andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Field Sandra(Jill MacLean) - Czekałem na ciebie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :372.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Field Sandra(Jill MacLean) - Czekałem na ciebie.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Field Sandra
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 88 stron)

Sandra Field Czekałem na ciebie (After hours)

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wszystko przepadło. Ja chyba oszaleję. Marcia Barnes spoglądała na Rideau Canal z okna saloniku swego mieszkania. Kilku przynaglanych deszczem rowerzystów jechało ścieżką rowerową biegnącą wzdłuż krętego brzegu kanału. Drzewa okryły się świeżymi liśćmi, tulipany stały w równych grządkach przed schludnymi domami. Wszystko było w idealnym porządku. Nie tak, jak u niej. Przycisnęła twarz do szyby. Jednak próba opanowania przerażenia, które ogarnęło ją po zebraniu w instytucie medycznym, gdzie pracowała jako immunolog, nie udawała się. Dyrektor aksamitnym głosem oznajmił zgromadzonym, że cięcia budżetowe mogą spowodować redukcję personelu nawet o połowę. Mimo siedmioletniego stażu w instytucie, Marcia nie zaliczała się do starej kadry. A praca była dla niej wszystkim, nie wyobrażała sobie bez niej życia. Usiłując się uspokoić, odetchnęła głębiej parę razy. Bogu dzięki, że odrzuciła zaproszenie Lucy i Troya na obiad. Niestety, zgodziła się pójść z nimi do galerii na wernisaż ich przyjaciela Quentina. Quentin. To imię kojarzyło się jej z tweedowymi marynarkami i fajką, wyniosłym brytyjskim akcentem i sielankowymi krajobrazami w stylu Constable'a, pełnymi kłębiastych chmur i poczciwych brązowych krów. Choć szczyciła się swoim opanowaniem, dziś nie miała nastroju do oglądania sielanek. Jej starannie ułożone życie rozsypywało się w gruzy. Weszła do kuchni i spojrzała na leżące na stole zaproszenie do najbardziej ekskluzywnej galerii w mieście. Nie dbała o to. Problem polegał na tym, że trzeba się przebrać i ponownie wyjść z domu. Nie chciała poznać Quentina Ramseya, którego prace nazwano szumnie „Wielokrotne osobowości”. Nie miała również ochoty na spotkanie ze swoją siostrą Lucy ani ze szwagrem Troyem, którzy przyjechali wczoraj do Ottawy na wernisaż. Pragnęła jedynie wypełnić wannę gorącą wodą, włączyć kojącą muzykę i zanurzyć się w pianie, zapominając o całym świecie. Potem położyć się do łóżka. Jak inaczej zakończyć ten piekielny dzień? Westchnęła. Lucy była wystarczająco zaniepokojona faktem, że nie zjedzą razem obiadu. Chociaż siostra z mężem mieszkali w Vancouver, dwa najbliższe miesiące mieli spędzić w Ottawie, gdzie Troy pracował na oddziale pediatrii w dwóch szpitalach miejskich. Wzięli ze sobą dziecko. Jeśli Marcia nie pojawi się na wernisażu, Lucy zacznie podejrzewać, że stało się coś strasznego. W końcu to nic wielkiego, pomyślała ponuro, rozcierając czoło. Możliwe, że stracę pracę, nie jestem już tą kobietą, co przedtem i nie wiem, kim się stanę, a w dodatku nie chcę znać własnej siostry. Co się ze mną dzieje? Wysoka, piękna Lucy o pełnej figurze, perlistym śmiechu i masą niesfornych mahoniowych loków na głowie, stanowiła przeciwieństwo swojej starszej siostry Marcii, młodszej Catherine, a nawet ich matki Evelyn.

