andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Fern Michaels - Światła Las Vegas.01 Królowa Vegas

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Fern Michaels - Światła Las Vegas.01 Królowa Vegas.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fern Michaels
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 53 osób, 46 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

Michael Fern Królowa Vegas (Vegas rich) Same Coiemm 1923-1942 9UL pietwózy 1923 O tary prawnik spojrzał na oblepione brudem okna gabinetu, które były czysz-O czone zaledwie wczoraj, i skrzywił się z niesmakiem. Widział, jak sekretarka zamaszyście przecierała szyby namydloną szmatą, a potem polerowała tak długo, aż można było zobaczyć w nich swoje odbicie. Teraz, niecałe piętnaście godzin później, znów oblepione były brudem tak, jakby nigdy ich nie czyszczono. Spojrzał w dół na swój e biurko i znów ujrzał ziarenka pustynnego piasku. Dmuchnął na nie zirytowany i wcale nie zaskoczyło go, że nie przesunęły się ani trochę. Powtórzył sobie raz jeszcze, że przecież jest na pustyni-piasek to element, którego należało tu oczekiwać. Alvin Waring, prawnik z własną praktyką, patrzył zmartwionym wzrokiem na dwie teczki - j edną grubą, drugą cienką - przesuwając j e machinalnie po biurku. Wiedział dokładnie, co znajdowało się w każdej z nich. Gdyby musiał, mógłby bez mrugnięcia okiem wyrecytować ich treść od początku do końca. Wtedy właśnie weszła do jego biura. Spojrzał na nią i przyszły mu na myśl wodospady, błękitne letnie niebo, pikniki i polne kwiaty. W tej sekundzie zatęsknił za swoją dawno minioną młodością. Dwie teczki na biurku nagle nabrały sensu. Wstał, a jego stare kości zatrzeszczały. Zrobił kilka kroków, wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni, bardziej miękkiej niż płatki najdelikatniejszych kwiatów. Uśmiechnęła się, a w kącikach oczu o kolorze letniego nieba ukazały się leciutkie zmarszczki. - Dzień dobry, panie Waring, jestem Sallie Coleman. Dostałam pana list kilka dni temu. Przyszłabym wczoraj, ale... musiałam... załatwić parę spraw. Nie mam za wiele pieniędzy, wydałam wszystko, żeby zapłacić za pogrzeb Cot-tona. Zostało mi tylko to - powiedziała Sallie wyciągając z torebki niewielki jutowy woreczek. - Cotton dał mi tę sakiewkę pierwszego dnia, kiedy zaczęłam pracować w salonie bingo. Powiedział, że to mają być moje oszczędności na wypadek, gdyby coś się nie udało. Nie jestem pewna, ile są warte. Cotton powiedział, że to czyste złoto. - Nie powinno się ruszać oszczędności. Są na przyszłość. Prawnik odchrząknął oddając jej woreczek ze złotem. Zastanowiło go, jak czułby się spacerując z tą młodą kobietą po zielonej łące pełnej kwitnących stokrotek. Boso. I trzymając ją za rękę. Sallie cofnęła się o krok, ale nie wyciągnęła ręki po woreczek. Błękitne oczy spojrzały pytająco. - Nie rozumiem. Spłacenie długów może mi zająć lata. Złoto pozwoliłoby zakończyć wszystko szybciej, prawda? - To nie ma znaczenia. Nie ma potrzeby, żeby odpowiadała pani za długi Cottona. Po pierwsze, nie miał żadnych długów. Za pogrzeb można było zapłacić z jego majątku. Nie było... nie ma potrzeby, by brała pani odpowiedzialność na siebie. - Ależ tak, panie Waring, oczywiście że j est taka potrzeba. Cotton był moim przyjacielem. Było mi ciężko tu, na pustyni, gdy tylko przyjechałam. On mi pomógł. Czuwał nade mną. Nie pozwalał nikomu zrobić mi krzywdy. Był miłym i dobrym człowiekiem. Czasami... właściwie to na ogół nie miał szczęścia, ale gdy miał pieniądze, zawsze dzielił się ze mną i paroma innymi osobami, którym się nie wiodło. Nie żałuję, że zapłaciłam za jego pogrzeb. Jeżeli nie zostawił

żadnych długów, a pan nie chce moich oszczędności, to dlaczego napisał pan do mnie ten list i prosił, żebym przyszła? - Proszę usiąść, panno Coleman. Muszę pani wyjaśnić kilka spraw. Mam zamiar przeczytać pani ostatnią wolę Cottona. - Na litość boską, panie Waring, ostatnia wola człowieka to chyba jego prywatna sprawa? Nie wiem, czy Cottonowi spodobałoby się, że chce pan mówić mi o jego sekretach. Zawsze twierdził, że życie mężczyzny i jego przeszłość należą tylko do niego. Mawiał, że dobre imię to wszystko, co Bóg daje mężczyźnie przy narodzinach i kiedy opuści ten świat, j ego imię na nagrobku będzie wszystkim, co po nim zostanie. Skoro już to powiedziałam, panie Waring, to wrócę lepiej do pracy. Mam zamiar dopilnować ustawienia nagrobka w niedzielę po południu. Kaznodzieja zgodził się powiedzieć kilka słów. Planuj ę też urządzić stypę w salonie bingo dla każdego, kto zechce przyjść. Alvin Waring nie mógł uwierzyć własnym uszom. Była już niemal przy drzwiach, gdy ostrym tonem nakazał, żeby wróciła i usiadła. Usadowiła się na brzeżku twardego, drewnianego krzesła, a on uśmiechnął się, bo w błękitnych oczach dostrzegł strach, i rzekł łagodnie: - A teraz, młoda damo, proszę siedzieć tu i słuchać, gdy będę czytał ostatnią wolę Cottona Eastera. Wcześniej jednak, chciałbym opowiedzieć trochę o Cottonie. Jeśli tego nie zrobię, nie zrozumie pani jego ostatniej woli. Cotton przyjechał na pustynię wiele lat temu ze swoim ojcem. Był wtedy małym chłopcem. Jego tata był wykształconym człowiekiem, którego żona zmarła przedwcześnie. Miał małe dziecko na wychowaniu, przyjechał więc tutaj w poszukiwaniu majątku, podobnie jak przedtem jego ojciec. Odniósł też duży sukces, niemal taki jak ojciec. Posłał Cottona do szkoły w Bostonie, a chłopiec, gdy tylko ukończył studia, natychmiast opuścił Boston, by wrócić tutaj i zająć należne mu miejsce jako następca ojca. Głównym powodem, dla którego ojciec 10 Cottona wybrał Vegas, był fakt, że jego ojciec, czyli dziadek Cottona, wydobywał złoto ze złoża Comstock. Starszy pan zapisał ojcu Cottona wszystko, a było tego sporo. Ten sprzedał pozostawione mu przez ojca udziały w Comstock dokładnie we właściwym momencie i zgromadził fortunę. Sprzedał drogo, po dwadzieścia dwa tysiące dolarów za akcję, a miał ich tysiące. Tata Cottona był oprócz tego graczem i udało mu się wygrać w pokera mnóstwo ziemi. Nigdy nie dotknął tych pieniędzy. Wciąż i wciąż udawało mu się zdobywać duże kwoty. Na jego zamówienie wykonano obrzydliwie wielki sejf firmy Fargo Wells i w nim trzymał swoją fortunę. Nie ufał bankom ani giełdzie. Mądry człowiek. Kupił połowę pustyni po pięćdziesiąt centów za akr. Pożyczał narzędzia wielu poszukiwaczom złota w zamian za procent z wydobycia, a oni później zwracali podwójną stawkę. W niektórych przypadkach całe żyły złota i kopalnie trafiały z powrotem do kieszeni taty Cottona. Kiedy umarł, jego majątek przeszedł na Cottona, który ani trochę nie dbał o pieniądze. Chciał sam spróbować szczęścia. Zgromadził własną fortunę, która znalazła się cała w sejfie Wells Fargo razem z pieniędzmi ojca i dziadka. Proszę jednak pamiętać, panno Coleman, że Cotton dokładnie wiedział, co należało do niego, co do jego dziadka, a co do ojca. Nie sądzę, żeby znał, czy choćby nawet interesował się dokładną kwotą. Próbowałem mu powiedzieć, ale to go po prostu nie obchodziło. Chciał być taki, jak inni górnicy - opowiadać niestworzone historie, pić samogon, kochać łatwe kobiety, grać i natrafić na wielką żyłę złota. Pragnął szacunku, a pani była jedyną osobą, która dawała mu to, czego chciał. Mówił, że pielęgnowała go pani, gdy zachorował na zapalenie płuc i karmiła go, gdy był głodny. Mówił, że kilka razy prała pani jego ubrania, a wspomniał też, że była pani... hmm, określił to jako, proszę wybaczyć wyrażenie, "niezła w łóżku". Sallie zaczerwieniła się, ale nie spuściła z Waringa błękitnych oczu. - Panno Coleman, Cotton zostawił pani cały swój majątek. - Mnie? Jak to? Dlaczego miałby zrobić coś takiego, panie Waring?

- Ponieważ akceptowała go pani takim, jakim był, a mówił też, że szanowała go pani i prosiła o rady. Powiedział, że nikt inny, ani kobieta, ani mężczyzna, nie pytał go o radę. A pani słuchała jego rad. To było ważne dla Cottona. - Ale... ale... - Jest pani bardzo bogata, panno Coleman. Ostatnia wola jest krótka. Przeczytam ją, a gdy skończę, będzie pani mogła zadawać pytania. Sallie słuchała drżącego głosu starego prawnika rozumiejąc z jego przemowy tylko jedno słowo: bogata. Ludzie tacy jak ona nigdy nie byli bogaci. Gdyby była bogata, mogłaby wrócić do Teksasu i pomóc rodzinie. Szkoda, że jej życie nie potoczyło się inaczej. Pożałowała nagle, że nie umie dobrze pisać i czytać. Cotton pomógł jej trochę, ale czuła zbyt duże zakłopotanie i wstyd, żeby uświadomić mu, jak bardzo była niedouczona. Prawnik skończył czytać. Powinna była bardziej uważać. Powiedział, żeby zadawała pytania. Patrzył na nią wyczekująco. - Panie Waring, jeśli to możliwe, chciałabym pomóc w kłopotach moim rodzicom. Przez ostatnie lata posyłałam do domu drobne sumy, ale trzeba się 11 zatroszczyć o kilkoro dzieci. Jak pan myśli, ile to może kosztować? Jeśli wystarczy pieniędzy, może mogłabym przenieść rodzinę do małego domku z podwórkiem. Może jeszcze kupiłabym kilka zabawek i nowe ubrania. I jeszcze posłałabym dzieci do szkoły. Mój tata, on... ile kosztowałoby to wszystko? - W porównaniu z tym, co pani posiada, to kropla w morzu. Jest pani bogata, panno Coleman. Pozwoli pani, że wyrażę to inaczej. Czy wie pani, ile to jest milion dolarów? - Sallie kiwnęła głową potakująco. Nigdy w życiu nie widziała więcej niż pięćdziesiąt dolarów naraz. Milion - to musiało być znacznie więcej. Szkoda, że nie słuchała Cottona uważniej, gdy uczył ją rachunków. Wszystko, co chciała wiedzieć, to móc przeliczyć pieniądze pod koniec dnia i sprawdzić, czy suma się zgadza. - W takim razie proszę pomnożyć to przez pięćdziesiąt - tyle mniej więcej wartjestpani majątek, a możliwe, że więcej, dzięki Cottonowi Easterowi. Nie wliczam w to ziemi. W tej chwili nie jest wiele warta, ale być może pewnego dnia będzie kosztować majątek. Tak uważał ojciec Cottona i tak myślał sam Cotton. Najlepszą radą, jaką mogę pani dać, jest wziąć trochę z tych pieniędzy i kupić resztę pustyni, a potem czekać, aż nadejdzie właściwy czas żeby ją sprzedać. Kosztuje teraz około sześćdziesięciu pięciu centów za akr. Mogę to dla pani załatwić, jeśli zechce pani upoważnić mnie do prowadzenia jej spraw. Jeżeli planuje pani zatrudnić innego prawnika, to też w porządku. Będę pani przysyłał comiesięczne raporty finansowe, a nie zmieniają się one zbytnio, jako że wszystkie środki są zamrożone. Później chciałbym, abyśmy usiedli i porozmawiali o rynku giełdowym. Czy chciałaby pani przeprowadzić się do domu Easterów? Dom otrzymał nazwę, gdy Cotton był jeszcze małym brzdącem. Jego ojciec nazwał go "Sunrise". Wzgórze, na którym stoi, należy do pani - dla podkreślenia swoich słów potrząsnął kompletem pobrzękujących kluczy. - Co to za dom, panie Waring? - wydusiła z siebie Sallie. - Dom ojca Cottona. Jest piękny. Całe wyposażenie sprowadzono z Bostonu. Najlepsze, jakie można było dostać za pieniądze. Jest tam prawdziwy wodociąg, studnia i automobil. Mieszka tam teraz tylko starsza para służących. Opiekują się całym domem. Może tam pani zamieszkać, jeśli pani zechce. Dom należy do pani. Dom zwany "Sunrise". Sallie myślała, że śni. - Ile jest tam pokoi? - Jedenaście. I cztery w pełni wyposażone łazienki. Piękny ogród. Lubi pani kwiaty, panno Coleman? - Uwielbiam. A pan, panie Waring?

