andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Fern Michaels - Na krańcu tęczy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Fern Michaels - Na krańcu tęczy.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fern Michaels
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 343 stron)

1 Fern Michaels Na Krańcu Tęczy (Annie’s Rainbow) Przełożyła Małgorzata Strzelec

2 1 Annie Clark otworzyła drzwi do staromodnego sklepiku. Uwiel- biała dźwięk brzęczących dzwoneczków, które wisiały nad drzwiami na wiekowym gwoździu. Przez krótką chwilę zasta- nawiała się, czy ich nie ukraść. Nie, lepiej zachować to brzmie- nie w pamięci. Tak bardzo kochała to miejsce. Pociągnęła nosem, jak zawsze, gdy wchodziła do tego sklepu. Zapach był wciąż taki sam – pu- der Max Factor, perfumy Chantilly i aromat świeżo parzonej kawy, który sprawiał, że ślina napływała jej do ust. Lada była wepchnięta między gabloty z produktami do pielęgnacji stóp Dr. Scholla i witaminami Natury. Przez ostatnie sześć lat pracowała tu przez pięć dni w tygodniu. Znała każdy przedmiot z każdej półki. Znała każdą cenę. Dzięki przepisowi matki Elmo Richardsona wiedziała, jak przyrządzić i podać studentom bostońskiego uniwersytetu najlepszą na świe- cie sałatkę z tuńczyka. W dni, gdy serwowała kawę cynamono- wą i tuńczyka z croissantami, kolejka przed sklepem ciągnęła się aż do następnej przecznicy. Tak, będzie tęsknić za tym miej- scem. Przechodząc między regałami, obrzuciła je uważnym spojrze- niem. Kto przyjdzie na jej miejsce? Czy tak samo jak ona poko- cha Elmo i sklep? Wyciągnęła rękę, by wyrównać rząd pudełek z pastą do zębów Colgate. – Annie! Co cię tu sprowadza? – zapytał zasuszony farmaceuta. Dziewczyna uśmiechnęła się. – Chciałam przygotować sklep na nowy tydzień. Znalazłeś ko- goś na moje miejsce? – Mam kogoś, ale ciebie nikt nie zastąpi, Annie. Farmaceuta spojrzał na buteleczkę aspiryny, którą trzymała w ręku, i cmoknął z dezaprobatą.

3 – Czy pojutrze będziesz jeszcze brała te tabletki? – Chyba będę brała jeszcze więcej. Odbieram dyplom, ale to nie koniec moich kłopotów. Muszę znaleźć pracę, która zapewni mi utrzymanie. Niedługo rozkręcę własny interes. Sam zobaczysz. Będzie mi cię brakowało, Elmo. Byłeś dla mnie taki kochany przez cały ten czas. – Nie rozumiem, dlaczego musisz natychmiast wyjeżdżać. Prze- cież możesz spać tutaj jeszcze przynajmniej przez tydzień? Co się stanie, jeśli wyjedziesz kilka dni później? – Umowa najmu kończy się w następnym tygodniu. Gdy dotrę do Charlestonu i znajdę mieszkanie, będę spała przez kilka dni. Prawda, że piękna dzisiaj pogoda? – Nie było tak ładnie już od dłuższego czasu, a zapowiadają, że jutro też tak będzie. Zamykam sklep, aby być na rozdaniu dy- plomów – odburknął Elmo. – Naprawdę? Zamykasz sklep?! – Tak, a dziekan dał mi bilet w pierwszym rzędzie. Annie weszła za kontuar, aby przytulić starszego mężczyznę. – Nie wiem, co powiedzieć. Mój brat napisał, że nie da rady przyjechać. A mama... chciałam powiedzieć... Elmo, dziękuję ci. Na pewno będę za tobą tęsknić. – Potem zabiorę ciebie i Jane na kolację. Nie przyjmę odmowy. Może nawet będę miał mały upominek dla was. – Znowu mru- gnął. Annie roześmiała się. – Pamiętaj, że obiecałeś do mnie pisać. Och, co to? – zapytała, nagle się obracając. – Gaźnik strzelił. Cholerne dzieciaki ścigają się na swoich moto- rach! Annie schowała resztę do kieszeni. – Do zobaczenia jutro, Elmo. – Założę się, że jutro się zobaczymy. No, uciekaj już. Wiem, że to ostatni spacer przed twoim wyjazdem. Idź powoli i delektuj

4 się. Łzy napłynęły jej do oczu. – Tak właśnie zrobię. – No, zbieraj się, zanim wysmarujesz mi fartuch tuszem. – Czy już mówiłam ci, że byłeś dla mnie jak ojciec? – Milion razy. A czy ja mówiłem, że byłaś dla mnie jak córka, Annie? – Przynajmniej z milion razy – powiedziała przez zaciśnięte gardło. – No to już cię tu nie ma. Annie wybiegła ze sklepu. Łzy płynęły jej po policzkach. Po- ciągnęła nosem. Skręciła za róg. Przeszła dwie przecznice, aż doszła do parkingu przy kampusie. Nagle zobaczyła biegnących studentów. Usłyszała przenikliwy gwizd i zawodzenie policyj- nych syren. Odsunęła się na bok, żeby nie wpaść pod ostro skrę- cający policyjny radiowóz. Syrena wyła tak przeraźliwie, że Annie musiała zatkać uszy. – Co się dzieje? – z trudem wydusiła do stojącej obok dziew- czyny. – Gliny kogoś postrzeliły. Facet chyba nie żyje. – Student? – Modliła się, żeby nie był to ktoś znajomy. – Nie wiem – odrzekła tamta zdenerwowana. Annie podeszła do policjanta. – Co się stało? – Dwóch chłopaków obrabowało Boston National Bank. Jeden uciekł, drugi został postrzelony. – Och! – Proszę na siebie uważać. Dopóki nie złapiemy tego drugiego, proszę nigdzie nie wychodzić i zamknąć drzwi na zamek. – Dobrze. Zataczając się, minęła rzędy samochodów. Przeszła obok swo- jego szewroleta impali, kupy złomu, którym chciała pojutrze

