiej stronie zapadła cisza. - Mogę włożyć przezroczysty welon i nic więcej?
Gazety miałyby o czym pisać. Głos Bliss brzmiał tak poważnie, że Jocelyn na chwilę zamurowało. Zaraz jednak
się zorientowała, że to kolejny dowcip babci i zachichotała.
- Tata dostałby szału, Gog.
- Wiem. Biedny Dexter za chwilę dostanie apopleksji i bardzo dobrze. Już jest blady jak ściana. Do
zobaczenia jutro, kochanie - powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Jocelyn jedną ręką przytrzymywała ręcznik, a drugą odłożyła telefon na widełki i zamyślona wróciła do
łazienki. Zaprosiła babcię na obiad, nic więcej. Jeśli się rozmyśli, może zrezygnować z planu.
W najważniejszej kwestii jej zdanie nie zmieniło się. Miała dość ustawicznej ostrożności, ciągłej rozwagi i
pilnowania każdego słowa i gestu. Zawsze musiała dbać o to, czy postępuje odpowiednio. Teraz chciała zrobić
coś niemądrego, nieodpowiedzialnego i niepoważnego.
Jocelyn Wakefield nie zdawała sobie sprawy, że jest bardziej podobna do babci, niż myśli.
Następnego dnia o szóstej rano zadzwonił telefon. Mrucząc z niezadowolenia, Jocelyn przewróciła się na bok,
żeby odebrać. Telefonistka Białego Domu pilnowała jej pobudki.
- Już nie śpię - mruknęła zaspanym głosem.
- Czy mam zadzwonić jeszcze raz za dziesięć minut? - zapytała kobieta.
Jocelyn w pierwszej chwili chciała powiedzieć, że tak, ale zaraz usiadła i odrzuciła kołdrę.
- Nie trzeba. Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę i nacisnęła guzik przy łóżku. Był to dzwonek do kuchni, który sygnalizował pełniącemu
dyżur kamerdynerowi, że prosi o sok i kawę.
Po półgodzinie Jocelyn zapukała do gabinetu ojca z drugą filiżanką kawy w ręku, w kapciach i jedwabnym
szlafroku narzuconym na piżamę. Ranek był jedyną porą, kiedy widywała ojca prywatnie, chyba że Jakiś
dygnitarz oficjalnie odwiedzał ich kraj. Zwykle mieli dla siebie trzydzieści minut,
W pokoju rozległ się przyjemny głos Jamesa Earla Jonesa.
- Tu CNN.
Potem usłyszała stłumione zaproszenie ojca.
- Wejdź.
Jocelyn otworzyła drzwi. Dawniej, kiedy mężowie i żony sypiali osobno, ten pokój był sypialnią prezydenta.
Potem zamieniono go na gabinet. Dywany, zasłony i tapicerka były ciemnoczerwone i cały pokój wyglądał
poważnie i elegancko.
Za szklaną szybą kominka tańczyły czerwone języki ognia. Na marmurowej półce stała skromna tabliczka z
napisem.
Ten pokój zajmował John Fitzgerald Kennedy przez dwa lata, dziesięć miesięcy i dwa dni
sprawowania urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych od 20 stycznia 1961 do 22 listopada
1963.
Obok umieszczono drugą tabliczkę.
Abraham Lincoln spał w tym pokoju w czasach, kiedy zajmował Biały Dom jako
Prezydent Stanów Zjednoczonych.
Każdy kąt Białego Domu był pełen historycznych pamiątek. Nie dało się od nich uciec. Kiedy Jocelyn już
zaczynała czuć się swobodnie, odwracała głowę i napotykała jakiś przedmiot o wielkim znaczeniu, który
przypominał jej, że mieszka w prezydenckiej rezydencji tylko tymczasowo.
- Dzień dobry. - Ojciec siedział na fotelu, zwrócony do telewizora, z okularami zsuniętymi na czubek nosa.
Obok niego na krześle leżały poranne wydania „Washington Post” i „New York Times”, które już zdążył
przeczytać. Trzy kolejne gazety trzymał obok siebie na fotelu.
- Dzień dobry, tato. - Jocelyn podeszła do niego i pocałowała w świeżo ogolony policzek. Robiła tak co rano,
odkąd sięgała pamięcią. - Ładnie pachniesz. Masz dzisiaj jakąś gorącą randkę? - zażartowała i usiadła skulona na
drugim fotelu.
- Nie, chyba że spotkanie z Cosgrovem i jego asystentem z Departamentu Sprawiedliwości można nazwać
randką. - Sięgnął po kolejną gazetę. Jocelyn skrzywiła się lekko ze współczuciem.
- Moje spotkanie w Departamencie Stanu zapowiada się równie ekscytująco. - Przełknęła łyk kawy i jej wzrok
powędrował w stronę telewizora. - Co nowego dzieje się dziś na świecie?
- Niewiele. W Sudanie wybuchły zamieszki, kiedy na objęte suszą tereny dotarły pierwsze dostawy żywności.
Kraje OPEC chcą podnieść .ceny ropy. W samą porę przed zimą - dodał z dezaprobatą. - W środkowych stanach
zaczęły się burze śnieżne i frekwencja wyborcza z pewnością będzie niska. - Rzucił w jej stronę zatroskane
spojrzenie. - Dobrze spałaś?
- Tak, jak wreszcie udało mi się zasnąć. Chyba byłam zbyt zmęczona - wyjaśniła. W rzeczywistości prawie
całą noc myślała o swoim sprytnym planie. - Ale czuję się wypoczęta.
Nie przyznała się, że była podekscytowana, pełna energii i emocji ze strachu przed tym przedsięwzięciem.
Pukanie do drzwi znaczyło, że nadchodzi kamerdyner ze śniadaniem. Jej ojciec jak zwykle poprosił o
sadzone jajko na grzance, dwa plasterki chrupiącego bekonu i bułeczkę. Jocelyn nie mogła zjeść pełnego posiłku
tak wcześnie rano. Wystarczył jej pszenny tost i masło miodowe.
Prezydent dostał śniadanie na tacy, którą kamerdyner postawił przy fotelu. Jadł i jedną ręką przeglądał gazetę,
a Jocelyn skubała grzankę i udawała, że ogląda wiadomości. W myślach układała listę rzeczy potrzebnych do
zrealizowania planu.
Nagle cichy chichot przerwał jej rozmyślania. Jocelyn odwróciła się i zobaczyła uśmiechniętą twarz ojca.
- Tucker napisał dziś świetny artykuł - zauważył prezydent. Tucker. Przez moment nie skojarzyła kto to.
Potem przypomniała sobie wysokiego dziennikarza o ciętym języku, z którym poprzedniego popołudnia
rozmawiał jej ojciec.
- Co pisze? - zapytała z udanym zainteresowaniem.
- O zamieszaniu, które powstało po ujawnieniu, że dziadek Paula Cunninghama - kandydata z Alabamy,
przeciwnika Rockwella - był przywódcą Ku Klux Klanu. Tucker twierdzi, pozwól, że zacytuję: „Sam nie wiem
czy to, że jego dziadek był wielkim szefem Klanu ma jakieś znaczenie, ale cała sprawa dowodzi, że jeśli chcesz
poznać rodzinne korzenie, najłatwiej to zrobić, startując w wyborach”.
- To prawda - zgodziła się Jocelyn niechętnie. Prezydent skinął głową i czytał dalej.
- Potem pisze: „Trzeba zrozumieć, że w kampanii politycznej kandydat musi wykazać się opanowaniem i
spokojem, a zostanie wybrany - chyba właśnie dlatego tylu polityków cierpi potem na bóle mięśni”.
- Aj - skrzywiła się, słysząc zabawne stwierdzenie.
- Słuchaj, jak zakończył. - Prezydent uśmiechał się coraz szerzej. -Ludzie narzekają na krążące ostatnio
dowcipy polityczne. Twierdzą, że są szkodliwe dla moralności naszego kraju. Muszę przyznać, że chyba mają
rację. Kiedy pójdziecie oddać głos dziś rano, upewnijcie się, że nie głosujecie na tych, co tak mówią”.
- Miałam wątpliwą przyjemność poznać takich ludzi w trakcie kampanii - powiedziała cynicznie Jocelyn.
- Ja też - dodał jej ojciec i dalej przeglądał gazetę.
Przez chwilę zamyśliła się nad cytatami, które jej przeczytał.
- Humor politycznych komentatorów jest przeważnie cierpki, ale żarty Tuckera są lekkie. Trafiaj ą w sedno
sprawy i przy tym nie są złośliwe. W dzisiejszych czasach taki styl to rzadka umiejętność.
- Zgadzam się. - Odkroił kawałek jajka i grzanki i nadział na widelec.
- Co o nim wiesz? - zapytała nagle zaciekawiona. - Mówiłeś, że pochodzi z Kansas, ale czym się zajmował
przed pisaniem do gazety?
- Słyszałem, że zaczął pracować zaraz po skończeniu college’u i pisał przemówienia na zamówienie. Okazało
się, że ma lepszy dowcip niż polityczną wiedzę -powiedział z uśmiechem. - Przypuszczam, że kiedy przyjechał
do Waszyngtonu, został wolnym strzelcem i pisywał dla różnych ludzi - przerwał, spojrzał na Jocelyn znad
okularów do czytania i zamrugał. - Mówią, że dwa razy próbował dostać pracę w „Washington Post”, ale go nie
przyjęli. Teraz, kiedy jego artykuły są tak popularne, pewnie zgrzytają zębami ze złości.
- Z pewnością - zgodziła się Jocelyn i ugryzła grzankę.
- Dlaczego wypytujesz o niego?
- Bez konkretnego powodu. Po prostu byłam ciekawa - odpowiedziała i wzruszyła obojętnie ramionami. -
Zdałam sobie sprawę, że znam prawie wszystkich tutejszych dziennikarzy, a nigdy nie spotkałam Grady’ego
Tuckera.
- Nic dziwnego. Jeżeli pojawia się tam, gdzie się coś dzieje, to zwykle stoi z tyłu i obserwuje. Nie miesza się
z tłumem.
- Rzeczywiście, to chyba typ, który nie lubi towarzystwa - skomentowała Jocelyn, przypominając sobie, jak
Tucker stał z głową schowaną w ramionach. - Przypominał mi zawstydzonego nastolatka.
- Może. - Gazeta zaszeleściła i prezydent przewrócił kolejną stronę. - Ale nie wolno go niedoceniać. Jest
bystry i spostrzegawczy.
- Oczywiście. Jednak nie sądzę, żebym miała z nim kiedykolwiek do czynienia. - Jocelyn przeciągnęła się i
nalała sobie kawy z termosu na tacy ojca. - Jaka ma być dziś pogoda?
- Słoneczna i ciepła. Około dwudziestu stopni. Prawie letni dzień, a dlaczego pytasz?
- Zaprosiłam Gog na obiad. - Uniosła filiżankę i delikatnie podmuchała na dymiący płyn. - Może będzie na
tyle ciepło, że zjemy na balkonie Trumana. Miałybyśmy ostatnią okazję w tym roku.
- Moja matka wybiera się do nas? - Skrzywił się zaskoczony i zamyślił na chwilę. - Jeśli nie uda mi się wpaść
i przywitać, poproś, żeby do mnie zajrzała zanim wyjdzie. Tylko powiedz, żeby nie odbierała żadnych telefonów.
Nie chcę, żeby znów komuś tłumaczyła, jak bardzo jestem zajęty.
Jocelyn roześmiała się.
- Nasi ludzie nadal plotkują o tym, jak ostatnio odebrała telefon od rosyjskiego ambasadora.
Bliss Wakefield poinformowała dyplomatę, że musi poczekać na rozmowę z prezydentem, ponieważ ona
pierwsza chce się z nim zobaczyć.
- Rimsky dobrze to sobie zapamiętał, a gazety szalały z radości -przypomniał prezydent ponuro. - Czasami
zdumiewa mnie, ile rzeczy uchodzi mojej matce na sucho. Wszyscy ją uwielbiają.
- Głównie dlatego, że mało ją obchodzi, co myślą inni. Ludzie zazdroszczą jej takiego podejścia do życia. -
Jocelyn czuła tak samo.
- Chyba masz rację. Wiek ma swoje prawa, a moja matka wykorzystuje je wszystkie - dodał.
Rozdział 3
Wizyta nowego premiera Wielkiej Brytanii i jego żony przypadała za dwa i pół tygodnia i należało przygotować
masę drobiazgów. Nawet najmniejsze szczegóły, takie jak ulubiony rodzaj pasty do zębów brytyjskiej pary,
wymagały uwagi. Dlatego spotkanie Jocelyn z urzędnikami z Departamentu Stanu i z biura protokołu, które miało
trwać godzinę, przeciągnęło się do dwóch.
Wróciła do Białego Domu o jedenastej trzydzieści. O tej porze długa kolejka turystów stała przed wschodnią
bramą w oczekiwaniu na zwiedzanie rezydencji.
Na ich widok Jocelyn odwróciła się do swojego ochroniarza, Mike’a Bassetta.
- Wszyscy korzy stają z pięknej pogody.
- Nic dziwnego - odpowiedział. - Mamy cudowny dzień.
- Tak. - Jocelyn pomyślała, że pogoda jest idealna, żeby zjeść obiad na balkonie Trumana. Przy prywatnej
windzie prezydenta spotkała dyżurującego strażnika.
- Tom, czy pani Wakefield już przyjechała?
Zawahał się i lekko wyciągnął szyję, jakby nagle zaczął go uwierać kołnierzyk.
- Właściwie, tak.
Jocelyn zatrzymała się i mały alarmowy dzwonek odezwał się w jej głowie.
- Jak to? Więc jest, czyjej nie ma?
- Jest - przyznał, ale nie patrzył jej w oczy. - Ale zamiast iść na górę... przyłączyła się do grupy
czwartoklasistów, którzy zwiedzają dom.
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - westchnęła Jocelyn i uśmiechnęła się z przymusem. - Pójdę jej poszukać.
Wtedy usłyszała cichy głos agenta Bassetta, mówiącego coś do mikrofonu. Ruszyła w stronę pomieszczeń
udostępnionych turystom i wtedy poczuła jego rękę na ramieniu.
- Proszę poczekać na Mavis i Franka.
Już chciała mu powiedzieć, że to tylko uczniowie z czwartej klasy, którzy nie mogli stanowić żadnego
zagrożenia, kiedy uświadomiła sobie, że to niedobry moment na spory i robienie zamieszania. Szczególnie jeśli
niedługo chciała wymknąć się swoim agentom. Niecierpliwie zaczekała na pozostałych członków obstawy.
Śmiech dzieci i górujący głos babci doprowadziły ją prosto do wschodniego pokoju na pierwszym piętrze.
Ochroniarze, którzy mieli kontrolować przepływ zwiedzających, stali bezradnie, kiedy Bliss Wakefield zaczęła
opowiadać uczniom, ich nauczycielkom i grupce dorosłych o wyczynach dzieci Theodore’a Roosevelta.
- Nie mogę sobie wyobrazić pokoju, który lepiej nadaje się dojazdy na rolkach, a wy? - Odpowiedział jej
zgodny chór. - Szkoda, że nie macie ich ze sobą. Moglibyśmy spróbować. Sama całkiem nieźle jeżdżę,
chwaliłam się już?
Trudno było sobie wyobrazić coś bardziej niestosownego niż wysoka, elegancka kobieta w rolkach na
nogach. Chyba że byłyby koloru szafirowego i pasowały do jej kaszmirowej marynarki, pomyślała Jocelyn.
- Kiedy zbudowano Biały Dom - Bliss kontynuowała swój wykład - ten pokój przez wiele lat stał pusty.
Abigail Adams kazała tu wieszać pranie. To było w czasach, kiedy nie istniały suszarki ani nie było prądu. - Bliss
zauważyła Jocelyn i jej trzyosobową obstawę. - A jesteś, Jocelyn - powiedziała i w jej oczach zabłysły psotne
ogniki. - Cieszę się, że do nas dołączysz. Właśnie miałam opowiedzieć tym dzieciom o czasach, kiedy wcielone
diabły, synowie Roosevelta, wprowadzili kucyka do Białego Domu i próbowali go wsadzić do windy. Znacie
wszyscy moją wnuczkę, prawda?
Dzieci obstąpiły Jocelyn i zasypały ją gradem pytań. Dla agentów ochrony cała ta scenka była koszmarem.
Jak zwykle grzecznie starali się odsuwać bardziej natarczywe dzieciaki i utrzymać jako taki porządek.
Kiedy Jocelyn odpowiedziała na kilka pytań, niski starszy pan o ciemnej skórze uniósł laskę i zwrócił jej
uwagę.
- Przepraszam, panno Wakefield - mówił niskim, basowym, głębokim, miłym głosem. - Czy będzie pani tak
dobra i odpowie na jeszcze jedno pytanie?
- Oczywiście - odparła Jocelyn z uśmiechem i z trudem opanowała zniecierpliwienie.
- Ponieważ nadchodzą święta, jestem ciekaw, w którym pokoju stanie oficjalna choinka Białego Domu? -
Starszy pan stał z tyłu grupy, miał rozpięty płaszcz, w jednej ręce trzymał laskę, a w drugiej kapelusz. Jego
ciemne, błyszczące oczy, brązowa twarz i elegancko przystrzyżona bielutka broda zwróciły uwagę Jocelyn.
- Zawsze stoi w Pokoju Niebieskim - odpowiedziała. - Chociaż mamy również drzewka w innych
pomieszczeniach. Choinki ubrane w ozdoby z poprzednich lat wystawiamy w Kolumnadzie Wschodniej.