- Również, zwłaszcza polne. Dzwonki i takie małe, żółte dzwoneczki z kwiatkami odwróconymi do góry nogami. Moja matka miała piękny ogród. Gdzie pani teraz mieszka, panno Coleman? - W pensjonacie. Mam duży pokój z ładną tapetą i białymi zasłonami w oknach. Tylko że nie mogę otwierać okien ze względu na pył i piasek. Chciałabym kiedyś zobaczyć, jak firanki poruszają się przy porannym wietrzyku, ale siatki na okna są przerażająco drogie... 12 - Nie musi pani się już martwić, że coś jest za drogie. Jeśli mogę spytać, co teraz pani zrobi? Gdyby zechciała pani opowiedzieć mi więcej o swoim pochodzeniu, może byłbym w stanie pomóc, że tak powiem, w zaplanowaniu pani przyszłości. Cotton mi ufał. Chciałbym, aby pani też mi zaufała... Sallie wyprostowała się na twardym, drewnianym krześle i spojrzała staremu prawnikowi prosto w oczy. Z początku mówiła z wahaniem, ale kiedy zapominała o wstydzie, słowa popłynęły wartkim strumieniem... - Jestem jednym z ośmiorga dzieci, najstarszą córką. Chłopcy odeszli z domu, gdy tylko stało się to możliwe. Mój tata, on... za dużo pił. Mama zarabiała trochę praniem i prasowaniem. Ja jej pomagałam. Nigdy nie starczało jedzenia. Nigdy nie było mi ciepło. Wyjechałam, gdy skończyłam trzynaście lat. Dotarłam tutaj i śpiewałam, żeby zarobić na kolację. Cotton mówił, że śpiewam jak anioł. Uwielbiał mnie słuchać. Górnicy czasem dawali mi napiwki. Cotton zawsze był hojny. Nie przeszkadzało mu, że czasami, gdy nie było pieniędzy, robiłam... brałam pieniądze za rzeczy, które zawstydziłyby moją matkę. To taki inny sposób, żeby powiedzieć, że byłam... jestem... dziwką. Nie sądził pan, że to powiem, prawda, panie Waring? - Nie, nie sądziłem. Nie mam zamiaru pani osądzać, panno Coleman. - To dobrze, panie Waring. Ja też nie będę pana osądzać. Teraz, skoro już to sobie wyjaśniliśmy, możemy rozmawiać uczciwie. Umiem trochę czytać i pisać. Może teraz mogłabym znaleźć kogoś, kto by mnie uczył. W Teksasie nie było czasu na szkołę i ładne ubrania. Eleganckie panie z miasta nazywały nas białą hołotą. Nikt o nas nie dbał. Chciałam żyć lepiej, tak samo, jak chcieli tego moi bracia. Pewnego dnia mam zamiar ich odnaleźć i pomóc im, jeśli będę mogła. Trzymam też pana za słowo co do przeprowadzki do tego pięknego domu. Nie wie pan, czy okna tam się otwierają? Prawnik uśmiechnął się... - Dopilnuję, żeby tak było. Panno Coleman, mam pomysł. Czy ktoś mógłby zająć pani miejsce w salonie bingo na, powiedzmy, sześć miesięcy, może rok? Znam pewną osobę w Kalifornii, która prowadzi szkołę średnią dla młodych dziewcząt. Jeśli spodoba się pani ten pomysł, mogę dopilnować, by zajęła się panią... pani... - Podszlifowaniem? -jej dźwięczny śmiech sprawił, że prawnika przeszedł dreszcz. - Myślę, że to dobry pomysł. Ale najpierw muszę pojechać do Teksasu. Rodzina przede wszystkim. Kiedy wrócę, możemy znów o tym porozmawiać. Gdzie znajduje się sejf, o którym pan mówił? Czy da mi pan pieniądze, czy po prostu muszę go otworzyć i je zabrać? Czy muszę notować wszystkie wydatki? - Panno Coleman, proszę robić, co pani zechce. Kiedy chciałaby pani odwiedzić dom? - Dzisiaj. - Podróż konno trwałaby dwa dni. Mogę zadbać o to, by zabrano tam panią jutro, jeśli to pani odpowiada. Oto szyfr do sejfu i klucze do domu. W ciągu ostatnich lat wiele funduszy umieszczonych zostało w bankach, gdy tylko odniosłem wrażenie, że to bezpieczne. Książeczki czekowe są w tym pudełku i teraz należą do pani. Wszystko, co musi pani zrobić, to wejść do któregoś z banków, wpisać 13 swoje nazwisko i wziąć tyle pieniędzy, ile pani zechce. Czy zgadza się więc pani, żebym zakupił więcej terenów na pustyni?

- Jeśli uważa pan, że to mądra decyzja. - Tak uważam. - W takim razie ma pan moją zgodę, panie Waring. - Jestem ciekaw, panno Coleman, jak się pani teraz czuje? - Smutno mi. Cotton był moim bliskim przyjacielem. Nie mogę uwierzyć, że zostawił mi wszystkie te pieniądze. Czy chciał, żebym zrobiła coś szczególnego? No i dlaczego... dlaczego ja? Miał przyjaciół. Powinna też być jakaś rodzina w Bostonie. Jest pan pewien, że chodzi o mnie? - Jestem pewien - Waring wstał, wyszedł zza biurka i wyciągnął rękę. Przytrzymał jej delikatną dłoń chwilę dłużej, niż to było konieczne. - Proszę się cieszyć swoją nową fortuną, panno Coleman. - Spróbuję, panie Waring. Sallie wyciągnęła ręce po małe drewniane pudełko z książeczkami czekowymi. Znalazłszy się znów na słońcu, Sallie rozejrzała się po ulicy. Zastanowiło ją, że wszystko wyglądało tak samo jak godzinę temu, gdy weszła do biura prawnika. Spojrzała na sklepy ciągnące się wzdłuż ulicy. Znała po imieniu wszystkich ich właścicieli. Toolie Simmons prowadziła "Arkadę", gdzie sprzedawano piwo na kredyt, "Rye & Thackery" należało do Russa Malloya, dalej był klub "Pod Czerwoną Cebulą", "Brylantowy Kontuar" z literą N napisaną na odwrót na prymitywnym szyldzie i klub "Arizona", którego szyld dumnie oznajmiał, że whisky jest tam w pełni dojrzała i reimportowana. Mężczyźni siedzieli na rozchwierutanych krzesłach chroniąc się w niewielkich plamach cienia, odchylali się do tyłu pod zatrważającymi kątami, rozmawiali, palili cygara i fajki czekając na otwarcie salonów w południe. Pracowaliby, gdyby była dla nich jakaś praca. Może mogłaby coś z tym zrobić. Kilku z nich pomachało do niej, inni uchylili słomianych kapeluszy na znak, że ją poznają. - Zaśpiewasz nam ładną piosenkę, panno Sallie? - krzyknął jeden z górników. - Nie dziś, Zeke. Jadę do Teksasu zobaczyć się z rodziną i mam sporo do zrobienia. Ale wkrótce wrócę. Powiedz co chciałbyś, żebym zaśpiewała, a ja zrobię to specjalnie dla ciebie. - Słyszałem, że w Handlowej dostali wczoraj trochę brzoskwiń w puszkach, panno Sallie. - Dziękuję, że mi powiedziałeś, Billy. Chciałbyś trochę? - Pewnie, że tak, panno Sallie. - Kupię je, kiedy będę wracać i podrzucę ci. Będziesz w klubie "Arizona"? - Nie. Nie mam dziś grosza w kieszeni. Poczekam tutaj. Sallie kiwnęła głową, omijając beczki z towarami i żywnością stojące przed Kompanią Handlową. Uśmiechnęła się do Hirama Webstera, kiedy przestał zamiatać piasek sprzed progu, żeby mogła przejść. - Dzień dobry, panie Webster. Ładny dziś dzień, prawda? 14 - Jasne, panno Sallie. Mnóstwo błękitnego nieba. Sallie była przekonana, że nikt nie wiedziałjeszcze o jej fortunie. Idąc dalej przypomniała sobie namioty i zapach smażonej cebuli, który przenikał powietrze, kiedy po raz pierwszy przyjechała do tego miasta. Teraz nie było już namiotów - zastąpiły je nowe, drewniane budynki. Wciąż było to surowe, tandetne miasto, miasto mężczyzn. Uświadomiła sobie, że teraz może je zmienić tak, jak tylko zechce. Mogła kupić wszystko, co chciała. Mogła zburzyć wszystkie nędzne budynki i zacząć od nowa. Cotton mówił, że można kupić wszystko, byle by cena była odpowiednia. Sallie zeszła z drogi, gdy mijały ją trzy kobiety z wiklinowymi koszykami w rękach. W żaden sposób nie dały po sobie poznać, że ją zauważyły, ale Sallie i tak uśmiechnęła się mówiąc: - Dzień dobry paniom! Zapach bylicy zdawał się spowijać ją całą, gdy szła dalej mijając piekarnię, lodownię, aptekę i zakład modniarski. Porwany wiatrem piasek zawirował koło niej. Próbowała odskoczyć od

wiru, który poderwał się w górę tuż obok, ale j ej buty i tak napełniły się piaskiem. Tupnęła nogami i potrząsnęła rąbkiem spódnicy. - Dzień dobry, panno Sallie. Co sprowadza panią do tej części miasta? Czy tu, w Izbie Handlowej, możemy coś dla pani zrobić? - Tak, możecie. Jak pan myśli, ile kosztowałoby posadzenie topól wzdłuż tej ulicy, po obu stronach? - Czemu pani pyta? - Chciałabym je podarować miastu na pamiątkę po moim przyjacielu, Cotto-nie Easterze. Zapłaciłbym za ich posadzenie. Może warto jeszcze ustawić kilka ławek pod drzewami, żeby mogły tam siadać panie. Myślę, że ulica byłaby wtedy naprawdę ładna. - Z pewnością, panno Sallie. Miasto stopniowo się ożywia. To mi się podoba. - Mnie też. Sallie zwalczyła w sobie chęć zatańczenia na środku ulicy. To musiał być sen - ale jeśli tak było, jak wytłumaczyć pudełko w jej dłoniach? Był tylko jeden sposób, żeby się upewnić. Przystanęła na progu sklepu, włożyła rękę do pudełka i wyciągnęłajednąz książeczek czekowych. Popatrzyła na nazwę wytłoczoną złotymi literami na okładce. Zawróciła, skręciła za róg i szła dalej, aż dotarła do właściwego banku. Weszła, podeszła do okienka i wręczyła kasjerowi małą niebieską książeczkę. - Poproszę... pięćset dolarów. Pięć minut później Sallie wyszła z banku oszołomiona, z pięcioma banknotami studolarowymi bezpiecznie schowanymi w torebce. To działo się naprawdę, to nie był sen. Poszła w dół ulicy, a w głowie kręciło j ej się na myśl, że wszystko, co powiedział Alvin Waring było prawdą. Z pieniędzmi w torebce i czekami w kieszeni sukienki Sallie zatrzymała się najpierw w Kompanii Handlowej, kupiła torbę brzoskwiń w puszkach, którą natychmiast wręczyła Billy'emu razem z dziesięcioma dolarami. Rozdała pieniądze wszystkim górnikom upominając, żeby zjedli coś dobrego i wykąpali się, zanim wydadzą resztę w "Czerwonej Cebuli". 15 Sallie otworzyła drzwi do salonu bingo własnym kluczem. W jaskrawym świetle słońca przedostającym się do dużego pomieszczenia, salon wyglądał jak marny, wiecznie zadymiony tani bar. Widać było proste meble, rozchwierutany blat, gołe okna, klatkę kasjera i małą scenę, która służyła też jako stoisko bingo, na którym wywoływano numery i gdzie Sallie śpiewała na rozpoczęcie i zakończenie wieczoru. Obeszła wszystko - dotykała pokrytych filcem stołów do pokera na drugim końcu sali, siadała w ławkach dla graczy w bingo. Ułożyła kupkę kart w porządny stosik. Może powinna wyrzucić stąd wszystko i zacząć od początku? Usiadła znowu i zamknęła oczy. Jak można byłoby urządzić to miej sce? Prawdziwa scena, mała, z czerwoną, aksamitną kurtyną, którą można byłoby rozsuwać i zasuwać. Pasujące do niej draperie w oknach, które można zasłaniać na zimę. Kandelabry nad stołami dałyby lepsze światło. Może jeszcze reflektor do oświetlania sceny. Nowy bar, podobny do tego, jaki mieli w klubie "Arizona": błyszczący, mahoniowy, z mosiężnąbalustradą. Skórzane stołki z mosiężnymi ozdobami, pasujące do baru. Nowa podłoga, dywany. Żadnych spluwaczek. Z całą pewnością nowe drzwi wejściowe ze szklanymi panelami, może nawet z kolorowego szkła. Kazałaby posadzić trochę drzew wokół budynku, także kwiaty, jeśli chciałyby tu rosnąć. Przeszła do najdalszego kąta sali, gdzie chroniła się, kiedy nie było dużego ruchu albo po prostu chciała być sama. Usiadła na chwiejącym się krześle i oparła łokcie na stole o nierównych nogach. Uśmiechnęła się, gdy stół zakołysał się tak samo, jak krzesło. Cotton mawiał, że oba te meble zrobił zezowaty stolarz. Zastanowiła się, czy tęskniłaby za tym miejscem w jego obecnej formie. Stare rzeczy były wygodne. Do nowych trzeba było się przyzwyczajać. Sallie spojrzała na małą scenę, na której godzina po godzinie wywoływała numery bingo. Zawsze cieszyła się, gdy jakiś siwiejący górnik wygrywał swoje cztery dziesięciocentówki i