Czy jej czegoś zazdroszczę? O to chodzi? Czy zazdrość jest jednym z siedmiu grzechów głównych? Jeśli nie, to powinna być. Staroświecki zegar, niegdyś należący do jej dziadka, znanego neurochirurga, wybił kolejne pół godziny. Jestem już spóźniona, pomyślała zrezygnowana. Ominą mnie oficjalne przemówienia, a z rodziną spotkam się w tłumie ludzi. Doskonale. Marcia weszła do sypialni rozjaśnionej światłem gasnącego dnia. Krople deszczu malowały na szybach miniaturowe wzorki. Rezygnując z gorącej kąpieli, przystąpiła do przeszukiwania szafy. Lucy przywiązywała dużą wagę do właściwego stroju, więc Marcia nie może jej zawieść. Chłodna i opanowana siostra, umiejąca ułożyć sobie życie. Beznamiętna, trzymająca się na uboczu Marcia, która nigdy niczego nie potrzebowała. Zdjęła codzienne ubranie i wskoczyła pod prysznic. Wybrała granatową, lnianą sukienkę, której elegancki krój wart był wydanych na nią pieniędzy. Do tego granatowe jedwabne pończochy, włoskie lakierki i dyskretna, złota biżuteria. Potem przyszła kolej na makijaż. Wyszczotkowała czarne, sięgające karku włosy i przejrzała się w dużym lustrze w sypialni. Nie wyglądała na trzydzieści trzy lata, co i tak nie miało znaczenia. Pospiesznie sięgnęła po okulary w rogowej oprawce. Mogła użyć szkieł kontaktowych, lecz trudno było się za nimi ukryć, a przed spotkaniem z Lucy potrzebowała dodatkowej osłony. W przedpokoju włożyła jasnozielony płaszcz przeciwdeszczowy i zabrała parasolkę. Wyszła z mieszkania i zjechała windą do podziemia. Powinna udać się wprost do galerii, poznać Quentina Ramseya, zachwycić się jego „Wielokrotnymi osobowościami”, następnie zaprosić Lucy i Troya na niedzielny obiad w rodzinnym gronie. Dopełniwszy w ten sposób obowiązku, będzie mogła wrócić do domu. „Wielokrotne osobowości”, zastanawiała się, ruszając z parkingu. Co to za pretensjonalna nazwa dla kilku obrazów? Świadczy to również o nadmiernym egocentryzmie. Quentin jest przyjacielem Lucy i Troya, ale to nie znaczy, że muszę go polubić. Z pochmurną miną nacisnęła pilota. Otworzyły się drzwi garażu i wyjechała w deszczowy zmierzch. Przed wyjściem do galerii Quentin sprawdził w lustrze swój wygląd i znowu się zadumał nad sumą wydaną na garnitur. Włoży go przecież zaledwie parę razy w roku. Przypominam reklamę z ilustrowanego magazynu dla mężczyzn, pomyślał z irytacją, poprawiając krawat. Oto odnoszący sukcesy artysta lat dziewięćdziesiątych. Ulubieniec publiczności, Quentin Ramsey, przed udaniem się na wernisaż swoich najwspanialszych prac, wystawianych pod wspólnym tytułem „Wielokrotne osobowości”. Co go opętało, żeby dać taki tytuł swoim pracom? Przeczesał grzebieniem czarne, gęste, kręcone włosy, które natychmiast rozsypały się w nieładzie. Uśmiechnął się. Przynajmniej włosy nie dały się okiełznać. Z całego serca nienawidził wernisaży. Malował, by wyrazić siebie. Nie chciał, żeby jego prace zalegały pod ścianami pracowni. Nie mógł jednak ścierpieć ludzi omawiających jego malarstwo. Analizowali bezdusznie