- Czy postanowiono już coś w sprawie tegorocznej dekoracji? - zapytał jegomość.
- Kilka miesięcy temu. - Powinna dodać, że decyzję poprzedziły liczne rozmowy i spory.
- A jaka będzie, jeśli wolno spytać? - W uśmiechu na jego twarzy było coś dziecinnego i zaczepnego. Potem
jakby na chwilę spoważniał. - A może nie życzy pani sobie ujawniać informacji tak wcześnie?
- Nie sądzę, żeby tegoroczny świąteczny wystrój stanowił tajemnicę państwową. - Uśmiechnęła się do niego,
tym razem naturalnie i ciepło. -W tym roku wybraliśmy motyw: „Dzieciątko się rodzi”.
Na jego twarzy pojawił się jeszcze szerszy uśmiech.
- Interesujący i bardzo odpowiedni pomysł. Jego zadowolona mina sprawiła, że Jocelyn postanowiła
wyjaśnić coś jeszcze.
- Zainspirowała nas osiemnastowieczna szopka, którą pokazywano tutaj w święta od tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego siódmego roku, kiedy ktoś ofiarował ją Białemu Domowi. Składa się z czterdziestu siedmiu
rzeźbionych w drewnie i kamieniu figur, które tworzą szopkę. Będzie głównym elementem dekoracji w Pokoju
Wschodnim.
- A ozdoby na oficjalną choinkę? - zapytał.
- Poprosiliśmy trzy różne organizacje o przygotowanie dekoracji w różnych stylach etnicznych, z motywem
przedstawiającym narodziny Chrystusa - odpowiedziała mu Jocelyn. - Ameryka to przecież mieszanina różnych
kultur, mieszkają tu ludzie ze wszystkich krajów świata. Właśnie ta różnorodność sprawiła, że jesteśmy tacy silni.
Również to chcemy uczcić.
- Bardzo słuszna decyzja. - Jego ciepły uśmiech był pełen zrozumienia i aprobaty.
Dziewczynka z kręconymi włosami, która stała w środku grupy, niecierpliwiła się, żeby zadać pytanie.
Jocelyn wskazała na nią palcem i skinęła głową.
- Zastanawiałam się... - zaczęła dziewczynka i zawahała się, nagle onieśmielona. - Przez który kominek
wchodzi Święty Mikołaj, skoro jest ich tu tak dużo?
Chłopiec, który stał za nią, zaczął pohukiwać, słysząc pytanie, i uderzył jaw plecy.
- Wciąż wierzysz w Świętego Mikołaja? - zakpił.
Czerwona na twarzy dziewczynka odwróciła się do niego wściekła.
- Oczywiście, że nie, ale moja siostra wierzy i Mikołaj przychodzi do nas do domu w święta.
- Cieszę się, że nadal was odwiedza - wtrąciła Jocelyn i ponownie przyciągnęła uwagę dzieci. - Wszyscy
jesteśmy szczęśliwi, kiedy przychodzi Mikołaj. - Chór głosów zgodził się z nią, - Tu, w Białym Domu - dodała -
Mikołaj może wejść każdym kominem.
Mówiąc to, oddaliła się od grupy. Agenci ochrony natychmiast odprowadzili ją i jej babcię do windy.
- Tyle pytań o święta, nie do wiary! - mruknęła Jocelyn zmęczona, kiedy zamknęły się drzwi. - Przecież
jeszcze przed nami Święto Dziękczynienia.
- Ale już można myśleć o Bożym Narodzeniu - odpowiedziała Bliss.
- Planuję święta od kilku miesięcy. - Zauważyła sceptyczne spojrzenie babci. - Naprawdę. Ledwo zdjęto stare
dekoracje już zaczęło się planowanie tegorocznych. Najpierw trzeba było wybrać motyw przewodni, a potem
postanowić, jak go zrealizować. I rozmawiać o szczegółach. Kiedy to się skończyło, miałam rozmowy na temat
projektu kartek świątecznych dla Białego Domu, wyboru napisów i uzupełniania listy adresatów. Zanim przyjdą
święta będę tym wszystkim tak zmęczona, że zrobi mi się wszystko jedno.
- Te dzieci chciały wiedzieć, jak udekorujecie Biały Dom - wtrąciła Bliss. - Zabawne były, prawda?
- Mam ochotę cię udusić, Gog - oznajmiła Jocelyn, kiedy wysiadały z windy na drugim piętrze.
- Chyba sobie zasłużyłam - zgodziła się Bliss, ale wcale się nie przejęła. - Obie wiemy, że uszczęśliwiłaś te
dzieci. Do końca życia będą o tym mówić.
- Zanim się pojawiłam, dawałaś sobie doskonale radę.
- Nie mogłam się powstrzymać. Biedne dzieciaki wyglądały na potwornie znudzone, kiedy tak szwendały się
po pokojach. Musicie coś zrobić, żeby wasze przewodniki były ciekawsze. Za dużo czasu poświęcają meblom i
ich pochodzeniu. Tylko ktoś, kto interesuje się antykami - sprzedawca albo kolekcjoner - może być
zainteresowany tym, że fortepian Steinwaya we Wschodnim Pokoju został zaprojektowany przez Guglera, że
zdobią go pozłacane amerykańskie orły i wzory wykonane przez Becka. W przewodnikach Biały Dom jawi się
jako zimne, nudne muzeum, a nie miejsce, gdzie ludzie się śmiali, kochali i mieszkali - dom, w którym miało
miejsce wiele wydarzeń najważniejszych w historii naszego kraju.
- Dlatego sama postanowiłaś zaradzić problemowi i opowiedzieć o wyczynach dzieci Teddy’ego Roosevelta i
o przeznaczeniu Wschodniego Pokoju na pralnię. - Jocelyn uśmiechnęła się i rzuciła okiem na stertkę
wiadomości, które leżały na stole w korytarzu.
- Nie możesz zaprzeczyć, że w Białym Domu bywało czasem frywolnie, Jocelyn. Działy się zwyczajne
rzeczy. Mogłam im opowiedzieć o poważnym wykorzystaniu tego pokoju. Leżało w nim ciało Lincolna na
czarnym katafalku zaraz po zamachu. - Bliss Wakefield ściągnęła czarne rękawiczki. - Mogłam też wspomnieć o
Dolley Madison i o tym, jak odmówiła opuszczenia Białego Domu, mimo że zbliżała się armia brytyjska.
Zgodziła się dopiero wtedy, kiedy wyjęto z ram portret Jerzego Waszyngtona i włożono między jej bagaże.
Wyobraź to sobie, Jocelyn! -przerwała i uniosła rękę w dramatycznym geście. - Brytyjscy żołnierze na
przedmieściach, przyjaciele ją opuszczają, urzędnicy namawiają do ucieczki, bo Kapitał i Biały Dom lada chwila
wpadną w ręce wroga. Pomyśl o panice, która z pewnością wybuchła. Ale Dolley nie chciała wyjechać bez
portretu Waszyngtona. Oczywiście - Bliss opuściła rękę i odwróciła się do Jocelyn, mrugając oczami - mądra
kobieta zabrała też swój portret. To znaczy, że portret Waszyngtona nie był jedynym przedmiotem ocalałym z
Białego Domu, zanim spalili go Brytyjczycy.
- Ale jedynym uratowanym z pożaru, który wisi tutaj od tysiąc osiemsetnego roku.
Przed wprowadzeniem się do Białego Domu Jocelyn wnikliwie zapoznała się z jego historią. W college’u
specjalizowała się w dwóch dziedzinach i zrobiła dyplom z obu: specjalizacji nauczycielskiej i historii. Dzięki
temu tylko nieliczne fakty związane z jej obecnym domem i jego dawnymi mieszkańcami nie były jej znane.
- Z wyjątkiem czasów, kiedy przeprowadzano naprawy i remonty -wtrąciła się babcia, chcąc, jak zawsze, żeby
ostatnie słowo należało do niej, i machnęła rękawiczkami. - Może to było dramatyczne wydarzenie, ale o wiele
zabawniej wyobrazić sobie bieliznę Johna Adamsa i pantalony Abigail, zwisające ze sznurków w Pokoju
Wschodnim, lub dzieciaki Roosevelta jeżdżące po nim na wrotkach. - Schowała złożone rękawiczki do małej
torebki i mruknęła rozmarzona. - Zastanawiam się, co Dexter zrobił z moimi starymi wrotkami. Kiedyś świetnie
na nich jeździłam.
Jocelyn uniosła jedną brew, ale zaraz ją opuściła i uśmiechnęła się. Doskonale wiedziała, co powiedzieć w
takiej sytuacji.
- Następnym razem, kiedy przyjedziesz do Białego Domu, każę przeszukać twoje bagaże. Wrotki lub rolki
zostaną skonfiskowane. Ale nie martw się uśmiechnęła się szelmowsko do babci. - Oddam ci je przy powrocie.
Bliss Wakefield obrzuciła ją długim, badawczym spojrzeniem i westchnęła załamana.
- Martwię się o ciebie, Jocelyn. Jesteś za bardzo układna i poprawna - oznajmiła i smutno pokręciła głową. -
Musisz zrobić coś niezwykłego, zanim zmienisz się w śmiertelną nudziarę.
- Nie myśl, że nie mam ochoty, ale boję się, że gazety nie dadzą mi żyć. Nie mogę nawet kaszlnąć, żeby ktoś
o tym nie napisał. - Na stoliku na szczęście nie było zaznaczonych na czerwono wiadomości, odłożyła więc
wszystkie kartki. Odwróciła się, ale unikała badawczego wzroku Bliss. - Jest taki piękny dzień, więc pomyślałam,
że zjemy na balkonie Trumana.
- Dobry pomysł - mruknęła Bliss zamyślona.
Miejsce, gdzie miały zjeść obiad, było wspaniałe, a widok zapierał dech w piersiach. Południowe trawniki
Białego Domu i aleja Mali, z marmurowym obeliskiem ku czci Waszyngtona, rozciągały się przed nimi. Za
białym, strzelistym pomnikiem w basenie wody odbijało się błękitne bezchmurne niebo. W oddali widniał
pomnik Jeffersona, wzniesiony w idealnie prostej linii od Białego Domu.
Oś i jej otoczenie zaprojektował Pierre L’Enfant, młody francuski inżynier i weteran wojenny. Stworzył plan
nowej stolicy, która miała
powstać nad Potomakiem w 1791 roku. Druga podobna oś łączyła pomnik Lincolna i Waszyngtona oraz budynek
Kapitelu.
Piękna symetria projektu i widok z balkonu na drugim piętrze zawsze zachwycały Jocelyn, ale dziś ledwie
spojrzała i usiadła do przygotowanego posiłku.
Spięta i zdenerwowana, z trudem ukrywała przykry ucisk w żołądku. Bez zainteresowania skubała widelcem
zieloną sałatę z mandarynkami i kandyzowanymi migdałami, tak samo potraktowała omlet. Bliss Wakefield, jak
zwykle, mówiła za obie. Dzięki temu Jocelyn mogła raz jeszcze zagłębić się w swoich wątpliwościach. Od czasu
do czasu kiwała głową w ramach podtrzymywania rozmowy.
Do stolika podszedł kamerdyner i nalał im kawę.
- Czy podać coś jeszcze?
Zanim Jocelyn zdołała odpowiedzieć, zadecydowała Bliss:
- Nic więcej nie trzeba, dziękujemy. Proszę tylko zostawić dzbanek z kawą na stole. Damy sobie radę.
Kamerdyner zrozumiał delikatną sugestię. Wyszedł z balkonu i dyskretnie zamknął drzwi za sobą. Jocelyn
popijała kawę i czuła na sobie badawczy wzrok babci.
- Czy już się zdecydowałaś?
- Na co? - Zdziwiona Jocelyn opuściła filiżankę i poczuła mrowienie na plecach. Bliss zadała trafne pytanie.
Chyba to był przypadek, bo mimo że Bliss miała rozmaite zdolności, nie umiała czytać w myślach.
- Nie wiem. Jeszcze mi nie powiedziałaś - delikatnie odparła jej babcia. - Ale czuję, że coś chodzi ci po
głowie. Masz jakiś pomysł i cały czas o nim myślisz, więc gadaj.
Tego jej było trzeba - musiała się zdecydować. Jocelyn miała dwie możliwości: zapomnieć o zwariowanym
pomyśle, albo dać się ponieść fantazji. Nie mogła dłużej zwlekać z decyzją.
- Zastanawiałam się czy... czy masz jakieś plany na weekend? - zapytała, chcąc trochę zyskać na czasie.
- W tym tygodniu? - Bliss zamrugała, zaskoczona, ale zaraz uspokoiła się i odparła: - Nic specjalnego nie
planowałam, przynajmniej nic, czego nie można odwołać. Dlaczego pytasz?
- Mogłabym cię odwiedzić. - Jocelyn starała się, aby jej głos brzmiał obojętnie.
- Dobrze wiesz, że jesteś zawsze mile widziana w Redford Hall -oznajmiła Bliss.
Ale może chciałaś coś zrobić...
- Kiedy moja ulubiona wnuczka chce spędzić ze mną czas, jestem do jej dyspozycji. - Głos Bliss, zwykle
wyniosły, zabrzmiał niezwykle ciepło.
- Nie masz innej wnuczki - przypomniała Jocelyn sucho.
- No właśnie - zgodziła się Bliss i uśmiechnęła. Zamilkła i przechyliła siwą głowę na bok. Patrzyła na Jocelyn
błyszczącymi, pełnymi ciekawości oczami. - Chodzi o coś więcej niż o wizytę u mnie, prawda? -zapytała
wymownie.
Jocelyn zawahała się i w końcu podjęła decyzję.
- Zgadłaś. - Kiedy to powiedziała, poczuła kamień spadający z serca. Bliss pochyliła się do przodu i oparła
łokcie na stole.
- Jak on ma na imię? Znam go?
- Kto? - Jocelyn skrzywiła się, zaskoczona.
Bliss westchnęła rozczarowana i oparła się o krzesło.
- Myślałam, że chodzi o nowego mężczyznę w twoim życiu. Miałam nadzieję, że planujesz randkę w Redford
Hall, z dala od wścibskich dziennikarzy. Dexter byłby zachwycony.
- Nowy mężczyzna? - Jocelyn zmarszczyła się na samą myśl. - Przecież nie miałam do tej pory żadnego.
- Tym gorzej, jeśli chcesz znać moje zdanie - oznajmiła babcia z prawdziwym żalem w głosie. - A co się stało
z tym przystojnym kapitanem, z którym się spotykałaś?
- Towarzyszył mi na dwóch oficjalnych imprezach, Gog. Nie nazywałabym tego randką. Po drugiej wszystkie
gazety rozpisywały się o naszych rychłych zaręczynach. - Zirytowało ją samo wspomnienie. - Szczerze mówiąc,
Gog, nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na randce bez dzikiego tłumu fotografów za plecami, że nie wspomnę
o ochroniarzach.
- Do diabła, czyżbym słyszała gorycz w twoim głosie? - mruknęła Bliss i popatrzyła na wnuczkę z wyraźnie
zadowoloną miną.
Jocelyn niczego nie zauważyła. Była zła i stanowczo za długo tłumiła niezadowolenie.
- Obawiam się, że długo tego nie wytrzymam.
- Przynosi mi ulgę wieść, że zostało w tobie jeszcze coś z normalnego człowieka - powiedziała Bliss
rozpromieniona. - Jesteś przykładem nienagannego wdzięku oraz dobrych manier, ale w ciągu ostatnich lat
sprawiasz wrażenie świętej. Niepokoiłam się, czy zostało w tobie coś z mojej dawnej wnuczki.
Jocelyn roześmiała się odruchowo i poczuła, że już nie jest taka spięta.
- Potrzebny mi jeden dzień, Gog. Chcę mieć czas tylko dla siebie i żeby nikt mnie nie obserwował. Chcę się
stać anonimową osobą i uciec od Jocelyn Wakefield, prezydenckiej córki.
- To nie takie proste. - Ciemne źrenice Bliss rozszerzyły się. - Niestety, tylko wróżki mają czarodziejskie
różdżki. Chciałabym ci pomóc, ale...
- Możesz pomóc - wtrąciła Jocelyn i poczuła wszechogarniające podniecenie.
Bliss, obserwując wnuczkę z powątpiewaniem i zaciekawieniem, odchyliła głowę do tyłu.
- Jak?
Jocelyn pochyliła się ku niej.
- Pamiętasz te schody w starym pokoju dziadka i tunel między domem a wozownią?
- Oczywiście. Przecież to ja ci wszystko pokazałam, kiedy byłaś małym berbeciem z warkoczykami. -
Przerwała na chwilę, bo po Constitution Avenue z rykiem syreny przejechał ambulans. - Pamiętam, że tunel
bardzo ci się spodobał. Podczas każdego przyjazdu do Redford Hall upierałaś się, żeby tam schodzić. Dexter
uznał, że jak dorośniesz, zostaniesz grotołazem. - Bliss roześmiała się głośno. - Nie znosił tej dziury i sprzątania
pajęczyn przed twoim przyjazdem! Wiesz, jak nienawidzi pająków?
Nie tunel fascynował Jocelyn, tylko świadomość, że uciekali przez niego niewolnicy w czasach, kiedy
Redford Hall było jedną z tak zwanych stacji w drodze na Pomoc. Kiedy dorosła, z dziecięcych fascynacji
powstało wielkie zainteresowanie historią Ameryki.