wydawał okrzyki radości tupiąc brudnymi butami w podłogę, a inni poszukiwacze wiwatowali na jego cześć. Salon bingo nie zarabiał wiele pieniędzy, zaledwie tyle, by starczyło na wypłaty dla niej i wygrywających. Dla stałych klientów drzwi otwierały się w południe. Uważnie przyglądając się wchodzącym mogła stwierdzić, którzy byli głodni, którzy przyszli grać, a którzy chcieli po prostu posłuchać jej śpiewu. Głodni goście byli największym problemem. Jeb, właściciel sklepu mięsnego, pozwalał jej brać na rachunek jajka na twardo i marynaty, które codziennie sprzedawała. Na ogół miała szczęście, jeśli znalazła na nie trzydziestu klientów w ciągu dnia. Zielony filc na trzech stołach do pokera pokryty był kurzem. Większość jej klientów nie miała tyle pieniędzy, żeby zacząć rozgrywkę, a ci, którzy mieli, musieli wziąć kredyt i wypisać skrypt dłużny. Karty bingo były bezpieczniejsze. Często siadała przy jednym ze stołów grając z klientami w pokera na suszoną fasolę. Zawsze przegrywała. Przy rzadkich okazjach, gdy któryś z poszukiwaczy miał więcej pieniędzy w portfelu, kładł na barze drobną sumę dla Sallie. O północy, tuż przed zamknięciem, wtykała te pieniądze pod drzwi Jeba, żeby spłacić dług. Najbardziej lubiła w swoich klientach to, że przychodząc do salonu robili co mogli, żeby zachowywać się jak dżentelmeni. Starali się być eleganccy: zaczesy- 16 wali włosy do tyłu, strzepywali kurz z ubrania i butów. Najczęściej myli też ręce, chociaż nie mieli pieniędzy na pokój i ciepłą kąpiel. Zawsze mogła poznać, kiedy mieli wyszczotkowane wąsy. Prawiła im komplementy mówiąc, że wyglądająjak modni panowie z Bostonu. Chichotali wtedy z radości, a ona też musiała się śmiać, gdy zmuszali ją żeby przyznała, że nigdy nie widziała prawdziwego bostońskiego dżentelmena. Wszystko się teraz zmieni. Po raz pierwszy w życiu Sallie poczuła strach przed nieznanym. Gdyby tylko nie była takąignorantką! Nie mogła stłumić obaw, ale z pewnością mogła zdobyć jakieś wykształcenie. Po raz kolejny pożałowała, że nie ma przy niej braci, Setha i Josha. Gdyby tylko wiedziała, gdzie są. Wszystko w swoim czasie albo, j ak mawiał Cotton, nie zbuduj e się Rzymu w j eden dzień -cokolwiek mogłoby to znaczyć. Sallie zamknęła na klucz drzwi w swoim pokoju w pensjonacie i dopiero wtedy otworzyła drewniane pudełko. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na środku łóżka, patrząc na stertę książeczek czekowych - czerwone, niebieskie, zielone, brązowe. Tyle tu było cyfr! Próbowała policzyć zera. Pan Waring mówił tak, jakby była w stanie kupić cały świat. Cały świat! Rozpłakała się ze złości na swój brak wykształcenia. Gdy się uspokoiła, powróciła myślami do Cottona Eastera, swego dobroczyńcy. "Nie rozumiem tego, Cotton. Skoro miałeś tyle pieniędzy, dlaczego żyłeś tak, jak żyłeś? Czasami byłeś głodny i nie miałeś pieniędzy, żeby wynająć pokój. Nie miałeś nawet dolara na kąpiel. Mogłeś wieść o wiele łatwiejsze życie. Żałuję, że nie powiedziałeś mi, co planujesz. Co powinnam zrobić z taką fortuną? Nie wiedziałam nawet, że na świecie istnieje tyle pieniędzy. Musiałeś chcieć, żebym zrobiła coś konkretnego. Ale co?" Rozejrzała się wokół, prawie spodziewając się, że usłyszy głos Cottona. Rzuciła się w tył na pogniecione poduszki, a drewniane pudełko przewróciło się do góry nogami. Wtedy to zobaczyła: pognieciony kawałek papieru. List. Może to dla niej, od Cottona. Zacisnęła mocno kciuki i przeżegnała się. "Proszę, niech to będą drukowane litery. Spraw, Boże, żebym mogła odczytać słowa. Nie pozwól mi teraz pozostać w nieświadomości. Muszę wiedzieć dlaczego Cotton był dla mnie taki dobry i miły. Proszę Cię, Boże. Wybuduję kościół. Przysięgam Ci, że tak zrobię. Nazwę go imieniem Cottona Eastera. Cotton był religijny. Modlił się codziennie. Nauczył mnie modlitwy. Będę ją codziennie powtarzać". Sallie zacisnęła mocno powieki, podczas gdy jej palce badały fałdy pogniecionego papieru. Kiedy się uspokoiła, rozprostowała kartkę. Drukowane litery i prosty język sprawiły, że łzy napłynęły jej do oczu. DROGA SALLIE, JEŻELI DOSTAŁAŚ TEN LIST TO WIESZ, ŻE NIE ŻYJĘ. ZOSTAWIAM CI WSZYSTKO, CO MAM. NIE OBCHODZI MNIE, CO ZROBISZ Z PIENIĘDZMI. NIGDY NIE

PRZYNIOSŁY MI SZCZĘŚCIA, ALE POZWOLĄ CI ZOSTAĆ DAMĄ. ALYTN CI POMOŻE. JEST DOBRYM CZŁOWIEKIEM 2 - Królowa Vegas I MOŻESZ MU UFAĆ. SALLIE, BĘDZIESZ NAJBOGATSZĄ KOBIETĄ W STANIE NEWADA. TYLKO UWAŻAJ, KOMU ZAUFASZ. NIGDY NIKOMU NIE POKAZUJ DROGI DO SEJFU. MOŻESZ TERAZ PRZESTAĆ KŁAŚĆ SIĘ DO ŁÓŻEK OBCYCH MĘŻCZYZN. NIE MA POTRZEBY, ŻEBYŚ KOMUKOLWIEK MÓWIŁA, ŻE TO ROBIŁAŚ. PAMIĘTAJ, CO CI RADZĘ. NIE DZIEL SIĘ SWOIMI SPRAWAMI Z INNYMI LUDŹMI. NIEKTÓRE RZECZY TRZEBA TRZYMAĆ W TAJEMNICY. KOCHAM CIĘ, SALLIE. NIE ŚMIEJ SIĘ TERAZ ZE MNIE. WIEM, ŻE MÓGŁBYM BYĆ TWOIM OJCEM ALBO DZIADKIEM. NIE DA SIĘ POWSTRZYMAĆ UCZUCIA. NIE CHCĘ NAWET PRÓBOWAĆ. CHCĘ, ŻEBYŚ BYŁA SZCZĘŚLIWA, SALLIE. MASZ DOBRE SERCE. CZASEM JESTEŚ ZA DOBRA. DBAJ O SIEBIE, A KIEDY BĘDZIESZ MIAŁA CZAS, PRZYJDŹ NA MÓJ GRÓB I POROZMAWIAJ ZE MNĄ. NIE BĘDĘ MÓGŁ CI ODPOWIEDZIEĆ, ALE CIĘ USŁYSZĘ. TO WSZYSTKO, O CO PROSZĘ, SALLIE. MAM NADZIEJĘ, ŻE ZNAJDZIESZ SOBIE DOBREGO MĘŻCZYZNĘ, KTÓRY DA CI DZIECI I BĘDZIE CIĘ KOCHAŁ TAK, JAK NA TO ZASŁUGUJESZ. NIE DZIEL SIĘ SWOJĄ PRZESZŁOŚCIĄ, SALLIE, BO INACZEJ ONA WRÓCI I BĘDZIE CIĘ PRZEŚLADOWAĆ. KOCHAM CIĘ, SALLIE. TWÓJ PRZYJACIEL. COTTON EASTER. Sallie rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. - Nigdy przedtem nie dostałam listu - wyszeptała do poduszki. - Ten zatrzymam na zawsze. Będę go czytać codziennie i zrobię to, co powiedziałeś. Będę przychodzić na twój grób i będziemy rozmawiać. Ja będę mówiła, a ty będziesz słuchał. Obiecałeś mi to, Cotton. Obiecuję, że nie będę... no wiesz, robić tego, o czym pisałeś. Chwilę później zerwała się z łóżka i wypadła za drzwi. Biegła, zwalniając tylko na zakrętach, nie dbając o to, czy ktoś jąwidział i co mógł sobie pomyśleć. Miała coś do zrobienia. Coś ważnego. Później mogła troszczyć się o to, by zachowywać się jak dama. Gdy dotarła na cmentarz, brakowało j ej tchu i miała rozwiane włosy. Oszalałym wzrokiem szukała kopca ciemnej ziemi, który czekał na nagrobek. Zobaczyła wyschnięte płatki kwiatów i wiedziała już, że znalazła właściwą mogiłę. Wydała na ten mały bukiecik swoje ostatnie pieniądze. Teraz, jeśli zechce, może przynosić świeże kwiaty każdego dnia. Sallie przysiadła na twardej ziemi. Oparła brodę na kolanach i objęła je ramionami. - Cotton, to ja, Sallie. Dostałam dzisiaj twój list. Był w pudełku razem z książeczkami czekowymi. To naprawdę ładnie z twojej strony, że zostawiłeś mi wszystkie swoje pieniądze. Mam zamiar wsiąść w pociąg do Teksasu i odwiedzić rodzinę. Wzięłam trochę pieniędzy z banku. Kupię mamie śliczny mały domek i nową sukienkę. Kupię też rzeczy dla dzieciaków i może dopilnuj ę, żeby skończyły szkoły. 18 Nie mogę się doczekać, kiedy stanę w drzwiach i zobaczę twarz mamy. Zawsze mówiła, że to Seth dorobi się dużych pieniędzy. Seth był najstarszy. Nigdy go nie widziałam, bo zniknął z domu, zanim się urodziłam. Tak samo Josh. Mama była taka dumna z najstarszych synów. Każdego dnia powtarzała, że wrócą z prezentami dla wszystkich. Ale nigdy nie wrócili. Nawet nie wiem, jak wyglądają. Mama mówiła, że byli podobni do taty jak dwie krople wody. Może któregoś dnia znajdę ich i im pomogę. To niedobrze, że nie wiem, jak wyglądają moi bracia. Wszystko, co pamiętam, to twarz mamy. Podobno była ładna jako młoda dziewczyna, ale tata wycisnął z niej życie. Czasem słyszałam, jak płakała w nocy, ale rano zawsze była uśmiechnięta. - Nie widziałam jeszcze domu na wzgórzach. Musi być piękny, skoro nazwano go Sunrise. Może mama będzie chciała tu przyjechać i zamieszkać ze mną. To byłoby w porządku, prawda, Cotton? Kupię jej ozdobne krzesło, żeby mogła siedzieć na nim i nic nie robić. Będę jej przynosić kwiaty i codziennie podawać stek na obiad. Mam zamiar kupić jej najładniejszą sukienkę na

świecie. Do tego eleganckie buty i pończochy. I naszyjnik z pereł. Będęjej wcierać glicerynę w dłonie, opiłuję paznokcie i może pomaluję lakierem. Nie wiem, co zrobię dla taty. Może po prostu pozwolę mu się zapić na śmierć. To chyba jedyna rzecz, jaka może go uszczęśliwić. - Kupię nową sukienkę na podróż, wiesz Cotton? Chcę, żeby mama była dumna, kiedy mnie zobaczy. Chciałabym ci podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Obiecałam Bogu, że zbuduję kościół i nazwę go twoim imieniem: Cotton Easter. Może kaznodzieja pozwoli mi śpiewać tam w niedziele. To by mi się podobało. Będę śpiewać dla ciebie, Cotton. Wiem, że patrzysz na mnie z góry i słyszysz co mówię. Ciekawe, czy masz skrzydła? Jeb McGuire powiedział, że anioły mają skrzydła i dzwonią małymi dzwoneczkami. Rzecz jasna, był pijany, gdy to mówił. Ale podoba mi się ten pomysł. Muszę się tyle nauczyć, Cotton. Zupełnie nic nie wiem. Niedługo będę miała dwadzieścia lat i jestem ciemna jak niektórzy górnicy, ci, co nigdy nie chodzili do szkół. - Wiem, Cotton, że chciałeś być tu pochowany, ale trochę o tym myślałam. Jeśli przeprowadzę się do domu na wzgórzach, nie będę mogła tu często przychodzić. Nie chcę, żebyś został sam. Chciałabym cię wykopać i przenieść do Sunrise. Pan Waring powiedział, że są tam piękne ogrody. Mogłabym urządzić ci cmentarz i codziennie z tobą rozmawiać. Chcę, żebyś się nad tym zastanowił i kiedy przyjdę następnym razem dał mi znak, że się zgadzasz. Jeśli Jeb ma rację, to zadzwoń swoim dzwoneczkiem. Minie parę tygodni, zanim będę mogła tu wrócić. Opowiem ci o podróży pociągiem do Teksasu. Może kiedy przyjdę następnym razem, będzie ze mną cała rodzina. Mama będzie ci chciała osobiście podziękować. Ona ma dobre maniery, naprawdę. - Muszę już iść do domu. Będę tu w niedzielę, kiedy postawią ci nagrobek. Chcę, żebyś wiedział, Cotton, że zapłaciłam za niego moimi pieniędzmi, nie twoimi. Nie lubię się żegnać, więc po prostu mówię ci, że wrócę. Bylica pachnie dziś naprawdę słodko. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Jest sucho i dużo pyłu wokół. - W jej głosie było autentyczne zaciekawienie, gdy powiedziała: - Jeśli nie ma chmur na niebie, to na czym spoczywasz? 19 Sallie wstała, otrzepała sukienkę i zrobiła co mogła, by uporządkować rozwichrzone blond pukle. Wciągnęła w nozdrza zapach bylicy, a potem posłała dłonią beztroski pożegnalny pocałunek szczęśliwego dziecka. Sallie wysiadła z wozu wyładowanego jej rzeczami. Smakowała tę chwilę. Zacisnęła mocno oczy, a potem, powoli je otwierając, napawała się widokiem swojego nowego domu. Nigdy w życiu nie wyobrażała sobie nawet, że mogło gdzieś istnieć tak piękne miejsce. Rabatki kwiatów otaczające dom mieniły się wszystkimi barwami tęczy. Pochyliła się dotykając ciemnej ziemi. Była wilgotna, a z oddali dobiegał odgłos kapiącej wody. Trawnik pod stopami był sprężysty i mokry, bardziej zielony niż dywan szmaragdów. Rozejrzała się. - Teraz wiem, czemu dziadek Cottona nazwał to miejsce Sunrise - wyszeptała. Cofnęła się aż do rzędu wysokich, okazałych drzew, skąd mogła lepiej widzieć cały dom - teraz należący do niej. Nieskalanie białe kolumny połyskiwały w słońcu. Pomyślała o chałupie z dykty pokrytej smołą, w której mieszkała z rodziną w Teksasie, chacie bez okien i z drzwiami, które trzeba było w zimie zabijać gwoździami i uszczelniać szmatami. Drzwi w tym domu były mocne i piękne, miały na szczycie malutkie kolorowe szybki. Ciężka mosiężna klamka świeciła się tak samo, jak okna. Ale tym, co wywołało uśmiech na jej twarzy, były przede wszystkim ciężkie, kamienne bloki w różnych odcieniach szarości, z których zbudowany był dom. Tutaj nie będzie zimowych przeciągów. Sallie krążyła po całym terenie. Pod drzewami stały ławki, a kamienne rzeźby przedstawiające różne zwierzęta rozrzucone zostały wzdłuż małych, prowadzących donikąd ścieżek. Było chłodno i mrocznie, zielono i soczyście. Próbowała sobie wyobrazić siebie siedzącą na werandzie ze szklanką mrożonej lemoniady, ubraną w różową, plisowaną suknię wieczorową, z książką w dłoni -chociaż i tak nie umiałaby jej przeczytać. Zachichotała: - Och, Cotton, powinieneś mnie taką zobaczyć!

