andgrus

  • Dokumenty12 141
  • Odsłony678 215
  • Obserwuję372
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań537 139

Eames Anne - Dwa wesela i jedna panna młoda

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :375.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Eames Anne - Dwa wesela i jedna panna młoda.pdf

andgrus EBooki Harlequiny Litera E Eames Anne
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

Anne Eames Dwa wesela i jedna panna młoda

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ostatnim miejscem, w którym Jake Alley chciał przebywać tego upalnego, bezchmurnego sobotniego wieczoru była duszna, pozbawiona uroku kaplica, w której jakiś głupiec rezygnował ze swej wolności. Na pewno wolałby teraz znajdować się na żaglówce. A jeśli nie byłoby to możliwe, przynajmniej na stadionie w centrum Detroit na podwójnych rozgrywkach. Wszystko byłoby lepsze niż ta uroczystość. Ale, niestety, siedział teraz obok ciotki Helen w koszuli przyklejonej do ciała, zastanawiając się, czy ciemne plamy potu zaczynają już być widoczne na nowym letnim garniturze. Dlaczego dał się w to wrobić? Przecież nawet nie znał tych ludzi, jakiejś Catherine, córki szefa ciotki Helen i tego stosunkowo przystojnego faceta, którego panna młoda schwytała w swoje sidła. Biedny głupiec! Organista zaczął grać marsza weselnego. Wachlując się połami rozpiętej marynarki, Jake podniósł się z miejsca wraz z innymi. Zastanawiał się, jak długo będzie jeszcze tu tkwił. Musi odwieźć ciotkę Helen na przyjęcie, wypić parę drinków i, zgodnie z obietnicą, towarzyszyć ciotce w czasie obiadu. Oznacza to co najmniej trzy stracone godziny. Chyba żeby udało mu się znaleźć jej jakieś towarzystwo... Ciotka Helen wsunęła mu rękę pod ramię i przez chwilę miał wrażenie, że zorientowała się, o czym myślał. Wskazała głową w kierunku nawy. Usłyszał szelest materiału. Chciał zachować się inaczej niż wszyscy i patrzeć prosto przed siebie, ale w końcu odwrócił się w prawo i z ciekawością popatrzył we wskazaną stronę. I wtedy ją zobaczył. Zbliżała się do niego powoli. Bezwstydnie gapił się na jej długie, czarne rzęsy osłaniające niebieskie jak bławatki oczy, na cerę bez najmniejszej skazy i na promienny uśmiech, dzięki któremu można było podziwiać

jej wspaniałe, białe zęby. Kiedy dzieliły go od niej już tylko dwa rzędy, ich oczy spotkały się. I przez tę krótką chwilę, za perfekcyjną fasadą, zobaczył coś, co go zaskoczyło. Przeszył go dreszcz. Myślał, że może się omylił, więc chciał jeszcze raz spojrzeć jej prosto w oczy, ale już go minęła. Mógł tylko podziwiać czarne, błyszczące jak jedwab włosy i zastanawiać się, po pierwsze, jak rozumieć wyraz jej oczu, a po drugie, czy jeszcze ktoś oprócz niego to zauważył. Na pewno nie była to trema związana z tak uroczystą chwilą. Widział już kiedyś takie spojrzenie. Wyrażało lęk i przerażenie i również odnosiło się do takiej właśnie sytuacji. W końcu dotarła do ołtarza i stanęła u boku mężczyzny, który już tam na nią czekał. Jake znieruchomiał. To było tak, jakby ktoś pokazał mu fotografię i zapytał, co jest na niej nie w porządku. Od razu zauważył ten szczególny uśmiech posiadacza na twarzy pana młodego i już znał odpowiedź. Skąd to wiedział i dlaczego to w ogóle go obchodziło, było dla niego zagadką. Ale w głębi serca czuł, że ma rację. To nie był właściwy mężczyzna dla tej kobiety. I panna młoda też chyba o tym wiedziała. Stał bez ruchu, zamyślony, dopóki nie zdał sobie sprawy z tego, że wszyscy już usiedli. Szybko zajął miejsce w ławce, próbując odzyskać równowagę, ale nie bardzo mu się to udawało. W czasie ceremonii ciągle odtwarzał w myślach tę scenę od nowa. Ta twarz, te oczy... - Jesteście mężem i żoną. - Głos księdza przerwał jego rozmyślania. Zauważył, że nowożeńcy uśmiechnęli się do siebie. - Może pan pocałować pannę młodą. Organista zagrał marsza weselnego. Trochę wolniej niż inni, Jake podniósł się z ławki, wpatrując się w swoje ręce zaciśnięte na poręczy.

Kiedy tłum się rozproszył, wziął ciotkę Helen pod rękę i ruszył w kierunku wyjścia. Był wyczerpany i psychicznie wykończony. Powiew wiatru go orzeźwił. Jake odetchnął głęboko, próbując wrócić do nastroju, w jakim był, zanim spojrzał na pannę młodą. Prawie mu się udało, kiedy garść czegoś uderzyła go w klatkę piersiową i rozsypała się u jego stóp. Spojrzał na ziemię, spodziewając się, zgodnie ze zwyczajem, ryżu, ale zobaczył ziarno dla ptaków. - Jakże to pasuje - zamruczał pod nosem. Cały ten ślub wydawał mu się jakiś dziwny. Popatrzył w stronę parkingu. Jego odkryty dżip stał wciśnięty pomiędzy dwa BMW, przypominając mu, że nie należy do świata bogaczy i traci tylko czas, próbując się dopasować. Nagle opanowała go ochota, żeby jednak pójść na to przyjęcie i napić się zimnego piwa. Popatrzył na ciotkę. Nadal przyglądała się pannie młodej i otaczającym ją druhnom, ocierając łzy chusteczką. Jake odwrócił się i odszedł kawałek, łudząc się, że ciotka zrozumie, ale ciągle stała w miejscu jak wmurowana. Jego cierpliwość wyczerpała się. Wrócił, wziął ją pod ramię i poprowadził w kierunku samochodu. Jake poluzował krawat, walcząc z przemożną chęcią zdjęcia go i uduszenia za jego pomocą kochanej cioteczki. Dzięki Bogu obiad miał się ku końcowi. Jak długo będzie jeszcze musiał udawać, że nie zauważa jej znaczących spojrzeń typu: dlaczego nie znajdziesz sobie równie cudownej panny młodej? Cudowna panna młoda!! Co za bzdura!! Przecież ktoś taki nie istnieje. Jest to po prostu niemożliwe. Rozparł się na krześle i próbował znaleźć jakieś dobre strony całej sytuacji. Jedzenie było lepsze niż zwykle przy takich okazjach, a i alkoholu nie brakowało. Miał również