5 dojechać do Charlestonu w Karolinie Południowej. Zaraz obok niej Jane zaparkowała swojego wiekowego forda mustanga. Po chwili zauważyła, że w obu samochodach okna są otwarte. Żad- na z nich nigdy nie zamykała wozu. Miały nadzieję, że ktoś je ukradnie i odbiorą za nie ubezpieczenie, ale nigdy się to nie zda- rzyło. Spojrzała na samochody i wzruszyła ramionami. BMW, lśniące mercedesy kabriolety, szewrolety corvette i smukłe bu- icki. Wszystko o klasę lepsze. Każdy złodziej samochodów z prawdziwego zdarzenia pokusiłby się raczej o mercedesa lub bmw. Znowu wzruszyła ramionami i skierowała się do małego mieszkanka, które przez ostatnie sześć lat dzieliła z Jane. Otworzyła drzwi i od razu po wejściu zamknęła je na zamek. – O, Annie, wróciłaś? Bogu dzięki, tak się martwiłam. Właśnie usłyszałam w radiu, że obrabowano bank. Miałam w nim trzysta dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Co się dzieje? To dlatego narobi- li na kampusie takiego rabanu? – Tak. Rozmawiałam z gliniarzem. Powiedział, żeby nigdzie samej nie chodzić i zamykać drzwi. Jeden z bandytów uciekł. Miałam w tym banku dwieście osiemdziesiąt dolarów. Jutro z samego rana pójdę i je wyciągnę. A ty? – Wiesz, chodźmy tam od razu. – Nie możemy. Bank jest teraz miejscem zbrodni. Jutro będzie działał jak zwykle. Chyba nie mamy czym się martwić. Jane Abbott wykrzywiła wąską, pociągłą twarz. Udawała strasznie zmartwioną. Piegi zbiegły się wokół jej zmarszczone- go nosa. Kręcone rude włosy sterczały na wszystkie strony. Gdy próbowała je okiełznać poplamionymi farbą palcami, Annie podała jej gumkę. – Zabiłabym dla takich kręconych włosów – mruknęła. – Nie dla takich. To przekleństwo. Gdy tylko dojedziemy do Charlestonu, idę je obciąć. Dobrze robimy, prawda? – Tak myślę. Obiecałyśmy sobie, że przez rok popracujemy na

6 pół etatu i zanim wkroczymy w świat biznesu, będziemy robić, co nam się żywnie spodoba. To nie znaczy, że będziemy się zupełnie obijać. Przez ostatnie sześć lat potrafiłyśmy wyżyć praktycznie z niczego. Spróbujemy tak robić jeszcze przez rok. Ty będziesz malować, a ja podawać kawę i kanapki z tuńczy- kiem w jakiejś spelunce. Na pewno zostaniemy kobietami inte- resu. Obiecałyśmy to sobie i nie wycofamy się teraz. – A co będzie, jeśli nasze samochody nawalą? – zapytała Jane, wieczna pesymistka. – Właśnie dlatego postanowiłyśmy wziąć oba. Będziemy jechać jedna za drugą. Jeśli jeden się popsuje, zepchniemy go do rowu i przeniesiemy rzeczy do drugiego. W końcu nie mamy tak dużo bagażu, Jane. Ubrania i książki, to wszystko. Damy sobie radę, jestem pewna. Słuchaj! Elmo przyjdzie na rozdanie dyplomów i zabierze nas na kolację. Nie mówiłam mu, że zamierzamy pra- cować i że chcemy rozkręcić interes. Martwiłby się o nas. Po- wiedział, że może nawet będzie miał prezent. Nas też ktoś przy- tuli i pocałuje, tak jak innych studentów. Będziemy przyjaciół- kami na zawsze, prawda Jane? – Przetrwałyśmy sześć lat, to wytrzymamy jeszcze sześćdziesiąt. Będziemy miały wtedy po osiemdziesiąt sześć lat i niewiele nas będzie obchodzić, czy nadal się przyjaźnimy, czy już nie. Annie roześmiała się – Mamy coś na kolację, czy idziemy na hamburgera i frytki? – Wrzucę wszystko z lodówki do jednego garnka. To, co z tego wyjdzie, zjemy na kolację. W niedzielę rano wstaniemy wcze- śnie, złożymy pościel i wyjedziemy, kiedy tylko zrobi się jasno. Pakujemy wszystko do samochodów dziś wieczorem, czy po- czekamy do jutra? Jutro pewnie napijemy się z Elmo wina, a w niedzielę będziemy miały kaca. Decyzja należy do ciebie. – Możemy to zrobić po kolacji. A może sprzedamy podręczniki na giełdzie, zamiast je zabierać ze sobą? Zarobimy parę dola-

7 rów, a i resorom wyjdzie to na dobre. I będzie więcej miejsca na twoje obrazy. Przecież ich tutaj nie zostawisz. Pewnego dnia staniesz się sławna i twoje dzieła będą warte fortunę. – Kocham cię, Annie Daisy Clark. Zawsze wprawiasz mnie w dobry humor. Pewnego dnia obydwie będziemy sławne – stwierdziła Jane i przytuliła przyjaciółkę. – Mam tylko nadzieję, że nastąpi to wcześniej niż później. – Przez tyle lat harowałyśmy jak woły. Pracowałyśmy, a i tak jesteśmy jedne z najlepszych na roku. Myślę, że to o nas dobrze świadczy. – I pamiętaj, że pomagałaś bratu płacić rachunki za dom opieki dla twojej matki. Przykro mi, że ona nie może tu być. Annie poczuła, jak coś ściska ją w gardle. – Będzie tutaj duchem. Mam nadzieję, że pewnego dnia zarobię wystarczająco dużo pieniędzy, by przenieść ją do jednego z tych miejsc, gdzie są rozległe trawniki i mnóstwo, mnóstwo klom- bów. Ona wciąż lubi rośliny i pracę w ogrodzie. W pokoju ma na parapecie małe doniczki z kwiatami. Czasem zapomina je podlać... Będę mogła ją częściej odwiedzać, to dodatkowy plus. – Obydwie będziemy ją odwiedzać. Jeśli zarobię więcej pienię- dzy od ciebie – sama nie wierzę w to, co mówię – pomogę ci w opiece nad mamą. Nigdy nie znałam swoich rodziców, więc zrobię to z przyjemnością. Umowa stoi, Annie? – Stoi – przytaknęła uroczyście. – Wiesz co, Jane? Wiem, że na końcu tęczy jest garniec ze złotem. Po prostu wiem o tym. – Wieczna optymistka! – Roześmiała się jej przyjaciółka. – Po- wiedz mi, czy na końcu tej tęczy są też jacyś mężczyźni z krwi i kości? – No pewnie. Będą nas nosić na rękach i nasze życie stanie się bajką. Oczywiście nie wiem dokładnie, kiedy do tego dojdzie, ale na pewno tak się stanie. – Annie, idąc do sypialni, złapała ścierkę do naczyń, którą rzuciła w nią Jane.