- Jak to wszystko wygląda po tylu latach? - zapytała, wstrzymując oddech. Cała eskapada zależała od
odpowiedzi babci.
- Naprawdę nie wiem - zamyśliła się Bliss. - Nikt tam chodził od czasu, kiedy twoi ochroniarze go
sprawdzali. Zrobili wtedy tyle zamieszania - przypomniała sobie rozbawiona. - Chętnie by go zamurowali. Ocalał
tylko dlatego, że to historyczna pamiątka. Założyli jedynie kłódki na drzwi po obu stronach - zachichotała. - To
było chyba tego samego dnia, kiedy podzielili się ze mną swoim odkryciem na temat Dextera. Jakie mieli
poważne miny, kiedy mi oznajmiali, że on nie pochodzi z Anglii tylko ze wschodniego Chicago, że nie nazywa
się Cummings-Gould, tylko ma jakieś trudne do wymówienia polskie nazwisko! Strasznie się speszyli, kiedy im
powiedziałam, że twój dziadek wiedział to wszystko od czterdziestu lat, kiedy Dexter zaczął dla nas pracować.
Wtedy posiadanie zarządcy mówiącego z brytyjskim akcentem było w dobrym tonie. Dexter jest bardziej
brytyjski niż prawdziwi Brytyjczycy, a zmienione nazwisko to nie powód, żeby traktować go jak jakieś
zagrożenie. Agenci co prawda nigdy tego nie sugerowali, ale...
- Mówiłaś o kłódkach, Gog - przerwała Jocelyn zaniepokojona, bo chciała ciągnąć przewodni motyw
rozmowy. - Kto ma klucze?
- Klucze? Nie pamiętam - mruknęła Bliss. - Niemożliwe, żeby nie zostawili nam kompletu w Redford Hall.
Dexter będzie wiedział. A dlaczego pytasz? - zaciekawiła się. Nagle zrozumiała i aż sapnęła z niedowierzaniem.
Sekundę później uśmiech zadowolenia wykwit! na jej twarzy. - Chcesz się wymknąć przez tunel i uciec
ochroniarzom? - Jocelyn skinęła głową, a Bliss Wakefield zrobiła szelmowską minę. - Wściekną się, kiedy
odkryją, że zniknęłaś.
- Właśnie w tej sprawie potrzebuję twojej pomocy, Gog - wyjaśniła Jocelyn i odruchowo ściszyła głos. -
Musisz mnie kryć i przekonać ich, że jestem u ciebie. Powiesz, że jestem chora lub coś w tym rodzaju, żeby
niczego nie podejrzewali, kiedy na jakiś czas zniknę im z oczu. Będziesz musiała starać się utrzymywać ich w
nieświadomości przez dwadzieścia cztery godziny.
- Oczywiście choroba nie może być poważna, bo uprą się, żeby przyprowadzić lekarza - dodała Bliss i zaczęła
w myślach szukać kilku dobrych kłamstw. Zamilkła i popatrzyła na rude włosy Jocelyn. - Zdajesz sobie sprawę,
że będzie ci potrzebne przebranie. Inaczej zaraz cię ktoś rozpozna.
- W tym też będziesz musiała mi pomóc, Gog. Przyda mi się peruka, najlepiej ciemnobrązowa, i ciuchy, ale
inne w kolorze i stylu od tych, które noszę na co dzień. Wiesz, że nie mogę sama zrobić zakupów, bo od razu cały
świat się dowie, co kupiłam. Nie mogę wysłać nikogo z personelu, bo wnet ktoś zacznie zadawać pytania.
Powinni trzymać buzie na kłódkę, ale i tak o wszystkim plotkują między sobą.
- Masz rację - zgodziła się Bliss i już zastanawiała się, jak wszystko załatwić. - Właściwie takie zakupy mogą
być zabawną przygodą. - Rzuciła Jocelyn ostre, badawcze spojrzenie. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że
musimy powiedzieć o wszystkim Dexterowi. - Zacisnęła usta z niezadowoleniem i irytacją. - Jak go znam, ten
nadęty stary lis wszystko skrytykuje. Już słyszę, jak mówi, że to nieodpowiedzialne, żeby kobieta z twoją pozycją
robiła coś podobnego. Potem roztoczy przed nami wizję, porwania przez jakąś radykalną organizację
terrorystyczną.
- To śmieszne - zaprotestowała Jocelyn. Nie wiedziała, jak przekonać Dextera.
- Oczywiście, ale mój drogi kamerdyner ogląda zbyt dużo filmów z Brucem Willisem. - Bliss pociągnęła łyk
kawy i zamyśliła się.
- Będziesz musiała go jakoś przekonać, Gog, że w odpowiednim przebraniu będę wyglądała jak zwyczajna
turystka - oznajmiła Jocelyn.
- To prawda - mruknęła zadumana Bliss. - Ale nawet jeśli się zgodzi, będzie chciał wiedzieć wszystko - jakie
masz plany, gdzie się wybierasz.
- W dwadzieścia cztery godziny nie można daleko ujechać. Mogę tylko połazić po Waszyngtonie i obejrzeć
zabytki, odwiedzić kilka miejsc, w których nie byłam od czasu, kiedy mama mnie zabrała - miałam wtedy... ile?...
dziewięć, może dziesięć lat?
Jocelyn ze wzruszeniem przypomniała sobie wspaniałe wycieczki po stolicy z aparatem fotograficznym w
ręku. Fotografia była pasją jej matki, a Audra Wakefield robiła dobre zdjęcia. Doskonałe, poprawiła się w
myślach Jocelyn, przypominając sobie niektóre portrety jej autorstwa.
- Ciągle mówisz o dwudziestu czterech godzinach. Czy to znaczy, że chcesz się urwać na całą noc? - zapytała
Bliss. - A gdzie będziesz spała?
- W hotelu, jak inni turyści - Jocelyn uznała odpowiedź za oczywistą.
- A co z dokumentami? Jak zapłacisz za pokój? Ten problem też musisz jakoś rozwiązać. - Bliss odstawiła
filiżankę na spodeczek.
- Oczywiście zapłacę gotówką - odpowiedziała Jocelyn i wzruszyła ramionami. - Nie mogę przecież użyć
karty kredytowej. Na pewno nie wtedy, kiedy zamelduję się pod fałszywym nazwiskiem.
- Ale jeśli zapłacisz za pokój gotówką, pomyślą, że jesteś prostytutką.
- Nie, bo ubiorę się jak pospolita dziewczyna.
- No tak. Co za szkoda - odparła babcia z diabelską iskrą w oku. -Przebranie prostytutki byłoby o wiele
zabawniejsze. Pomyśl tylko, jakie stroje mogłabym ci kupić.
- Ciekawe, jakie podałabym nazwisko, gdyby gliny mnie aresztowały? - zachichotała Jocelyn. - Policja ma
prawo zażądać okazania dokumentów.
- Ale tylko wtedy, gdy zdarzy się jakiś wypadek - dodała Bliss i westchnęła zatroskana. - Dexter będzie się
martwił.
- Musisz go zapewnić, że będę bardzo uważać, żeby nic mi się nie stało. - Jocelyn podniosła srebrny termos i
nalała sobie kawy. - Bóg wie, co się może zdarzyć. Od razu dziennikarze mieliby temat. Musiałabym świecić
oczami, wstydzić się i tłumaczyć.
- Czeka cię cudowna przygoda, kochanie. - Bliss pojaśniała na twarzy z emocji. - Ryzyko, że ktoś cię
zdemaskuj e dodaje jeszcze dreszczyku.
- Przypomnij mi, że nim wyjdziesz muszę ci wypisać czek. - Jej wnuczka uniosła filiżankę do ust.
- Czek? Po co? - Babka popatrzyła zdziwiona.
- Na ubrania i perukę. Muszę też mieć gotówkę na hotel, jedzenie i inne wydatki.
- Daj sobie spokój. - Bliss machnęła niedbale ręką. - Ja finansuję tę całą eskapadę. To będzie mój wczesny
prezent pod choinkę dla ciebie.
- Jocelyn otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Bliss rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. - Nalegam.
- Zgoda, ale... -Na dźwięk otwieranych drzwi Jocelyn szybko zmieniła temat. - Jest tak ciepło, że
zapomniałam o nadchodzącej zimie.
- Ja też... - Z iście aktorskim talentem Bliss rzuciła obojętne spojrzenie w stronę drzwi. Na jej twarzy pojawił
się ciepły uśmiech. - O, Henry! Co za miła niespodzianka.
Prezydent podszedł do stołu i pocałował matkę w policzek.
Janet Dailey WAKACJE CÓRKI PREZYDENTA Prolog WASZYNGTON. SENATOR HENRY ANDRE W WAKEFIELD MA ZAMIAR STARTOWAĆ W WYBORACH PREZYDENCKICH. Senator stanu Wirginia, wytrawny polityk Żelazny Hank Wakefield ogłasza dziś, że będzie się ubiegał o nominację swojej partii w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Towarzyszy mu matka, Bliss Wakefield, oraz dwudziestotrzyletnia córka, Jocelyn Wakefield(...). ATLANTA. WAKEFIELD ZDOBYWA NOMINACJĘ PARTII. Wakefield zostaje oficjalnym kandydatem na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. W przemówieniu, które wygłasza po przyjęciu nominacji, oświadcza(...). Kiedy na scenie zjawia się jego córka, Jocelyn, wśród tłumu wybuchają okrzyki radości(...). MISSOURI. WAKEFIELD RUSZA Z KAMPANIĄ. Najnowsze sondaże wskazują, że Wakefield znacznie wyprzedza swojego kontrkandydata. Lekceważy wyniki w trakcie spotkania w St. Louis i mówi reporterom: „Wszyscy wiedzą, że Jocelyn jest bardziej popularna niż ja(...)”. HOUSTON. JOCELYN OBCHODZI URODZINY. Kandydat na prezydenta, Henry Wakefield. niespodziewanie pojawia się na balu charytatywnym w Houston wraz z wielkim tortem, na którym płoną dwadzieścia cztery świece. Dla Jocelyn Wakefield jest to wielka niespodzianka, a dwa tysiące gości zamiera w zachwycie (...). RICHMOND. OGROMNE ZWYCIĘSTWO WAKEFIELDA. Jocelyn z dumą patrzy na prezydenta elekta, który wygłasza przemówienie (...). WASZYNGTON. PIERWSZA CÓRKA AMERYKI, Jocelyn WAKEFIELD. Jocelyn Wakefield potwierdza dziś oficjalnie, że po objęciu urzędu przez ojca zamierza podjąć wiele obowiązków, które zwykle przypadają w udziale pierwszej damie. Jocelyn jest znana w politycznych kręgach Waszyngtonu i często towarzyszy ojcu na oficjalnych uroczystościach - od śmierci matki, która zginęła osiem lat temu w wypadku samochodowym. Absolwentka uniwersytetu w Wirginii, nauczycielka z dyplomem magistra, Jocelyn od lat silnie wspiera programy edukacyjne. „Żyjemy w świecie, w którym umiejętność porozumiewania się jest jednym z największych wyzwań naszych czasów” - powiedziała. „Niestety nadal wielu dorosłych ma problemy z czytaniem i pisaniem. Ledwo sobie radzą, zamiast iść do przodu i rozwijać się”. WASZYNGTON. ZACHWYCAJĄCA Jocelyn PRZYCIĄGA WZROK WSZYSTKICH. Znawcy mody zachwycają się prostym, eleganckim kostiumem Chanel, który Jocelyn Wakefield ma na sobie podczas ceremonii zaprzysiężenia ojca na stopniach Kapitelu. Wszyscy widzą, jak idealnie ciemnozielony materiał harmonizuje z rudymi włosami i mleczną cerą. Podczas uroczystości
inauguracyjnych Jocelyn wzbudza aplauz i zaskakuje wszystkich doskonałym doborem strojów. Szczególny zachwyt wzbudza suknia wieczorowa nieznanej dotąd amerykańskiej projektantki, Andrei Hart, z różowego krepdeszynu, obszyta perłami. Projektantka nazwała ten kolor „różanoherbacianym”. Strój podkreśla wspaniałą figurę Jocelyn, a upięte w kaskady loków włosy mienią się złotym światłem. Od czasów Jacqueline Kennedy żadna kobieta w Białym Domu nie wzbudziła takiego zainteresowania w świecie mody i nie podbita tylu ludzkich serc. Dziennikarze uważają, że świat jeszcze o niej usłyszy(...). WASZYNGTON. JOCELYN OCZAROWUJE ZAGRANICZNYCH GOŚCI. Brytyjski premier jest kolejnym politykiem, który wychwala zalety najbardziej znanej córki Ameryki. Podkreśla jej inteligencję oraz poczucie humoru i nazywa ją urodzonym dyplomatą. Jocelyn Wakefield posiada cechy niezbędne członkom najważniejszej rodziny w państwie. WASZYNGTON. JOCELYN TAŃCZY Z NAJWIĘKSZYM GWIAZDOREM HOLLYWOOD NA SWOICH DWUDZIESTYCH PIĄTYCH URODZINACH. Czy amerykańska księżniczka znalazła swego księcia z bajki? WASZYNGTON. JOCELYN BIERZE UDZIAŁ W PREMIEROWYM PRZEDSTAWIENIU DZIADKA DO ORZECHÓW W CENTRUM KENNEDY’EGO. Po raz piąty w tym tygodniu Jocelyn Wakefield pojawia się publicznie z innym mężczyzną u boku, ucinając plotki na temat rozpoczynającego się romansu. NOWY JORK. PO DWÓCH LATACH W BIAŁYM DOMU JOCELYN ZYSKUJE CORAZ WIĘKSZĄ POPULARNOŚĆ. Najpopularniejsza rudowłosa Amerykanka, Jocelyn Wakefield, znowu na czele listy najbardziej podziwianych kobiet świata. Ma klasę Grace Kelly, tajemniczość Jackie O., i inteligencję Margaret Thatcher. Wystarczy jeden uśmiech Jocelyn, a wszyscy wokół zgadzają się, że jest pięknością idealną.
Rozdział l Prezydencki helikopter, „Marine One”, otoczony wojskową eskortą, leciał nad Potomakiem. Jocelyn Wakefield była zadowolona, bo silnik pracował tak głośno, że nie dało się rozmawiać. Siedziała w fotelu, z zamkniętymi oczami, zbyt wyczerpana, by móc się odprężyć. Przez ostatnie cztery dni ciągle chodziła albo stała, i teraz ból stóp dawał się jej we znaki. Ściskane tysiąc razy dłonie pulsowały boleśnie, a mięśnie twarzy teraz stężały, zmęczone ustawicznym uśmiechaniem się. Taką cenę płaciła za to, że jest córką prezydenta, i do tego wyjątkowo lubianą. Wielu ludzi twierdziło, że popularnością przewyższa ojca. Nazywano ją nawet amerykańską księżną Dianą. Jocelyn nigdy nie zabiegała o sławę, ale skoro ją zdobyła, postanowiła to wykorzystać i oprócz pracy w administracji ojca działała w kilku prestiżowych organizacjach. Ostatni tydzień spędziła, pracując na rzecz kampanii wyborczej kandydatów do Kongresu z partii jej ojca. W piątek, kiedy dołączył do niej prezydent, program ich zajęć wypełnił się jeszcze bardziej i nabrał tempa. Helikopter zmienił położenie, a żołądek Jocelyn zacisnął się, kiedy maszyna przechyliła się w prawo i zaczęła zbliżać do lądowiska na południowym trawniku Białego Domu. Nie lubiła latać i chociaż podróżowała helikopterem nie pierwszy raz, zaciskała z całej siły ręce na fotelu. Tylko kilka osób wiedziało, że nie przepada za lataniem - Jocelyn twierdziła, że się nie boi i ukrywała strach w dobrze i dawno wyuczony sposób. Tym razem jednak nie mogła się opanować i dwa razy sprawdziła, czy ma mocno zapięty pas. Kiedy helikopter złapał poziom, otworzyła oczy i wyjrzała przez okno, żeby urozmaicić sobie nieprzyjemne podejście do lądowania. Patrząc z lotu ptaka na Waszyngton, na chwilę o wszystkim zapomniała. Jesienna purpura i złoto dominowały na drzewach rosnących wzdłuż Mali, kontrastując z zielenią trawników i białym kolorem monumentów. Spojrzała na biel marmurowego obelisku, wzniesionego na cześć pierwszego prezydenta, Jerzego Waszyngtona - najwyższą budowlę w mieście. Amerykańskie flagi wokół pomnika powiewały leniwie, poruszane delikatnymi podmuchami wiatru, i Jocelyn po raz kolejny przyrzekła sobie, że pewnego dnia pojedzie windą na samą górę. Ostatni raz była tam, kiedy miała dziewięć lat. Za pomnikiem wznosiły się znajome strzeliste wieże „zamku” Smithsonian. Muzea, które się w nim mieściły, też znajdowały się na jej prywatnej liście życzeń. Chciała zwiedzić je sama, bez tłumu reporterów i towarzyszących ludzi. Bez skierowanych w nią kamer. Niestety, obawiała się, że szansa na realizację marzeń przed dziewięćdziesiątką jest niewielka. Stłumiła westchnienie i popatrzyła w stronę budynków muzealnych przy zielonej alei. Na drugim jej końcu stał kopulasty budynek Kapitału. Na wierzchołku wznosiła się wysoka na sześć metrów rzeźba przedstawiająca Wolność. Wzrok Jocelyn przeniósł się na Pennsylvania Avenue. Uniosła kąciki ust w uśmiechu, kiedy przypomniała sobie złośliwy komentarz, który czytała przed kilkoma tygodniami w popularnej politycznej, rubryce „Świat według Tuckera”. Dziennikarz, Grady Tucker, porównał znaną ulicę, która rozciąga się od Białego Domu na wzgórze Kapitału, do liny przeciąganej w grze przez dwie drużyny. Uznała, że to niezwykle trafne porównanie, biorąc pod uwagę niedawną batalię prezydenta, którą wytoczył Kongresowi o budżet. Wierzchołki drzew zasłoniły Kapitel, kiedy helikopter obniżył lot. Odruchowo wbiła wypielęgnowane paznokcie w dłonie i spięta przygotowała się na lądowanie. Szybko oderwała wzrok od okna, zerknęła na ojca i napotkała ciepłe spojrzenie niebieskich oczu.