szczęście, bo udało mu się znaleźć kogoś, kto po zakończeniu imprezy podwiezie ciotkę do domu. Więc jeszcze kilka minut męczarni, bo nie wypada wyjść zaraz po kolacji, i będzie mógł się stąd ulotnić. Co go, u licha, napadło w kościele, zastanawiał się, rzucając spojrzenia w stronę panny młodej, a potem szybko odwracając wzrok. Coraz częstsze pokrzykiwania „gorzko, gorzko" oznaczały, że już za chwilę pan młody będzie namiętnie całował swą nowo poślubioną żonę, a on naprawdę nie miał ochoty na to patrzeć. Muzycy w oddalonej części sali przyciągnęli jego uwagę, więc przesunął krzesło, aby lepiej ich widzieć. To zupełnie nie było do niego podobne, żeby tak reagować, a poza tym przecież jedyną osobą, której należało się trochę współczucia, był ten biedak, pan młody, który dał się w to wszystko wrobić. Wbrew sobie popatrzył w kierunku głównego stołu, gdzie pan młody całował właśnie po kolei wszystkie druhny, poświęcając szczególnie dużo czasu i uwagi dobrze zbudowanej blondynce. Catherine, panna młoda, wydawała się brać to wszystko za dobrą monetę i spokojnie sączyła szampana. Kręcący się przy stołach kelnerzy co chwila zasłaniali mu ją, ale gdy tylko mógł, wracał do niej wzrokiem. Po jakimś czasie Jake znalazł się na parkiecie, tańcząc walca z ciotką Helen, chociaż zupełnie nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Przez cały czas zastanawiał się, co on jeszcze tutaj robi. Po godzinie i kolejnych dwóch piwach nadal zadawał sobie to samo pytanie. Przecież dobrze wiedział, że ciotka nie będzie musiała wracać sama do domu, nie mógł więc zrozumieć, co go tu jeszcze zatrzymywało. Było już zdecydowanie za późno, by pojechać na stadion. Ale przecież nie to było przyczyną. Z bliżej mu nie znanego powodu chciał uczestniczyć w tej imprezie do końca.

Po jakimś czasie państwo młodzi zniknęli mu z oczu, a on sam co i rusz trafiał na parkiet z kolejną partnerką, ponieważ, jak zwykle przy takich okazjach, brakowało chętnych do tańca mężczyzn. Dziwił się, że ma aż takie powodzenie. Koło jedenastej miał już dość. Zaczął się rozglądać po sali. Natychmiast zauważył Catherine, kierującą się w stronę parkietu. Była sama. Miał wielką ochotę poprosić ją do tańca. A właściwie dlaczego nie miałby tego zrobić? Każdy z obecnych na sali mężczyzn już z nią tańczył. Zacisnął ręce na poręczy krzesła. Nie ufał sobie. Wiedział, że jeśli tylko weźmie ją w ramiona, powie jej, jak potworny błąd popełniła, wychodząc za tego faceta - a chyba panna młoda na swoim weselu nie tego chce słuchać. Nie był w stanie oderwać od niej oczu, gdy zbliżała się do podium dla orkiestry. Dyrygent jednym gestem uciszył muzyków, a Catherine, stojąc przed mikrofonem, powoli rozłożyła kartkę, z której wyraźnie chciała coś odczytać. Była śmiertelnie blada. - Dziękuję wszystkim, którzy zjawili się na moim ślubie - przerwała na chwilę, próbując się opanować. - Moi rodzice z przyjemnością będą gościć państwa, ale ja, niestety, muszę opuścić to przyjęcie. Goście zamilkli, węsząc sensację. Jake zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi. I wtedy uderzyło go, że powiedziała „muszę", a nie „musimy". A gdzie, w takim razie podziewa się pan młody? Szybko rozejrzał się po sali. - Jeśli ktoś z państwa przyniósł dzisiaj prezenty, proszę je zabrać ze sobą. - Jake z napięciem wpatrywał się w Catherine. - Dopilnuję, żeby wszystkie prezenty wysłane do domu zostały jak najszybciej zwrócone. Zauważył, że spojrzała na rodziców, więc zrobił to samo. Matka Catherine wczepiła się w ramię męża, jakby to była ostatnia deska ratunku. Starsza kobieta, siedząca tuż obok, zaczęła szlochać.