8 W swoim pokoju, przy zamkniętych drzwiach, pozwoliła sobie na płacz. Jutro nastąpi koniec drogi, którą podążała od sześciu lat. Udawała optymizm przed Jane. Tyle razy chciała dać sobie spokój. Złapać pracę za przyzwoite pieniądze i zamieszkać w miejscu, gdzie nie roi się od pluskiew. Była już zmęczona licze- niem każdego grosza, jedzeniem kanapek z majonezem, maka- ronu z serem, tłustych hamburgerów i picia lemoniady Kool-Aid tylko dlatego, że jest tania. Czasem miała dość płacenia co mie- siąc astronomicznych sum za opiekę nad matką. Tom dobrze zarabiał, ale miał trójkę małych dzieci i wymagającą żonę. Pła- cił, ile mógł. W przeciwieństwie do niej nie mógł skorzystać z kredytów studenckich. Jadał steki i rostbefy, a ona nie jadła ste- ku od dwóch lat. Zastanawiała się, jak zdołała przeżyć cały ten czas, śpiąc po kilka godzin na dobę, studiując i pracując. Jeśli będziesz wytrwała, wygrasz – powiedziała sobie i tą zasadą cały czas się kierowała. Jeszcze jutro i nastąpi pierwszy dzień jej nowego życia. Nowa przygoda. Była na nią gotowa. Boże, jestem taka zmęczona. Obudziła się dwie godziny później, gdy Jane załomotała do jej drzwi: – Annie Daisy Clark, podano kolację! – Już idę. – Wygląda to... Hmm... Ciekawie – stwierdziła Annie, gdy sia- dła przy stole. – Jest nie tylko ciekawe, ale i pyszne. Jeśli nie będzie ci smako- wać, posmaruj to dżemem winogronowym. Przynajmniej będzie słodkie, w końcu nie mamy żadnego deseru. Chodźmy potem na lody w rożku. Ja stawiam. – Uwielbiam lody w rożku. Czekaj, lecą wiadomości. Może złapali tego drugiego bandziora. Sama nie wiem dlaczego, ale ta sprawa naprawdę mnie zdenerwowała. – Annie wlepiła wzrok w

9 mały, dziewięciocalowy telewizor, który stał na blacie kuchen- nym. – Kurczę! Złapali go. Wygląda na to, że naprawdę nie wie, gdzie są pieniądze. Wierzysz w to, Armie? – Czy ja wiem... Wszędzie kręcili się gliniarze. Nie powiedzieli, kto miał pieniądze: ten, którego złapali, czy ten, którego zastrze- lili. Ochrona kampusu pomaga policji, więc mają mnóstwo lu- dzi. Znajdą je. Do jutra pieniądze będą z powrotem bezpieczne w skarbcu. Zamkniemy nasze konta o ósmej rano, zaraz po otwarciu banku. Świetnie się spisałaś, wyszła ci całkiem przy- zwoita kolacja. Nigdy więcej nie chcę jeść makaronu z serem. Ty gotowałaś, ja zmywam. – Pakujemy się, czy idziemy najpierw na lody? – Zacznijmy od pakowania. Będziemy miały to z głowy i spo- kojnie pójdziemy na ostatni spacer po kampusie. Jaki piękny wiosenny wieczór... – A co z książkami? – Zadzwoniłam do antykwariatu. Ktoś je zabierze około wpół do dziesiątej. Dostaniemy dwieście dziesięć dolarów. Zatrzymamy się w tanim motelu na jedną noc i nie będziemy musiały całej trasy przejechać w jeden dzień. Co ty na to? – Wspaniałe. Dobra, ty zmywasz, a ja pójdę po samochód. Mo- gę też przyprowadzić twój, jeśli chcesz. – Nie trzeba. Niewiele jest do zmywania. Więcej czasu zabierze ci załadowanie samochodu, bo masz tyle obrazów. Skończymy w tym samym czasie. Godzinę później Annie znosiła do samochodu ostatnią walizkę. Postanowiła, że w niedzielę rano do auta powędrują neseserek z kosmetykami i torba z pralni z pościelą. – Mam jeszcze wolne miejsce na tylnym siedzeniu, przyda ci się, Jane?

10 – Myślisz, że wciśniesz tam moje małe sztalugi? Jeśli tak, to będę mogła używać wstecznego lusterka. – Przynieś je. – Dobra, spotkamy się na parkingu. Annie otworzyła drzwi i próbowała wcisnąć sztalugi między przednie i tylne siedzenia. Jednej nóżki nie mogła wysunąć. Pchnęła ją ramieniem i zerknęła na podłogę, czy nie przeszka- dzają jej stare buty do biegania. Były tam, ale drogę zagradzała płócienna torba z czarnym nadrukiem, który sprawił, że zakręci- ło jej się w głowie. Boston National Bank. Była oszołomiona. Podniosła nóżkę sztalug i umieściła ją za siedzeniem kierowcy. Gdy ochłonęła, zakręciła szyby i z hukiem zatrzasnęła drzwi samochodu. Znowu poczuła zawrót głowy. Musiała chwycić klamkę, aby nie upaść. Odczekała chwilę i popędziła do miesz- kania. Wpadła do łazienki i zwymiotowała kolację. Była tam dość długo. Wiedziała, że Jane zacznie jej szukać. Pięćset tysięcy dolarów. Tak powiedział prezenter w wiadomo- ściach. Dwieście w obligacjach na okaziciela. Obligacjach, któ- rych nie da się wyśledzić. W jej samochodzie. Wezwij policję. Oddaj je, powtarzał w jej głowie jakiś głos. Garniec złota na końcu tęczy. Jeśli ich nie zwróci, będzie mogła przenieść matkę do domu opieki z ogromnymi trawnikami i ra- batami kwiatowymi. Mogłaby pomóc bratu. Mogłaby zafundo- wać Jane małą pracownię. Zadzwoń na policję. Oddaj te pieniądze. Wyszła powoli z mieszkania. Myśli kłębiły się, gdy zastanawia- ła się nad tym, co znalazła w samochodzie. Rabuś z banku mu- siał je wrzucić przez otwarte okno, gdy uciekał przed pościgiem. Policja na pewno przeszukała ten teren. Wrócą, żeby lepiej prze- szukać okolicę? Czy powinna ukryć torbę? Udawać, że jej nie widziała? Co zrobić? Garniec złota na końcu tęczy. Jej garniec. W wiadomościach mówili, że pieniądze są w banknotach o ma-