Henry Wakefield popatrzył na nią ze zrozumieniem, a ona, widząc jego kamienny spokój, natychmiast poczuła się silniejsza. Chociaż miała dwadzieścia sześć lat, musiała przyznać, że to trochę śmieszne, ale prawdziwe uczucie. Helikopter osiadł wreszcie na południowym trawniku - jego ważni pasażerowie odczuli jedynie delikatne stuknięcie, a prezydent odezwał się, górując nad hałasem silnika. - Czary-mary, jesteś znowu w domu. Jocelyn uśmiechnęła się niewyraźnie. Jako mała dziewczynka bała się najmniejszych wstrząsów czy wibracji i za każdym razem, kiedy rodzice recytowali ten dziecinny wierszyk, jakoś się uspokajała. Kiedy dorosła, ojciec recytował go jej czasami po cichu. Henry Wakefield, nazwany przez dziennikarzy w trakcie zwycięskiej kampanii prezydenckiej Żelaznym Hankiem, wyjrzał przez okno i westchnął. - Jeszcze tylko przejście przez jeden szpaler. Jocelyn zrozumiała, że miał na myśli reporterów zebranych na trawniku w ten przedwyborczy wieczór, liczących na kilka prezydenckich słów. Na samą myśl o kamerach i pytaniach zacisnęła zęby. Wszystko w niej krzyczało: „Dość! Wystarczy!” Niestety, Jocelyn doskonale wiedziała, że pewnych sytuacji nie można uniknąć. Jej ojciec nigdy nie poddawał się presji mediów i przypuszczała, że w porównaniu z mozołem sprawowania urzędu dziennikarze byli dla niego tylko chmarą natrętnych, męczących komarów. Kiedy myślała o odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach, zapominała o własnych powodach do niezadowolenia. Wystarczyło spojrzeć na ojca, by dostrzec, jakie zmiany w nim zaszły podczas dwóch lat prezydentury. Siwizna znacznie przyprószyła brązowawe włosy, a nowa, ponura i poważna mina zagościła na twarzy. Zmęczenie wyryło głębokie bruzdy wokół ust. Po wypełnionym obowiązkami weekendzie Jocelyn dostrzegła u niego oznaki wyczerpania - cienie pod oczami, pogłębione zmarszczki wokół warg i lekko przygarbione ramiona. Po chwili, na jej oczach, prezydent energicznie rozprostował ramiona i zdecydowanie podniósł brodę. Henry Wakefield w jednej chwili przybrał publiczny wizerunek energicznego i krzepkiego mężczyzny. Jocelyn nie mogła wypaść gorzej od niego. Wsunęła stopy w pantofle, starając się nie zwracać uwagi na piekący ból. Powietrze wirujące od śmigieł helikoptera uderzyło w tłum reporterów zgromadzonych w pewnej odległości od lądowiska. Zawirowały setki opadłych jesiennych liści. Grady Tucker stał w niewielkim oddaleniu od kolegów, choć na tyle blisko, by wszyscy wiedzieli, że on również należy do grupy. Był bardzo wysoki i niezwykle szczupły. Miał ostre rysy, niemal trójkątny zarys brody, ale nie ulegało wątpliwości, że jest przystojny. Resztki letniej opalenizny ożywiały jego twarz, na której nie było widać ani śladu zmęczenia pracą biurową. Miał potargane, rozjaśnione słońcem brązowe włosy, które teraz splątały się jeszcze bardziej w wirującym powietrzu. Niewątpliwie na pierwszy rzut oka Tucker sprawiał wrażenie trochę zaniedbanego. Miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, a pod spodem sweter, dzięki któremu wyglądał na odrobinę grubszego. Kieszenie marynarki były wypchane najróżniejszymi przedmiotami: nieodzownym notesem, długopisami i ołówkami, bez których nie mógł się obejść. Była też fajka z korzenia wrzośca i torebka z tytoniem. Miał tam jeszcze stare kartki papieru, spinacze, dwa ciastka dla psa, starą piłkę tenisową, znaczki na listy, kwit z pralni, zapałki i inne przydatne rzeczy albo zapomniane drobiazgi.
Wyglądał nieporządnie, ale jednocześnie dziwnie świeżo i niewinnie. Do pełni oryginalnego wizerunku brakowało mu tylko piegów na twarzy. Taką powierzchowność zawdzięczał trochę usilnym staraniom, a częściowo matce naturze. Mimo pozornie lekceważącego stosunku do otoczenia spojrzenie jego piwnych oczu było bystre i inteligentne. Tucker sam nie wiedział, dlaczego właśnie tego popołudnia znalazł się na południowym trawniku. Nie miał zwyczaju odwiedzać Białego Domu, mimo że interesował się polityką. Nie szukał świeżych informacji do jutrzejszej kolumny - napisał artykuły na cały następny tydzień. Przyszedł, bo nie miał nic lepszego do roboty, a ponadto jakaś tajemnicza siła ciągnęła go do tego miejsca - Tucker zawsze słuchał wewnętrznego głosu. Dzięki temu nigdy nie popadł w rutynę, której nienawidził, chociaż ostatnio miał nieodparte wrażenie, że powoli jej się poddaje. Pilot zmniejszył obroty silnika, który teraz leniwie terkotał. Śmigła kręciły się powoli, a pochyleni nisko agenci ochrony podbiegli do helikoptera. Wśród zebranych dziennikarzy można było wyczuć nastrój oczekiwania. Tucker, mimo że był tylko obojętnym obserwatorem, poczuł dziwnie przyspieszone bicie serca. Kiedy otworzyły się drzwi, reporterzy, fotografowie i kamerzyści naparli na barierki, zajmując najbardziej dogodne pozycje. Tucker wykrzywił usta w kpiącym uśmieszku - jego koledzy najwyraźniej byli spragnieni informacji. Trzymając ręce w kieszeniach wypłowiałych dżinsów, zrobił kilka kroków do przodu, żeby mieć lepszy widok, i wyciągnął szyję jak bocian. Przenosząc ciężar ciała na jedną nogę, podkurczył drugą i przyglądał się zebranemu tłumowi. Kiedy prezydent wysiadł z helikoptera, poszły w ruch kamery i pstryknęły aparaty, ale Tucker nie zwracał na nic uwagi, wpatrzony z całą mocą w Hanka Wakefielda. Prezydent wyglądał jak biznesmen, któremu powiodło się w interesach. Był ubrany w elegancki, ciemny garnitur, idealnie dopasowany do jego atletycznej sylwetki. Lekka siwizna sprawiała, że robił poważne i dostojne wrażenie. Szpeciła go jedynie sieć zmarszczek na twarzy. Grady Tucker uważał, że Henry Andrew Wakefield prezentuje się tak, jak powinien wyglądać prezydent i, co więcej, ma w sobie coś nieokreślonego - jakiś magnetyzm i siłę, które w trudnych chwilach przyciągają do niego ludzi potrzebujących pomocy. Henry Wakefield w rankingach polityków miał bardzo wysokie notowania. Prezydent patrzył przez chwilę w stronę dziennikarzy, a za plecami Tuckera reporter, Phil Aikens, mruknął zirytowany. - Założę się, że nie będzie chciał z nami gadać. - Dlaczego? - Tucker przechylił głowę na bok. - Dlatego że popatrzył obojętnie w naszą stronę - mruknął mężczyzna, nie spuszczając wzroku z prezydenta. - Kiedy to robi, nigdy nie odpowiada na żadne pytania, tylko zachowuje się tak, że nie pozostaje nam nic innego, jak odczytywać jego gesty. Wiesz, chodzi o coś w rodzaju: „Dzisiaj prezydent sprawiał wrażenie pewnego siebie - może zatroskanego - albo zmęczonego”. Interpretujemy mowę ciała według znania. Tucker uśmiechnął się ze współczuciem. - Lepiej kiedy mówi, że nie będzie komentarza. - Jasne - mruknął reporter. Prezydent odwrócił się w stronę helikoptera. Kiedy wysiadła Jocelyn, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Phil Aikens zobaczył młodą kobietę i wyszczerzył zęby do Tuckera. - Oczywiście, jest i nieodłączna Jocelyn - powiedział. - O wiele łatwiej pisać o niej. Każda sensacyjna informacja na jej temat jest warta więcej niż złoto.
Tucker przeniósł wzrok na córkę prezydenta. Jocelyn była wysoka, zaledwie kilka centymetrów niższa od ojca, i szczupła jak modelka, ale Tucker, który widział wiele jej zdjęć, wiedział doskonale, że pod eleganckim, dopasowanym ubraniem kryło się krągłe ciało. Granatowy kostium idealnie podkreślał jasną karnację i wspaniałe rude włosy w odcieniu czerwieni, którego nie uzyskałby żaden fryzjer na świecie. W ciągu ostatnich trzech lat Tucker widział Jocelyn Wakefield może sześć razy i za każdym razem z daleka. Zmieniała stroje i fryzury w zależności od okazji, ale zawsze była smukła, elegancka i czarująca. Nigdy nie pochylała skromnie głowy, nie była onieśmielona ani powściągliwa. Chodziła dumnie wyprostowana, z ciepłym, przyjaznym uśmiechem, który sprawiał, że robiła wrażenie przystępnej, naturalnej i zwyczajnej dziewczyny. - Czy nie jest wspaniała? - Phil zauważył zainteresowanie Tuckera. - Kobieta, którą chciałbyś zabrać do domu i przedstawić matce. Tucker przez chwilę przyglądał się Jocelyn jak mężczyzna zachwycony jej urodą i figurą, a potem podrapał się w tył głowy. - Nie wiem. Jakoś nie mogę sobie jej wyobrazić w kuchni na farmie mojej mamy w Kansas. Prezydent powiedział coś do córki, a ta uśmiechnęła się lekko i skinęła głową. Oddalili się od helikoptera, a Jocelyn szła krok za ojcem, żeby kamery i aparaty mogły zrobić zdjęcia głowie państwa. Odblask popołudniowego słońca podkreślał kolor jej włosów, które wydawały się jeszcze bardziej czerwone. Patrząc na nią, Tucker odezwał się głośno. - Ciekawe, czy temperament ma równie ognisty jak kolor włosów? Phil wzruszył ramionami. - Jeśli nawet, to nic nie wiem na ten temat. Tucker też nie miał pojęcia, ponieważ nigdy nie interesował się Jocelyn Wakefield - nie była ciekawym tematem do jego artykułów. Kiedy prezydent zbliżył się, reporterzy zaczęli wykrzykiwać pytania, wyciągnęli mikrofony i oczekiwali odpowiedzi. Tymczasem Wakefield pokręcił głową i dotknął ręką ucha, pokazując, że ich nie słyszy. Dziennikarze byli jednak niezrażeni. - Co pan powie na temat wyścigu do Senatu w Ohio? - Czy VanHorn ma szansę pokonać Scrantona z Missouri? - Badania opinii publicznej wskazują, że możecie zyskać tylko dwa miejsca w Senacie. Nie uważa pan, że za długo zwlekaliście z... - Panie prezydencie, jaka jest szansa, że budżet zostanie przegłosowany, jeśli nie zdobędziecie większości w parlamencie? - „Atlanta Journal” twierdzi, że za słabo i za późno poparł pan Dykesa. Jak pan to skomentuje? Z uśmiechem na twarzy Wakefield pomachał w stronę kamer i nie zatrzymując się, ruszył w stronę South Portico. Jocelyn szła krok za nim. Korespondent sieci telewizyjnej wrzasnął: - Odwołał pan wizytę w Chicago, panie prezydencie? Czy uważa pan wybory do Senatu za przegrane? Wakefield ponownie uśmiechnął się szeroko i pokazał, że nie dosłyszał pytania. Rozejrzał się i zatrzymał zdziwiony wzrok na Tuckerze. Rozpromienił się jeszcze bardziej i uniósł rękę w geście pozdrowienia, a potem ruszył w jego kierunku. - Tucker - powiedział głośno na powitanie. Zaskoczona Jocelyn zatrzymała się, ale nie poszła za ojcem, który zmierzał prosto ku dziennikarzom. Zdumiona rozejrzała się i ich spojrzenia skrzyżowały się. Przez ułamek sekundy Grady Tucker poczuł siłę jej wzroku. Po chwili prezydent Stanów Zjednoczonych zbliżył się do niego i napastliwy tłum dziennikarzy próbował zająć jak najlepsze pozycje dookoła. Kamery
napierały na Tuckera z boku i z tyłu, mikrofony wystawały ze wszystkich stron, a agenci ochrony ustawili się, żeby trzymać wszystkich w odpowiedniej odległości. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj, Tucker. - Prezydent zatrzymał się przed nim i wyciągnął rękę. Tucker uścisnął ją, przechylił głowę i zrobił kpiącą minę. - Czasami spotykają nas niespodzianki, panie prezydencie. Mój dziadek mawiał, że największą niespodzianką są wybory do Kongresu. Wakefield odchylił głowę i roześmiał się, a Tucker rzucił okiem na Jocelyn i dostrzegł rozbawienie w jej oczach. Trzymał ręce w kieszeniach, zgarbił się jeszcze bardziej i przełożył ciężar ciała na jedną nogę. - Panie prezydencie, niech pan będzie wyrozumiały dla tych biednych ludzi. - Skinął głową w stronę otaczających go dziennikarzy. - Każdy z nich chce pierwszy zdobyć informacje o tym, kto wygra. - Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, prawda? - odparł prezydent i spojrzał na grupkę po lewej stronie Tuckera. - Obawiam się, że będą musieli poczekać do jutra, tak jak my wszyscy, aż głosy zostaną policzone. Phil Aikens nie tracił czasu: - Panie prezydencie, jaką szansę ma Orrin Peters na wygraną w Indianie i pokonanie Clyde’a Renfrowa? - Moje zdanie nie ma znaczenia - odpowiedział prezydent. - Decyzja należy do wyborców. Wiem, że mieszkańcy stanu bardzo chcą, żeby sprawa budżetu została załatwiona, a Orrin Peters go popiera. Rozległy się kolejne okrzyki, ale Wakefield niecierpliwie machnął ręką. - Przykro mi, ale to na razie wszystko. - Odsunął się i postukał palcem w zegarek. - Mam spotkanie. Prezydent odszedł i dołączył do córki. Wziął ją pod rękę i poprowadził w stronę wejścia do Białego Domu. Kiedy dziennikarze zrozumieli, że nie będzie więcej komentarzy, opuścili mikrofony i wyłączyli kamery. Zaczęli pakować sprzęt i notatki. Tucker miał czas. Poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu fajki, gdy tymczasem Phil Aikens, zaintrygowany, przyglądał mu się spode łba. - Nie wiedziałem, że jesteś w takich przyjacielskich stosunkach z Wakefieldem - powiedział, węsząc coś podejrzanego. - Sam jestem zaskoczony. - Tucker przeszukał kieszenie, wsunął rękę do prawej i po chwili wyciągnął fajkę i woreczek z tytoniem. Zanurzył lulkę i zaczął napełniać. - Od razu wiadomo, kiedy są wybory, bo wtedy politycy rozpoznają dziennikarzy z daleka. - Nie jesteś zbyt skromny, Tucker? - zakpił kamerzysta Joe Grobowski, który ustawił kamerę pół metra od niego. Napisał coś na taśmie, którą trzymał w ręku, i wrzucił ją do torby. - Skromny? Jak to? - Tucker skrzywił się i wepchnął resztkę tytoniu do fajki. Schował woreczek do kieszeni jedną ręką, a drugą włożył ustnik w zęby. Widząc taki obojętny gest, Grobowski obrzucił go pełnym niedowierzania spojrzeniem. - Chcesz powiedzieć, że nie masz pojęcia o tym, iż Wakefield uważa, że przynosisz mu szczęście? Tucker, niezmiernie zaskoczony, zamrugał i wyciągnął fajkę z ust. - Żartujesz, Joe. Startujący helikopter zagłuszył odpowiedź kamerzysty, a podmuch powietrza od śmigła uderzył w nich, rozwiewając poły płaszczy, kartki w notatnikach, i podrywając w górę suche liście. Hałas ucichł, kiedy maszyna nabrała wysokości i dołączyła do czekającej na nią wojskowej eskorty. Jak stado brązowych pelikanów odlecieli do bazy lotniczej Andrews. Kiedy zrobiło się cicho, Tucker odwrócił się do Grobowskiego. - A teraz się wytłumacz, Joe - zażądał z poważnym wyrazem twarzy. - O co chodzi z tym szczęściem? Muszę ci powiedzieć, że Wakefield nigdy nie robił na mnie wrażenia przesądnego.