Panna młoda oderwała spojrzenie od tych, których kochała, i zaczęła wpatrywać się w jakiś punkt na ścianie na wprost niej. - Powodem tego, że muszę stąd wyjść sama, jest fakt, iż mój, od trzech godzin i dwudziestu minut, mąż znajduje się w tej chwili w jednym z samochodów na parkingu w towarzystwie jednej z druhen, gdzie właśnie zaczął, niestety beze mnie, swój miesiąc miodowy. - Zmięła nerwowo kartkę papieru, którą przez cały czas trzymała w ręku, i szybko ruszyła w kierunku najbliższego wyjścia. Zaledwie drzwi zamknęły się za nią, hałas osiągnął apogeum. Wszyscy byli zszokowani. Jake z trudnością powstrzymywał się od wyrażenia swego zachwytu. Był pewien, że nikt by go nie poparł. Zajęło jej to trochę czasu, ale w końcu odkryła to, o czym on był przekonany od momentu, w którym zobaczył pana młodego. Jego zdaniem, Catherine naprawdę zasługiwała na kogoś lepszego. Coś podpowiadało mu, że tym kimś powinien być właśnie on. Szybko odsunął od siebie tę myśl i ruszył na poszukiwanie ciotki Helen. Tak jak wszyscy, była bardzo podekscytowana i nawet nie zauważyła, kiedy pocałował ją w policzek na pożegnanie. Czuł, że powinien się pospieszyć, ale naprawdę nie wiedział, dlaczego. Nie miał pojęcia też, co zrobi czy też co powie, gdy odnajdzie Catherine. Jedno wiedział na pewno. Musi ją odnaleźć i pomóc jej w tej kłopotliwej sytuacji, zanim zrobi to ktoś inny. Nie było to wcale takie trudne. Jej biała suknia od razu rzucała się w oczy w ciemnościach. Catherine miotała się nerwowo wśród samochodów zaparkowanych w równych rzędach. Zastanawiał się, czy szuka swego rozpustnego męża, aby mu dać nauczkę. Kiedy przyjrzał się jej bliżej, zrozumiał, w czym problem.

Gdzież mogła panna młoda włożyć kluczyki do samochodu lub chociaż jakieś pieniądze na taksówkę w stroju takim jak ten? Wiedział już, co ma zrobić. Podszedł bliżej. - Czy mogę panią gdzieś podwieźć? - Kim pan jest, do diabła? - Odwróciła się, patrząc na niego ze złością. - Jake... Jake Alley. - Wyciągnął do niej rękę. Wpatrywała się w niego badawczo, ale nie wykonała żadnego ruchu. Wsunął więc rękę do kieszeni, próbując zachowywać się nonszalancko. - Wydawało mi się, że w sytuacji, w jakiej się pani znalazła, ktoś powinien zawieźć panią do domu. Chyba że ma pani przy sobie kluczyki do samochodu albo chce pani wrócić tam, do środka, i ich poszukać. - Przecież ja pana nawet nie znam - zauważyła. - Nie szkodzi. Ja pani też nie. - Odwrócił się i ruszył w kierunku dżipa. Usłyszał szelest materiału i stukot obcasów za sobą. Otworzył drzwi i wsiadł do samochodu. Następnie uchylił drzwi z drugiej strony: Catherine patrzyła na niego z wściekłością. Po chwili podwinęła sukienkę, cofnęła się trochę i zajęła siedzenie dla pasażera, wypełniając cały przód samochodu olbrzymimi ilościami satyny i koronki. Jake uśmiechnął się. Obróciła się w jego kierunku i spojrzała na niego. Natychmiast zauważyła, jak bardzo był rozbawiony. Oczekiwał kolejnego wybuchu gniewu, ale zamiast tego Catherine po prostu pochyliła się i oderwała falbany od sukienki, ciskając je na tylne siedzenie. Następnie rozpuściła upięte na czubku głowy włosy. Wyciągnęła ramiona przed siebie i, milcząc, wpatrywała się w tarczę księżyca. - No i na co czekasz? - zapytała, przechodząc nagle na „ty". - Jedźmy!

Jake wrzucił wsteczny bieg, potem jedynkę i z piskiem opon ruszył z parkingu, kierując się na Woodward Avenue w centrum Detroit. Popatrzyła na niego badawczo. - Co? Pewnie jesteś spóźniony na spotkanie? - zapytała ze złością, nie ukrywając swego rozczarowania. - To mój nowy garnitur - stwierdził, uśmiechając się głupio. - Nie mam ochoty na rozlew krwi... Jeśli już koniecznie musisz, przyłóż swojemu mężowi. Odwróciła się. Znów spojrzał na nią badawczo. Pomyślał, że wygląda piękniej niż wtedy, gdy szła do ołtarza. O czym on, do licha, myśli? Przecież bez względu na to, jak wyglądają, wszystkie kobiety są w sumie do siebie podobne. Uważał tak na podstawie swoich poprzednich doświadczeń, które potwierdzały tę teorię. Obraz Sally i jej okropnego adwokata ciągle nie dawał mu spokoju. Kiedy tylko zaczynał o tym myśleć, ogarniał go gniew. Opanował się i jeszcze raz spojrzał na Catherine. Miał wrażenie, że jego pasażerka śpi. Zupełnie nie mógł pojąć, jakiego rodzaju kobieta mogłaby zasnąć w takiej sytuacji. Wtedy odezwała się. - Przecież faktycznie on nie jest moim mężem. - Naprawdę? - Jake pomyślał o jednym z droższych w Detroit hoteli, który właśnie opuścili. - Cóż, jeśli to prawda, była to dość ryzykowna próba, nie uważasz? - Chyba rozumiesz, co mam na myśli? Małżeństwo nie skonsumowane to nie jest małżeństwo... Poza tym - mówiła dalej, bardziej do siebie niż do niego - nie podpisaliśmy żadnych dokumentów. Ksiądz próbował nas do tego nakłonić... Dlatego poszłam go szukać... Jake spojrzał na nią. Wpatrywała się intensywnie w deskę rozdzielczą. - Czy ty też uważasz, że jednak nie jestem mężatką? - zapytała nagle.