11 łym nominale. Trudno będzie je wyśledzić. Stara torba z bagaż- nika, którą zwykle zabierała na siłownię, w jakiś sposób znala- zła się w jej rękach. Cisnęła ją na wierzch worka z pieniędzmi. Nie, nie, tak się nie uda. Jeżeli policja będzie sprawdzać teren po raz drugi, mogą znaleźć pieniądze w moim samochodzie i od razu domyśla się, że przykryłam je torbą. Lepiej przesunąć buty i torbę na drugą stronę i po prostu rzucić sztalugi na wierzch worka. Jest już półmrok. Powiem, że nie zaglądałam do środka. Ile osób przygląda się podłodze w samochodzie? Ja nigdy. Większość ludzi też nie. Garniec złota na końcu tęczy. Nikt nig- dy się nie dowie, nawet Jane. Nikomu nie pisnę o tym ani słowa. Wezwij policję. Oddaj pieniądze. Mogę sprawić, że życie mamy stanie się szczęśliwsze. Tom będzie mógł więcej wydawać na żonę i dzieci. Jane musi dostać swoją szansę. Zrób to. Podejmij decyzję. Zatrzymaj pieniądze albo je oddaj. Tak. Nie. Wezwij policję. Zwróć pieniądze. Zdecyduj się, póki nie jest za późno. Zdecyduj, zdecyduj, zdecyduj. Zatrzymam je. Nie, nie mogę. Oddam je. – Annie? Coś nie tak? Czekam i czekam. Przestraszyłam się i wróciłam. – powiedziała zadyszana Jane. – Dziwnie wyglądasz, coś się stało? – Tak jakby. Zwymiotowałam kolację. I jestem taka roztrzęsio- na – powiedziała i była to prawda. – Może to nerwy. Mnie nic nie jest, więc to nie wina jedzenia. Zwykle takie rzeczy dzieją się z powodu stresu. Chcesz, żeby- śmy sobie odpuściły lody i spacer? – Nie, chodźmy. Może lody mi pomogą. Pewnie masz rację, że to stres. Myślałam, że to będzie takie łatwe – odejść stąd. Będę tęsknić za tym miejscem. – O Boże, czy ten drżący głos rzeczy- wiście należy do mnie? – pomyślała. – Miałaś jakieś problemy ze sztalugami? – Nie. Właściwie zostało trochę miejsca. Na tylne siedzenie po-

12 łożę jeszcze tylko mój neseserek i pościel. Ty masz coś jeszcze? – Samochód zapchałam aż po sufit, ale to nie szkodzi. Kurczę, gliniarze są wszędzie. Sprawdzają wszystkie wozy na kampusie. Przeszukali nawet mój. – Nie żartuj. – Annie pomyślała, że za chwilę serce wyskoczy jej z piersi. – Jeżeli nie chcesz, żeby grzebali ci w rzeczach, to zaparkuj sa- mochód na ulicy. Tylko go zamknij. – Jasne, to chyba dobry pomysł. Pewnie nie uda mi się tego wszystkiego ułożyć w aucie tak, jak za pierwszym razem. – Nic mi nie mów. To dlatego tak długo nie wracałam. Mimo wszystko policjant był naprawdę miły. Powiedział, że podej- rzewają, że był jeszcze trzeci facet, któremu ten zastrzelony przekazał pieniądze. Brzmi to całkiem sensownie. – W telewizji nic nie mówili o trzeciej osobie. – To tylko hipoteza. Jeśli facet je gdzieś rzucił, nie sądzisz, że gliniarze już by je znaleźli? – Może ktoś je znalazł i zatrzymał dla siebie – stwierdziła An- nie. – Żartujesz? Przecież to przestępstwo federalne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby czegoś takiego. Zawsze w koń- cu łapią człowieka. – Nie zawsze. Jeśli rzeczywiście był ktoś trzeci, to może już być poza stanem. Jeśli złapał samolot, dotarł już na przykład do Ka- lifornii. Wystarczy, że przejdzie przez granicę. Pomyśl o tym, Jane. – Dobrze, że to nie trafiło na mnie. Nie chciałabym przez resztę życia bać się własnego cienia. – Masz rację. Policja ma zamiar szukać przez całą noc? – Chyba tylko, sprawdzają trasę, którą uciekało tamtych dwóch facetów. Pewnie już skończyli. Gdy wracałam, żeby cię dorwać, widziałam, jak odjeżdżały samochody policyjne. Lepiej się czu-

13 jesz? – Troszkę. Mam nadzieję, że się nie rozchoruję. – A jeśli nawet, to Elmo coś ci da. Wstąpimy do niego po space- rze. – Na pewno nic mi nie jest. Jutro nasz wielki dzień. Chyba tak naprawdę nie myślałam, że kiedyś nadejdzie. – Głos Annie ła- mał się z napięcia. – W porządku. Jaki smak wybierasz? – Rumowo-orzechowy. Posiedzę na zewnątrz, na ławce, dobrze? – Jasne, możemy usiąść tutaj i zjeść rożki. Nie musimy space- rować, jeśli czujesz się słabo. – Już mi lepiej. Wszystko w porządku, Jane. Przestań sobie tym głowę zawracać. – Skoro tak mówisz... Annie prawie wyskoczyła ze skóry, gdy obok niej usiadł jeden z policjantów z kampusu. – Dobry wieczór. – Co słychać, Kevin? – zapytała cicho. – Jestem zmęczony i głodny. Musiałem pracować przez dwie zmiany. Chcesz znać moje zdanie? Te pieniądze są już bardzo daleko. Jest tylko jedno sensowne wyjaśnienie: facet przekazał pieniądze trzeciemu wspólnikowi. Jeżeli się nie złapie przestęp- cy w ciągu pierwszych trzech godzin, to sprawa jest stracona. To oczywiście tylko moja opinia. A co ty o tym sądzisz? – Pewnie masz rację. Policja nie znalazła żadnych śladów? – Nie powinienem o tym mówić, ale nic nie mają. Aresztowali jednego faceta. Twierdzi, że jest tylko niewinnym świadkiem, którego w to wszystko wplątano i że nic nie wie. I oczywiście trzyma się swojej historyjki. Niewiele mówią nam, policjantom z kampusu. Będą cholerne kłopoty, ponieważ postrzelony dzie- ciak nie miał przy sobie żadnej broni. Jego ojciec jest maklerem na Wall Street w Nowym Jorku. Ojciec drugiego pochodzi ze