- To chyba pomysł jego ludzi - przyznał kamerzysta. - Zaczęło się wtedy, kiedy brałeś udział w konwencji, na której wygrał nominację kandydata partii. Wszyscy wiedzą, że rzadko bywasz na takich imprezach. - Byłem na obu konwencjach - przypomniał sobie Tucker. Nie przyszło mu do głowy, że jego obecność mogła mieć jakiekolwiek znaczenie. - Pojawiłeś się też na pierwszej debacie prezydenckiej, podczas której Wakefield pokonał Sya Cummingsa - przerwał Joe i zrobił chytrą minę. - Pamiętasz, kiedy ostatni raz byłeś w Białym Domu? Tucker w zamyśleniu obracał fajkę w ustach. Skinął głową, kiedy sobie przypomniał. - Poszedłem zobaczyć, z jaką pompą Wakefield witał nowego premiera Izraela. Po tej wizycie Tucker napisał zjadliwy artykuł o amerykańskiej polityce zagranicznej. Wszędzie powtarzano jego kąśliwą uwagę, że Jerzy Waszyngton ustanowił fatalny precedens, rzucając dolara przez Potomak, bo od tamtej pory kolejne rządy wyrzuciły miliardy za ocean. - A pamiętasz - mówił dalej Grobowski - jak dwa dni później ogłoszono nowe porozumienie pokojowe między Izraelem i OWP? Tucker odchylił głowę i zdziwiony uniósł jedną brew. - To tylko czysty przypadek, który nie miał nic wspólnego z tym, że tam byłem. Grobowski, już spakowany, wstał. - Przypadek czy nie, ale niektórzy współpracownicy Wakefielda są przekonani, że kiedy Tucker jest w pobliżu, dzieją się same dobre rzeczy. Przekonamy się, czy tak jest, kiedy poznamy wyniki wyborów. - Uśmiechnął się, skinął dłonią na pożegnanie w stronę Tuckera i Phila Aikensa. Zamyślony Tucker odwzajemnił ten gest i wyjął zapałki. Oderwał jedną i pociągnął po drasce. Potem przytrzymał płomień blisko fajki. - Nie sądzisz, że miałbyś niezły tytuł artykułu? - mruknął Phil i popatrzył na niego rozbawiony. - „Grady Tucker, królicza łapka Wakefielda”. Kłąb aromatycznego dymu wydostał się z ust Tuckera. Uśmiechnął się z przymusem i wyjął fajkę. - Wiesz co, Phil. Nie mam pojęcia dlaczego ludzie uważają, że królicza łapka przynosi szczęście, skoro to znaczy, że sam królik nie żyje. Reporter zachichotał i pokręcił głową. - Cóż, nic tu po mnie. Idę sobie. Muszę napisać artykuł. Do zobaczenia. - Cześć. Tucker wsunął ustnik między zęby i leniwie spojrzał w stronę Białego Domu. Widoczni w oddali prezydent i jego córka zbliżali się do schodów. W chwilę potem towarzyszący im agenci ochrony zasłonili widok. Odwrócił się, wepchnął rękę do kieszeni i chwycił palcami psie ciasteczko. - Na mnie też czas - mruknął do siebie. - Muszę wyprowadzić Molly na spacer. Wolnym krokiem opuścił trawnik. Kilka metrów za bramą podszedł do niego starszy, elegancko ubrany pan. Uniósł w górę rączkę laski, jakby chciał bez słów zwrócić na siebie uwagę Tuckera. Grady wyjął fajkę z ust, objął lulkę dłonią i zwolnił krok. Skinął głową w stronę szeroko uśmiechniętego człowieczka. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam nadzieję, że pan mi pomoże. - Mężczyzna zatrzymał się przed Tuckerem, czubek laski wbił w ziemię przed sobą i oparł się na niej rękoma. - Postaram się - obiecał Tucker i uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Starszy pan miał ciemną skórę i bielusieńką brodę. Był niski i gruby, a czubek jego filcowego, czarnego kapelusza sięgał zaledwie do klatki pier- siowej Tuckera. - Myślałem, że można zwiedzać Biały Dom, ale centrum turystyczne jest zamknięte.
- W zimie - poinformował go Tucker - można wejść od wtorku do soboty, ale tylko rano. Ma pan dwie możliwości - zadzwonić do swojego posła lub senatora i poprosić o załatwienie specjalnej przepustki albo iść do południowo-wschodniej bramy przed dziesiątą rano. Południowo-wschodnia brama przed dziesiątą, od wtorku o soboty - powtórzył mężczyzna, jakby chciał dobrze zapamiętać informację, a potem dotknął ronda kapelusza. - Serdecznie dziękuję. Bardzo mi pan pomógł. - Cieszę się - odpowiedział Tucker z uśmiechem i popatrzył, jak staruszek oddala się drobnymi kroczkami. Jocelyn zaczekała na ojca i kiedy do niej dołączył, zapytała zaciekawiona: - Kim jest mężczyzna, z którym rozmawiałeś? - Grady Tucker. - Ojciec spojrzał na nią zdziwiony, jakby uważał, że powinna go znać. - Grady Tucker - powtórzyła i coś sobie przypomniała. - Ten Grady Tucker, który pisze „Świat według Tuckera”? - Ten sam. Jocelyn wyciągnęła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na mężczyznę. Gazeta nie zamieszczała przy artykułach zdjęcia autora, tylko rysunek ręki trzymającej dymiącą fajkę. - Myślałam, że Grady Tucker jest gruby, łysy i nosi okulary w drucianej-oprawie. - W oddali stał wysoki, szczupły dziennikarz, ubrany w dżinsy, sportowe buty i tweedową marynarkę, z fajką w ustach. Jocelyn odwróciła wzrok i otrząsnęła się z zamyślenia. - Wygląda jak długonogi koszykarz z Iowa. Ojciec uśmiechnął się, rozbawiony. - Ciepło, ciepło. Tucker pochodzi z Kansas. - Kansas? - Jocelyn była tak wyczerpana, że nie miała siły na śmiech. - Zmęczona? - zgadł ojciec i popatrzył zatroskany na jej gładką twarz. Nie chciała narzekać ani kłamać, że wszystko w porządku. - To był zwariowany tydzień. Pokiwał głową. - Bolą cię nogi? Jocelyn jęknęła cicho. - Potwornie. Z każdym krokiem ból przeszywał ją od stóp do głów. Wzrokiem zmierzyła odległość dzielącą ją od zwieńczonych łukiem drzwi i zastanawiała się czy dojdzie. - Nie mogę się doczekać, kiedy zrzucę buty - mruknęła, nie poruszając ustami. Na początku politycznej kariery ojca nauczyła się tak mówić, żeby specjaliści od czytania z ruchu warg nie mieli żadnych możliwości. W Waszyngtonie publiczny wizerunek był bardzo ważny i należało go chronić za wszelką cenę. Dlatego nie narzekała, nie skarżyła się, najwyżej mruczała pod nosem. Uważała, by nikt nie zrobił jej zdjęcia z zadartą wiatrem spódnicą! dlatego nosiła zawsze dopasowane stroje. Żeby włosy wyglądały porządnie, czesała je w gładki francuski kok i pokrywała warstwą lakieru - ani jeden włosek nie mógł odstawać od reszty. Nigdy nie wkładała pierścionków na palce prawej ręki, żeby nie wbijały się boleśnie w ciało podczas wymieniania niezliczonych uścisków. Ta lista nie miała końca i Jocelyn bez przerwy uzupełniała ją nowymi punktami. Dlatego często czuła się jak więzień, ograniczona zakazami i nakazami. Przy wejściu na prezydenta i jego córkę czekał szef obsługi - opalony i silnie zbudowany Alex Bakersmith. Odpowiadał za wszystko w Białym Domu: budżet, personel, utrzymanie, rozrywki i różne inne rzeczy.
Jocelyn zatrzymała się dopiero na widok Wally’ego Hamiltona, jednego z doradców ojca i szefa sztabu urzędników. Oczekiwał ich niecierpliwie i jak zwykle nerwowo obgryzał paznokieć kciuka. - Co Wally tu robi? - zapytała głośno. - Pewnie chce mnie odprowadzić na spotkanie do Gabinetu Owalnego - odpowiedział ojciec. - Masz jeszcze jakieś zajęcia? - zaprotestowała. Oboje byli na nogach od czwartej rano. - Dwight Hawkins pewnie czeka na mnie z najnowszymi informacjami o ataku terrorystycznym w Paryżu - powiedział. Hawkins był sekretarzem stanu. - Mam nadzieję, że Wally nie przynosi złych wiadomości, bo wygląda ponuro. - On zawsze się czymś martwi. Nie znam drugiego człowieka, który w lot dostrzega złe strony każdej sytuacji - odpowiedział prezydent bez cienia ironii w głosie. - Dlatego tak go cenię. Dzięki niemu zawsze wiem, że poznam wszystkie opcje. Tym razem chyba nie chodzi o atak terrorystyczny. Pewnie otrzymał ostatnie sondaże wyborcze. Ale zobaczysz co będzie, jak się dowie, że rozmawiałem z Tuckerem. - A co Tucker ma z tym wspólnego? - skrzywiła się Jocelyn. - Nie uwierzysz - ostrożnie powiedział ojciec i na jego twarzy pojawił się niepozorny uśmiech - ale Wally uważa, że Tucker przynosi mi szczęście. Roześmiała się. - Co? Jak to? - Sama go zapytaj - odparł i wesoło pokręcił głową. - Poda ci całą listę dowodów. - Nie wierzysz w to, prawda? - Nie, ale stary Wally tak - zażartował prezydent i zrobił kilka kroków. Po chwili spojrzał na nią jeszcze raz. - Poproś Ernsta, żeby przyszedł na górę i zrobił ci masaż - powiedział na pożegnanie. - Poczujesz się dużo lepiej i mięśnie przestaną cię boleć. Jocelyn nie miała ochoty nikogo widzieć - nawet masażysty. Miała dość wszystkich ludzi, a szczególnie tych, którzy mówili jej, co ma robić i próbowali nią manipulować. Dlatego nie podjęła tego tematu. - Dzięki, ale chyba zrobię sobie długą kąpiel z bąbelkami. Alex Bakersmith przywitał ich skinieniem głowy. - Dobry wieczór, panie prezydencie, panno Wakefield. Witam w domu. - Cześć, Alex. - Zamyślony prezydent kiwnął głową, a potem klepnął Wally’ego po ramieniu i obaj ruszyli w stronę Gabinetu Owalnego, który mieścił się w zachodnim skrzydle. - Witaj, Alex. - Jocelyn zdołała się uśmiechnąć i przeszła przez drzwi, które dla niej przytrzymał. Za plecami, jak cień, podążał Mike Bassett. Jej osobisty agent ochrony. W holu na parterze zatrzymała się na chwilę, zrzuciła buty i dotknęła stopami chłodnej marmurowej posadzki. Poczuła chwilową, przyjemną ulgę. Stała chwilę bez ruchu, a potem z wysiłkiem ruszyła dalej. Nie obchodziło jej teraz, że wygląda niezbyt wytwornie, kiedy tak idzie po Białym Domu w szykownym stroju i niesie pantofle w garści. Dziękowała Bogu, że w pobliżu nie kręcą się fotografowie, bo jej zdjęcie zaraz ukazałoby się w porannych gazetach. Po cichu dotarła do części mieszkalnej na drugim piętrze prezydenckiej rezydencji. Agent Mike Bassett pożegnał ją przy windzie, ponieważ ochroniarze nie wchodzili na drugie i trzecie piętro. Dzięki temu rodzina prezydenta mogła mieć przynajmniej choć trochę prywatności. Jocelyn wiedziała, że poczucie spokoju to tylko złuda. Biały Dom obsługiwały setki ludzi gotowych spełnić każde jej życzenie i kaprys - z wyjątkiem tego jednego, którego najbardziej pragnęła - chwili samotności. Niestety, nawet jeśli nie było przy niej kamerdynera, służącej czy innej osoby wykonującej swoje obowiązki, wiedziała, że są gdzieś w pobliżu.
Kątem oka dostrzegła wieczorną gazetę na stoliku w korytarzu. Obok leżały wiadomości przeznaczone dla niej i dla prezydenta. Najpilniejsze oznakowano czerwonymi karteczkami. Była zmęczona i odczuwała nerwowe napięcie i stres - skutki wypełnionego licznymi wydarzeniami tygodnia. Zatrzymała się i popatrzyła na pokaźną kupkę oklejonych na czerwono wiadomości. Nie miała najmniejszej ochoty ich czytać. Zrobiła energiczny krok do przodu i zaraz wróciła. Wsunęła buty pod pachę i zaczęła ze złością przeglądać kartki, wyciągając zaadresowane do niej. Było ich siedem. Zacisnęła palce i zwinęła je w dłoni. Jeden dzień - tylko tego pragnęła. Dwadzieścia cztery godziny dla siebie, żeby mogła robić to, na co ma ochotę, pojechać, gdzie chce, ubrać się dowolnie i mówić, co jej się żywnie spodoba. Musiał być jakiś sposób, żeby to zrobić i Jocelyn przysięgła sobie, że go znajdzie. Jeśli czegoś nie wymyśli, zwariuje. Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł, ale tak szalony, że pomyślała, iż ma nie po kolei w głowie. Nowy pomysł miał dużą szansę powodzenia. Jeżeli dokładnie przygotuje spisek i wszystko zaplanuje, ma szansę się udać.
Rozdział 2 Wzburzona Jocelyn prawie biegła korytarzem, na chwilę zapominając o zmęczeniu i bólu. W sypialni rzuciła buty na podłogę i zadzwoniła po pokojówkę. Niska, krępa, siwa kobieta zjawiła się, kiedy Jocelyn wychodziła z pokoju. - Midge, bardzo cię proszę, zrób mi kąpiel z bąbelkami. Tylko żeby woda była bardzo gorąca - pouczyła kobietę, wołając przez ramię, i szybko przeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Dawniej używano go jako dodatkowej sypialni, ale Jocelyn urządziła sobie w nim salon i biuro. Nie zwalniając kroku, podeszła do rogu, w którym stało biurko, które kiedyś należało do Eleanor Roosevelt. Rzuciła papiery na blat i włączyła komputer. Kliknęła na kalendarz i niecierpliwie czekała aż zjawi się na ekranie. Po kilku sekundach, które wlokły się w nieskończoność, wyświetlił się i Jocelyn zaczęła przeglądać terminy listopadowych spotkań. Roześmiała się radośnie na widok swojego odkrycia. W programie zajęć znalazła lukę. W następny weekend miała tylko jedno oficjalne wyjście. Wpatrywała się w ekran uszczęśliwiona i zaskoczona. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Był tylko jeden sposób, żeby sprawdzić, czy się nie myli. Jocelyn zawahała się i nie wiedziała, czy opanować podniecenie, czy dać się ponieść emocjom. W końcu doszła do wniosku, że może zadzwonić w sprawie rozkładu zajęć i podniosła słuchawkę. - Jocelyn Wakefield. Chciałabym rozmawiać z Francine Rivers - powiedziała telefonistce. Wiedziała, że telefonistka znajdzie jej sekretarkę w każdym miejscu. Pracownicy centrali telefonicznej Białego Domu słynęli z niezwykłej umiejętności odnajdywania ludzi w kraju, za granicą, w powietrzu i na lądzie. Jocelyn czekała na zgłoszenie się Francine i jedną ręką wyciągała spinki z włosów. Kiedy wyjęła ostatnią, rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. Odwróciła się na fotelu. W drzwiach stała Midge Tidwell. - Tak, Midge? - Kąpiel gotowa - powiedziała pokojówka. Jocelyn wiedziała, że szlafrok i domowe pantofle też były przygotowane. - Życzy pani sobie czegoś jeszcze? Może przynieść coś do picia? - Dużą szklankę soku pomarańczowego z lodem. - W tej samej chwili na linii usłyszała głos Francine Rivers i zasłoniła słuchawkę ręką. -Postaw go koło wanny. Dziękuję, Midge. - Cześć Francine, tu Jocelyn. - Cześć. Witaj w domu. Paula mówiła, że miałaś ciężką podróż i spodziewałam się, że zadzwonisz dopiero jutro około południa. Co się stało? Jocelyn zesztywniała w nagłym poczuciu winy, ale natychmiast się otrząsnęła. - Sprawdzałam terminarz spotkań na następny tydzień i zauważyłam, że mam zaproszenie na koncert symfoniczny w centrum Kennedy’ego w sobotę wieczorem. Nie ma na ten temat żadnych specjalnych adnotacji, ale pomyślałam, że sprawdzę u ciebie, czy będzie problem, jeśli odwołam to wyjście? - Chyba nie, ale sprawdzę. Nastąpiła chwila ciszy i słychać było stukanie klawiatury. - To tylko spotkanie towarzyskie, Jocelyn. Parę osób będzie kręcić nosem, ale nic się nie stanie. Więc... mam odwołać? - Jeszcze nie, dam ci znać. Dzięki, Francine. - Odłożyła słuchawkę i zakryła usta dłonią, żeby nie krzyknąć z radości.