obrazy, szufladkując je jako „dekonstrukcjonizm” i „postmodernistyczny abstrakcjonizm”. Przynajmniej krytycy będą musieli użyć nowych etykietek. Czas nimi wstrząsnąć, pomyślał i znowu lekko uśmiechnął się. . ; , Ktoś poczuje się w obowiązku stwierdzić, że jego nowy styl cechuje wyjątkowy komercjalizm. Ktoś inny pochwali go za bezkompromisową szczerość. Z pewnych względów tak właśnie nazywano jego szczerość. Przez to wszystko zapomniał zjeść coś przed wyjściem. Opróżnił barek z orzeszków i precelków. Pogryzając je machinalnie, uświadomił sobie, że tęskni do spotkania z Lucy i Troyem. Nie mógł pójść z nimi na obiad, bo musiał wcześnie stawić się w galerii. Jeśli jednak wszystko ułoży się pomyślnie, zakończy wieczór w wynajętym przez nich mieszkaniu. Ściągnie wreszcie krawat, niewygodne lakierki i napije się piwa. Na pewno będzie podziwiał ich dziecko. Quentin wiedział, ile ono znaczyło dla przyjaciół. Z Ottawy wyrwie się jak najszybciej. To miasto, jak na jego gust, było zbyt układne, zbyt ugrzecznione. Pragnął sosen, szmeru strumienia i widoku gór. Żaden hotel, nawet elegancki, nie wchodził w grę. Otworzył drugą torebkę precelków. Tak naprawdę, to powinien odpocząć od malarstwa i zbudować kolejny dom. Piła, wgryzająca się w drewno, zapach świeżych wiórów, satysfakcja z widoku odcinającej się od nieba linii dachu – to wszystko pozwoli mu uczestniczyć w rzeczywistości o wiele silniej niż podczas malowania. W czasie swoich podróży po świecie Quentin przeplatał okresy wzmożonej twórczości bardziej przyziemnymi zajęciami, takimi jak choćby budowanie domów. Teraz jednak pragnął postawić dom dla siebie. Mieć własne ściany, własny dach nad głową. Zerknął na zegarek i aż krzyknął z przerażenia. Chwycił płaszcz, pobiegł do windy. Przed hotelem złapał taksówkę. Gdy jechał lśniącymi od deszczu ulicami, gryząc precelki, wciąż myślał o tym samym. Odczuwał potrzebę osiedlenia się. Włóczęgą został w wieku trzech lat, gdy wybiegł z rodzinnego podwórka za cysterną z mlekiem. Teraz jednak zatęsknił do miejsca, które mógłby nazwać domem. Minęło wiele czasu od chwili, gdy jako mały chłopiec potykał się na zakurzonej drodze, pomstując, że mleczarz nie poczekał na niego. Miał już trzydzieści sześć lat. W nagłym pragnieniu domu kryło się również coś więcej. Chciał znaleźć kobietę, która zamieszka tam razem z nim, będzie dzieliła z nim życie. Musiałaby to być jednak właściwa kobieta. Zerknął na grządki tulipanów rosnących wzdłuż ulicy, na schludne budynki, które wcale go nie pociągały. Miał chyba jedenaście lat, kiedy doszedł do wniosku, że taką kobietę rozpozna na pierwszy rzut oka. Wiedział dobrze, skąd ta pewność. Jego rodzice tworzyli wyjątkową parę. Dopiero w wieku dojrzałym pojął, że było to naprawdę niezwykłe małżeństwo, pełne miłości, namiętności i radości. Choć jako jedenastolatek nie potrafił wyrazić tego słowami, czuł, że między rodzicami istniało coś wyjątkowo pięknego. W dzieciństwie często słuchał opowieści, jak rodzice pokochali się od pierwszego wejrzenia. Jednak mając dwadzieścia pięć lat, zniecierpliwiony Quentin zlekceważył przeczucia i poślubił Helen. Już po sześciu tygodniach zorientował się, że popełnił omyłkę. Gdy wreszcie