14 starej, zamożnej rodziny bostońskiej. Niezależnie od tego, czy znajdą pieniądze czy nie, i tak urządzą chłopakowi pokazowy proces. Zapamiętaj moje słowa. Z tego, co słyszałem, byli naj- lepszymi kumplami, więc jak ten aresztowany mógł nie wie- dzieć, co planuje jego koleś? Dlaczego bogate dzieciaki napada- ją na bank? A ciebie i Jane pewnie jutro już nie zobaczę, co? – Zgadza się. Wyruszamy w niedzielę skoro świt. Miło było cię poznać, Kevin. Trzymaj się. Poczekaj, idzie Jane. Na pewno będzie chciała się pożegnać. Annie przysłuchiwała się krótkiej rozmowie przyjaciółki z poli- cjantem z kampusu. Oblizała rożek, z którego ciekły już lody. Słowa Kevina dźwięczały jej w uszach. – Jane, a może wyjedziemy zaraz po rozdaniu dyplomów, za- miast czekać do niedzieli rano? – zapytała. – A co z Elmo? – Zrozumie. Mogłybyśmy wyjechać około pierwszej i po sze- ściu, siedmiu godzinach zatrzymałybyśmy się gdzieś na noc. Zafundujemy sobie po porządnym steku i dokończymy podróż w niedzielę. W poniedziałek rano wypoczęte rozpoczniemy no- we życie. – Mnie to pasuje. Jesteś pewna, że czujesz się dobrze? – Tak. Rozdanie skończy się najdalej o wpół do pierwszej. Zje- my lunch z Elmo i o drugiej będziemy już w drodze. – Jak sobie życzysz. Mnie pasuje. A teraz musimy wracać. Facet z antykwariatu ma przyjść o wpół do dziesiątej. Możemy się jeszcze przejść po jego wyjściu, jeśli masz ochotę. – Zobaczymy wieczorem. Zbliżała się północ, gdy Annie zamknęła drzwi do swojej sy- pialni. Pomyślała, że powinna je zamknąć na zamek, i zastano- wiła się, skąd przyszedł jej do głowy taki pomysł. Słowo „świa- dek” nie dawało jej spokoju. Zawsze gdzieś, jakimś cudem znajduje się ktoś, kto widział wszystko. Dlaczego tym razem

15 miałoby być inaczej? Czy policja robiła zdjęcia na miejscu prze- stępstwa? Na pewno tak. Czy na parkingu kampusu też? Czy na jakimś zdjęciu jest jej samochód z tablicą rejestracyjną wi- doczną jak na dłoni? Jeśli tak, to wcześniej czy później wyśle- dzą jej szewroleta przez centralny rejestr samochodów. Nie bę- dzie miało znaczenia, w jakim stanie się znajdzie. Jeśli uda jej się dotrzeć do Karoliny Południowej i, tak jak planowała, sprze- da wóz albo odda go na złom i ukryje pieniądze, to wszystko będzie dobrze. Rozmawiała w sklepie z Elmo, gdy był napad. Miała alibi. Potem poszła do domu. Kevin albo któryś z jego kolegów mógłby poświadczyć, że jej samochód stał na parkin- gu. Policjant sprawdzał teren co godzinę, aby się upewnić, że samochody, które tam stoją, mają nalepkę uniwersytetu. Ciągle nabijał się z jej kupy złomu i rdzy na karoserii. Zapamiętałby. Wiedział, że ona i Jane wyjeżdżają zaraz po rozdaniu dyplo- mów. Nawet o tym rozmawiali. Tak, lunch z Elmo jest koniecz- ny. Nie odchodziła od wytyczonego planu. To znaczy, że planujesz zatrzymać pieniądze, gryzło ją sumie- nie. – Jeszcze nie zdecydowałam – wymamrotała. Pewnie, że zdecydowałaś. Wszystko już sobie zaplanowałaś. Musisz pomyśleć o tym, co zrobisz, jeśli cię złapią. Więzienie nie jest zbyt przyjemnym miejscem. Możesz oddać pieniądze. Albo możesz je zapakować i odesłać jutro rano. W soboty pocz- ta jest otwarta do południa. To odpowiedź na moje długie modlitwy. Czy zdajesz sobie sprawę, o ile łatwiejsze stanie moje życie? Kiedyś wszystko im zwrócę. To tylko na teraz. Żeby tylko mieć już za sobą ten okropny czas. Przysięgam na Boga, że je spłacę. Z odsetkami. Studia przygotowały mnie do prowadzenia interesów. Wiem, jak to wszystko działa. Mogę z miejsca obliczyć odsetki, co do jednego grosza. Nigdy nie kłamałam, nie oszukiwałam ani ni-

16 czego nie ukradłam. Pracowałam ciężej od niejednego mężczy- zny. Zawsze robiłam to, co należy. Nigdy nie wypominałam Tomowi jego bezpłatnego wykształcenia, choć na swoje sama musiałam zapracować. Każdego wieczora modliłam się, żeby mamie się polepszyło. Tak się nie stało, ale i tak się modliłam. Mogę uczynić jej życie lepszym, weselszym. Mając te pienią- dze, tyle mogę zrobić. Zatrzymam je! Kiedyś tego pożałujesz. Kiedyś to nie teraz. Dzisiaj jest dzisiaj. Nie będę żałować. Nie będę żałować tej decyzji ani jutro, ani pojutrze, więc zamknij się i zostaw mnie w spokoju. Muszę się zastanowić. A co powie Jane, gdy się dowie? Nie dowie się. Nie dowie się ani Tom, ani moja mama. Elmo też się nie dowie. To jedyne osoby na świecie, które są dla mnie ważne. Dowiedzą się o tym tylko wtedy, gdy im sama powiem. Nawet nie otworzyłam tej cholernej torby. Równie dobrze może być wypchana papierem. Media i policja mogły się mylić co do pieniędzy. A co z rodzicami chłopca? Mają pieniądze. Wynajmą detekty- wów, a ci zaczną węszyć i dopilnują sprawy jak pies kości. Ich premie zależą od wyników pracy. Z przyjemnością złapią kogoś takiego, jak ty. Oddaj je! Nie! Tak! Annie wyskoczyła z łóżka i przyciągnęła do okna mały stołe- czek. Wyciągnęła swój pamiętnik, jeden z wielu, które nagro- madziły się przez te lata. Nigdy nie szła spać, nim nie napisała chociaż linijki o tym, co się zdarzyło w ciągu dnia. Kiedyś, gdy będzie stara i siwa, siądzie w bujanym fotelu, pokaże je swoim dzieciom i wnukom. Tysiące razy żałowała, że jej matka nie zrobiła tego. Pisała uważnie. Najpierw układała słowa w myślach, żeby zmie-