- Ciekawy problem - stwierdził, zastanawiając się, czy to możliwe, żeby miała rację. Czyżby uważała go za prawnika? Zapaliły się czerwone światła, więc był zmuszony się zatrzymać. Nagle tuż obok, po prawej stronie, zauważył kabriolet pełen nastolatek. Widząc pannę młodą, zaczęły naciskać klakson i wołać: "gorzko, gorzko", oczekując od nich określonego zachowania, Catherine cicho jęknęła. Przez jedną szaloną chwilę Jake miał ochotę zrobić to, czego od niego oczekiwały te smarkule, ale światło zmieniło się na zielone, więc ruszył z piskiem opon. Przy następnym skrzyżowaniu skręcił w pustą, boczną uliczkę i zatrzymał samochód. - Czy to nie pora, żebyś zrzuciła z siebie tę kieckę? - zapytał. Catherine popatrzyła na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami, wyraźnie gotowa do ucieczki. Jake chwycił ją za ramię. - Naprawdę nie to miałem na myśli. Na litość boską, przecież nie jestem Kubą Rozpruwaczem. - Rzeczywiście. - Catherine się uspokoiła, a nawet zauważył, że się uśmiecha. - Dokąd mam jechać? - zapytał. - Z powrotem tą samą drogą. Około kilometra stąd jest dom mojej pierwszej druhny. Zostawiłam u niej rzeczy i bagaże... Po raz pierwszy usłyszał drżenie w jej głosie, tak jakby dopiero teraz dotarło do niej to, co się stało. - Teraz w prawo. Drugi kwartał, czwarty dom po lewej stronie - poinstruowała go rzeczowo, a potem zamilkła znowu. Zatrzymał się przed wskazanym budynkiem. Co teraz będzie, zastanawiał się. Zdał sobie sprawę, że naprawdę nie

ma najmniejszej ochoty pożegnać się z mą. Przez ułamek sekundy łudził się, że ona myśli podobnie. Odwróciła się w jego kierunku. W jej oczach nie zauważył łez, ale jakąś dziwną pustkę. Wtedy pomyślał, że najchętniej wróciłby teraz do hotelu i zamienił pana młodego w krwawą miazgę. - Dokąd się teraz wybierasz? - zapytała go po chwili milczenia. Nie bardzo wiedział, ale miał na uwadze jedno takie miejsce. - Myślę, że do Alley Cat. - Miał nadzieję, że Catherine wie, o czym on mówi. - Byłaś tam kiedyś? - Raz. - I co sądzisz o tym miejscu? - Jake nie mógł się powstrzymać od zadania tego pytania. - No cóż, chyba jest to właściwe miejsce dla ślicznotek, które chcą spotkać swoich wielbicieli. - Nie patrzyła na niego. Bez słowa otworzyła drzwi i wyskoczyła na równo przystrzyżony trawnik. - Dziękuję, że mnie podwiozłeś do domu, Jake.

ROZDZIAŁ DRUGI Klucz był schowany tam, gdzie zawsze Becky go chowała, w rogu skrzynki na kwiaty. Catherine strząsnęła z niego resztki ziemi i włożyła do zamka. Kiedy znalazła się już w środku, zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie i usłyszała, jak dżip odjeżdża. Odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że pozwoli jej to wrócić do równowagi. Nie! Nie będzie teraz myślała o tym wszystkim. Zrobi to, później. Teraz musi się pospieszyć, jeśli nie chce, aby ktokolwiek ją tu znalazł. Bo tu, przede wszystkim, będą jej szukać. Pobiegła na górę, rozpinając po drodze zamek od sukienki. Na łóżku leżały przygotowane przez nią wcześniej rzeczy. Nowe, szaroniebieskie jedwabne spodnie i pasująca do nich bluzka. Białe sandały stały obok łóżka, a tuż obok leżała mała, biała skórzana torebka. Rzuciła sukienkę na podłogę, przyjrzała jej się, a potem z furią ją kopnęła. Chwyciła telefon i nerwowo zaczęła wykręcać numer. - Radio Taxi. Słucham - powiedział znudzony głos. - Jestem na Woodward. Jak szybko możecie się tu zjawić? - Dokąd chce pani jechać? O tym na razie nie pomyślała. Ale kiedy znajdzie się w taksówce, na pewno na coś się zdecyduje. Teraz może powiedzieć cokolwiek. - Downtown Detroit. - Podała swój adres, odłożyła słuchawkę i szybko rozejrzała się po pokoju. W rogu stało kilka walizek przygotowanych do podróży, a obok nich mały podróżny neseser. Od kiedy, w trakcie jednej z podróży, zaginaj jej bagaż, zawsze pakowała zmianę ubrania, kostium kąpielowy i kosmetyki właśnie do tego neseseru. Jeszcze raz ze smutkiem popatrzyła na walizki, przypominając sobie długie godziny poświęcone na