Podeszła do frontowych drzwi. Czy powinna użyć ciężkiej mosiężnej kołatki? Czy może włożyć do zamka wielki mosiężny klucz? Zaoszczędzono j ej podej -mowania decyzji, gdy ciężkie drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Tęga kobieta w białym fartuchu, z włosami upiętymi wokół głowy tak, że wyglądały jak aureola, uśmiechnęła się do Sallie. - Proszę wejść, panienko. Joseph zajmie się bagażami. Jestem Anna. Gotuję tu i sprzątam. Mój mąż zajmuje się ogrodem i zwierzętami. Proszę, proszę wejść, pokażę panience jej nowy dom. - Czy można tu otwierać okna? - zapytała Sallie. - Ależ oczywiście. Mam otworzyć je teraz dla panienki? - O tak! Tak, tak. Chciałabym zobaczyć, jak zasłony kołyszą się na wietrze. Czy wszystkie okna mają siatki? - Tak. Nie otwieram ich, bo Joseph i ja nie używamy tego domu. Mieszkamy w jednej z chatek na tyłach. Czy mogę jeszcze coś zrobić dla panienki? 20 - Chciałabym zobaczyć mój pokój i może wziąć kąpiel. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałabym sama przejść się po domu i wszystko obejrzeć. - To panienki dom, panno Coleman. Czy chciałaby panienka, żebym zrobiła na obiad coś szczególnego? - To bez znaczenia. Chociaż, lubię ciasto. Słodkie, bardzo słodkie ciasto -Sallie uśmiechnęła się szelmowsko i potarła wargi. - Lubię sos do pieczeni z ziemniakami. Lubię prawie wszystko. - Joseph ma ogródek, którym się opiekuje. Wekuję na zimę sporo warzyw. Mamy wspaniałą, chłodną piwnicę. Ten szczególny pokój jest na tyłach. Joseph ma klucz do niego. Przekaże go panience po kolacji. Czy mogę zrobić coś jeszcze? Chciałaby panienka, żebym przygotowała kąpiel? - Nie, dziękuję. Wolałabym zrobić wszystko sama. Potem możemy porozmawiać o... pani obowiązkach. Boziu, Boziu, zachowywała się niczym wielka pani! Jak wspaniale się z tym czuła! Otrzeźwiała niemal natychmiast pomyślawszy o tym, jak jej matka musiała usługiwać innym ludziom. Takie życie sprawiło, że została z niej tylko skóra i kości. Sallie obiecała sobie, że nigdy nie będzie wykorzystywać pracujących dla niej ludzi. Cotton zawsze mówił, że powinno się traktować innych tak, jak samemu chciałoby się być traktowanym. Miał rację. Tak wiele nauczyła się od Cottona. Sallie przechodziła z pokoju do pokoju z buzią otwartą z zachwytu. Sama nie wiedziała dlaczego, ale była całkowicie pewna, że tak właśnie wyglądały domy w Bostonie. Wszystkie te meble z błyszczącego mahoniu musiały należeć do babki lub matki Cottona. Dywany były cienkie, kolorowe, z lamówkami na obrzeżach, niektóre okrągłe, ale większość prostokątna. Jedne były wielkie, inne małe. Jej mama będzie się śmiała i śmiała bez końca, gdy opisze jej wspaniałego ptaka na środku jednego z dywanów. Ale zawsze, w każdym pokoju, jej wzrok zatrzymywał się na oknach i koronkowych firankach. Wybrała pokój na końcu długiego korytarza, którego okno wychodziło na soczyście zielony ogród. Zobaczyła mały balkonik w garderobie i aż pisnęła z zachwytu. Spodobały jej się oszklone drzwi i piękna drewniana podłoga. Wysokie łóżko z baldachimem, do którego wchodziło się po trzech stopniach z koronkowym daszkiem sprawiło, że roześmiała się od ucha do ucha. - Nie mogę w to uwierzyć! - wyszeptała do siebie. Przy jednej ze ścian stały obok siebie dwie ogromne komody. Sporo miejsca, jak na jej tandetne stroje i boa z piór. Wciągnęła gwałtownie powietrze na widok komody z marmurowymi uchwytami malowanymi w kwiaty. Nie miała aż tyle bielizny, by wypełnić te przepastne szuflady. Obeszła pokój, po czym usiadła na szezlongu z błękitnej satyny, który wyglądał, jakby nikt nigdy na nim nie siedział. No cóż, ona będzie tu siadać codziennie. Teraz czas było otworzyć okna. Rozsunęła koronkowe firanki, wyciągnęła ramiona i zaczęła szarpać się z oknem, a potem z drewnianymi okiennicami. Czekała, aż firanki wybrzuszą

się do środka. Gdy nic się nie stało, Sallie zaszeleściła nimi. Wciąż nie chciały się poruszać. Była tak zawiedziona, że zebrało się jej na 21 płacz. Pomaszerowała do łóżka i wdrapała się na nie. Usiadła i postanowiła czekać tak długo, aż firanki wreszcie się poruszą. Może jednak powinna położyć się na chwilę i dać odpocząć oczom. W ciągu kilku minut zasnęła mocnym snem. Popołudnie minęło spokojnie i obudził ją dopiero ciepły powiew. Przetarła zaspane oczy, niepewna, czy naprawdę już się obudziła, czy wciąż jeszcze śpi. Gdy zobaczyła koronkowe firanki tańczące na wietrze, uśmiech jaśniejszy od popołudniowego słońca rozjaśnił jej twarz. - Och! -towszystko, co była w stanie powiedzieć. -To najszczęśliwszy dzień w moim życiu - dodała po chwili. - Dziękuję ci, Cotton, dziękuję z całego serca. Sallie zapomniała o trzech schodkach i ześlizgnęła się z łóżka lądując pupą na podłodze. Roześmiała się perliście i zamachała nogami, a obcasy jej butów bębniły o dywan. Czas na kąpiel. Rozejrzała się w poszukiwaniu drzwi i zobaczyła swoje torby i pudła ułożone porządnie pod ścianą. Widocznie Anna rozpakowała jej rzeczy, kiedy Sallie spała. Drzwi do jednej z szaf były lekko uchylone. Krzykliwe sukienki z baru wydawały się tu nie na miejscu. Diademy z piór, które nosiła razem z kolorowymi boa, spoczywały na górnej półce. One też sprawiały złe wrażenie. Szyja i policzki Sallie pokryły się gorącym rumieńcem. Otworzyła komodę i nie była zaskoczona widząc, że jej znoszona bielizna i pończochy zapełniły tylko połowę szuflad. Szkoda, że nie rozpakowała sama swoich rzeczy. Rumieniec wstydu i zażenowania, że ktoś oglądał jej podniszczoną bieliznę pogłębił się. Wyprostowała się sztywno. W końcu wszystko jest czyste i zacerowane. Nie ma powodu się wstydzić. Sallie położyła się w ogromnej, ocynkowanej wannie pełnej piany i wyciągnęła w górę namydloną nogę. Przyjrzała się czerwonemu lakierowi na paznokciach u nóg. Dekadenckie! Ale kogo to obchodzi! Szorowała się i wycierała prześcieradłem kąpielowym bardziej miękkim niż puch, aż j ej skóra poczerwieniała. Ogromny ręcznik był miękki, długi i tak szeroki, że mogła zawinąć się w niego od stóp do głów. Uwielbiała jego dotyk. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Blond włosy spływały gęstymi puklami na uszy i szyję. Wygładziła je i zaczesała do tyłu, tak, by ciasno przylegały do głowy. Teraz sprawiała wrażenie starszej, bardziej doświadczonej. Kiedy loczki wiły się wokół jej twarzy, wyglądała na piętnastolatkę. Ubierając się, znów pomyślała o matce. Ona miała takie same włosy, ale najczęściej matowe i przetłuszczone. Odgarniała je ze swojej pięknej twarzy i związywała. Sallie miała zamiar kupić jej perłowy naszyjnik i kolczyki. Wzięłaby też trochę mydła pachnącego różami i umyła matce włosy. Upięłaby je tak, jak robią to panie z miasta. Teraz wiedziała, jak robić takie rzeczy. Jej matka byłaby królową, a siostrzyczki księżniczkami. Mogła to osiągnąć, skoro miała już wszystkie pieniądze świata. Jutro wróci do miasta. Dzisiejszego wieczoru, gdy położy się spać w wysokim łóżku, zrobi listę rzeczy, które powinna załatwić, gdy już tam będzie. Nie 22 miała zamiaru ani minuty dłużej niż to konieczne odkładać wyjazdu do Teksasu i wizyty u rodziny. Sallie czuła się w każdym calu jak wielka dama, gdy Anna podała kolację w jadalni, przy długim stole ze świeżymi kwiatami, stojącymi na samym środku. Posiłek był obfity i ciężki - duży stek, pieczone ziemniaki, sos, sałatka z pomidorów i chleb smarowany prawdziwym masłem. Przypomniały jej się wtedy rzadka papka i twardy chleb ze smalcem, które jadała dawno temu w Teksasie. To już się nigdy nie powtórzy. Nigdy, przenigdy. Ze złością wgryzła się w ciasto rabarbarowe i poprosiła o dokładkę. Po skończonym posiłku zawołała Josepha. - Czym mogę pani służyć? - zapytał z szacunkiem.

- Chciałabym jutro wcześnie rano, zanim jeszcze słońce wzejdzie wrócić do miasta. Planuję... pojechać do Teksasu. Nie jestem pewna, kiedy wrócę. - Czy chciałaby pani, żebym zabrał ją automobilem? - O, tak, to byłoby wspaniale. Skąd pan Easter wziął automobil? - Wygrał go uczciwie w pokera. Nauczyłem się prowadzić zupełnie sam. Pan Easter nie chciał mieć nic wspólnego z żadną maszyną na czterech kołach. Mówił, że to diabelski wynalazek. Będę gotowy o świcie. - Ja też - odrzuciła Sallie. - Czy trudno było się tego nauczyć, Joseph? - Wcale nie, proszę pani. Mogę panią nauczyć po powrocie. Trzeba trochę praktyki, żeby nie wjeżdżać po drodze na drzewa i krzaki. - Musi panienka włożyć kapelusz - powiedziała Anna. - Inaczej włosy będą wyglądać jak miotła. Joseph nosi specjalne okulary, kiedy prowadzi tę maszynę. - Czy chciałaby pani zobaczyć teraz sekretny pokój? - stary służący wyciągnął kółko od kluczy ze zwisającym z niego dużym, blaszanym kluczem. - Tak, Joseph. Dziękuję za kolację, Anno. Była bardzo dobra, zwłaszcza to ciasto. Kto wypłaca wam pensje, Anno? - Pan Waring. Przyjeżdża tu pierwszego dnia każdego miesiąca. W zimie płaci nam za trzy lub cztery miesiące od razu. Czy chciałaby pani to zmienić? - Nie. Ale może powinien wam teraz płacić więcej, skoro mam zamiar tu zamieszkać i będziecie mieli więcej obowiązków. Pomówię z nim. Jeśli chcielibyście, żeby ktoś jeszcze wam pomagał, mogę popytać w mieście. - Nie miałabym nic przeciwko dodatkowej parze rąk do pomocy. Joseph i ja nie jesteśmy już młodzi. Wkościach trochę nas łamie. Co tylko uzna pani za słuszne, proszę pani. - Sallie kiwnęła głową i wyszła z jadalni za Josephem. - To ten pokój, panienko. - Joseph oddał jej klucz i wycofał się dyskretnie. Sallie poczekała, aż stary służący znajdzie się poza zasięgiem wzroku i włożyła klucz do zamka. Drzwi otworzyły się na oścież. Weszła do wielkiego, pustego pokoju bez okien. Wyciągnęła rękę z lampą wysoko w górę, żeby lepiej widzieć. Przy ścianie stał największy sejf, jaki w życiu widziała. Żelazne monstrum sięgało od podłogi do sufitu. Sejf był czarny, połyskliwy, z wielkim srebrnym zamkiem w samym środku i żelazną klamką. Sallie udało się go otworzyć dopiero przy szóstej próbie. Usłyszała w końcu ostatnie szczęknięcie szyfrowego zamka i złapała za klamkę. Ciężkie drzwi ani 23 drgnęły. Zaparła się nogami o pokrytą dywanem podłogę i ciągnęła tak mocno, że miała wrażenie, iż oczy wyskoczą jej z orbit. Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się. Podparła j e plecami od wewnątrz i pchała, aż otworzyły się na tyle, że można było zajrzeć do środka. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczuła, że zaraz zemdleje. Sześć półek wypełnionych było małymi jutowymi workami. Każdy wydawał się mieć takie same rozmiary i podobną wagę. Otworzyła trzy. Złoto. Drewniane pudełko pełne papierów spoczywało pośrodku trzeciej półki. Bezpośrednio pod nim leżało drugie, tym razem z pokrywką. Sallie podniosłająi ujrzała grube pliki pieniędzy. Dziewczyna usiadła na podłodze i objęła rękami kolana. Patrzyła na zawartość sejfu zastanawiając się, co ma zrobić z taką fortuną. Dużo, dużo później, gdy lampa zaczęła już dymić, Sallie popchnęła masywne drzwi aż się zamknęły, przekręciła zamek szyfrowy i wycofała się z pokoju. Jej kroki były powolne, gdy wracała do siebie. Zgarbiona rozebrała się i wciągnęła koszulę nocną. Pożałowała, że nie może cofnąć czasu. Wtedy nigdy nie poszłaby do biura Alvina Waringa, Cotton mógłby być znów żywy, a ona pracowałaby w salonie bingo, śpiewając dla klientów. W ciągu trzech krótkich dni jej życie przewróciło się do góry nogami. - Nie wiem, co robić - wyszeptała w poduszkę. - Rozumiem, Cotton, że to był ciężar na twoich barkach i dlatego wcale go nie chciałeś. Może jeśli zdobędę lepsze wykształcenie, wszystko