Nie wiedziała czy odważy się zrobić to, co zaplanowała. Na samą myśl humor jej się poprawił, bo pomysł był niesamowity - będzie miała jeden dzień wolności. Zdrowy rozsądek, który się odezwał, nakazywał opanowanie emocji. Ponieważ była córką prezydenta, ciążyły na niej obowiązki, i tu właśnie tkwił cały problem. Jocelyn powoli wstała z fotela. Miała już wyżej uszu wiecznego poczucia odpowiedzialności, dość grania roli córki prezydenta i związanych z nią obowiązków. Chciała uciec od wszystkiego przynajmniej na jeden dzień. Rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe. - Nie zrobię tego - powiedziała głośno i westchnęła. Na razie mogę jedynie bezkarnie pomarzyć, pocieszała się. Szukała w myślach sposobu, jak zrealizować pomysł bezpiecznie i bez krzywdy dla innych. Wróciła do sypialni, rozebrała się i rzuciła ubranie na łóżko. Weszła do zaparowanej łazienki. Wanna była pełna piany i odprężający zapach lawendy unosił się nad wodą. Jocelyn odetchnęła głęboko i sięgnęła na półkę nad umywalką po szczotkę. Zaczęła rozczesywać włosy, aż pozbyła się prawie całego usztywniającego lakieru. Wyprostowała się i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Cały kłopot w tym, że fotografowano ją tysiące razy i na ulicy zostałaby od razu rozpoznana. Patrzyła na okalające twarz włosy, na mleczną cerę i niesamowicie ciemne oczy. Nie mogła postąpić jak książę z powieści, bo nie znała żebraczki, z którą mogłaby się zamienić miejscami - a już na pewno nie znalazłby się nikt z tak szczególnym odcieniem rudych włosów. Jedynym rozwiązaniem było przebranie. Jocelyn zawiązała sobie na głowie turban z ręcznika i schowała pod nim wszystkie kosmyki. Weszła do wanny i powoli usiadła w gorącej, bulgoczącej wodzie. Oparła się o pochyłą ścianę, sięgnęła ręką i włączyła masaż. Woda zawirowała, masując jej obolałe mięśnie. Piana zrobiła się jeszcze większa. Zanurzona po szyję w pulsującej wodzie, Jocelyn znowu się rozmarzyła. Ciemna peruka, makijaż i inne ubranie wystarczyłyby, żeby jej nie rozpoznano. Nie miała pojęcia jak uciec, żeby nikt nie zauważył jej nieobecności. Z Białego Domu trudno wymknąć się niepostrzeżenie. Spojrzała na drzwi z łazienki do sypialni. Nic nie słyszała, ale wiedziała, że pokojówka układa porzucone ubranie. Mimo że personel szanował jej prywatność, ktoś na pewno zadzwoniłby albo zajrzał sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje. Jej nieobecność wzbudziłaby zainteresowanie, chociażby z troski o nią. Gdyby okazało się, że zniknęła... Jocelyn zadrżała na myśl, jaką wywołałaby panikę i zamieszanie. Przy wielkim szczęściu mogłaby wymknąć się na kilka godzin niezauważona, ale nigdy na cały dzień, nie z Białego Domu. Dzieci poprzednich prezydentów porównywały mieszkanie w Białym Domu do zamknięcia w szklanej kuli. Dla Jocelyn rezydencja prezydencka była więzieniem. Westchnęła i osunęła się niżej w wannie. Musiała pogodzić się z tym, że nigdy nie uda jej się uciec. Jednak cichy wewnętrzny głos cały czas szeptał: „Ucieknij z innego miejsca”. Jocelyn bała się o tym pomyśleć. Pozwoliła sobie tylko pomarzyć, ale nie zamierzała nic zrobić. Chciała tylko zastanowić się nad teoretycznymi możliwościami. Puściła wodze fantazji. Gdyby zrobiła coś takiego, agenci ochrony szukaliby jej jak szaleni. Daleka podróż nie wchodziła w rachubę z powodu braku czasu. Jocelyn westchnęła i mokrą dłonią sięgnęła po szklankę z sokiem. Kiedy podniosła ją do ust, kostki lodu zagrzechotały w środku. Wypiła łyk schłodzonego płynu.
Im dłużej się zastanawiała, tym bardziej dochodziła do przekonania, że jej plan nigdy się nie uda. Potrzebowała wspólnika - kogoś, kto dla niej skłamie. Czy istnieje ktoś taki, kto mógłby jej pomóc? W myślach przebiegła listę przyjaciół i po kolei wszystkich eliminowała z różnych powodów - niektórzy odmówiliby ze strachu, inni niestety nie umieli dobrze kłamać. A co do pozostałych nie była pewna, czy może im zaufać. Popatrzyła na kostki lodu pływające w szklance. Musiała przyznać, że nie ma nikogo odpowiedniego. Zresztą sam pomysł był niebezpieczny. Pociągnęła łyk soku pomarańczowego, odstawiła szklankę na brzeg wanny i znów zanurzyła się w wirujące prądy wodne. Wdychała zapach lawendy i kąpała się w pianie. Zamknęła oczy i przestała na chwilę myśleć. Jednostajny szum wody działał uspokajająco. Na razie wystarczało jej, że leży w ciepłej wannie i pozbywa się bólu i zmęczenia. I wtedy wyrwało jej się jedno słowo. - Bliss - mruknęła. - Jest tak wspaniale, jak u Bliss. Za chwilę otworzyła szeroko oczy i wyprostowała się gwałtownie - strumienie wody przelały się przez krawędź wanny. - Bliss - powtórzyła, jakby dokonała wielkiego odkrycia. - Dlaczego do licha nie pomyślałam o Gog wcześniej? Gdyby miała przeszukać cały świat, Jocelyn wiedziała, że nie znajdzie lepszego wspólnika niż jej babcia, Bliss Wakefield, która mimo że z pozoru wyglądała jak dumna księżna, w sercu miała dużo odwagi i lubiła przygody. Kłamała też najlepiej na świecie. Jocelyn wyskoczyła z bulgoczącej wanny. Szybko owinęła mokre ciało ręcznikiem i popędziła do sypialni, zostawiając za sobą mokre ślady piany i wody. Chwyciła słuchawkę, która leżała na szafce nocnej z wiśniowego drewna, i wystukała z pamięci numer. Po trzecim dzwonku usłyszała poważny głos kamerdynera, Dextera Cummingsa-Goulda. - Redford Hall, słucham? - powiedział z brytyjskim akcentem. Jocelyn zadrżała z podniecenia. - Dexter? Witaj. Tu Jocelyn. Czy jest moja babcia? Po chwili ciszy odpowiedział: - Czy naprawdę chcesz z nią rozmawiać, moja droga? W tej chwili jest trochę zdenerwowana. W oddali Jocelyn usłyszała władczy głos Bliss Wakefield. - Z kim gadasz, Dexter? Natychmiast przynieś mi telefon. - Chciała pani powiedzieć „rozmawiasz” - poprawił ją stłumionym głosem. - Dawaj mi telefon i nie pouczaj mnie, jak mam mówić. Jocelyn roześmiała się. - Kłócicie się jak kury na grzędzie. - Ona jest w bardzo zaczepnym nastroju - oznajmił Dexter, podkreślając słowo „ona”. - Razem z pułkownikiem Harthcourtem dostali dziś lanie w brydża. A ja... - Kto mówi? - zapytała Bliss Wakefield, która siłą odebrała mu słuchawkę. - Cześć, Gog - odpowiedziała Jocelyn, używając ulubionego przezwiska babci. Powstało dawno temu, kiedy była małym dzieckiem i na wszystkich mówiła ma-ma, ta-ta i ga-ga. Ostatnie słowo w końcu skróciła do Gog. - Przegrałaś dziś w brydża? Chyba nie muszę pytać, jak się czujesz? - Jocelyn - głos Bliss od razu zabrzmiał cieplej, ale po chwili znów usłyszała nutę poirytowania. - Ten nadęty brytyjski typek od jutra u mnie nie pracuje. - Nie zrobisz tego, Gog. - Jocelyn uśmiechnęła się, słysząc czcze pogróżki.
- A właśnie, że tak - oznajmiła babcia. - Z jednej strony udaje takiego opanowanego, ale z drugiej bardzo się wszystkim przejmuje. - Dexter jest jak sfinks i broni cię przed intruzami - dobrze o tym wiesz. - Jocelyn starała się opanować rozbawienie. Po drugiej stronie rozległo się głośnie chrząkanie. - Jeśli on jest jak sfinks, to pora, żeby go zmumifikować. - Jocelyn słyszała w oddali niski męski głos, ale nie mogła rozróżnić słów. - Nie musisz mnie pouczać, Dexter. Dobrze wiem, że Jocelyn wyjeżdżała. Sama słyszysz - powiedziała Bliss z powrotem do słuchawki. - Ten facet traktuje mnie jak zgrzybiałą staruszkę. Powiedz mi, jak minęła podróż? - Długa, pełna pracy, ale na szczęście już skończona. - Jesteś ożywiona, a spodziewałam się, że będziesz padać ze zmęczenia po takiej długiej turze dookoła kraju. - Dobra gorąca kąpiel poprawiła mi samopoczucie. - Jocelyn spojrzała na mokre ślady stóp, jakie zostawiła na tureckim dywanie. - Dzwonię, bo chciałam spytać, czy masz czas zjeść jutro ze mną obiad? - Jutro? Dexter, przynieś mi kalendarz. - Kamerdyner mruknął coś w odpowiedzi. - Szkoda, że nie jesteś psem, Dexter. Moje życie byłoby o wiele spokojniejsze, gdybyś miał na twarzy kaganiec. Nie prosiłam, żebyś sprawdzał mój rozkład dnia. Przecież i tak nic nie widzisz bez okularów. Po prostu przynieś mi notatnik. On uwielbia mnie drażnić - powiedziała Bliss do Jocelyn. - No, nareszcie. Jutro... Nie mogłaś wybrać lepszego dnia? Jutro umówiłam się z Maude Farnsworth o... - A w środę? - przerwała Jocelyn. - Nie. Spotkajmy się jutro. Maude to potworna nudziara. Nie ma lepszego powodu niż obiad w Białym Domu, żeby odwołać to spotkanie. - Jesteś pewna? - Oczywiście - odpowiedziała babcia zdecydowanym głosem. -Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle umówiłam się z tą kobietą. Chyba cierpię na brak rozrywek. O której mam przyjechać? - Mam spotkanie w Departamencie Stanu o dziesiątej rano, które powinno potrwać około godziny, ale jeśli się przeciągnie... Powiedzmy o dwunastej trzydzieści. - Będę punktualnie. - Po drugiej stronie zapadła cisza. - Mogę włożyć przezroczysty welon i nic więcej? Gazety miałyby o czym pisać. Głos Bliss brzmiał tak poważnie, że Jocelyn na chwilę zamurowało. Zaraz jednak się zorientowała, że to kolejny dowcip babci i zachichotała. - Tata dostałby szału, Gog. - Wiem. Biedny Dexter za chwilę dostanie apopleksji i bardzo dobrze. Już jest blady jak ściana. Do zobaczenia jutro, kochanie - powiedziała i odłożyła słuchawkę. Jocelyn jedną ręką przytrzymywała ręcznik, a drugą odłożyła telefon na widełki i zamyślona wróciła do łazienki. Zaprosiła babcię na obiad, nic więcej. Jeśli się rozmyśli, może zrezygnować z planu. W najważniejszej kwestii jej zdanie nie zmieniło się. Miała dość ustawicznej ostrożności, ciągłej rozwagi i pilnowania każdego słowa i gestu. Zawsze musiała dbać o to, czy postępuje odpowiednio. Teraz chciała zrobić coś niemądrego, nieodpowiedzialnego i niepoważnego. Jocelyn Wakefield nie zdawała sobie sprawy, że jest bardziej podobna do babci, niż myśli. Następnego dnia o szóstej rano zadzwonił telefon. Mrucząc z niezadowolenia, Jocelyn przewróciła się na bok, żeby odebrać. Telefonistka Białego Domu pilnowała jej pobudki. - Już nie śpię - mruknęła zaspanym głosem. - Czy mam zadzwonić jeszcze raz za dziesięć minut? - zapytała kobieta. Jocelyn w pierwszej chwili chciała powiedzieć, że tak, ale zaraz usiadła i odrzuciła kołdrę.
- Nie trzeba. Dziękuję. Odłożyła słuchawkę i nacisnęła guzik przy łóżku. Był to dzwonek do kuchni, który sygnalizował pełniącemu dyżur kamerdynerowi, że prosi o sok i kawę. Po półgodzinie Jocelyn zapukała do gabinetu ojca z drugą filiżanką kawy w ręku, w kapciach i jedwabnym szlafroku narzuconym na piżamę. Ranek był jedyną porą, kiedy widywała ojca prywatnie, chyba że Jakiś dygnitarz oficjalnie odwiedzał ich kraj. Zwykle mieli dla siebie trzydzieści minut, W pokoju rozległ się przyjemny głos Jamesa Earla Jonesa. - Tu CNN. Potem usłyszała stłumione zaproszenie ojca. - Wejdź. Jocelyn otworzyła drzwi. Dawniej, kiedy mężowie i żony sypiali osobno, ten pokój był sypialnią prezydenta. Potem zamieniono go na gabinet. Dywany, zasłony i tapicerka były ciemnoczerwone i cały pokój wyglądał poważnie i elegancko. Za szklaną szybą kominka tańczyły czerwone języki ognia. Na marmurowej półce stała skromna tabliczka z napisem. Ten pokój zajmował John Fitzgerald Kennedy przez dwa lata, dziesięć miesięcy i dwa dni sprawowania urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych od 20 stycznia 1961 do 22 listopada 1963. Obok umieszczono drugą tabliczkę. Abraham Lincoln spał w tym pokoju w czasach, kiedy zajmował Biały Dom jako Prezydent Stanów Zjednoczonych. Każdy kąt Białego Domu był pełen historycznych pamiątek. Nie dało się od nich uciec. Kiedy Jocelyn już zaczynała czuć się swobodnie, odwracała głowę i napotykała jakiś przedmiot o wielkim znaczeniu, który przypominał jej, że mieszka w prezydenckiej rezydencji tylko tymczasowo. - Dzień dobry. - Ojciec siedział na fotelu, zwrócony do telewizora, z okularami zsuniętymi na czubek nosa. Obok niego na krześle leżały poranne wydania „Washington Post” i „New York Times”, które już zdążył przeczytać. Trzy kolejne gazety trzymał obok siebie na fotelu. - Dzień dobry, tato. - Jocelyn podeszła do niego i pocałowała w świeżo ogolony policzek. Robiła tak co rano, odkąd sięgała pamięcią. - Ładnie pachniesz. Masz dzisiaj jakąś gorącą randkę? - zażartowała i usiadła skulona na drugim fotelu. - Nie, chyba że spotkanie z Cosgrovem i jego asystentem z Departamentu Sprawiedliwości można nazwać randką. - Sięgnął po kolejną gazetę. Jocelyn skrzywiła się lekko ze współczuciem. - Moje spotkanie w Departamencie Stanu zapowiada się równie ekscytująco. - Przełknęła łyk kawy i jej wzrok powędrował w stronę telewizora. - Co nowego dzieje się dziś na świecie? - Niewiele. W Sudanie wybuchły zamieszki, kiedy na objęte suszą tereny dotarły pierwsze dostawy żywności. Kraje OPEC chcą podnieść .ceny ropy. W samą porę przed zimą - dodał z dezaprobatą. - W środkowych stanach zaczęły się burze śnieżne i frekwencja wyborcza z pewnością będzie niska. - Rzucił w jej stronę zatroskane spojrzenie. - Dobrze spałaś? - Tak, jak wreszcie udało mi się zasnąć. Chyba byłam zbyt zmęczona - wyjaśniła. W rzeczywistości prawie całą noc myślała o swoim sprytnym planie. - Ale czuję się wypoczęta. Nie przyznała się, że była podekscytowana, pełna energii i emocji ze strachu przed tym przedsięwzięciem.