planowanie i na zakup odpowiednich rzeczy. Było jej ciężko, ale nie pozwoliła sobie na łzy. Musi wziąć się w garść. Chwyciła neseser i zbiegła na dół. Weszła do kuchni i od razu zauważyła kartkę na blacie. Zerknęła w stronę drzwi wejściowych, ale na razie nie było widać taksówki. Sięgnęła po liścik od Becky, chociaż dobrze wiedziała, jaka będzie jego treść. „Droga Cat i TJ - życzę wam dużo szczęścia". Odwróciła kartkę na drugą stronę i zaczęła pisać. „Becky, potrzebuję samotności. Jestem pewna, że to zrozumiesz. Proszę, zatelefonuj do moich rodziców i powiedz im, że wszystko jest w porządku". - Usłyszała klakson taksówki. - „Powiedz im również, że jutro się odezwę. Ucałowania. Cat". Wybiegła z domu, wsiadła do taksówki i poprosiła kierowcę, żeby jechał przed siebie, na południe, a ona za chwilę mu powie, dokąd konkretnie się wybiera. Dokąd miałaby pojechać? Każdy, w miarę przyzwoity hotel, wchodził w grę. Ale nie była dzisiaj w odpowiednim nastroju, aby spędzić czas samotnie w pustym pokoju. Chyba lepiej będzie, jeśli pójdzie do jakiegoś pełnego ludzi baru, gdzieś, gdzie będzie mogła się czegoś napić i porozczulać się nad sobą bezkarnie. Zaczęła uważnie rozglądać się przez okno. Nagle taksówka stanęła na czerwonym świetle. Wtedy po prawej stronie zauważyła neon przedstawiający wielkiego kota. - Proszę się zatrzymać tutaj. Wysiadam - powiedziała do kierowcy, zanim zdążyła się zastanowić nad tym, co zamierza zrobić. - Jest pani pewna? - zapytał taksówkarz, podjeżdżając do krawężnika.

Na liczniku było osiem i pół dolara. Wsunęła mu dziesięć do ręki i wysiadła. Zawahała się przez chwilę, a potem weszła do środka. Tak jak się spodziewała, kapela grała muzykę country, ku radości tańczących. Reszta stałych bywalców okupowała stołki przy barze, popijając piwo i prowadząc niezobowiązujące rozmowy. Gdyby Catherine nie wiedziała na pewno, byłaby przekonana, że znalazła się nagle w Teksasie, a nie w Motown. Powoli dochodząc do siebie po szoku kulturowym, dostrzegła kilka ciekawskich spojrzeń rzuconych w jej kierunku. Spokojnie ruszyła do tej części baru, gdzie zauważyła w wózku inwalidzkim mężczyznę, dobrze po pięćdziesiątce. - Przepraszam - powiedziała głośno - czy ktoś tu siedzi? - Mam nadzieję, że pani - uśmiechnął się mężczyzna. Te same słowa z ust kogoś innego zmusiłyby ją do zmiany miejsca, ale w tym przypadku był to głos dżentelmena, który po prostu potrzebował towarzystwa i niczego więcej. - Dziękuję - powiedziała i usiadła obok niego. Jej spojrzenie wolno przesuwało się po kłębiącym się w lokalu tłumie w poszukiwaniu znajomej twarzy. Nie bardzo rozumiała, dlaczego, bo przecież wcześniej uważała, że najlepiej będzie jej wśród obcych. Był to jakiś sposób na spędzenie czasu, a wszystko wydawało się lepsze niż rozmyślanie o horrorze, który stał się jej udziałem. Przez chwilę wróciła myślami do Jake'a. Wyglądał naprawdę świetnie. Jasnoblond włosy i twarz ogorzała od wiatru i słońca. Pomyślała sobie, że musiał się czuć w Townsend Hotel tak jak ona tutaj. Jeszcze raz omiotła wzrokiem salę, ale nie widząc go, zrezygnowała z poszukiwań, odczuwając coś na kształt rozczarowania. Oparła łokcie na kontuarze. Zaciekawiona

jego nietypową wysokością, zastanawiała się, czy został zaprojektowany dla osób niepełnosprawnych, gdyż na prawo od niej wszystko wracało już do właściwych rozmiarów. A może architektowi chodziło o złamanie monotonii: Niezależnie od tego, jaki był powód, bardzo jej się to podobało. Odwróciła się i uśmiechnęła do mężczyzny na wózku, uważając, że jemu to też odpowiada. Potem spojrzała na zegarek i westchnęła. - Barman - zawołał kaleki mężczyzna. - Ta piękna dziewczyna wygląda na spragnioną. Catherine zerknęła na niego i zauważyła, że nie ma obu nóg. Zastanawiała się, jaki zły los tak bardzo dotknął tego człowieka, ale nim zagłębiła się w dalsze rozważania na ten temat, barman postawił przed nią koktajl. - A jednak... zwiedzamy nocne lokale? Catherine spojrzała na mówiącego. - Jake! - Próbowała ukryć radość, jaka ją ogarnęła na jego widok, ale nie była pewna, czy jej się to udało. Co on tu robi za barem? Bez marynarki i krawata, ale za to z podwiniętymi rękawami koszuli. - Czym mogę ci jeszcze służyć? - zapytał, uśmiechając się przyjaźnie. Na pewno chciał złagodzić zakłopotanie, które odczuwała na wspomnienie swych pełnych snobizmu wypowiedzi odnośnie do tego lokalu. Zdecydowana zachowywać się, jakby to był każdy inny wieczór i jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło, zmusiła się do uśmiechu. - Coś zimnego, mokrego i tuczącego. Zadziw mnie - odpowiedziała na jego pytanie. Jake pokiwał głową i odszedł. Patrzyła za nim przez chwilę, a potem odwróciła się do swego sąsiada. Na jego twarzy malowała się ciekawość. - Znasz Jake'a? - zapytał. - Nie pamiętam, żebym cię tu przedtem widział.