będzie inaczej? Ale nie wydaje mi się. Czy to miałeś na myśli mówiąc, że pieniądze leżą u podstaw każdego zła? Czy ja też stanę się zła? Nie chcę być zła. Chcę po prostu być sobą. Bóg musiał chcieć, żebym się tu znalazła. Musiał położyć rękę na twoim ramieniu i powiedzieć, żebyś to zrobił. Nie wiem dlaczego. I może nigdy się nie dowiem. Sallie rozpłakała się jak dziecko, którym przecież wciąż była. W końcu zasnęła na poduszce mokrej od łez. Następne cztery dni w życiu Sallie przypominały trąbę powietrzną. Kupowała nowe ubrania, potem nabyła dwie walizy, które wypełniła prezentami dla rodziny. Spędzała też długie godziny z AMnem Waringiem podpisując papiery i przygotowując wszystko do budowy kościoła. Posunęła swoje plany jeszcze dalej, prosząc o wybudowanie dla siebie domu w mieście, tak, aby nie musiała za każdym razem jeździć do Sunrise. Ostatnie zarządzenie dotyczyło zakupu salonu bingo i jego przeróbki. W niedzielę znalazła się na cmentarzu wraz z przyjaciółmi Cottona. Kaznodzieja powiedział parę słów, potem ona dodała coś od siebie, a Alvin Waring wygłosił krótkie przemówienie o życiu i śmierci, o Bogu i wszystkich innych osobach, których imiona pamiętał. Kaznodzieja pobłogosławił nagrobek, a Sallie złożyła przy nim bukiet kwiatów. Salon bingo został otwarty na skromną stypę, którą na zamówienie Sallie przygotowała jej dawna gospodyni. Sallie śpiewała piosenkę za piosenką, aż zachrypła. Po zakończonej stypie pomogła w sprzątaniu. Potem zamknęła drzwi i nie 24 oglądała się już za siebie. Za dwie godziny miała wsiąść do pociągu, który zawiezie ją do Teksasu i rodziny, którą tam zostawiła. Ostatnią rzeczą, jaką powiedziała do Alvina Waringa było: - Byłabym wdzięczna, gdyby mógł pan zwiększyć pensje Annie i Josepho-wi. Chciałabym też bardzo, żeby znalazł pan kogoś jeszcze do pomocy. W pralni pracuje młoda Chinka, która mogłaby być zainteresowana taką posadą. Nazywa się Su Li. Ma siostrę i brata. Jeśli przywiozę tu moją rodzinę, będę potrzebować więcej służby. Su Li i jej rodzeństwo mają w pralni bardzo ciężką pracę. Dzieci nie powinny tak się męczyć. Jeśli będą zainteresowani, proszę im powiedzieć, że dobrze zapłacę i nie będą musieli pracować w niedziele. - Pomówię z nimi, panno Coleman. Życzę szczęśliwej podróży. Mam nadzieję, że wszystko potoczy się po pani myśli. Proszę skontaktować się ze mnąpo powrocie. Pozostaję do pani usług. - Dziękuję panie Waring, dziękuję za wszystko. Chciałabym, żeby mówił mi pan po imieniu. I proszę nie zapomnieć o skontaktowaniu się z Agencją Pinkerto-na - niech zaczną szukać moich braci: Setha i Josha. To dla mnie bardzo ważne, żeby ich znaleźć, żebym mogła podzielić się z nimi... po prostu się podzielić. - Zajmę się tym... Sallie. Uważaj na siebie. - Dziękuję - znów przeważyło w niej dziecko. - Nie mogę się doczekać, aż zobaczę mamę. Kupiłamjej masę pięknych rzeczy. Mam nadzieję, żejej się spodobają. Jak pan myśli, panie Waring? - Oczywiście, żejej się spodobają, drogie dziecko. Myślę jednak, że przede wszystkim będzie szczęśliwa, że cię widzi. Nie będzie wtedy myślała o prezentach. Twoja miłość i to, że wracasz, żeby jej pomóc, będzie wszystkim, czego matka może pragnąć. Wspomnisz moje słowa. - Co to znaczy, panie Waring, wspomnisz moje słowa? - To znaczy, że to co powiedziałem, jest niemal na pewno prawdą. - Aha. Do widzenia, panie Waring - wspięła się na palce, żeby pocałować suchy, zwiędnięty policzek prawnika. Alvin Waring stał długo, patrząc na odjeżdżający pociąg. Gdyby był młodszy, pobiegłby za nim. Westchnął. Miał długą listę rzeczy, które trzeba zrobić dla Sallie i najlepiej było zabrać się za nie natychmiast. Wykona tę pracę z zamiłowaniem - to będzie prawdziwe dzieło miłości.

\A/ suche i żałosne, wyglądało tak, jak sześć lat temu, w dniu kiedy Sallie opuściła je z trupą magików. Jedyną odmianą, jaką zauważyła był fakt, że teraz ludzie gapili się na nią. Gdyby przeszła przez miasto sześć lat temu, nikt by się nie obejrzał. Byłaby po prostu jedną z tych niezaradnych Colemanów. Sallie wyprostowała się sztywno i podniosła dumnie głowę. Teraz mogła patrzeć z góry na wszystkich. I będzie patrzeć na nich z góry. Sześć lat temu nie 25 mogłaby tego zrobić. Zapłaciła dorożkarzowi i dodała hojny napiwek, gdy wniósł jej bagaże do jedynego hotelu w mieście. Podeszła do kontuaru, świadoma, że śledząją oczy wszystkich obecnych w holu. Nikt jej nie rozpoznał, była tego pewna. No cóż, rozpoznają już za chwilę. Starannie podpisała się w książce gości i czekała, aż recepcjonista spojrzy na jej nazwisko. Sallie uśmiechnęła się słodko, gdy mężczyzna uniósł brwi ze zdziwienia tak wysoko, że prawie dotknęły linii włosów. Walczyła z pokusą, by się roześmiać. - Czy długo pani u nas zostanie, panno... eee... Coleman? - Tak długo, jak będzie trzeba, proszę pana. - Rozumiem. Rozumiem... ludzie mówili tak, gdy nie wiedzieli co właściwie mają powiedzieć. Złośliwy chochlik usadowił się na ramieniu Sallie. - Co właściwie pan rozumie, proszę pana? - No... eee... ja... - Rozumiem - powiedziała Sallie. Tym razem roześmiała się. Cotton zawsze mówił, że jeśli się śmiejesz, to świat śmieje się razem z tobą. Mówił też, że jeśli płaczesz, to nikogo to nie obchodzi. Sallie odwróciła się, żeby popatrzeć na ludzi siedzących w holu pełnym zakurzonych roślin. Sami mężczyźni, oczywiście, nie mający nic do roboty prócz grania w warcaby i plotkowania niczym stare baby. Zastanawiali się, kim mogła być. Wiedziała, że gdy tylko zniknie im z oczu, recepcjonista powie wszystkim, że to córka Harry'ego Colemana. No cóż, jeśli o nią chodzi, może to wykrzyczeć na cały głos ze szczytu schodów. W tej chwili chciała tylko wykąpać się i przebrać w czyste ubranie. Potem miała zamiar skierować się do centrum handlowego i wykupić cały sklep dla matki i sióstr. Piękna sukienka w kwiaty z koronkowym kołnierzem dla matki była już spakowana wraz ze sznurem pereł i kolczykami z pereł i złota. Pomyślała o wszystkim, kupiła nawet koronkową bieliznę, jakiej matka nie nosiła nigdy w życiu. Miała też dla niej pończochy, pantofle ze skóry i parę kapci miękkich jak puch. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy uśmiech na zmęczonej twarzy matki, kiedy powie j ej, że od dziś stanie się damą i inni będą jej usługiwać. Od dzisiaj matka nie będzie musiała kiwnąć małym palcem. Przez chwilę pomyślała też o ojcu. Cóż, mógł pojechać z nimi albo zostać tutaj. Zrobi, co zechce. - Proszę o gorącą wodę. Chciałabym jak najszybciej wziąć kąpiel. - Czas kąpieli jest o szóstej. - Dla innych ludzi. Mój czas ma być teraz, proszę pana. - Sallie położyła banknot na kontuarze i patrzyła, jak znika w dłoni recepcjonisty szybciej od błyskawicy. Uśmiechnęła się. - Czy jest tu ktoś, kto zaniesie moje bagaże? - Zeke, złap się za walizki pani i zanieś je na górę. Woda będzie gotowa za dwadzieścia minut. Było już prawie południe, gdy Sallie, ubrana w żółtą sukienkę, pasujące do niej buty i tego samego koloru torbą w ręce, zeszła po schodach do holu. Zatrzy- 26 mała się na chwilę tak, aby siedzący tam mogli przyjrzeć się dobrze jej pięknej sukni. Na zewnątrz, w gorącym, czerwcowym słońcu, Sallie zatrzymała się na moment, żeby zorientować się, gdziejest. Zobaczyła piekarnię i przypomniała sobie, jakie niebiańskie zapachy

zawsze stamtąd dobiegały. Zanotowała w pamięci, że ma później kupić dużą torbę słodyczy dla matki. Sama też zje trochę. Mogłaby teraz przysiąc, że pieniądze w jej torebce zaczynają parzyć. Czas, żeby wydać je na prezenty dla rodziny. Boziu, Boziu, nie mogła już się doczekać. Sallie mogłaby być marzeniem każdego sprzedawcy: przechodziła od jednego stoiska do drugiego, wybierała i przebierała mając nadzieję, że kupuje dobre rozmiary. Sterta towarów na kontuarze stopniowo rosła. Zabawki, książeczki z obrazkami, gry, ołówki, kredki, buty, pończochy, bielizna, sukienki, koszule nocne, swetry. Torba lukrecji i landrynki. Na osobną stertę złożyła szczoteczki i proszek do zębów, grzebienie, szczotki, mydło o słodkim zapachu i glicerynę dla matki. - Proszę zapakować te rzeczy, a ja pójdę do piekarni. Będę potrzebować kogoś, kto zawiezie mnie do domu moich rodziców. Czy może się pan tym zająć? To jakieś pięć mil stąd. Zapłacę za transport. Nie jestem pewna, czy wrócę od razu czy nie. - Wszystko będzie gotowe kiedy pani wróci. Interesy z panią to przyjemność. Mam kogoś, kto panią podwiezie. Przepraszam, jakie nazwisko pani podała? - Nie podałam żadnego - powiedziała Sallie i wyszła z dumnie podniesioną głową. W piekarni kupiła po trzy sztuki każdego towaru. Zauważyła j eszcze w szklanej witrynie po lewej garnki z masłem i dżemem. Kupiła po dwa słoje. Teraz była gotowa, by jechać do domu. Gotowa, by podzielić się z rodziną swoim szczęściem. To, zdecydowała, był drugi z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Znów czuła się jak dziecko, klaskała w dłonie i tupała w podłogę wozu, którym jechała. Zaczęła śpiewać czystym, słodkim głosem. Woźnica uśmiechnął się. Kim mogła być ta młoda dziewczyna z głosem anioła? Radość Sallie rozwiała się gwałtownie, gdy spostrzegła rząd nędznych chaty -nek, które wynajmowali biedni farmerzy. Nawet z dużej odległości wyglądały jak skaza na tej ziemi. Policzyła je: jedna, druga, trzecia, czwarta. Ta była jej domem przez trzynaście lat. - Nie wygląda, żeby ktoś tu mieszkał, panienko. Jest panienka pewna, że to tutaj? - To tutaj - Sallie zacisnęła zęby. Miał rację - większość chat przechylała się w bok tak bardzo, że byle wiatr mógł je przewrócić. W wielu z nich nie było drzwi - z wyjątkiem czwartej chaty w rzędzie. Zobaczyła kogoś przy ścianie rudery. Swoją siostrę Peggy. Sallie nie czekała, aż woźnica wstrzyma konia. Podciągnęła spódnicę i zeskoczyła z wozu nie dbając o to, czy obcasy jej nowych butów pobrudzą się albo połamią. Biegła wołając, że wróciła do domu. Oczekiwała pisków radości, uścisków i całusów. Tymczasem Peggy tylko na nią patrzyła. 27 - To ja, Sallie. Chodź tu, daj całusa i uściśnij mnie. Co się stało? Popatrz na wóz, przywiozłam prezenty. Gdzie jest mama? Peggy, kochanie, powiedz coś! Tata jest w polu, czy śpi pijany w domu? Mamo, wróciłam! - krzyknęła z całych sił. - Proszę wyładować bagaże - rzuciła w stronę woźnicy. Sallie była już niemal przy drzwiach, gdy Peggy złapała ją za ramię. Łzy płynęły jej po policzkach. - Tata umarł w zeszłym roku, Sallie. Pochowaliśmy go za chatą. Mama zmarła dwa miesiące temu. Maggie znalazła sobie męża, kiedy mama zachorowała. Odjechała z nim w zeszłym miesiącu i zabrała ze sobą najmłodsze dzieciaki. Nie próbowałam jej zatrzymać, Sallie. Maggie dobrze się nimi zajmie. Wiedziałam, że dotrzymasz słowa i wrócisz. Tak ładnie wyglądasz, Sallie. Sallie pobladła i poczuła nagle, że nie może złapać tchu. Poczuła skurcz w żołądku. - Peggy, czy mama była chora? Peggy wykrzywiła twarz w dziwnym grymasie, żeby tylko się nie rozpłakać. - Zmarniała tu zupełnie. Na ogół nie wystarczało jedzenia. To miejsce... zabrało jej wszystko. Ja i Maggie robiłyśmy, co się dało, ale to nie wystarczyło. Mam teraz pracę w mieście i mieszkam w pensjonacie. Nie zarabiam dużo pieniędzy. Dają mi kolację i dwa razy w tygodniu