Helen rzuciła go dla dwa razy starszego od niej prezesa banku, odetchnął z ulgą i poprzysiągł sobie, że nie powtórzy tego błędu. Quentin nie był próżny, nigdy nie przestało go zdumiewać, że kobiety lgną do niego jak pszczoły do miodu. Wysokie i niskie, piękne i namiętne. Jednak żadna z nich nie zdołała podbić jego serca. A jeśli nie znajdzie tej wyśnionej? Czy można wierzyć w romantyczne marzenia jedenastolatka? Może kiedy zbuduje dom, ta kobieta pojawi się sama? A jeśli to dążenie do stabilizacji było błędem? Zawsze szczycił się tym, że jest niezależny, jedzie dokąd chce, kiedy tylko chce i pozostaje tam tak długo, jak mu się podoba. Kiedy się ożeni, nie będzie już mógł żyć w ten sposób. A czy ta kobieta gdzieś istnieje? Spróbował odpędzić te bezsensowne pytania. Taksówka ominęła kałużę i zatrzymała się przed galerią. Czerwone tulipany, zdobiące chodnik, stały w deszczu, niczym wyprężeni żołnierze na warcie. Jestem samotny, pomyślał nagle Quentin. Pomimo sukcesów, pomimo całej wolności, jestem samotny. – Dziesięć, siedemdziesiąt pięć – powiedział taksówkarz, raptownie przywracając Quentina do rzeczywistości. Poszukał drobnych, dodał napiwek i pobiegł do galerii. Jednak nie był całkiem wolnym człowiekiem. Zamiast włóczyć się po ulicach, musiał iść na wernisaż. Właścicielka galerii, kobieta po pięćdziesiątce, żona wyższego urzędnika państwowego, była osobą niezwykle przedsiębiorczą. Quentin miał ochotę nazywać ją panią HarringtonSmythe. Imię Emily do niej nie pasowało. Kiedy zdejmował płaszcz przeciwdeszczowy, Emily zmierzyła go krytycznym spojrzeniem i z aprobatą skinęła głową. Quentin przez chwilę żałował, że oderwał metkę z ceną. Pozwolił się oprowadzić po galerii. Emily podała mu katalog wystawy i wyrecytowała całą listę zaproszonych ministrów, wiceministrów i dyplomatów. Nieźle, jak na chłopaka z małej mieściny w Nowym Brunszwiku, pomyślał, usiłując zapamiętać nazwiska. Postanowił w ciągu następnych godzin trzymać się wpojonych mu przez matkę dobrych manier. Po trzech kwadransach w salach kłębił się tłum. Sprzedano jedenaście płócien. Barmani padali ze zmęczenia, a Quentin starał się być niezwykle uprzejmy dla premiera, który nie uznawał niczego namalowanego po 1900 roku i nie krył się ze swymi opiniami na temat prac gospodarza. Z tyłu ktoś zawołał go po imieniu. Odwrócił się i mocno uściskał Lucy. – Tak się cieszę, że cię widzę. – Jesteś wręcz nieprawdopodobnie grzeczny – powiedziała cicho. – Czy to ten sam Quentin, którego znam? – Staram się, jak mogę, Lucy. Wyglądasz przepięknie w tej sukni! Purpurowy materiał podkreślał mahoniowy kolor jej lśniących włosów, a dekolt był wręcz prowokujący.