- Cóż, nie można mnie chyba nazwać stałym bywalcem. Wpadliśmy dzisiaj na siebie. Powiedział, że można go tu spotkać, ale nie sądziłam, że musi pracować. - Nie musi... Chce. Miała go zapytać, co przez to rozumie, ale właśnie wrócił Jake i postawił przed nią szklaneczkę. - Proszę. Baileys z lodem. Z przyjemnością wypiła łyk tego trunku. - Pyszne. Skąd wiedziałeś, że lubię baileys? - Spojrzała mu w oczy, starając się odgadnąć, co się kryje w ich głębi. - Jeśli się pracuje w tym zawodzie przez tyle lat, po prostu wie się takie rzeczy - powiedział z uśmiechem. Ruszył w drugi koniec baru. Catherine miała wrażenie, jakby ktoś wylał jej kubeł zimnej wody na głowę. Wspaniale! Właśnie została wystawiona do wiatru przez odnoszącego sukcesy prawnika i nie potrafi sobie znaleźć nikogo innego do towarzystwa oprócz zawodowego barmana. Co za idiotyczne zrządzenie losu doprowadziło ją do takiej sytuacji? Z głębi sali słychać było skrzypce i wspaniały głos wokalistki. Catherine zaczęła się zastanawiać, czy przyjście tutaj było dobrym pomysłem. - Wydawało mi się, że Jake miał dzisiaj być na jakimś weselu - odezwał się jej sąsiad. - Był, ale przyjęcie skończyło się wcześniej. - Zaczęła nerwowo bawić się słomką. Może gdyby wyszła na zewnątrz i dała upust łzom, poczułaby się lepiej. - Więc ty też tam byłaś? - Tak... Byłam - powiedziała zduszonym głosem. Po raz pierwszy spróbowała umiejscowić sobie Jake'a na ślubie. Miała wrażenie, że tańczył gdzieś niedaleko niej z jakąś dużo starszą od siebie kobietą. Postanowiła wykorzystać swego sąsiada, aby się o nim czegoś więcej dowiedzieć. - Mam

wrażenie, że pan wie o Jake'u bardzo dużo. Czy on był na tym ślubie ze swoją matką? - To niemożliwe. Chodzi ci chyba o ciotkę Helen. - Chcesz jeszcze jedną colę, sierżancie? - zawołał Jake z drugiego końca baru. - Oczywiście. I przynieś coś dla... - spojrzał na nią pytająco. - Catherine... Catherine Mason - powiedziała i uśmiechnęła się. - ...dla Catherine. - Dziękuję. - Cała przyjemność po mojej stronie. Gdybym miał parę zdrowych nóg, poprosiłbym cię do polki. Swego czasu byłem dobrym tancerzem. Umiesz to tańczyć? Roześmiała się. - Obawiam się, że nie. - A potem, nie zastanawiając się zbytnio, poruszyła drażliwy dla Jake'a temat. - Powiedział do ciebie: sierżancie. Chyba byłeś w wojsku. Czy to tam...? - spojrzała pytająco na wózek. - Tak. W Wietnamie. Ale to było tak dawno. Właśnie wtedy pojawił się Jake z drinkami i przez krótką chwilę Catherine miała wrażenie, że porozumieli się bez słów i Jake rzucił się znowu w wir pracy. - Powiedz mi, Catherine, jak zarabiasz na życie? I w taki to sposób Sarge pominął temat wojny i swojego kalectwa, koncentrując się całkowicie na swojej sąsiadce. - Jestem handlowcem w domu towarowym Mason. - Kupujesz dla nich ubrania? - Przyjrzał się dokładnie temu, co miała na sobie. Wróciła myślami do firmy i do swojej współpracownicy Mary Beth, która była druhną na jej ślubie. - Tak, ale również i inne rzeczy.

- Sądząc po twoim wyglądzie, musisz być świetna w tym, co robisz. - Napił się coli, a potem spojrzał na parkiet. Po chwili pozdrowił kogoś znajomego. - Charlie! Jak ci leci? - zawołał, przekrzykując muzykę. Przystojny mężczyzna w wieku Jake'a podszedł do nich i poklepał Sarge'a po plecach. - Świetnie. A co u ciebie? - Nie może być lepiej. To jest Catherine. Przyjaciółka Jake'a. Zanim Catherine zdążyła cokolwiek powiedzieć, Charlie uścisnął jej dłoń. - Masz dzisiaj randkę? - zapytał Sarge. - Nie. Jestem z kumplami, - To może pokazałbyś Catherine, jak się tańczy polkę? Jake jest trochę zajęty, a ze mnie żadna pociecha. - Z przyjemnością. - Charlie zrobił krok w jej stronę, uśmiechając się radośnie. - Nie, nie, ale dziękuję za propozycję. - Catherine gwałtownie potrząsnęła głową. - Ach tak, rozumiem - powiedział Charlie, patrząc na jej lewą rękę. Spojrzała na nią również. Na środkowym palcu migotała wysadzana diamentami obrączka. Złość, którą tłumiła w sobie od jakiegoś czasu, nareszcie znalazła ujście. Szybkim ruchem ściągnęła z palca obrączkę i wsunęła ją do kieszeni spodni. Kiedy spojrzała na swoich nowych znajomych, ci wymieniali właśnie pełne zrozumienia spojrzenia. - To nie tak, jak sądzicie - spróbowała wyjaśnić. Żaden z nich nie wyglądał na przekonanego, ale nie chciała ich wtajemniczać we wszystko. Nie wiedziała, co ma dalej robić. Zastanawiała się, czy nie pójść stąd. Spoglądała to na drzwi, to na parkiet. Cóż, to miejsce nie rozwiązywało jej problemów, ale na pewno pobyt tutaj był lepszy od samotnego spaceru po