mogę się wykąpać. Raz w tygodniu przynoszę tu kwiatek. Kładę go między grobami. Chcesz zobaczyć groby, Sallie? Nie chciała, ale powiedziała, że tak, byle tylko Peggy nie zaczęła znów płakać. - Tutaj, tu wszystko jest nie tak jak trzeba. Chcę zobaczyć, czy... nie można. .. przenieść... To nie jest w porządku, że oni leżąw takim okropnym miejscu. Peggy, chcę, żebyś wróciła ze mną do Newady. Mam tam piękny dom z mnóstwem pokoi. Okna się otwierają. Są kwiaty i cały ogród pełen zielonej trawy. Można się kąpać codziennie o każdej porze. Możemy tam przenieść mamę i tatę i zrobić... prywatny cmentarz. Rodzinny. - Oj, Sallie, nie myślę, żebym mogła wyjechać. Jeśli Maggie i inni wrócą, nie będą wiedzieli, gdzie mnie... nas... znaleźć. Może w przyszłym roku. Sallie, czy jesteś bogata? - Jestem taka bogata, że aż mnie to przeraża. Dopiero teraz dostałam wszystkie pieniądze, inaczej przyjechałabym wcześniej. Przysyłałam pieniądze, Peggy. - Wiem. Tata je zabierał. Mama mówiła, że dobra z ciebie dziewczyna, skoro pamiętasz o swojej matce. Tak powiedziała, Sallie. - Szłaś tu przez całą drogę, Peggy? Peggy przytaknęła. - Nie mam nic przeciwko przychodzeniu. Najciężej jest odchodzić, bo zostawiam tu mamę. Tak strasznie chce mi się płakać, Sallie. - Mnie też. Usiądźmy tu przy grobach i popłaczmy sobie z całego serca. Peggy, mamy jeszcze siebie. Cieszę się, że zostałaś. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nikogo tu nie było. Siostry przytuliły się do siebie, aż zmieszały się ich łzy. Szlochały tak, że ściskało się serce, płakały z tęsknoty za przeszłością i za matką, którą obie kochały. Gdy nie było już więcej łez, Sallie pomogła Peggy wstać. 28 - Mam zamiar załatwić wszystko dla nas obu. - Jak, Sallie? - Kupimy dla ciebie dom i otworzymy konto w banku. Chcę też, żebyś zdobyła trochę wykształcenia i mogła pisać do mnie listy. Nie chcę, żeby którakolwiek z nas była ignorantką. Mam zamiar zabrać cię do najlepszej restauracji. Będziemy j eść i jeść, i rozmawiać, aż wszystko sobie opowiemy. Jak ci się to podoba, Peggy? - O tak, Sallie, bardzo mi się podoba. - Czy odmawiasz modlitwę codziennie wieczorem i chodzisz do kościoła? Mówię jak mama, prawda? Peggy uśmiechnęła się. - Dokładnie tak samo, Sallie. Myślę, że to dobry pomysł. Już nie jest mi tak smutno. Sallie otoczyła siostrę ramionami. - Mamy sporo do zrobienia, więc im szybciej zaczniemy, tym szybciej wszystko załatwimy. Lubisz chodzić na zakupy? Peggy zerknęła w dół na swoją wypłowiałą sukienkę. - Nie wiem. Wszystko co mam, donaszam po starszych. - To się zaraz zmieni. Wsiadaj na wóz, Peggy. Następnych pięć dni minęło im w wirze zakupów. Kupiły mały dom z trzema sypialniami na ładnej ulicy wysadzonej drzewami. Umeblowały wszystkie pokoje i z czcią ustawiły na ganku bujane fotele. Firma handlowa dostarczyła dwa ładunki pudeł: buty, sukienki, szale, płaszcze, kapelusze, artykuły gospodarstwa domowego, firanki, poduszki, dywany i mnóstwo innych rzeczy, które podobały się małej Peggy. Sallie teatralnym gestem otrzepała ręce z kurzu. - Myślę, że mamie bardzo spodobałby się ten domek. Na pewno patrzy teraz na nas z nieba i uśmiecha się. Czuję się, jakby tu była. A ty, Peggy? - Ja tak samo, Sallie. Za każdym razem, gdy usiądę w którymś z tych bujanych foteli, będę sobie wyobrażać, że mama siedzi naprzeciwko mnie. Będę z nią rozmawiać i powiem, jakajesteś

dla mnie dobra. Chciałabym założyć tu ogródek, taki, o jakim mama zawsze marzyła: z warzywami w środku i kwiatami po bokach. Chciałabym też mieć jakieś kwiaty w skrzynkach przy oknach. Możemy tak zrobić, Sallie? - Oczywiście, że możemy. Zaraz pójdziemy kupić sadzonki i nasiona, i jakieś konewki, żebyś mogła podlewać rośliny. Mam nadzieję, że nie polubisz tego miejsca tak bardzo, że nie będziesz chciała przyjechać do Newady. - Odwiedzę cię na pewno. Otworzyłaś mi konto z taką ilością pieniędzy, że mogę przyjeżdżać do ciebie, kiedy tylko zechcę. - Peggy, jeśli inni tu wrócą, dasz mi natychmiast znać, żebym mogła zrobić to samo dla nich, dobrze? Obiecaj mi. - Obiecuję - powiedziała Peggy uroczyście. Siostry pracowały wspólnie przez kilka następnych dni. W końcu Sallie cichym szeptem zapytała o szczegóły śmierci swojej matki. 29 - Była śmiertelnie wyczerpana, Sallie. Zbyt wiele lat musiała obywać się bez wielu rzeczy po to, żebyśmy my mogli przeżyć. To zebrało w końcu swoje żniwo. Gdy tata umarł, już jej na niczym nie zależało. Po prostu się poddała. Każdego dnia widziałam w niej zmiany. Maluchy, one nie... one tylko płakały przez cały czas. Dlatego właśnie Maggie je zabrała. Pan Rivers dał mi pensję przed czasem, żebym mogła kupić sosnową trumnę i sukienkę dla mamy. Sukienka była prosta i nie podobałaby się mamie, ale tylko tyle mogłam zrobić. Pod koniec wszystko, o czym była w stanie mówić, dotyczyło Setha. Wciąż pytała, czy przyjeżdża, a ja wciąż powtarzałam, że coś go zatrzymało. Próbowała jakoś wziąć się w garść tylko dlatego, że mi wierzyła. Matki muszą kochać pierworodnych synów bardziej niż inne dzieci. Serce mi się ściskało z tego powodu, Sallie. Maggie i ja, nawet maluchy, zrobilibyśmy dla niej wszystko, tak samo jak ty. Ale nie powiedziała o nas ani słowa, wciąż istnieli tylko Seth i Josh. Seth złamał jej serce. Umierała, była już gotowa pójść do nieba i jedynym człowiekiem, którego chciała zobaczyć był Seth. Lepiej pamiętaj o tym, Sallie. Twój pierworodny syn złamie ci serce, jeśli mu na to pozwolisz. Sallie odezwała się przez ściśnięte gardło: - Czy kiedykolwiek powiedziała coś o mnie? - Tylko tyle, że dobra z ciebie dziewczyna, skoro pamiętasz o swojej mamie. Z trudem panując nad głosem, Sallie powiedziała: - Mam zamiar wynająć agentów Pinkertona, żeby znaleźli Setha i Josha. A kiedy już będę wiedziała, gdzie są moi bracia, mam zamiar powiedzieć im, co o nich myślę. Nigdy nie przysłali do domu ani centa, nigdy nie wrócili, po prostu zniknę-li. W moich oczach nie są nic warci - głos Sallie stał się jeszcze gwałtowniejszy: - Mama nas kochała, wiem o tym. Tata też nas kochał na swój głupi sposób. Poczułabym coś w głębi serca, gdyby tak nie było. Na twarzy Peggy pojawił się przekorny grymas. - Kochali przede wszystkim Setha i Josha. Dziewczyny się nie liczą. Mama mówiła często, że słońce wschodzi i zachodzi tylko dla chłopców. Tak mówiła, Sallie. - To nieprawda, Peggy. Słuchaj mnie teraz uważnie i zapamiętaj sobie, co powiem. Mam zamiar być kimś, kto się liczy i tak samo będzie z tobą. Zanim to się stanie, musimy zdobyć wykształcenie. Jeśli zechcemy, możemy nawet iść do szkoły średniej. Znasz wierzby, które wchłaniają wodę? Więc ty i ja będziemy jak te wierzby, będziemy wchłaniać wiedzę, aż staniemy się takie... wykształcone, że będziemy mogły robić wszystko, co zechcemy. Dziewczyny też się liczą i nigdy o tym nie zapominaj. Jestem w końcu najbogatszą kobietą w stanie Newada. Co o tym myślisz? - Myślę - powiedziała Peggy obejmując Sallie brudnymi rękoma - że mama daje ci z nieba swoje błogosławieństwo. Czy bycie najbogatszą kobietą w Newa-dzie sprawia też, że jesteś najszczęśliwszą kobietą w Newadzie? Sallie wyrwała kępkę nagietków z sąsiedniej skrzynki.

- Nie wiem. Byłam szczęśliwa w salonie bingo, kiedy śpiewałam dla przyjaciół. Czuję się dobrze, kiedy pomagam tobie. Nie wiem czy to to samo, co być 30 szczęśliwym. Popatrz, skończyłyśmy. Będzie tu pięknie, kiedy warzywa wykieł-kująi zakwitną kwiaty. Pamiętaj, żeby zawsze mieć bukiet na stole, tak jak chciała mama. - Nie wiem jak ci dziękować, Sallie. - Nie musisz mi dziękować. Jestem twoją siostrą. Chcę tylko, żebyś obiecała mi jedną rzecz - że ty i ja nigdy się od siebie nie oddalimy. Możesz mi to przyrzec? - Przyrzekam. Tak się cieszę, że dotrzymałaś słowa i tu wróciłaś. - A ja cieszę się, że miałaś dobre przeczucie zostając tu i czekając na mnie. Zróbmy teraz obiad w twoim nowym domu, a potem usiądziemy na ganku i porozmawiamy z mamą w niebie. Jutro muszę wyjechać, ale wrócę do ciebie. - Będę za tobą tęsknić, Sallie. - Przez jakiś czas. Będziesz teraz bardzo zajęta uczeniem się i pracami domowymi. Pisz do mnie długie listy, kiedy tylko będziesz mogła. Trzymając się za ręce siostry przeszły przez ogród i weszły do małego, pobielonego domu za pomalowanym na biało płotem. W jasny letni dzień, gdy niebo było bez jednej chmurki, a słońce wysyłało wokół złociste promienie, Sallie Coleman pochowała swoich rodziców i najlepszego przyjaciela, Cottona Eastera, na małym cmentarzu, który przygotował Jo-seph, jej służący. Był to szczególny zakątek, porośnięty soczyście zieloną trawą i otoczony kwiatami. Pobielony płot okalał to ciche miejsce, ocienione wiekowym drzewem, które, niczym parasolem, osłaniało groby liśćmi w kolorze szmaragdów. Sallie mało wiedziała o śmierci i umieraniu. - Jak myślisz, Joseph, czy będą tu szczęśliwi? Jest ciepło i słonecznie, i to drzewo... drzewo osłania... groby. Gdy ziemia się uleży, posiej trawę i kwiaty. To jest... rodzinny cmentarz. Tu leży moja rodzina. Któregoś dnia, gdy minie wiele, wiele lat od dziś, gdy przyjdzie pora, żebym dołączyła do mamy i taty, ja też mogę... mogę być... tutaj pochowana. Ale mamjeszcze dużo czasu, więc pewnie nie powinnam teraz o tym myśleć. Chciałabym zmówić modlitwę za moich rodziców i za Cottona. Nie chcę, żeby to było przygnębiające miejsce. Jest zbyt piękne, by miało być smutne. Pociesza mnie, że mogę tu przychodzić i rozmawiać z mamą, kiedy tylko zechcę. Kaznodzieja odmówił modlitwę w mieście, więc to będzie... prywatna ceremonia. Zadanie przeniesienia ciała Cottona do tego cichego zakątka wielkim ciężarem spoczywało na jej barkach. Dodała jeszcze jedną modlitwę, prosząc Boga o wyjaśnienie wszystkiego Cottonowi. - Czy powinienem już zacząć, panienko? - zapytał Joseph. - Tak, proszę. Posiej bylicę przed zachodem słońca, ale nie przemęczaj się. - Moi dwaj synowie będą tu wkrótce, żeby mi pomóc. Przyniosą ze sobą nasiona. Skończymy do zachodu słońca, dokładnie tak, jak panienka sobie życzy: - Joseph, czy wierzysz w anioły? - głos Sallie był nerwowy, niepewny. Stary służący przyglądał się jej przez chwilę. 31 - Tak, panienko. - Ja też. Naprawdę. Wierzę, Joseph, że mamy tu teraz trzy anioły, które będą nad nami czuwać. Czasem martwię się, że może zrobiłam błąd. Nie chcę, żeby tak było. Czuję dzisiaj... wielką pociechę wiedząc, że moi rodzice i przyjaciel są tutaj, więc musi to znaczyć, że powinnam była to zrobić. Zgadzasz się ze mną, Joseph? - Tak, panienko. Zgadzam się. To piękne miejsce. Myślę teraz, że stary pan Easter musiał wiedzieć, że panienka to zrobi, gdy kazał tu wybudować studnię artezyjską. - Jak to możliwe, Joseph, żeby mnie znał?