17 ścić się w trzech linijkach przeznaczonych na ten dzień. Dzisiaj ujrzałam moją własną tęczę. To takie niezwykłe, że byłam jedy- ną osobą która ją zobaczyła. To była wiadomość przeznaczona tylko dla mnie, że życie będzie takie, jak ja i Jane zadecyduje- my, bo jesteśmy gotowe i wykształcone. – Jeśli nawet ktoś to przeczyta, nie będzie wiedział, co miałam na myśli – mruknęła pod nosem Annie. Nawet nie pomyślała o tym, by pójść spać. Wiedziała, że nie zaśnie dziś i przez wiele następnych nocy. Usiadła na wyścieła- nym fotelu i do rana obserwowała swój samochód. – To był pyszny lunch, Elmo. Bardzo ci dziękuję. Naprawdę będę za tobą tęsknić. – Ja też – odezwała się zduszonym głosem Jane. – Obiecaj, że przyjedziesz nas odwiedzić. Starszy mężczyzna uroczyście pokiwał głową. – Może w sierpniu, gdy zamykam sklep. Zanim przyjadą nowi studenci, życie toczy się tak wolno. Możecie od czasu do czasu zadzwonić do mnie. Listy też będą mile widziane. Naprawdę lubię je dostawać. – Napiszę przynajmniej raz w tygodniu – obiecała Annie. – Mam dla was mały prezent na drogę – powiedział Elmo i wy- ciągnął z wewnętrznej kieszeni na piersi dwie białe koperty. – Otwórzcie je. Obie kobiety zrobiły to i aż zaparło im dech. – Elmo, tak nie można! Nie mogę tego przyjąć. Tysiąc dolarów to majątek. Nie, weź je z powrotem. – Annie ma rację, Elmo. Jesteś zbyt szczodry – dorzuciła Jane. – Nie mogę. Nie wezmę ich. To prezent z głębi serca. Będzie wam na początku trudno. Potrzebujecie pieniędzy na wynajęcie mieszkania, na paliwo, no i pracy. Nic nie ma za darmo. A jak długo jeszcze pociągną te wasze rozsypujące się samochody? Chcę tylko, żebyście dzwoniły i pisały. Nie chcę się o was mar-

18 twić. I ani słowa więcej. Muszę teraz wracać do sklepu. Za- dzwońcie na mój koszt, gdy dojedziecie. Obiecajcie. Objęły farmaceutę i przytulały tak długo, aż zaczął błagać o litość. – Trzymaj się, Elmo. I pamiętaj, co obiecałeś, jeśli będziemy wychodziły za mąż, poprowadzisz nas do ołtarza. – Nie zapomnę. To będzie dla mnie zaszczyt – rzucił sucho mężczyzna, a głos miał mrukliwy i zduszony. – Ruszajcie teraz, póki ruch na autostradzie jest stosunkowo mały. – Mój Boże, Annie, możesz w to uwierzyć? – zapytała Jane, machając czekiem przed nosem przyjaciółki. – Kocham tego staruszka – odpowiedziała dziewczyna głosem drżącym od łez. – Uwińmy się z podróżą w jeden dzień. Jestem taka nakręcona, że i tak nie zasnę. Możemy jechać całą noc i rano być już na miejscu. Co ty na to? – Jasne, Armie Daisy Clark, czuję, że mogłabym dolecieć do Karoliny Południowej. Ruszamy! Po drodze zatrzymamy się na kawę, dobrze? – Aha. No to teraz do samochodów – powiedziała Annie. – To świetny plan. Zróbmy tak! Annie oblizała spierzchnięte wargi. – No to w drogę.

19 2 – Powtórz mi jeszcze raz, dlaczego chciałaś przyjechać do tego wspaniałego, ciepłego, słonecznego miejsca – powiedziała Jane. Odchyliła się do tyłu na oparcie i odsunęła talerz po lunchu na środek stołu. – Boże, jestem taka zmęczona. A ty wyglądasz na wykończoną, Annie. Należy nam się przynajmniej doba snu. Annie westchnęła głośno. Zapaliła papierosa. Robiła to bardzo rzadko. Nie stać jej było na palenie. – Latem moi rodzice zawsze tutaj przywozili Toma i mnie. Pa- miętam, jaka wtedy byłam szczęśliwa. Chciało mi się tańczyć, twarz aż mnie bolała od ciągłego uśmiechania się. Dokładnie pamiętam, jak wieczorami pachniał jaśmin i słodkie oliwki. Przysięgam, Jane, ten aromat sprawiał, że stałam jak wryta. Mama powtarzała, że chciałaby zamknąć ten zapach w butelce i mieć go pod ręką gdy wróci do Tennessee. Śnisz o tym miejscu i nagle zdajesz sobie sprawę, że za nim tęsknisz. Zawsze sobie obiecywałam, że pewnego dnia tu przyjadę i zamieszkam. No i jestem. Mam nadzieję, że pokochasz to miejsce tak samo jak ja. – Już je uwielbiam. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tylu cudownych kwiatów. Jak nazwałaś te zwieszające się, takie purpurowe? – Glicynie. Te wielkie krzaki to azalie, a kwitnące drzewa to dereń. Drzewa oliwkowe to te z małymi żółtymi pączkami. To był dobry lunch, Jane. – Musimy się ruszyć, Annie, bo inaczej zaraz zasnę. Najpierw do banku, żeby otworzyć konto. Potwierdzenie czeków od Elmo potrwa przynajmniej pięć dni. – Masz rację. Bogu dzięki, że mamy mieszkanie. Nie mogę się doczekać się, kiedy je zobaczę. Gospodyni powiedziała, że wszystko będzie gotowe. Wystarczy, że pościelimy łóżka i ku- pimy trochę jedzenia. Mamy na miesiąc zapewniony dach nad