Woodward Avenue nocą. Zerknęła jeszcze raz na Charliego. Pewnie będzie żałować swej decyzji jutro rano, ale przecież nie ma nic do stracenia. - Czy ta lekcja tańca jest nadal aktualna? - zapytała, uśmiechając się. Jake obserwował tańczącą parę, mając wrażenie, że już coś podobnego przeżył. Wirowali po parkiecie już ponad godzinę. Co ona chce przez to osiągnąć? Będzie tak szaleć, aż on przeskoczy przez kontuar, złapie ją i wyniesie z sali, mimo jej protestów? Po raz trzeci wytarł tę samą szklankę i cisnął ją na ladę. Rozbiła się. Co, u licha, się z nim dzieje? Przecież nie ma żadnych praw do tej kobiety. Poza tym do niedawna w ogóle nie wiedziała o jego istnieniu. Po prostu jest tutaj, aby zapomnieć o swoich kłopotach, jak wszyscy inni. W takiej sytuacji nie może przecież mieć do niej pretensji. Muzycy zrobili sobie przerwę, więc Catherine zaprowadziła Charliego do Sarge'a, który wydawał się świetnie bawić. Kilkakrotnie Jake zamierzał powiedzieć mu o tym, co przytrafiło się dzisiaj Catherine, ale za każdym razem zwyciężała dyskrecja. Spojrzał na zegarek. Była pierwsza trzydzieści. Pora na ostatniego drinka. Widząc lekko chwiejny chód Catherine, miał nadzieję, że o niego nie poprosi. Między tańcami wypijała kolejne szklaneczki baileys, jakby to były koktajle mleczne. Jake zbliżył się do Toma, który siedział przy kasie. - Zamkniesz lokal, prawda? - Oczywiście. Dziękuję, żeś mi pomógł. Kiedy Tim zatelefonował, że jest chory, z przerażeniem myślałem o dzisiejszym wieczorze. Mam u ciebie dług wdzięczności. - Będę o tym pamiętał - roześmiał się Jake i poklepał Toma po ramieniu, zanim mszył w Kierunku radosnego trio.

Charlie, lekko wstawiony, opierał się o Catherine, a Sarge zaśmiewał się radośnie, słuchając tego, co mówiła. - Szkoda, że już musisz wracać - szepnął Charliemu do ucha, udając zupełny brak zainteresowania tym, co się dzieje. Tamten chciał zaprotestować, ale kiedy zobaczył spojrzenie Jake'a, pojął, że nie ma tu czego szukać. - Do zobaczenia wkrótce - powiedział wyraźnie niezadowolony. Catherine odwróciła się gwałtownie. - Nie możesz jeszcze iść, Charlie. Z kim będę tańczyła? Jake stanął między nimi i wziął ją za rękę, gdy orkiestra zaczęła grać ostatni utwór. - Będziesz musiała zadowolić się mną - powiedział i pociągnął ją za sobą na parkiet. Przytuliła się do niego mocno. Poczuł wzruszenie. Co takiego było w tej kobiecie, że zachowywał się tak opiekuńczo? Zaobserwował dość, żeby wiedzieć, że potrafi sobie świetnie poradzić sama. Kiedy muzyka umilkła, poprowadził Catherine do baru. - Zamierzam odwieźć tę młodą damę do domu - poinformował Sarge'a. - Podwieźć cię? - Nie. Charlie jest samochodem. Powiedział, że mnie podrzuci. Jake wziął z baru białą torebkę Catherine i zaczął prowadzić ją w stronę drzwi. W połowie drogi Catherine zatrzymała się. - Mój neseser... Miałam ze sobą neseser... Jake odwrócił się i zobaczył go pod barem. - Zostań tu, zaraz go przyniosę. Kiedy wyszli na ulicę, zaprowadził ją do dżipa. - Czy myśmy tego przypadkiem już dziś nie przerabiali? - zapytała po jakimś czasie, gdy znaleźli się na kolejnym skrzyżowaniu.

Spojrzał na nią badawczo. Miała zamknięte oczy. Wyglądała na bardzo zmęczoną. - Lubię twojego dżipa - powiedziała, zanim zdążył się odezwać. - Ciebie zresztą też lubię, Jake. Jesteś sympatycznym człowiekiem, wiesz? Chciał wierzyć, że Catherine rzeczywiście tak uważa i że będzie o tym pamiętać również jutro. - Dokąd jedziemy? - padło pytanie, ale Catherine nie sprawiała wrażenia osoby naprawdę tym zainteresowanej. - Coś zjeść. Jestem głodny, a ty musisz napić się kawy. Kiedy zaparkował przed restauracją, zauważył, że trochę plączą się jej nogi, i szybko zaproponował swoje ramię, z czego skwapliwie skorzystała, uśmiechając się promiennie. W restauracji wybrał stolik najbliżej drzwi. Kelnerka spojrzała na niego wrogo. Nie mógł nigdy zrozumieć, dlaczego wszyscy w takiej sytuacji zakładają, że to mężczyzna upił bezbronną, biedną kobietę, a teraz zamierza ją wykorzystać. Z tego, co wiedział, na pewno nie dotyczyło to Catherine. Zamówił dla siebie jajka na bekonie. - A ty co chcesz? - zwrócił się do swojej towarzyszki. - Jajecznicę. - Prosimy również o kawę, jak najszybciej - zawołał Jake do kelnerki. Catherine nie odzywała się. Po prostu zasnęła. Jake zastanawiał się, czy pozwolić jej dalej spać, czy zmusić ją do wypicia kawy. Kiedy nawet zapach jedzenia nie wywołał żadnej reakcji, postanowił coś zrobić. - Zbudź się, śpiąca królewno, pora coś zjeść - powiedział, pijąc kawę. Otworzyła oczy. Wyglądała fatalnie. Była zielona. Znał takie objawy bardzo dobrze, więc wiedział, co zaraz nastąpi.