- Jeśli jest aniołem, to zna panienkę. Anioły widzą i wiedzą wszystko. Wiedział, że jego syn, Cotton, kiedyś zostawi panience Sunrise. Przygotował to dla panienki. Twarz Sallie pokryła się gorącym rumieńcem. Nie wiedziała, że anioły wszystko widzą i słyszą. Naprawdę była ignorantką. Odwróciła się, żeby odejść. - Absolutnie wszystko? - Wszystko - powiedział Joseph z niezachwianą pewnością. - Przyjechał pan Waring. Nie pracuj zbyt ciężko, Joseph. Słońce jest dziś bardzo mocne. Nie masz kapelusza? Joseph wskazał na drzewo i cień, jaki roztaczało wokół. Sallie kiwnęła głową i skierowała się w stronę głównego wejścia do domu. Dotarła tam akurat, gdy Alvin Waring wysiadał ze swojego auta. - Dzień jest niemal tak piękny jak ty, Sallie. - Lubię słuchać miłych słówek, panie Waring. Wolałby pan usiąść w ogrodzie czy w domu? - W ogrodzie, bardzo chętnie. Lubię patrzeć na zieloną trawę i kwiaty. Nie widzę ich wiele w mieście. To miejsce jest jak oaza. Sallie zanotowała w pamięci, żeby później, gdy skończą już z oficjalnymi sprawami, spytać starego prawnika, co to takiego oaza. - Musi pan być spragniony. Proszę przygotować wszystkie papiery, ajaprzy-niosę trochę lemoniady. - Była zdenerwowana. Palcami bezwiednie zwijała szarfę przy sukni i na nowo ją rozprostowywała. Kilka godzin później Sallie spojrzała najpierw na swoją pustą szklankę, a potem na stertę papierów przed nią. Dla niej wszystkie one mogły być napisane w obcym języku. - A teraz, Sallie, musimy pomówić o twojej podróży do Kalifornii i nauczycielce, z którą o tobie rozmawiałem. Jak myślisz, kiedy mogłabyś wyjechać? Sallie zwilżyła językiem suche wargi. - Zmieniłam zdanie, panie Waring. Nie chcę, żeby ktoś uczył mnie bycia damą. Jestem tym, kim jestem. Chciałabym, żeby znalazł pan kogoś, kto przyjedzie tutaj i będzie uczył mnie czytać, pisać i liczyć. Chcę nauczyć się tyle, żeby móc przeczytać całą gazetę. Chcę posłuchać o giełdzie i wiedzieć, jak ona działa. Chcę książkowego wykształcenia. Chcę, żeby ten ktoś przyjechał tutaj, mieszkał w moim domu i uczył mnie. Mogę zapłacić, ile tylko trzeba. Mógłby się pan tym zająć? 32 - Jesteś pewna, Sallie? A co z twoimi interesami w mieście? - Nigdy ich nie zarzucę- Gdy mój miejski dom zostanie wykończony, będę mieszkać tam w ciągu tygodnia, a tu przyjeżdżać na soboty i niedziele... albo odwrotnie, jeśli zdecyduję się otwierać salon w weekendy. Nie jestem jeszcze pewna. Mam przyjaciółkę, która mogłaby być zainteresowana pracą w salonie do momentu, aż podejmę ostateczną decyzję. Teraz przychodzi mi do głowy tyle pomysłów. Czasem wydaje mi się, że to tylko sen i zbudzę się z powrotem w nędznej chacie. Nie jestem wystarczająco mądra, żeby podejmować dobre decyzje. - Myślę, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, radzisz sobie zupełnie nieźle - powiedział oschle Waring. Błękitne oczy roziskrzyły się i zapłonęły. - Nie sądzę, żebym musiała wyjaśniać albo usprawiedliwiać się z jakiegokolwiek powodu tak długo, jak długo moje sumienie jest spokojne. - Myślę, że to niemal wszystkie sprawy, jakie mam na dziś. Kościół z dnia na dzień staje się coraz piękniejszy. Za jakiś miesiąc będzie już gotowy, o ile pogoda się utrzyma. Twój dom w mieście powinien być skończony we wrześniu. Aha, pomoc, o którą prosiłaś, dotrze tu w ciągu kilku tygodni. Dziewczyna musiała znaleźć kogoś na swoje miejsce w pralni. Zarówno ona, jak i jej brat byli bardzo wdzięczni za twoją ofertę pracy. - A ja jestem wdzięczna panu, że zechciał tu przyjechać. Czy wie pan, panie Waring, gdzie pochowano ojca i dziadka Cottona?

- Na cmentarzu przy kościele, niedaleko miasta. Dlaczego? - Nie sądzi pan, że powinnam ich tu przenieść? Dla Cottona. - Niech Bóg cię błogosławi, drogie dziecko. Myślę, że da się to zrobić. Ton histerycznego śmiechu wkradł się do głosu Sallie: - Wciąż wykopuję ciała: mamę, tatę, Cottona, a teraz jego tatę i dziadka. Po prostu myślę, że wszyscy powinni być razem. Co pan na to, panie Waring? - Masz rację, moje dziecko. Rodziny powinny być razem. A teraz, Sallie, czy jesteś pewna, że nie chcesz... Przewidując, co ma zamiar powiedzieć prawnik, Sallie przerwała mu: - Nie, nie chcę jechać do Kalifornii. Nie chcę, żeby jakaś nauczycielka próbowała zrobić ze mnie kogoś, kim nie jestem. Nie chcę być damą z towarzystwa. Moja mama przewróciłaby się w grobie, gdybym to zrobiła, na pewno by tak było, panie Waring. Niemniej jednak, nie miałaby nic przeciwko temu, żebym zdobyła jakieś wykształcenie. Nie mogłam spać dziś w nocy, bo wciąż o tym myślałam. Podjęłam już decyzję. - W takim razie sprawa jest skończona - powiedział Alvin Waring. - Podziwiam cię, Sallie, za odwagę trwania przy swoich przekonaniach. To znaczy, że jestem z ciebie dumny - dodał, widząc jej zakłopotane spojrzenie. Uśmiech Sallie był niemal tak świetlisty jak letni promień słońca. - Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś takiego, panie Waring. Nawet Cotton nigdy nie powiedział, że jest ze mnie dumny. To miło, że pan tak mówi. Czy chciałby pan zostać na obiedzie? Anna robi pieczeń, która po prostu rozpływa się 3 - Królowa Vegas w ustach. Widziałam też świeży groch i marchewki nie większe od palca. A piecze najlepsze herbatniki, jakich kiedykolwiek próbowałam. - Chciałbym, Sallie, ale po dzisiejszej wizycie mam sporo pracy. Następnym razem, gdy tu przyjadę, chętnie zostanę nawet na noc. Powrót do miasta zajmuje dużo czasu. A teraz, czy jest jeszcze coś, co chciałabyś, żebym zrobił? - Jeśli coś przyjdzie mi na myśl, poślę wiadomość przez Josepha. - Zawsze pamiętaj, że to ty podejmujesz decyzje, nikt inny. Kiedy płacisz komuś, żeby coś dla ciebie zrobił, zatrudniasz go i wymagasz. Możesz mówić i robić cokolwiek zechcesz, bo sprawujesz kontrolę. Kontrola, Sallie - to klucz do sukcesu. Pieniądze dająci władzę. Władza daje kontrolę. Nigdy, ani na chwilę nie zapominaj o tym, co ci powiedziałem. - Będę pamiętać, panie Waring. Proszę uważać na drodze. Sallie stała w jasnych promieniach słońca patrząc na samochód Alvina Wa-ringa, aż zniknął jej z oczu. Jego słowa pobrzmiewały w jej głowie. Pieniądze. Władza. Kontrola. Powtarzała je tak długo, aż nabrała pewności, że nigdy, przenigdy ich nie zapomni. Sallie wyszła z urzędu telegraficznego wraz z AMnem Waringiem. - Dziękuję za wysłanie mojej wiadomości do Peggy. Nie mogę się doczekać dnia, kiedy będę mogła tu przyjść i sama wysłać do niej list. - Wszystko w swoim czasie, młoda damo. Twoja siostra sobie poradzi i wejdzie we współczesny świat dokładnie tak, jak zechcesz. Możesz mi wierzyć, Sallie. - Wiem, wiem. Tylko że to takie trudne. Wszystkie te pieniądze są jak jarzmo na moich barkach. Czasami żałuj ę, że kiedykolwiek spotkałam pana albo Cot-tona. Przysięgam na Boga, że to prawda. - A propos Cottona. Kościół będzie gotowy za jakieś dwa tygodnie. Kaznodzieja chciałby wiedzieć, czy zaśpiewasz początkowy i końcowy hymn. - Ja?! Chce pan, żebym śpiewała w kościele? Boziu, Boziu, będę musiała to przemyśleć, panie Waring. - Potraktuj to jako dedykację dla Cottona. Myślę, że byłby bardzo zadowolony.

- Ja myślę, że pękłby ze śmiechu. Sallie Coleman, barowa śpiewaczka, śpiewa hymny w kościele - łzy znów paliły jej oczy. - Sallie, spójrz na mnie-stary prawnik delikatnie poklepał japo ramieniu. -Liczy się to, co jest w duszy człowieka, a nie pozory. Jesteś tak samo piękna w środku, jak na zewnątrz. Cotton o tym wiedział. Widział twoją dobroć. Ja też ją widzę. Musisz wierzyć w siebie i zostawić przeszłość za sobą. Nie twierdzę, że masz zapomnieć o swoich korzeniach i wszystkich złych rzeczach, które ci się zdarzyły. Przeszłaś przez to z pomocą Cottona. Teraz jesteś mu coś winna - musisz być tak dobra, jak tylko potrafisz. Nie oglądaj się za siebie. Cokolwiek się zdarzyło, to już historia. - Będę się bardziej starać. 34 - Dobrze. Chodź, Sallie, zobaczymy, jak posuwa się budowa kościoła pod wezwaniem Cottona Eastera. Słyszałem, że mają dziś instalować ławki. Witraże są tak piękne, że zaprze ci oddech z zachwytu. Jestem pewien, że kościół będzie pełen, gdy tylko zostanie otwarty. Pomyśl o przyszłości, Sallie. - Spróbuję, panie Waring. Ptak zaszeleścił nagle w gałęziach drzewa nad jej głową. Przez ułamek sekundy była pewna, że to Cotton. Zamarła w pół kroku, oczekując, że usłyszy dźwięczny odgłos dzwonka. Gdy nic się nie stało, oblała się gwałtownym rumieńcem. Poranne słońce spowiło ją złocistym welonem, podczas gdy cień zamknął się wokół Alvina Waringa. Później, gdy Sallie była już w drodze do domu, Alvin Waring mówił do pastora: - Przysięgam na moją matkę, widziałem aureolę wokół głowy Sallie Cole-man. To nie było złudzenie wywołane słońcem i nie miało nic wspólnego z tym, że moje oczy są stare i zmęczone. Widziałem ją. Była świetlista. Proszę mi wyjaśnić, ojcze, co właściwie widziałem? - Bóg kroczy tajemniczymi ścieżkami, panie Waring. Jeżeli widział pan to, o czym pan mówi, widocznie On chciał, żeby pan to zobaczył. Co chyba oznacza, że mogę oczekiwać pana wraz z panną Sallie w pierwszej ławce, gdy otworzymy już kościół. Proszę zaakceptować to, co pan zobaczył i opierać się na tym w dalszym życiu. Alvin Waring pomyślał, że głos pastora jest tajemniczy, jakby wiedział coś, czym nie miał ochoty się dzielić. Poczuł gęsią skórkę na ramionach. Cotton powtarzał nie raz, że Sallie Coleman była aniołem. Alvin próbował otrząsnąć się z tego nastroju idąc do auta. Czy to możliwe, żeby niespełna dwudziestoletnia śpiewaczka z baru i dziwka, jak sama o sobie powiedziała, była aniołem w przebraniu? Odchrząknął i zdecydował, że słońce musiało igrać z jego oczami. Spłynął na niego wszechogarniający smutek. Przez te kilka minut, kiedy wierzył, że Sallie Coleman jest aniołem, był naprawdę szczęśliwy. Teraz czuł się jak stary tetryk, którym naprawdę był. Jadąc do swojego biura, Alvin Waring dwa razy miał wrażenie, że słyszy dzwony. Za każdym razem spoglądał w bok, żeby sprawdzić, skąd dobiega dźwięk. Prychnął rozgoryczony. Jego uszy, podobnie jak wszelkie inne części ciała, zaczynały się psuć. W tej samej minucie miał już pewność, że gdyby diabeł usadowił się teraz na masce jego wozu i oferował mu młodość w zamian za duszę, prze-handlowałby jąbez namysłu. Z powodu Sallie Coleman. eci ^ioseph, j esteś pewien, że można mi powierzyć ten wehikuł? Jesteś pewien, że cjdam sobie radę? Co będzie, jeśli jakieś zwierzę przebiegnie przez drogę? Za bardzo się denerwuję. Nie lubię mieć tego czegoś na oczach. A co będzie, jeśli 35 ludzie zaczną się ze mnie śmiać? Nigdy nie widziałam, żeby kobieta prowadziła automobil. Mój Boże, a co zrobię, jeśli się zepsuje i będę musiała iść piechotą? Joseph uniósł ręce do góry w geście rozpaczy. - Powiedziała panienka przecież, że jest gotowa. To tylko maszyna. Ludzie są mądrzejsi od maszyn. Zwierzęta nie będą przebiegać przed samochodem -robi zbyt wiele hałasu, więc chowają

się, gdy go słyszą. Jeśli nie lubi panienka gogli, proszę je zdjąć, ale pył dostanie się panience do oczu i będą spuchnięte i obolałe. Nikt nie będzie się śmiał, raczej będą panience zazdrościć. Jeżeli samochód się popsuje, będzie panienka musiała iść piechotą. To bardzo proste, panienko Sallie. Proszę śpiewać podczas jazdy, czas będzie mijał szybciej. - Czy czułaby się panienka lepiej, gdybym też pojechała? - spytała Anna. - Oczywiście, że czułabym się lepiej, ale nie ma mowy. Muszę to zrobić sama. Jak inaczej przywiozę tu Su Li i jej brata? I pana Thorntona też. Joseph, powiedz mi jeszcze raz, co mam robić. Pięć minut później samochód podskakiwał pędząc z górki, a gorący pustynny wiatr wiał Sallie prosto w twarz. Zaczęła śpiewać, ale przestała niemal natychmiast, gdy usta wypełnił jej suchy piasek. Zresztą, i tak nie była w nastroju do śpiewania, za bardzo się denerwowała. Wierciła się niespokojnie na skórzanym siedzeniu. Co pomyśli sobie pan Philip Thornton na widok dziewiętnastoletniej dziewczyny, która ledwie umie czytać i pisać? Próbowała sobie wyobrazić jego spojrzenie, gdy okaże się, jak mało wie. Pan Waring nie mówił nic o wieku pana Thorntona, tylko tyle, że pochodzi z Bostonu. Ta magiczna nazwa była wszystkim, co zdołała usłyszeć Sallie. - Proszę go zatrudnić! - wydusiła natychmiast. Kilka godzin później, gdy światło słońca przegoniło już miękki mrok nocy, Sallie wj echała do miasta. Zaparkowała samochód przed centrum handlowym i o-trzepała ubranie, zdejmując gogle i kapelusz z szerokim rondem. Starając się po-wtykać za uszy nieposłuszne kosmyki włosów przeszła przez ulicę w kierunku chińskiej pralni. Su Li i Chue czekali na nią z czterema ciasno opakowanymi tobołkami u stóp. Skłonili się z szacunkiem, składając ręce na piersiach. Sallie uśmiechnęła się do nich. - MożemyodjeżdżaćJaktylkozabiorępanaThorntona-powiedziała. -Mam nadzieję, że nie boicie sięjechać po ciemku. Mam światła - dodała pospiesznie. -Dziś jest pierwszy dzień w mojej karierze kierowcy. Przypuszczam, że z czasem będę coraz lepsza. Boicie się? - dziewczynka i jej brat pokręcili głowami. - To dobrze. Możecie położyć swoje rzeczy w samochodzie. Pójdę teraz do hotelu i wrócę z panem Thorntonem. Odjeżdżamy za parę minut. Był naprawdę młody. Był też wyjątkowo wysoki i nieskazitelnie ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę i krawat. Twarz miał szczupłą, zwieńczoną delikatnie wygiętymi w łuk brwiami pod gęstą czupryną ciemnych, falujących włosów opadających aż na kołnierzyk. Były to niesforne włosy, mogła się tego domyśleć, trudno było ujarzmić je szczotką. Jednakże tym, co sprawiło, że nagle się 36 zachwiała, był jego młody wiek i ciemne oczy. Uśmiechnął się do niej, ukazując zęby bielsze od pereł w naszyjniku, który kupiła dla matki. Poczuła się nagle przestraszona i w jakiś sposób gorsza od tego wysokiego mężczyzny z niesfornymi włosami i anielskim uśmiechem. Onieśmielał ją. Ale miał dla niej pracować, co znaczyło, że będzie płacić mu pensję. To ona miała pieniądze, które dawały jej władzę i kontrolę. W końcu tak powiedział pan Waring. - Jestem Sallie Coleman. A pan jest zapewne panem Thorntonem. Mam nadzieję, że nie musiał pan długo czekać? - Ależ skąd. To moja ulubiona pora, gdy światło dnia ustępuje przed purpurowym wieczorem. Wszystko wydaje się bardziej delikatne i miękkie. Tak, jestem Philip Thornton. Proszę mówić do mnie Philip. Czy mam rozumieć, że zawiezie mnie pani do domu po ciemku? Sallie wzięła głęboki oddech. Wydaje mu się, że ona nie potrafi prowadzić samochodu w nocy? - Moim zdaniem, panie Thornton, może pan zaryzykować i zabrać się ze mną albo... pójść na piechotę. - Czyżbym panią uraził? Nie było to moim zamiarem, panno Coleman. Miałem na myśli, choć najwyraźniej nie zakomunikowałem tego właściwie, że osobiście nigdy nie widziałem kobiety prowadzącej automobil. Wyobrażam sobie, że jazda samochodemjest swego rodzaju wyczynem.