Pukanie do drzwi znaczyło, że nadchodzi kamerdyner ze śniadaniem. Jej ojciec jak zwykle poprosił o sadzone jajko na grzance, dwa plasterki chrupiącego bekonu i bułeczkę. Jocelyn nie mogła zjeść pełnego posiłku tak wcześnie rano. Wystarczył jej pszenny tost i masło miodowe. Prezydent dostał śniadanie na tacy, którą kamerdyner postawił przy fotelu. Jadł i jedną ręką przeglądał gazetę, a Jocelyn skubała grzankę i udawała, że ogląda wiadomości. W myślach układała listę rzeczy potrzebnych do zrealizowania planu. Nagle cichy chichot przerwał jej rozmyślania. Jocelyn odwróciła się i zobaczyła uśmiechniętą twarz ojca. - Tucker napisał dziś świetny artykuł - zauważył prezydent. Tucker. Przez moment nie skojarzyła kto to. Potem przypomniała sobie wysokiego dziennikarza o ciętym języku, z którym poprzedniego popołudnia rozmawiał jej ojciec. - Co pisze? - zapytała z udanym zainteresowaniem. - O zamieszaniu, które powstało po ujawnieniu, że dziadek Paula Cunninghama - kandydata z Alabamy, przeciwnika Rockwella - był przywódcą Ku Klux Klanu. Tucker twierdzi, pozwól, że zacytuję: „Sam nie wiem czy to, że jego dziadek był wielkim szefem Klanu ma jakieś znaczenie, ale cała sprawa dowodzi, że jeśli chcesz poznać rodzinne korzenie, najłatwiej to zrobić, startując w wyborach”. - To prawda - zgodziła się Jocelyn niechętnie. Prezydent skinął głową i czytał dalej. - Potem pisze: „Trzeba zrozumieć, że w kampanii politycznej kandydat musi wykazać się opanowaniem i spokojem, a zostanie wybrany - chyba właśnie dlatego tylu polityków cierpi potem na bóle mięśni”. - Aj - skrzywiła się, słysząc zabawne stwierdzenie. - Słuchaj, jak zakończył. - Prezydent uśmiechał się coraz szerzej. -Ludzie narzekają na krążące ostatnio dowcipy polityczne. Twierdzą, że są szkodliwe dla moralności naszego kraju. Muszę przyznać, że chyba mają rację. Kiedy pójdziecie oddać głos dziś rano, upewnijcie się, że nie głosujecie na tych, co tak mówią”. - Miałam wątpliwą przyjemność poznać takich ludzi w trakcie kampanii - powiedziała cynicznie Jocelyn. - Ja też - dodał jej ojciec i dalej przeglądał gazetę. Przez chwilę zamyśliła się nad cytatami, które jej przeczytał. - Humor politycznych komentatorów jest przeważnie cierpki, ale żarty Tuckera są lekkie. Trafiaj ą w sedno sprawy i przy tym nie są złośliwe. W dzisiejszych czasach taki styl to rzadka umiejętność. - Zgadzam się. - Odkroił kawałek jajka i grzanki i nadział na widelec. - Co o nim wiesz? - zapytała nagle zaciekawiona. - Mówiłeś, że pochodzi z Kansas, ale czym się zajmował przed pisaniem do gazety? - Słyszałem, że zaczął pracować zaraz po skończeniu college’u i pisał przemówienia na zamówienie. Okazało się, że ma lepszy dowcip niż polityczną wiedzę -powiedział z uśmiechem. - Przypuszczam, że kiedy przyjechał do Waszyngtonu, został wolnym strzelcem i pisywał dla różnych ludzi - przerwał, spojrzał na Jocelyn znad okularów do czytania i zamrugał. - Mówią, że dwa razy próbował dostać pracę w „Washington Post”, ale go nie przyjęli. Teraz, kiedy jego artykuły są tak popularne, pewnie zgrzytają zębami ze złości. - Z pewnością - zgodziła się Jocelyn i ugryzła grzankę. - Dlaczego wypytujesz o niego? - Bez konkretnego powodu. Po prostu byłam ciekawa - odpowiedziała i wzruszyła obojętnie ramionami. - Zdałam sobie sprawę, że znam prawie wszystkich tutejszych dziennikarzy, a nigdy nie spotkałam Grady’ego Tuckera. - Nic dziwnego. Jeżeli pojawia się tam, gdzie się coś dzieje, to zwykle stoi z tyłu i obserwuje. Nie miesza się z tłumem.
- Rzeczywiście, to chyba typ, który nie lubi towarzystwa - skomentowała Jocelyn, przypominając sobie, jak Tucker stał z głową schowaną w ramionach. - Przypominał mi zawstydzonego nastolatka. - Może. - Gazeta zaszeleściła i prezydent przewrócił kolejną stronę. - Ale nie wolno go niedoceniać. Jest bystry i spostrzegawczy. - Oczywiście. Jednak nie sądzę, żebym miała z nim kiedykolwiek do czynienia. - Jocelyn przeciągnęła się i nalała sobie kawy z termosu na tacy ojca. - Jaka ma być dziś pogoda? - Słoneczna i ciepła. Około dwudziestu stopni. Prawie letni dzień, a dlaczego pytasz? - Zaprosiłam Gog na obiad. - Uniosła filiżankę i delikatnie podmuchała na dymiący płyn. - Może będzie na tyle ciepło, że zjemy na balkonie Trumana. Miałybyśmy ostatnią okazję w tym roku. - Moja matka wybiera się do nas? - Skrzywił się zaskoczony i zamyślił na chwilę. - Jeśli nie uda mi się wpaść i przywitać, poproś, żeby do mnie zajrzała zanim wyjdzie. Tylko powiedz, żeby nie odbierała żadnych telefonów. Nie chcę, żeby znów komuś tłumaczyła, jak bardzo jestem zajęty. Jocelyn roześmiała się. - Nasi ludzie nadal plotkują o tym, jak ostatnio odebrała telefon od rosyjskiego ambasadora. Bliss Wakefield poinformowała dyplomatę, że musi poczekać na rozmowę z prezydentem, ponieważ ona pierwsza chce się z nim zobaczyć. - Rimsky dobrze to sobie zapamiętał, a gazety szalały z radości -przypomniał prezydent ponuro. - Czasami zdumiewa mnie, ile rzeczy uchodzi mojej matce na sucho. Wszyscy ją uwielbiają. - Głównie dlatego, że mało ją obchodzi, co myślą inni. Ludzie zazdroszczą jej takiego podejścia do życia. - Jocelyn czuła tak samo. - Chyba masz rację. Wiek ma swoje prawa, a moja matka wykorzystuje je wszystkie - dodał.
Rozdział 3 Wizyta nowego premiera Wielkiej Brytanii i jego żony przypadała za dwa i pół tygodnia i należało przygotować masę drobiazgów. Nawet najmniejsze szczegóły, takie jak ulubiony rodzaj pasty do zębów brytyjskiej pary, wymagały uwagi. Dlatego spotkanie Jocelyn z urzędnikami z Departamentu Stanu i z biura protokołu, które miało trwać godzinę, przeciągnęło się do dwóch. Wróciła do Białego Domu o jedenastej trzydzieści. O tej porze długa kolejka turystów stała przed wschodnią bramą w oczekiwaniu na zwiedzanie rezydencji. Na ich widok Jocelyn odwróciła się do swojego ochroniarza, Mike’a Bassetta. - Wszyscy korzy stają z pięknej pogody. - Nic dziwnego - odpowiedział. - Mamy cudowny dzień. - Tak. - Jocelyn pomyślała, że pogoda jest idealna, żeby zjeść obiad na balkonie Trumana. Przy prywatnej windzie prezydenta spotkała dyżurującego strażnika. - Tom, czy pani Wakefield już przyjechała? Zawahał się i lekko wyciągnął szyję, jakby nagle zaczął go uwierać kołnierzyk. - Właściwie, tak. Jocelyn zatrzymała się i mały alarmowy dzwonek odezwał się w jej głowie. - Jak to? Więc jest, czyjej nie ma? - Jest - przyznał, ale nie patrzył jej w oczy. - Ale zamiast iść na górę... przyłączyła się do grupy czwartoklasistów, którzy zwiedzają dom. - Dlaczego mnie to nie dziwi? - westchnęła Jocelyn i uśmiechnęła się z przymusem. - Pójdę jej poszukać. Wtedy usłyszała cichy głos agenta Bassetta, mówiącego coś do mikrofonu. Ruszyła w stronę pomieszczeń udostępnionych turystom i wtedy poczuła jego rękę na ramieniu. - Proszę poczekać na Mavis i Franka. Już chciała mu powiedzieć, że to tylko uczniowie z czwartej klasy, którzy nie mogli stanowić żadnego zagrożenia, kiedy uświadomiła sobie, że to niedobry moment na spory i robienie zamieszania. Szczególnie jeśli niedługo chciała wymknąć się swoim agentom. Niecierpliwie zaczekała na pozostałych członków obstawy. Śmiech dzieci i górujący głos babci doprowadziły ją prosto do wschodniego pokoju na pierwszym piętrze. Ochroniarze, którzy mieli kontrolować przepływ zwiedzających, stali bezradnie, kiedy Bliss Wakefield zaczęła opowiadać uczniom, ich nauczycielkom i grupce dorosłych o wyczynach dzieci Theodore’a Roosevelta. - Nie mogę sobie wyobrazić pokoju, który lepiej nadaje się dojazdy na rolkach, a wy? - Odpowiedział jej zgodny chór. - Szkoda, że nie macie ich ze sobą. Moglibyśmy spróbować. Sama całkiem nieźle jeżdżę, chwaliłam się już? Trudno było sobie wyobrazić coś bardziej niestosownego niż wysoka, elegancka kobieta w rolkach na nogach. Chyba że byłyby koloru szafirowego i pasowały do jej kaszmirowej marynarki, pomyślała Jocelyn. - Kiedy zbudowano Biały Dom - Bliss kontynuowała swój wykład - ten pokój przez wiele lat stał pusty. Abigail Adams kazała tu wieszać pranie. To było w czasach, kiedy nie istniały suszarki ani nie było prądu. - Bliss zauważyła Jocelyn i jej trzyosobową obstawę. - A jesteś, Jocelyn - powiedziała i w jej oczach zabłysły psotne ogniki. - Cieszę się, że do nas dołączysz. Właśnie miałam opowiedzieć tym dzieciom o czasach, kiedy wcielone diabły, synowie Roosevelta, wprowadzili kucyka do Białego Domu i próbowali go wsadzić do windy. Znacie wszyscy moją wnuczkę, prawda?
Dzieci obstąpiły Jocelyn i zasypały ją gradem pytań. Dla agentów ochrony cała ta scenka była koszmarem. Jak zwykle grzecznie starali się odsuwać bardziej natarczywe dzieciaki i utrzymać jako taki porządek. Kiedy Jocelyn odpowiedziała na kilka pytań, niski starszy pan o ciemnej skórze uniósł laskę i zwrócił jej uwagę. - Przepraszam, panno Wakefield - mówił niskim, basowym, głębokim, miłym głosem. - Czy będzie pani tak dobra i odpowie na jeszcze jedno pytanie? - Oczywiście - odparła Jocelyn z uśmiechem i z trudem opanowała zniecierpliwienie. - Ponieważ nadchodzą święta, jestem ciekaw, w którym pokoju stanie oficjalna choinka Białego Domu? - Starszy pan stał z tyłu grupy, miał rozpięty płaszcz, w jednej ręce trzymał laskę, a w drugiej kapelusz. Jego ciemne, błyszczące oczy, brązowa twarz i elegancko przystrzyżona bielutka broda zwróciły uwagę Jocelyn. - Zawsze stoi w Pokoju Niebieskim - odpowiedziała. - Chociaż mamy również drzewka w innych pomieszczeniach. Choinki ubrane w ozdoby z poprzednich lat wystawiamy w Kolumnadzie Wschodniej. - Czy postanowiono już coś w sprawie tegorocznej dekoracji? - zapytał jegomość. - Kilka miesięcy temu. - Powinna dodać, że decyzję poprzedziły liczne rozmowy i spory. - A jaka będzie, jeśli wolno spytać? - W uśmiechu na jego twarzy było coś dziecinnego i zaczepnego. Potem jakby na chwilę spoważniał. - A może nie życzy pani sobie ujawniać informacji tak wcześnie? - Nie sądzę, żeby tegoroczny świąteczny wystrój stanowił tajemnicę państwową. - Uśmiechnęła się do niego, tym razem naturalnie i ciepło. -W tym roku wybraliśmy motyw: „Dzieciątko się rodzi”. Na jego twarzy pojawił się jeszcze szerszy uśmiech. - Interesujący i bardzo odpowiedni pomysł. Jego zadowolona mina sprawiła, że Jocelyn postanowiła wyjaśnić coś jeszcze. - Zainspirowała nas osiemnastowieczna szopka, którą pokazywano tutaj w święta od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, kiedy ktoś ofiarował ją Białemu Domowi. Składa się z czterdziestu siedmiu rzeźbionych w drewnie i kamieniu figur, które tworzą szopkę. Będzie głównym elementem dekoracji w Pokoju Wschodnim. - A ozdoby na oficjalną choinkę? - zapytał. - Poprosiliśmy trzy różne organizacje o przygotowanie dekoracji w różnych stylach etnicznych, z motywem przedstawiającym narodziny Chrystusa - odpowiedziała mu Jocelyn. - Ameryka to przecież mieszanina różnych kultur, mieszkają tu ludzie ze wszystkich krajów świata. Właśnie ta różnorodność sprawiła, że jesteśmy tacy silni. Również to chcemy uczcić. - Bardzo słuszna decyzja. - Jego ciepły uśmiech był pełen zrozumienia i aprobaty. Dziewczynka z kręconymi włosami, która stała w środku grupy, niecierpliwiła się, żeby zadać pytanie. Jocelyn wskazała na nią palcem i skinęła głową. - Zastanawiałam się... - zaczęła dziewczynka i zawahała się, nagle onieśmielona. - Przez który kominek wchodzi Święty Mikołaj, skoro jest ich tu tak dużo? Chłopiec, który stał za nią, zaczął pohukiwać, słysząc pytanie, i uderzył jaw plecy. - Wciąż wierzysz w Świętego Mikołaja? - zakpił. Czerwona na twarzy dziewczynka odwróciła się do niego wściekła. - Oczywiście, że nie, ale moja siostra wierzy i Mikołaj przychodzi do nas do domu w święta. - Cieszę się, że nadal was odwiedza - wtrąciła Jocelyn i ponownie przyciągnęła uwagę dzieci. - Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, kiedy przychodzi Mikołaj. - Chór głosów zgodził się z nią, - Tu, w Białym Domu - dodała - Mikołaj może wejść każdym kominem. Mówiąc to, oddaliła się od grupy. Agenci ochrony natychmiast odprowadzili ją i jej babcię do windy.
- Tyle pytań o święta, nie do wiary! - mruknęła Jocelyn zmęczona, kiedy zamknęły się drzwi. - Przecież jeszcze przed nami Święto Dziękczynienia. - Ale już można myśleć o Bożym Narodzeniu - odpowiedziała Bliss. - Planuję święta od kilku miesięcy. - Zauważyła sceptyczne spojrzenie babci. - Naprawdę. Ledwo zdjęto stare dekoracje już zaczęło się planowanie tegorocznych. Najpierw trzeba było wybrać motyw przewodni, a potem postanowić, jak go zrealizować. I rozmawiać o szczegółach. Kiedy to się skończyło, miałam rozmowy na temat projektu kartek świątecznych dla Białego Domu, wyboru napisów i uzupełniania listy adresatów. Zanim przyjdą święta będę tym wszystkim tak zmęczona, że zrobi mi się wszystko jedno. - Te dzieci chciały wiedzieć, jak udekorujecie Biały Dom - wtrąciła Bliss. - Zabawne były, prawda? - Mam ochotę cię udusić, Gog - oznajmiła Jocelyn, kiedy wysiadały z windy na drugim piętrze. - Chyba sobie zasłużyłam - zgodziła się Bliss, ale wcale się nie przejęła. - Obie wiemy, że uszczęśliwiłaś te dzieci. Do końca życia będą o tym mówić. - Zanim się pojawiłam, dawałaś sobie doskonale radę. - Nie mogłam się powstrzymać. Biedne dzieciaki wyglądały na potwornie znudzone, kiedy tak szwendały się po pokojach. Musicie coś zrobić, żeby wasze przewodniki były ciekawsze. Za dużo czasu poświęcają meblom i ich pochodzeniu. Tylko ktoś, kto interesuje się antykami - sprzedawca albo kolekcjoner - może być zainteresowany tym, że fortepian Steinwaya we Wschodnim Pokoju został zaprojektowany przez Guglera, że zdobią go pozłacane amerykańskie orły i wzory wykonane przez Becka. W przewodnikach Biały Dom jawi się jako zimne, nudne muzeum, a nie miejsce, gdzie ludzie się śmiali, kochali i mieszkali - dom, w którym miało miejsce wiele wydarzeń najważniejszych w historii naszego kraju. - Dlatego sama postanowiłaś zaradzić problemowi i opowiedzieć o wyczynach dzieci Teddy’ego Roosevelta i o przeznaczeniu Wschodniego Pokoju na pralnię. - Jocelyn uśmiechnęła się i rzuciła okiem na stertkę wiadomości, które leżały na stole w korytarzu. - Nie możesz zaprzeczyć, że w Białym Domu bywało czasem frywolnie, Jocelyn. Działy się zwyczajne rzeczy. Mogłam im opowiedzieć o poważnym wykorzystaniu tego pokoju. Leżało w nim ciało Lincolna na czarnym katafalku zaraz po zamachu. - Bliss Wakefield ściągnęła czarne rękawiczki. - Mogłam też wspomnieć o Dolley Madison i o tym, jak odmówiła opuszczenia Białego Domu, mimo że zbliżała się armia brytyjska. Zgodziła się dopiero wtedy, kiedy wyjęto z ram portret Jerzego Waszyngtona i włożono między jej bagaże. Wyobraź to sobie, Jocelyn! -przerwała i uniosła rękę w dramatycznym geście. - Brytyjscy żołnierze na przedmieściach, przyjaciele ją opuszczają, urzędnicy namawiają do ucieczki, bo Kapitał i Biały Dom lada chwila wpadną w ręce wroga. Pomyśl o panice, która z pewnością wybuchła. Ale Dolley nie chciała wyjechać bez portretu Waszyngtona. Oczywiście - Bliss opuściła rękę i odwróciła się do Jocelyn, mrugając oczami - mądra kobieta zabrała też swój portret. To znaczy, że portret Waszyngtona nie był jedynym przedmiotem ocalałym z Białego Domu, zanim spalili go Brytyjczycy. - Ale jedynym uratowanym z pożaru, który wisi tutaj od tysiąc osiemsetnego roku. Przed wprowadzeniem się do Białego Domu Jocelyn wnikliwie zapoznała się z jego historią. W college’u specjalizowała się w dwóch dziedzinach i zrobiła dyplom z obu: specjalizacji nauczycielskiej i historii. Dzięki temu tylko nieliczne fakty związane z jej obecnym domem i jego dawnymi mieszkańcami nie były jej znane. - Z wyjątkiem czasów, kiedy przeprowadzano naprawy i remonty -wtrąciła się babcia, chcąc, jak zawsze, żeby ostatnie słowo należało do niej, i machnęła rękawiczkami. - Może to było dramatyczne wydarzenie, ale o wiele zabawniej wyobrazić sobie bieliznę Johna Adamsa i pantalony Abigail, zwisające ze sznurków w Pokoju Wschodnim, lub dzieciaki Roosevelta jeżdżące po nim na wrotkach. - Schowała złożone rękawiczki do małej torebki i mruknęła rozmarzona. - Zastanawiam się, co Dexter zrobił z moimi starymi wrotkami. Kiedyś świetnie
na nich jeździłam. Jocelyn uniosła jedną brew, ale zaraz ją opuściła i uśmiechnęła się. Doskonale wiedziała, co powiedzieć w takiej sytuacji. - Następnym razem, kiedy przyjedziesz do Białego Domu, każę przeszukać twoje bagaże. Wrotki lub rolki zostaną skonfiskowane. Ale nie martw się uśmiechnęła się szelmowsko do babci. - Oddam ci je przy powrocie. Bliss Wakefield obrzuciła ją długim, badawczym spojrzeniem i westchnęła załamana. - Martwię się o ciebie, Jocelyn. Jesteś za bardzo układna i poprawna - oznajmiła i smutno pokręciła głową. - Musisz zrobić coś niezwykłego, zanim zmienisz się w śmiertelną nudziarę. - Nie myśl, że nie mam ochoty, ale boję się, że gazety nie dadzą mi żyć. Nie mogę nawet kaszlnąć, żeby ktoś o tym nie napisał. - Na stoliku na szczęście nie było zaznaczonych na czerwono wiadomości, odłożyła więc wszystkie kartki. Odwróciła się, ale unikała badawczego wzroku Bliss. - Jest taki piękny dzień, więc pomyślałam, że zjemy na balkonie Trumana. - Dobry pomysł - mruknęła Bliss zamyślona. Miejsce, gdzie miały zjeść obiad, było wspaniałe, a widok zapierał dech w piersiach. Południowe trawniki Białego Domu i aleja Mali, z marmurowym obeliskiem ku czci Waszyngtona, rozciągały się przed nimi. Za białym, strzelistym pomnikiem w basenie wody odbijało się błękitne bezchmurne niebo. W oddali widniał pomnik Jeffersona, wzniesiony w idealnie prostej linii od Białego Domu. Oś i jej otoczenie zaprojektował Pierre L’Enfant, młody francuski inżynier i weteran wojenny. Stworzył plan nowej stolicy, która miała powstać nad Potomakiem w 1791 roku. Druga podobna oś łączyła pomnik Lincolna i Waszyngtona oraz budynek Kapitelu. Piękna symetria projektu i widok z balkonu na drugim piętrze zawsze zachwycały Jocelyn, ale dziś ledwie spojrzała i usiadła do przygotowanego posiłku. Spięta i zdenerwowana, z trudem ukrywała przykry ucisk w żołądku. Bez zainteresowania skubała widelcem zieloną sałatę z mandarynkami i kandyzowanymi migdałami, tak samo potraktowała omlet. Bliss Wakefield, jak zwykle, mówiła za obie. Dzięki temu Jocelyn mogła raz jeszcze zagłębić się w swoich wątpliwościach. Od czasu do czasu kiwała głową w ramach podtrzymywania rozmowy. Do stolika podszedł kamerdyner i nalał im kawę. - Czy podać coś jeszcze? Zanim Jocelyn zdołała odpowiedzieć, zadecydowała Bliss: - Nic więcej nie trzeba, dziękujemy. Proszę tylko zostawić dzbanek z kawą na stole. Damy sobie radę. Kamerdyner zrozumiał delikatną sugestię. Wyszedł z balkonu i dyskretnie zamknął drzwi za sobą. Jocelyn popijała kawę i czuła na sobie badawczy wzrok babci. - Czy już się zdecydowałaś? - Na co? - Zdziwiona Jocelyn opuściła filiżankę i poczuła mrowienie na plecach. Bliss zadała trafne pytanie. Chyba to był przypadek, bo mimo że Bliss miała rozmaite zdolności, nie umiała czytać w myślach. - Nie wiem. Jeszcze mi nie powiedziałaś - delikatnie odparła jej babcia. - Ale czuję, że coś chodzi ci po głowie. Masz jakiś pomysł i cały czas o nim myślisz, więc gadaj. Tego jej było trzeba - musiała się zdecydować. Jocelyn miała dwie możliwości: zapomnieć o zwariowanym pomyśle, albo dać się ponieść fantazji. Nie mogła dłużej zwlekać z decyzją. - Zastanawiałam się czy... czy masz jakieś plany na weekend? - zapytała, chcąc trochę zyskać na czasie. - W tym tygodniu? - Bliss zamrugała, zaskoczona, ale zaraz uspokoiła się i odparła: - Nic specjalnego nie planowałam, przynajmniej nic, czego nie można odwołać. Dlaczego pytasz?