20 głową. – Uzgodnijmy plan gry – zaproponowała Jane. Oczy już jej się same zamykały. – Łapiemy pracę jako kelnerki i rozglądamy się za sklepem do wynajęcia, żeby otworzyć własny interes. Jedno- cześnie rozsyłamy na kopy swoje życiorysy i mamy nadzieję, że ktoś nas wpisze na listę płac. Czy na razie dajemy sobie spokój z życiorysami? Annie wygramoliła się zza stolika. – Chyba jeszcze w życiu nie byłam tak zmęczona. Chodźmy na razie do banku przy Broad Street. Potem możemy go zmienić, ale na razie wystarczy. Dalej będziemy improwizować. Jestem zbyt wykończona, żeby myśleć. Było wpół do trzeciej, gdy Annie zaparkowała swojego szewro- leta obok mustanga Jane. – Jesteśmy na miejscu, Logan Street sto trzydzieści. Mieszkanie numer siedem. Klucz jest pod doniczką. Zabieram tylko pościel, a resztę z samochodu wypakuję później. – Święta racja – stwierdziła Jane i zaczęła wywlekać płócienną torbę z pralni z tylnego siedzenia. – Sprawdź, czy zamknęłaś samochód – krzyknęła jeszcze przez ramię. Annie wstrzymała oddech i otworzyła tylne drzwi impali. Przez sekundę miała nadzieję, że worek zniknął. Zrobiło jej się słabo, gdy zobaczyła, że leży sobie w najlepsze obok jej butów do bie- gania. Teraz spokojnie mogła ukryć pieniądze. Nikt ich nie śle- dził, nikt niczego nie podejrzewał. Pomyślała, że może wrzucić worek z banku do torby na pranie. Gdy to zrobisz, staniesz się złodziejem. Przestępcą. Oskarżą cię o kradzież z premedytacją, czy jak to tam zwą, przebiegło jej przez myśl. Muszę kiedyś ruszyć te pieniądze. Im prędzej, tym lepiej. Za- trzymam je. – Co robisz, Annie? Chcę, żebyśmy razem zobaczyły nasze

21 mieszkanie. Coś zgubiłaś? – Szukam swoich butów do biegania. Już znalazłam! – zawoła- ła, gdy głęboko upchnęła bankowy worek do torby z pralni. Mogłaby przysiąc, że ważył z tonę, gdy wdrapywała się do mieszkania numer siedem. Wina zawsze ciąży, pomyślała. – Dobra, otwórz. – Całkiem przyzwoite – przyznała Jane, rozglądając się. – Wła- ściwie to przypomina mi mieszkanie w Bostonie. I jest czyste. Kuchnia malutka. Sypialnie za to spore. Będzie się tu wygodnie mieszkać. Jak już się urządzimy, to zobaczysz, jak je wychu- cham. – Czynsz jest do przyjęcia, mała, cicha uliczka. I blisko stąd do King Street. Tam są wszystkie sklepy. Będziemy mogły je obejść piechotą, gdyby samochody zaczęły się sypać. Którą sy- pialnię wolisz? – Tę bez tapet. Od takich stulistnych różyczek kręci mi się w głowie. A teraz powiem ci dobranoc, Annie. – Na Rutledge jest spożywczy. Pierwsza, która się obudzi, kupu- je jedzenie. Chyba będziemy spać do jutra. Dobranoc, Jane. Annie zamknęła drzwi. Przeraziła się, gdy zobaczyła, że nie ma przy nich zamka. W mgnieniu oka worek z pieniędzmi powę- drował pod łóżko. Wiedziała, że prędzej czy później będzie mu- siała go otworzyć. – Raczej później – wymamrotała. Szybko wyjęła prześcieradła i cienki koc. Dziesięć minut potem spała jak zabita. Obudziła się trzynaście godzin później. Od razu poczuła zapach kawy i sma- żonego bekonu. Poczuła, że umiera z głodu. – Hmm, więc to ty obudziłaś się pierwsza? – No pewnie. Prysznic pozostawia wiele do życzenia, ale przy- najmniej woda jest gorąca. Wszystko dostałam w tym małym, przyjemnym sklepiku. Musimy znaleźć supermarket, bo ten spożywczy jest dość drogi.

22 – Która godzina? – Jedenasta. Jeżeli nie będziesz się guzdrała, to o pierwszej mo- żemy już wyjść. Mamy podłączony telefon. Czy mamy zadzwo- nić do kogoś? – Nie. Jak mi dobrze, Jane. Dlaczego każdego ranka ja zjadam trzy jajka, a ty tylko jedno? – Bo taka już jestem. Może pewnego dnia zjem trzy. Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz. Annie poczuła, jak zabiło jej serce. To prawda, wszystko się kiedyś robi po raz pierwszy. Każdy przestępca kiedyś zrobił coś złego po raz pierwszy. Na myśl o tym zbladła. – Kiepsko wyglądasz, Annie. Na pewno dobrze się czujesz? – Na pewno. Może za długo spałam. Wszystko jest takie nowe, a zarazem znajome. Wiesz, co mam na myśli. Śniadanie było pyszne. Mogłabyś pozmywać? – Jasne. Nie musisz się za bardzo spieszyć. Annie pomknęła do sypialni. Na czworakach wywlekła na śro- dek pokoju worek z pieniędzmi. Dłonie jej się trzęsły, gdy odpi- nała zapinki. Wywaliła zawartość na podłogę. Wysypały się pomięte obligacje na okaziciela i banknoty o różnych nomina- łach. Niektóre luzem, inne w cienkich, spiętych pakietach. Zgarnęła je do poszewki na poduszkę i z powrotem wepchnęła do torby z pralni. Pomyślała, że będzie musiała spalić worek i wrzucić zapinki do oceanu, na wszelki wypadek. Pieniądze zaś zdeponuje w banku. Nie może ich wiecznie trzymać w torbie. Wyciągnęła dwieście dolarów w dwudziestodolarówkach. Annie Daisy Clark jesteś teraz prawdziwą przestępczynią. Złodziejką pierwszej klasy. Jeśli cię złapią, pójdziesz do więzie- nia. Nie mam zamiaru dać się schwytać. To tylko na jakiś czas. Potem, gdy tylko będę mogła, wszystko zwrócę. Nie mówię tego na odczepne. Naprawdę je zwrócę. Obiecuję. Tak mówi każdy złodziej, kiedy trafi za kratki, odezwał się głos