Prowadzenie samochodu w nocy, jak również sobie wyobrażam, musi być... wyjątkowym wyczynem. Jeśli o mnie chodzi, nie umiem prowadzić auta. Tak wiele słów. Wyczyn, komunikować, urazić - co u licha miało to znaczyć? Jego ton sugerował jednak, że jest mu przykro. Odwróciła się, żeby przejść przez ulicę. - To, że jestem kobietą, nie znaczy, że nie umiem robić rzeczy, które potrafią niektórzy mężczyźni. Może nauczę pana prowadzić - rzuciła przez ramię. - Raczej w to wątpię, panno Sallie. Nie mam za grosz mechanicznych inklinacji. A to co znaczy, do licha? - Proszę wsiadać -powiedziała szorstko. -Tojest SuLii jej bratChue. Ato jest pan Philip Thornton. Powoli i z namysłem Sallie założyła gogle i kapelusz z szerokim rondem. Włączyła reflektory. - I stało się światło! -powiedział jowialnie Philip. Sallie drgnęła. Czy ten człowiek nie miał za grosz rozumu? Oczywiście, że jest światło. Właśnie je włączyła. - Czy może pani jednocześnie konwersować i prowadzić tę maszynę? - zapytał Philip godzinę później. Sallie zesztywniała. Co znaczy "konwersować"? Najwyraźniej odpowiedź mogła brzmieć tylko "tak" lub "nie". Pomyślała, że "nie" jest bardziej prawdopodobne. Cisza wieczoru opadła na pasażerów samochodu. Może powinna była powiedzieć "tak". Cóż, teraz już za późno. Jeżeli popełniła błąd, będzie musiała to przecierpieć. 37 Wieczór był piękny - niebo usiane gwiazdami, powietrze ciepłe i aromatyczne. W tej właśnie chwili zdecydowała, że kocha pustynię i powietrze przesycone zapachem bylicy równie mocno, jak kochał je Cotton. Przyrzekła sobie, że nigdy, przenigdy nie zamieszka nigdzie indziej. Sallie pozwoliła sobie pomyśleć przez chwilę o mężczyźnie siedzącym koło niej. Czuć było od niego lekki zapach kamfory. Pan Waring powiedział, że to znakomity nauczyciel ze świetnymi referencjami. Te właśnie świetne referencje, jak również fakt, że zgodził się przyjechać do Las Vegas aż z Bostonu, sprawiały, że mógł zażądać bardzo wysokiej pensji. Oprócz tego, będzie miał u niej mieszkanie i wyżywienie za darmo. - Lepiej, żeby był pan tego wart, panie Thornton - wymamrotała Sallie pod nosem. Gwałtownie skręciła kierownicę, gdy królik śmignął w poprzek drogi. Pasażerami zarzuciło w bok, tak że całkiem zsunęli się z siedzeń. Philip Thornton roześmiał się i poprawił na swoim miejscu. Z tyłu Su Li i Chung trzymali się kurczowo siebie nawzajem. - Bardzo dobrze, panno Sallie - powiedział Thornton. - Też tak myślę. Nie miałam zamiaru uderzyć bezbronnego królika. Moje światła musiały go na chwilę oślepić. - Należy się pani aplauz za taką zręczność za kierownicą. Sallie usłyszała ślad uśmiechu w jego głosie. Wiedziała, co znaczy aplauz. Był jej udziałem każdego wieczoru, gdy śpiewała w barze. - Dziękuję. Czy teraz czuje się pan bezpiecznie? - Od początku tak się czułem - powiedział spokojnie Thornton. - Tu, na Zachodzie, wszystko jest inne. Moja wiedza pochodzi z książek. Doświadczenia takie jak to muszą zostać przeżyte osobiście. Bardzo dobrze się bawię. Jaki słodki miał głos. Głębszy niż u kobiety, ale nie tak twardy i szorstki jak męski. Zastanowiła się, skąd u niego taki głos. Prawdopodobnie to dlatego, że był wykształcony. - Myślę, że spodoba się panu mój dom. - Od dawna ma pani tę blaszankę? - zapytał Thornton. - Słucham?

- Tego fordzika, jak długo pani go ma? Czy trudno było nauczyć się go prowadzić? Jak szybko może jechać? - pytał. Sallie z trudem powstrzymała się przed dociśnięciem pedału gazu. Gdyby było jasno i gdyby lepiej znała drogę, pokazałaby mu najszybsząjazdę jego życia. - Joseph mówi, że wyciąga czterdzieści mil na godzinę. Nie wiem, czy to prawda. - Wyobrażam sobie, że tak. Ma cztery cylindry. Czy daleko jeszcze? - Kilka godzin. Słońce właśnie wschodzi. Pięknie to wygląda, prawda? Powinniśmy być w domu późnym rankiem. Jeśli jest pan zmęczony, może się pan zdrzemnąć. - Jestem zbyt podekscytowany, żeby spać. Nie chcę niczego przegapić. Już tego dnia, gdy otrzymałem depeszę pana Waringa, wiedziałem, że podejmę się tej pracy. Lubiłem uczyć w szkole, ale chciałem zobaczyć też inne zakątki kraju, a ta 38 posada daje mi taką możliwość. Któregoś dnia wrócę do Bostonu i będę kontynuował pracę jako nauczyciel. - Pan Waring powiedział, że bierze pan za to mnóstwo pieniędzy. Próbuje pan mnie wykorzystać dlatego, że jestem kobietą? - Dobry Boże, skąd przyszło to pani na myśl? - Thorntonowi zaparło dech. - Wiem, ile zarabiał pan w szkole, w której ostatnio pan uczył. Ode mnie żąda pan dwa razy tyle. Zapewniam też panu darmowe zamieszkanie i wyżywienie, no i zapłaciłam za pana przyjazd tutaj. - To prawda, że biorę od pani dwa razy tyle. Ale proszę nie zapominać o tym, z jak daleka musiałem tu przyjechać. Gdy zakończę pracę u pani, będę musiał wrócić. Na to nie dostanę pieniędzy. To, że pani prawnik zapłacił za mój bilet na pociąg było słuszne. To on mnie zatrudnił - nie ubiegałem się o tę posadę. Jestem świetnym nauczycielem i mogłem pracować gdziekolwiek indziej. Bardzo poważnie traktuję swój zawód. Jestem cierpliwy i wyrozumiały, a przy tym szczery. Pracuję z panią i z nikim innym. To oznacza, że może pani liczyć na moją niepodzielną uwagę. Żadne z nas nie będzie musiało się martwić o to, że inny uczeń będzie domagał się poświęcenia mu mojego czasu. A kiedy już skończę i rozstaniemy się, będzie można o pani powiedzieć jedną z trzech rzeczy. - Jakich trzech rzeczy? - Będzie pani albo mądrzejsza ode mnie, równie mądra albo niemal tak mądra jak ja. - Gdyby miał się pan zakładać, panie Thornton, na którą możliwość by pan stawił? - spytała słodko Sallie. - Jeżeli jest pani tak zdeterminowana i zdolna do poświęceń, jak przedstawiał panią pan Waring, zaryzykowałbym postawienie na to, że będzie pani tak mądra jak ja. - Mam dużo zdrowego rozsądku, panie Thornton. - Można dużo dobrego powiedzieć o zdrowym rozsądku. Tej cechy bardzo mi brakuje. To dlatego, że moim życiem są książki. Nic nie zastąpi książkowej wiedzy. - I nic nie zastąpi zdrowego rozsądku - rzuciła Sallie. - Myślę, że oboje mamy rację. Być może pani będzie uczyć mnie zdrowego rozsądku, a ja będę uczył panią z książek. - Być może. Jak pan myśli, ile powinnam sobie za to policzyć? - Touche, panno Sallie. Sallie nie była pewna, co właściwie znaczyły jego ostatnie słowa, ale uśmiechnęła się w kierunku wschodzącego właśnie słońca. - Nigdy nie uwierzyłbym, że coś takiego jest możliwe - powiedział Philip wysiadając z forda. -Pani dom jest piękny. Właściwie piękny to za mało -jest po prostu wspaniały. Cóż to za zapach?

- Bylica. Może przejdzie się pan wokół i obejrzy wszystko z bliska. Anna i Joseph pokażą panu drogę do chatki. Przygotują też gorącą kąpiel i śniadanie. Jeżeli potrzebuje pan drzemki, to w porządku. Możemy zacząć lekcje jutro. 39 Sallie wiedziała dobrze, że wygląda jak obdartus, gdy wprowadziła Su Li i Chue do kuchni. Anna rozpromieniła się i objęła oboje. - Mówią trochę po angielsku. Możliwe, że będziesz musiała pokazywać im różne rzeczy zamiast wyjaśniać słowami. Su Li ma młodsze nogi, więc może pracować na piętrze. Nie obciążaj jej, Anno, bardzo cię proszę. Nie chcę, żeby pomyśleli sobie, że jestem poganiaczem niewolników. Mogą mieszkać w chatce obok pana Thorntona i jeść tutaj, w kuchni. Zadbaj o to, żeby zawsze mieli pod dostatkiem jedzenia. Lubią ryż. Pan Waring przywiózł dwie torby ryżu, kiedy był tu ostatnim razem. Spróbuj j ednak przekonać ich, żeby próbowali też innych rzeczy. Nie wydaje mi się, żeby zdrowo było jeść codziennie to samo. Mogą nie być przyzwyczajeni do trzech posiłków dziennie, więc oswajaj ich z tym powoli. Kiedy już się tu zadomowią, mam zamiar spytać pana Thorntona, czy w wolnym czasie nie mógłby uczyć ich angielskiego. - Zajmę się wszystkim, panienko Sallie. Proszę szybko wziąć kąpiel. Zmieniłam pościel na panienki łóżku i otworzyłam wszystkie okna. Dziś j est miły wietrzyk. Obudzę panienkę na kolację. Sallie uśmiechnęła się z wdzięcznością. Uściskała Su Li i Chue. Wskazała na Annę mówiąc: - Ona się o was zatroszczy. Dzisiejszy dzień jest po to, by wypoczywać. W moim domu nie będziecie pracować po szesnaście godzin dziennie. Kiedy pójdziecie wieczorem spać, będzie wam się chciało wstawać rano. Sallie ruszyła po schodach do swojego pokoju. Była zbyt zmęczona, by umyć włosy i wziąć kąpiel. Zrobiła to tylko dlatego, iż wiedziała, że będzie wyglądać lepiej, a chciała móc się pokazać na oczy panu Thorntonowi przy kolacj i. Spłuku-jąc z siebie mydliny zastanawiała się, jakiego koloru mogą być jego oczy. Najprawdopodobniej brązowe, jak u małego szczeniaka. Ta myśl sprawiła jej przyjemność. Sallie spała głęboko jak kamień, dopóki Anna nie obudziła jej o piątej. Wyjrzała przez okno i zobaczyła Chue na klęczkach pielącego rabatki. Pół godziny później, ubrana w bladobłękitną suknię i z tej samej barwy wstążką we włosach, Sallie weszła dojadalnii zajęła miejsce u szczytu stołu. Ledwie usiadła, wszedł Philip Thornton. Był świeżo ogolony, w wygodnej koszuli rozpiętej pod szyją i schludnie wyprasowanych spodniach. - Dobry wieczór, panno Sallie. Mam nadzieję, że dobrze pani wypoczęła, bo ja z pewnością tak. Pani domjest przepiękny. Wychowywałem siew bardzo podobnym. Mam nadzieję, że któregoś dnia uda się pani przyjechać do Bostonu, żeby obejrzeć ogród botaniczny. Czy chciałaby pani kiedyś podróżować po kraju? - Nie sądzę. To jest teraz mój dom. Miałam... dom... kiedyś, ale był... okropny. Postanowiłam sobie, że jak tylko będę miała własny, nigdy go nie opuszczę. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym zmienić zdanie. Czy jutro zaczniemy lekcje? - Tak. Wszystko przygotowałem. Ale najpierw musimy porozmawiać. Może po posiłku usiądziemy w ogrodzie i powie mi pani to, co uważa, że powinienem wiedzieć. W lecie zawsze pijamy kawę w ogrodzie po obiedzie. To wspaniała tradycja. Czy pani też to robi? 40 - Po południu piję lemoniadę w ogrodzie. Czy tradycja to coś, co robi się codziennie? - W dużej mierze tak. - Pomyślę nad tym. Jak panu smakuje kolacja? - Jest pyszna. Nie sądzę, abym kiedykolwiek jadł tak smaczne mięso. - Czy w Bostonie jada się inaczej?