Zapach jedzenia spowodował, że zerwała się na równe nogi, rozglądając się nerwowo. - Do holu, a potem na prawo - pokazał jej drogę. Widział, jak pędzi do toalety, i zastanawiał się, czy pójść za nią, ale doszedł do wniosku, że w niektórych sytuacjach należy szanować prywatność człowieka. Dziesięć minut później, kiedy chciał już prosić kelnerkę, żeby zobaczyła, co się dzieje, pojawiła się Catherine. Była bardzo blada, ale wyglądała dużo lepiej, mimo rozmazanego makijażu. Unikała jego spojrzenia. Usiadła i sięgnęła po szklankę wody. - Czy wyglądam równie źle, jak się czuję? - Nie, nie najgorzej. - Umoczył róg serwetki w wodzie i zaczął wycierać tusz z bladych policzków. Wyglądała na zupełnie bezradną i mocno zranioną. Miał wielką ochotę odnaleźć jej męża i dać mu nauczkę. Jak można było tak się zachować w stosunku do takiej kobiety? Kiedy odłożył serwetkę, po raz pierwszy zauważył łzy na koniuszkach jej rzęs. Myślał, że Catherine się rozpłacze, ale opanowała się. - Dziękuję - wyszeptała. - Nie ma za co. Wzięła grzankę i próbowała ją jeść. Kiedy udało się jej przełknąć kawałek, napiła się kawy. Spojrzała na niego i zauważyła, że się uśmiecha. - O co chodzi? - zapytała. - O nic. - O czym myślałeś? - Jak by ci tu powiedzieć. Pomyślałem sobie: prawdopodobnie jest nadal pijana, ale przynajmniej zaczyna prawidłowo kojarzyć. - Ale zabawne.

- Przecież chciałaś wiedzieć. - No, tak... to dokąd jedziemy? Bardzo mu się podobało, że powiedziała: jedziemy. - Chciałem ci właśnie zadać to samo pytanie. Patrzyła na niego w milczeniu. - Jedno wiem na pewno. Nie chcę wracać do domu. - Odsunęła talerz z nietkniętym jedzeniem i zajęła się kawą. Kelnerka położyła na stole rachunek. Catherine chwyciła go pierwsza. Jake próbował go wyrwać, ale nie pozwoliła mu na to. - Ja zapłacę. Zaczęła wyrzucać rzeczy z torebki w poszukiwaniu pieniędzy, między innymi pękatą kopertę. Początkowo nie zwróciła na nią uwagi i zamierzała schować z powrotem do torebki i wtedy właśnie wpadła na wspaniały pomysł. Otworzyła ją i rozłożyła jej zawartość. - Tam właśnie pojedziemy! - Pobiegła do kasy zapłacić rachunek. Szybko zgarnęła papiery ze stołu i ruszyła w kierunku drzwi. - Która godzina? - Prawie wpół do czwartej. - Musimy być na lotnisku o piątej trzydzieści. - Zatrzymała się gwałtownie przy dżipie, prawie tracąc równowagę. - Masz trochę jaśniejsze i dłuższe włosy, ale w sumie ujdzie. - Odetchnęła z ulgą zajmując miejsce dla pasażera. - Gdzie mieszkasz? - Niedaleko, ale... - Słuchaj, Jake - przerwała mu z determinacją. - Za późno już na zmianę nazwiska w dokumentach. Metryka TJ i jego dowód tożsamości są w kopercie. Wszystko, co musisz zrobić, to zapamiętać jego datę urodzenia i adres. Czyżby to było zbyt trudne dla ciebie? Jake wpatrywał się w nią zakłopotany. - No to jak? - Uśmiechnęła się do niego. - Chcesz jechać ze mną na Jamajkę, czy nie?

Podjął decyzję natychmiast i przekręcił kluczyk w stacyjce.

ROZDZIAŁ TRZECI - Mamo... - Catherine spojrzała na Jake'a, który stał oparty o ścianę obok automatu, uśmiechając się. - Przestań płakać. Nic mi nie jest, naprawdę. - Czuła się trochę winna, że przysporzyła rodzicom tyle bólu. - Wiem, jakie to musiało być dla was upokarzające... - Zamierzała powiedzieć, że dla niej również nie było to przyjemne, ale pozwoliła się mamie wygadać, nie chcąc powiedzieć nic, co mogłoby przedłużyć rozmowę. Po wysłuchaniu długiej litanii o tym kto, komu i kiedy co powiedział po jej nieoczekiwanej ucieczce, poprosiła do telefonu ojca. Wyciągnęła z torebki pomięty dokument i rozprostowywała załamania, czekając, aż ojciec się odezwie. Wysłuchała kilku uwag i słów pocieszenia i dopiero wtedy powiedziała mu, o co jej chodzi. - Wiem, że nie powinnam cię o to prosić, ale czy mógłbyś pogadać ze swoimi prawnikami i dowiedzieć się czegoś dla mnie? - Szybko wyjaśniła mu, że chodzi jej o nie podpisany przez nich akt małżeństwa, który właśnie trzymała w ręku, i umówiła się na następny telefon za kilka dni. - Dziękuję ci bardzo. Przepraszam, ale nie mogę dłużej rozmawiać. Mój samolot odlatuje za chwilę. Muszę pędzić. Pogadamy, kiedy wrócę. - Po chwili odwiesiła słuchawkę z westchnieniem ulgi. Jake nawet nie drgnął. Przyglądał jej się z uśmiechem. - No i co cię tak śmieszy? - zapytała ze złością. - Nic - odpowiedział z kamiennym spokojem. - Takie historie przytrafiają mi się dość regularnie. A tobie? Roześmiała się, podniosła z ziemi neseser i ruszyła w stronę odprawy. - Czuję się trochę niezręcznie - powiedziała. - Jak myślisz, ile nowo poślubionych mężatek wyjeżdża na swój miesiąc miodowy z mężczyzną, który nie jest panem młodym?