– Przypuszczałam, że ci się spodoba – odparła zadowolona. – Troy wybrał ją dla mnie. Troy klepnął Quentina w ramię. – Wpadnij do nas na pogawędkę, kiedy to wszystko się skończy. – Załatwione, ale pod warunkiem, że macie trochę piwa. – Po południu kupiłem dwanaście puszek. Troy był o siedem centymetrów wyższy od mierzącego metr osiemdziesiąt Quentina. Miał jasne włosy. Co prawda zajmował się medycyną, nie sztuką, jednak obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się od chwili, kiedy spotkali się na Shag Island, w pobliżu Nowej Szkocji. Gdy Quentin szkicował dom, który zamierzał wznieść dla siebie, zawsze lokował go na Zachodnim Wybrzeżu w pobliżu Vancouver. Nadciągnęła Emily, prowadząc jakiegoś mężczyznę, który wyglądał na ważnego ministra. Quentin spojrzał na Lucy, znacząco unosząc brew. – Obowiązek mnie wzywa. Pogadamy później. – Przed wyjściem podamy ci adres. Lucy wzięła męża pod rękę i poszli oglądać obrazy malowane akrylami. Przypominały im abstrakcje tworzone przez Quentina na wyspie. Minister zadał kilka wnikliwych pytań i z zainteresowaniem słuchał wyjaśnień artysty. Potem przyszła kolej na bogatą wdowę. Miała sztuczne rzęsy i śmiały makijaż, ale zupełnie nie znała się na malarstwie. Importer zagranicznych samochodów był z kolei biegły w tej materii, ale usiłował wygłaszać własne teorie o artystach. Quentin pozbył się go wreszcie i poszedł do baru. Po precelkach chciało mu się pić. Ledwo zdążył umoczyć usta w winie Cabernet, mając nadzieję, że podniesie go na duchu i pomoże przetrzymać dalsze dysputy, kiedy otwarły się drzwi galerii. Odruchowo spojrzał na kobietę wchodzącą do holu. Złożyła parasolkę, otrząsnęła ją z deszczu i wyprostowała się. Światło padło na jej twarz i włosy, ciemne, połyskujące niczym wypolerowane drewno. O, Boże, pomyślał Quentin. To ona, kobieta, na którą czekałem przez całe życie. Odstawił kieliszek i zaczął się przepychać przez otaczających go ludzi, nie zważając na to, że chcieli z nim porozmawiać. Nieznajoma powiesiła płaszcz przeciwdeszczowy na wieszaku przy drzwiach. Ruchy miała precyzyjne i oszczędne. Chyba nie jest w moim typie, przemknęło mu przez głowę. Wystarczy spojrzeć na sukienkę i te okropne okulary. Co się, u licha, dzieje? Dzieliły ich trzy metry. Odwróciła się, zdjęła okulary i przetarła je wyjętą z kieszeni chusteczką. Ze skupieniem na twarzy wypatrywała kogoś w tłumie. Może i nie jest w moim typie, lecz i tak jest niezwykle piękna, pomyślał. Serce waliło mu w piersiach. Poczuł się bardzo niezręcznie, ale podszedł do niej. – Chyba się nie znamy. Była drobna, mierzyła nie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć i Quentin górował nad nią. Oczy nieco zaczerwienione, gęste ciemne rzęsy, lekko wystające kości policzkowe i nienaganny makijaż. Quentin zwrócił uwagę na miękkie, stworzone do pocałunku usta, co wzmogło jego niepokój. – Jest pan właścicielem galerii? – spytała ze zdziwieniem. – Sądziłam, że...