23 sumienia. Annie weszła pod prysznic. Cudowne, gorące strumienie wody uderzały o nagą skórę. Umyła głowę dwa razy i trzy razy namy- dliła całe ciało, zanim w końcu zdecydowała się wyjść. Wysu- szyła włosy ręcznikiem, bo nie miała pojęcia, gdzie może być suszarka. Jak zwykle podziękowała Bogu za czuprynę, którą wystarczy umyć, by wyglądała porządnie. Założyła pogniecione bawełniane spodnie, sandały i bluzkę na ramiączkach. Cofnęła się o krok i oceniła swój wygląd w zaparowanym lustrze. Była z siebie dość zadowolona. Bezwiednie wzięła do rąk pamiętnik. Pisała szybko. Chciała swoją spowiedź zawrzeć w kilku sło- wach. Wczoraj przyjechałyśmy do Charleston i spałyśmy przez trzyna- ście godzin. Wszystko jest w porządku. Zamknęła dziennik z trzaskiem. Dwieście dolarów powędrowa- ło do kieszeni jej spodni. – Gdzie idziemy? – zapytała Jane. Annie poszperała w torebce w poszukiwaniu małego notatnika, z którym nigdy się nie rozstawała. – Na początku możemy poszukać pracy u Hymana. Potem sprawdzimy listę lokali, którą przysłała mi Izba Handlowa. Sła- bo pamiętam te miejsca. Przestaliśmy tu przyjeżdżać, gdy mia- łam mniej więcej czternaście lat, a od tego czasu pewnie wiele się zmieniło. Mamy też mapę. O wpół do czwartej obie miały już obiecaną pracę jako kelnerki. – Osiem godzin tygodniowo to nieźle, jeśli napiwki są przyzwo- ite – Annie zapewniła przyjaciółkę. – Pozwoli nam przetrwać, dopóki nie znajdziemy odpowiedniego miejsca na otwarcie inte- resu. Ten na George Street wygląda obiecująco. Jest w samym środku kampusu. Dodatkowym plusem jest sąsiadująca z kam- pusem średnia szkoła Bishop England. Chodźmy tam i zobacz- my, co się da załatwić. Według mapy, budynek znajduje się

24 pomiędzy ulicami King i Philips. A może powinnyśmy najpierw zadzwonić do pośrednika? – A wiesz, kto jest pośrednikiem? – Jane prychnęła. – No nie. Dobra, chodźmy. To nie powinno być zbyt daleko. Jeżeli miejsce nam się spodoba, zadzwonimy do pośrednika z budki telefonicznej. Było już prawie wpół do piątej, gdy Annie przycisnęła nos do brudnej szyby wystawowej. – Straszny śmietnik, co do tego nie ma wątpliwości. Jane, my- ślisz, że damy radę coś z tym zrobić? – Nie jestem pewna, Annie. Muszę zobaczyć w środku. Sklep jest wielki. Sama nie wiem dlaczego, ale myślałam, że to będzie coś małego, w stylu sporej garderoby, do której można wejść. Widziałam budkę telefoniczną przy ulicy. Pójdę i zadzwonię, a ty przez ten czas idź do sklepu obok i zapytaj o parę rzeczy. To miejsce wygląda jakby od dłuższego czasu stało puste. W głowie Annie aż kotłowało się od myśli, gdy szła wzdłuż szerokich okien wystawowych i ścierała brud. Uważała, że to miejsce jest idealne do realizacji ich planów. Była tam nawet lada. – Już jedzie – poinformowała ją Jane. – Czego się dowiedziałaś? – Niczego. Facet już zamykał. Nie chciałam zawracać mu gło- wy. Jeśli cena za wynajem będzie do przyjęcia, spróbujemy. Zobacz, jest lada. Moja część będzie tu, a twoja na prawo. Kiedy umyjemy szyby, będziesz miała doskonałe światło. Kawa we- dług przepisu Annie i obrazy autorstwa Jane. To miejsce coraz bardziej mi się podoba. Trzymaj kciuki, żeby było nas stać na czynsz. Myślisz, że to miejsce na kasę? – Tak mi się wydaje. Patrz, to chyba pan Peabody idzie w naszą stronę. Powiedział, że jego biuro jest zaledwie przecznicę stąd. Nie wygląda na oszusta, prawda? – Wszyscy ludzie od nieruchomości są oszustami. Bądź czujna.

25 Przejdź na drugą stronę ulicy i zapytaj tych grajków, od jak dawna sklep stoi pusty. – Nazywam się Ann Clark, a pan musi być panem Peabody – powiedziała i wyciągnęła rękę. Dłoń pośrednika była wilgotna i miękka. Annie z trudem poha- mowała się, aby nie wyrwać ręki i nie wepchnąć jej do kieszeni spodni. Peabody był okrągły jak piłeczka, nawet jego twarz przypominała księżyc w pełni. Nosił kozią bródkę. Pochylony lekko na lewo, spojrzał na Annie jak dobrotliwy rekin. Zdjął słomkową panamę i skłonił się szarmancko, pokazując jedno- cześnie mokrą od potu łysinę. W dłoni trzymał masywny pęk kluczy. Dziewczyna patrzyła, jak przymierzał jeden po drugim do zamka u drzwi, aż w końcu trafił na właściwy. – Wspaniała lokalizacja. W samym centrum. Nie znajdzie pani nic lepszego. Odrobina farby zdziała cuda. Właściciele sąsied- nich sklepów to cudowni ludzie. Bardzo pomocni, rozumie pani, co mam na myśli. Pomagają sobie nawzajem. Panie nie są stąd, prawda? – Chodzi panu o to, że jesteśmy jankeskami? W rzeczy samej. Ja jestem Ann Clark, a to moja przyjaciółka, Jane. – A niech mnie kule biją! Wy, młode kobiety, jesteście teraz takie wyemancypowane! Jane wróciła do sklepu i pokazała dwa palce, a potem zgięła pierwszy do połowy, co miało znaczyć, że sklep był zamknięty przez dwa i pół roku. Annie zaczęła szybko myśleć. – Ile wynosi opłata za wynajem, panie Peabody? – Siedemset pięćdziesiąt dolarów. Roześmiała się, a Jane jej zawtórowała. Kalkulowała, ile wynie- sie czynsz za dwa i pół roku. Wyszło jej, że coś około dwudzie- stu trzech tysięcy. – Czy to zbyt dużo? – zapytał obłudnie. Skrzyżowała ręce na piersi. W końcu specjalizowała się w biz-