- Mogłabym cię odwiedzić. - Jocelyn starała się, aby jej głos brzmiał obojętnie. - Dobrze wiesz, że jesteś zawsze mile widziana w Redford Hall -oznajmiła Bliss. Ale może chciałaś coś zrobić... - Kiedy moja ulubiona wnuczka chce spędzić ze mną czas, jestem do jej dyspozycji. - Głos Bliss, zwykle wyniosły, zabrzmiał niezwykle ciepło. - Nie masz innej wnuczki - przypomniała Jocelyn sucho. - No właśnie - zgodziła się Bliss i uśmiechnęła. Zamilkła i przechyliła siwą głowę na bok. Patrzyła na Jocelyn błyszczącymi, pełnymi ciekawości oczami. - Chodzi o coś więcej niż o wizytę u mnie, prawda? -zapytała wymownie. Jocelyn zawahała się i w końcu podjęła decyzję. - Zgadłaś. - Kiedy to powiedziała, poczuła kamień spadający z serca. Bliss pochyliła się do przodu i oparła łokcie na stole. - Jak on ma na imię? Znam go? - Kto? - Jocelyn skrzywiła się, zaskoczona. Bliss westchnęła rozczarowana i oparła się o krzesło. - Myślałam, że chodzi o nowego mężczyznę w twoim życiu. Miałam nadzieję, że planujesz randkę w Redford Hall, z dala od wścibskich dziennikarzy. Dexter byłby zachwycony. - Nowy mężczyzna? - Jocelyn zmarszczyła się na samą myśl. - Przecież nie miałam do tej pory żadnego. - Tym gorzej, jeśli chcesz znać moje zdanie - oznajmiła babcia z prawdziwym żalem w głosie. - A co się stało z tym przystojnym kapitanem, z którym się spotykałaś? - Towarzyszył mi na dwóch oficjalnych imprezach, Gog. Nie nazywałabym tego randką. Po drugiej wszystkie gazety rozpisywały się o naszych rychłych zaręczynach. - Zirytowało ją samo wspomnienie. - Szczerze mówiąc, Gog, nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na randce bez dzikiego tłumu fotografów za plecami, że nie wspomnę o ochroniarzach. - Do diabła, czyżbym słyszała gorycz w twoim głosie? - mruknęła Bliss i popatrzyła na wnuczkę z wyraźnie zadowoloną miną. Jocelyn niczego nie zauważyła. Była zła i stanowczo za długo tłumiła niezadowolenie. - Obawiam się, że długo tego nie wytrzymam. - Przynosi mi ulgę wieść, że zostało w tobie jeszcze coś z normalnego człowieka - powiedziała Bliss rozpromieniona. - Jesteś przykładem nienagannego wdzięku oraz dobrych manier, ale w ciągu ostatnich lat sprawiasz wrażenie świętej. Niepokoiłam się, czy zostało w tobie coś z mojej dawnej wnuczki. Jocelyn roześmiała się odruchowo i poczuła, że już nie jest taka spięta. - Potrzebny mi jeden dzień, Gog. Chcę mieć czas tylko dla siebie i żeby nikt mnie nie obserwował. Chcę się stać anonimową osobą i uciec od Jocelyn Wakefield, prezydenckiej córki. - To nie takie proste. - Ciemne źrenice Bliss rozszerzyły się. - Niestety, tylko wróżki mają czarodziejskie różdżki. Chciałabym ci pomóc, ale... - Możesz pomóc - wtrąciła Jocelyn i poczuła wszechogarniające podniecenie. Bliss, obserwując wnuczkę z powątpiewaniem i zaciekawieniem, odchyliła głowę do tyłu. - Jak? Jocelyn pochyliła się ku niej. - Pamiętasz te schody w starym pokoju dziadka i tunel między domem a wozownią? - Oczywiście. Przecież to ja ci wszystko pokazałam, kiedy byłaś małym berbeciem z warkoczykami. - Przerwała na chwilę, bo po Constitution Avenue z rykiem syreny przejechał ambulans. - Pamiętam, że tunel
bardzo ci się spodobał. Podczas każdego przyjazdu do Redford Hall upierałaś się, żeby tam schodzić. Dexter uznał, że jak dorośniesz, zostaniesz grotołazem. - Bliss roześmiała się głośno. - Nie znosił tej dziury i sprzątania pajęczyn przed twoim przyjazdem! Wiesz, jak nienawidzi pająków? Nie tunel fascynował Jocelyn, tylko świadomość, że uciekali przez niego niewolnicy w czasach, kiedy Redford Hall było jedną z tak zwanych stacji w drodze na Pomoc. Kiedy dorosła, z dziecięcych fascynacji powstało wielkie zainteresowanie historią Ameryki. - Jak to wszystko wygląda po tylu latach? - zapytała, wstrzymując oddech. Cała eskapada zależała od odpowiedzi babci. - Naprawdę nie wiem - zamyśliła się Bliss. - Nikt tam chodził od czasu, kiedy twoi ochroniarze go sprawdzali. Zrobili wtedy tyle zamieszania - przypomniała sobie rozbawiona. - Chętnie by go zamurowali. Ocalał tylko dlatego, że to historyczna pamiątka. Założyli jedynie kłódki na drzwi po obu stronach - zachichotała. - To było chyba tego samego dnia, kiedy podzielili się ze mną swoim odkryciem na temat Dextera. Jakie mieli poważne miny, kiedy mi oznajmiali, że on nie pochodzi z Anglii tylko ze wschodniego Chicago, że nie nazywa się Cummings-Gould, tylko ma jakieś trudne do wymówienia polskie nazwisko! Strasznie się speszyli, kiedy im powiedziałam, że twój dziadek wiedział to wszystko od czterdziestu lat, kiedy Dexter zaczął dla nas pracować. Wtedy posiadanie zarządcy mówiącego z brytyjskim akcentem było w dobrym tonie. Dexter jest bardziej brytyjski niż prawdziwi Brytyjczycy, a zmienione nazwisko to nie powód, żeby traktować go jak jakieś zagrożenie. Agenci co prawda nigdy tego nie sugerowali, ale... - Mówiłaś o kłódkach, Gog - przerwała Jocelyn zaniepokojona, bo chciała ciągnąć przewodni motyw rozmowy. - Kto ma klucze? - Klucze? Nie pamiętam - mruknęła Bliss. - Niemożliwe, żeby nie zostawili nam kompletu w Redford Hall. Dexter będzie wiedział. A dlaczego pytasz? - zaciekawiła się. Nagle zrozumiała i aż sapnęła z niedowierzaniem. Sekundę później uśmiech zadowolenia wykwit! na jej twarzy. - Chcesz się wymknąć przez tunel i uciec ochroniarzom? - Jocelyn skinęła głową, a Bliss Wakefield zrobiła szelmowską minę. - Wściekną się, kiedy odkryją, że zniknęłaś. - Właśnie w tej sprawie potrzebuję twojej pomocy, Gog - wyjaśniła Jocelyn i odruchowo ściszyła głos. - Musisz mnie kryć i przekonać ich, że jestem u ciebie. Powiesz, że jestem chora lub coś w tym rodzaju, żeby niczego nie podejrzewali, kiedy na jakiś czas zniknę im z oczu. Będziesz musiała starać się utrzymywać ich w nieświadomości przez dwadzieścia cztery godziny. - Oczywiście choroba nie może być poważna, bo uprą się, żeby przyprowadzić lekarza - dodała Bliss i zaczęła w myślach szukać kilku dobrych kłamstw. Zamilkła i popatrzyła na rude włosy Jocelyn. - Zdajesz sobie sprawę, że będzie ci potrzebne przebranie. Inaczej zaraz cię ktoś rozpozna. - W tym też będziesz musiała mi pomóc, Gog. Przyda mi się peruka, najlepiej ciemnobrązowa, i ciuchy, ale inne w kolorze i stylu od tych, które noszę na co dzień. Wiesz, że nie mogę sama zrobić zakupów, bo od razu cały świat się dowie, co kupiłam. Nie mogę wysłać nikogo z personelu, bo wnet ktoś zacznie zadawać pytania. Powinni trzymać buzie na kłódkę, ale i tak o wszystkim plotkują między sobą. - Masz rację - zgodziła się Bliss i już zastanawiała się, jak wszystko załatwić. - Właściwie takie zakupy mogą być zabawną przygodą. - Rzuciła Jocelyn ostre, badawcze spojrzenie. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że musimy powiedzieć o wszystkim Dexterowi. - Zacisnęła usta z niezadowoleniem i irytacją. - Jak go znam, ten nadęty stary lis wszystko skrytykuje. Już słyszę, jak mówi, że to nieodpowiedzialne, żeby kobieta z twoją pozycją robiła coś podobnego. Potem roztoczy przed nami wizję, porwania przez jakąś radykalną organizację terrorystyczną. - To śmieszne - zaprotestowała Jocelyn. Nie wiedziała, jak przekonać Dextera.
- Oczywiście, ale mój drogi kamerdyner ogląda zbyt dużo filmów z Brucem Willisem. - Bliss pociągnęła łyk kawy i zamyśliła się. - Będziesz musiała go jakoś przekonać, Gog, że w odpowiednim przebraniu będę wyglądała jak zwyczajna turystka - oznajmiła Jocelyn. - To prawda - mruknęła zadumana Bliss. - Ale nawet jeśli się zgodzi, będzie chciał wiedzieć wszystko - jakie masz plany, gdzie się wybierasz. - W dwadzieścia cztery godziny nie można daleko ujechać. Mogę tylko połazić po Waszyngtonie i obejrzeć zabytki, odwiedzić kilka miejsc, w których nie byłam od czasu, kiedy mama mnie zabrała - miałam wtedy... ile?... dziewięć, może dziesięć lat? Jocelyn ze wzruszeniem przypomniała sobie wspaniałe wycieczki po stolicy z aparatem fotograficznym w ręku. Fotografia była pasją jej matki, a Audra Wakefield robiła dobre zdjęcia. Doskonałe, poprawiła się w myślach Jocelyn, przypominając sobie niektóre portrety jej autorstwa. - Ciągle mówisz o dwudziestu czterech godzinach. Czy to znaczy, że chcesz się urwać na całą noc? - zapytała Bliss. - A gdzie będziesz spała? - W hotelu, jak inni turyści - Jocelyn uznała odpowiedź za oczywistą. - A co z dokumentami? Jak zapłacisz za pokój? Ten problem też musisz jakoś rozwiązać. - Bliss odstawiła filiżankę na spodeczek. - Oczywiście zapłacę gotówką - odpowiedziała Jocelyn i wzruszyła ramionami. - Nie mogę przecież użyć karty kredytowej. Na pewno nie wtedy, kiedy zamelduję się pod fałszywym nazwiskiem. - Ale jeśli zapłacisz za pokój gotówką, pomyślą, że jesteś prostytutką. - Nie, bo ubiorę się jak pospolita dziewczyna. - No tak. Co za szkoda - odparła babcia z diabelską iskrą w oku. -Przebranie prostytutki byłoby o wiele zabawniejsze. Pomyśl tylko, jakie stroje mogłabym ci kupić. - Ciekawe, jakie podałabym nazwisko, gdyby gliny mnie aresztowały? - zachichotała Jocelyn. - Policja ma prawo zażądać okazania dokumentów. - Ale tylko wtedy, gdy zdarzy się jakiś wypadek - dodała Bliss i westchnęła zatroskana. - Dexter będzie się martwił. - Musisz go zapewnić, że będę bardzo uważać, żeby nic mi się nie stało. - Jocelyn podniosła srebrny termos i nalała sobie kawy. - Bóg wie, co się może zdarzyć. Od razu dziennikarze mieliby temat. Musiałabym świecić oczami, wstydzić się i tłumaczyć. - Czeka cię cudowna przygoda, kochanie. - Bliss pojaśniała na twarzy z emocji. - Ryzyko, że ktoś cię zdemaskuj e dodaje jeszcze dreszczyku. - Przypomnij mi, że nim wyjdziesz muszę ci wypisać czek. - Jej wnuczka uniosła filiżankę do ust. - Czek? Po co? - Babka popatrzyła zdziwiona. - Na ubrania i perukę. Muszę też mieć gotówkę na hotel, jedzenie i inne wydatki. - Daj sobie spokój. - Bliss machnęła niedbale ręką. - Ja finansuję tę całą eskapadę. To będzie mój wczesny prezent pod choinkę dla ciebie. - Jocelyn otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Bliss rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. - Nalegam. - Zgoda, ale... -Na dźwięk otwieranych drzwi Jocelyn szybko zmieniła temat. - Jest tak ciepło, że zapomniałam o nadchodzącej zimie. - Ja też... - Z iście aktorskim talentem Bliss rzuciła obojętne spojrzenie w stronę drzwi. Na jej twarzy pojawił się ciepły uśmiech. - O, Henry! Co za miła niespodzianka. Prezydent podszedł do stołu i pocałował matkę w policzek.