– Jestem artystą. Zmierzyła go nieprzychylnym spojrzeniem. – Quentin Ramsey? Skinął głową. – A pani? – Chyba nie wita pan osobiście wszystkich gości? – Pani jest pierwsza. – A czemuż to – zapytała słodkim głosem – zawdzięczam ten zaszczyt? – Nie pasuje do pani ten styl z dziewiętnastowiecznych książek. Ani śladu arystokratycznego brytyjskiego akcentu, pomyślała Marcia. Nie wspominając o manierach. – A skąd pan może wiedzieć, co do mnie pasuje? Mogłabym być profesorem literatury wiktoriańskiej. Czy jest pan zawsze taki nieuprzejmy wobec swoich gości? Tymczasem Quentin nachmurzył się, gorączkowo szukając czegoś w pamięci. – Jestem pewien, że gdzieś już panią widziałem. – To takie banalne. – Ta uwaga uwłacza nam obojgu. – Najmocniej przepraszam. Mężczyźni... – Musiałem już gdzieś panią spotkać. – To pomyłka. Ja pana nigdy nie spotkałam. Musiałabym cię zapamiętać, pomyślała Marcia, usiłując nad sobą zapanować. Choćby z powodu tych twoich błękitnych oczu, w których można się całkiem zatracić. – Jak się pani nazywa? Marcia wciągnęła powietrze. Jej wyobrażenie o Quentinie Ramseyu było błędne. Z pewnością nie był to odziany w tweedy Anglik, malujący sielskie krajobrazy pod wpływem wielkich mistrzów. To nieokrzesany indywidualista. Kojarzył się raczej z piłą łańcuchową niż z pędzlem. – Doktor Marcia Barnes – rzekła chłodno. – Co? Jesteś siostrą Lucy? Był tak zaszokowany, jakby chlusnęła mu w twarz kieliszkiem wina. – Bardzo się od siebie różnimy – powiedziała, zastanawiając się, skąd w niej tyle niechęci. – Żartujesz. To dlatego wydawało mi się, że skądś cię znam. Lucy ma twoje zdjęcie w salonie. Jesteś immunologiem. – Tak. Popatrzył na nią uważnie. – To dlaczego nie odwiedziłaś ich po urodzeniu się dziecka? – Odwiedziłam! W listopadzie ubiegłego roku. – Jasne, urwałaś się na dwie godziny z konferencji. Mówię o odwiedzinach. – To nie jest pańska... – Źle się dzieje, kiedy konferencja staje się ważniejsza od własnej rodziny. Lucy

opowiadała mi o tobie. Twierdzi, że jesteś pracoholiczką. – Quentin, czy mogę przeprosić cię na momencik? – zapytała Emily Harrington-Smythe. – Pani Brace ma parę uwag, zanim kupi największy obraz. – Uśmiechnęła się uprzejmie do Marcii. – Wybaczy nam pani? – Oczywiście – odparła cierpko Marcia. Patrzyła, jak Quentin przechodzi przez hol i znika w tłumie. Czarne, zawinięte na końcach włosy wydawały się trochę za długie. Na szczęście nie przeszywał jej już przenikliwym spojrzeniem błękitnych oczu. Za kogo on się uważa? Jak śmie ją krytykować? Zręcznie przecisnęła się do baru po kieliszek wina. Lucy musiała mu się poskarżyć. Rzeczywiście, była u nich bardzo krótko. Brała udział w konferencji na temat AIDS i nie udało jej się wygospodarować więcej niż tylko jedno popołudnie. Coraz mniejszą ochotę miała na spotkanie z siostrą. Zaczęła obchodzić salę, przyglądając się obrazom. Przeważały monochromatyczne abstrakcje, ale uderzały też intensywne kolory. Zawarty w obrazach ładunek emocjonalny wyzwolił długo skrywane w jej duszy poczucie pustki, pogłębiane obawą, że utraci pracę. Wreszcie stanęła przed pracą zatytułowaną „Kompozycja numer 8”. Rozedrgane, barwne spirale poruszyły ją do żywego. Sama nigdy nie przeżyła tego, co symbolizowały: radości, namiętności, gorączkowego chwytania się życia. A teraz może być już za późno. Nie mogę się rozpłakać, pomyślała z przerażeniem. Nie tu, w sali pełnej ludzi. – Czy dobrze się czujesz? Ten głos poznałaby na końcu świata. – Odejdź – mruknęła, usiłując przezwyciężyć skurcz gardła i ukryć łzy, które zalśniły w jej oczach. – Przepraszam, że byłem wobec ciebie nieuprzejmy – powiedział Quentin. – Masz rację, że to, co dzieje się między tobą a Lucy, nie powinno mnie obchodzić. Pomarańcz, żółć i ognista purpura zlały się w załzawionych oczach Marcii w płomień, który spopieli ją, gdy tylko on podejdzie bliżej. Quentin, mamrocząc coś nieskładnie, ujął ją za ramię i wepchnął do sąsiedniego pokoju. Zatrzasnął drzwi. – Teraz możesz płakać – rzekł. – Nikt cię nie widzi. Ty widzisz, pomyślała, wyszarpując ramię. – Ja nigdy nie płaczę! – Więc jesteś uczulona na malarstwo. Łzy ci lecą... i cieknie z nosa. Proszę. – Podał jej śnieżnobiałą chusteczkę. – Nie wyglądasz na mężczyznę, który nosi białe chusteczki. – To na kogo, twoim zdaniem, wyglądam? – Kiedy byłam małą dziewczynką – odparła, połykając łzy, do których wciąż nie chciała się przyznać – bawiłam się papierowymi lalkami. Wiesz, takie tekturowe wycinanki, na które nakładało się papierowe stroje. Tak właśnie wyglądasz w garniturze. Powinieneś nosić sweter i dżinsy, a nie garnitur z czystej wełny i krawat od Gucciego. – Muszę wyznać, że kosztował mnie fortunę. – Zmarnowane pieniądze – wypaliła bez zastanowienia Quentin odchylił głowę do tyłu i

roześmiał się. – To prawda. Marcia oniemiała na widok muskularnej szyi i lśniących zębów. Quentin emanował energią. Tylko on mógł stworzyć taki obraz – tryskające życiem kolory znów stanęły jej przed oczami. Cofnęła się, przestraszona bardziej, niż wtedy gdy dyrektor zapowiedział redukcję etatów. Coś takiego spotkało ją po raz pierwszy w życiu. – Garnitur leży na tobie jak ulał – próbowała zatuszować poprzednią niezręczność. – Nie chciałam być nieuprzejma. To prawda, jednak wciąż była pod wrażeniem mięśni, które zdawały się rozsadzać materiał. – Inaczej sobie ciebie wyobrażałam. – Moje obrazy również – zauważył Quentin. Nie chciała rozmawiać o obrazach. Wyjęła z torebki chusteczkę i lusterko, wytarła nos i sprawdziła makijaż. – Powinniśmy wracać, pewnie cię szukają. Nie zamierzał pozwolić jej tak łatwo odejść. – Dlaczego się rozpłakałaś, patrząc na ten właśnie obraz? Ponieważ przedstawia wszystko, co ominęło mnie w życiu. Bo napełnił mnie goryczą i żalem. Dlatego, że wydaje się, że wiesz o mnie więcej niż ja sama. – Skoro rozmawiałeś o mnie z Lucy – odparła sucho – to wiesz chyba, że jestem bardzo skrytą osobą. Moje reakcje są wyłącznie moją sprawą. Lucy opowiadała mu o Marcii. Nie za wiele, ale jednak wystarczająco, by Quentin zorientował się, że kocha siostrę, lecz nie są sobie bliskie. Odmalowała mu obraz kobiety bez reszty pochłoniętej pracą. Chłodnej istoty, kierującej się wyłącznie zasadami, a nie porywem serca, starannie unikającej radości i trosk codziennego życia. Czy na taką właśnie kobietę czekał przez ostatnie dziesięć – a dokładnie przez dwadzieścia pięć – lat? Intuicja podpowiedziała mu to jasno, ale może jednak się myli? Popełnił błąd, lekceważąc intuicję, gdy brał ślub z Helen. Czy tym razem miał popełnić następny? Może to tylko wynik jego samotności? – Dlaczego tak mi się przyglądasz? – zdenerwowała się Marcia. Quentin z trudem się opanował. – Kobieta, którą opisała mi Lucy, nie pasuje do osoby, która płacze, bo jakiś facet rozmazał na płótnie trochę farby. Marcia nie wiedziała, co rozzłościło ją bardziej – to, że Lucy rozmawiała o niej z Quentinem, czy trafność jego słów. – Doprawdy? I co... ? Rozległo się głośne pukanie do drzwi. – Publiczność zaczyna się niecierpliwić – powiedziała z ulgą. – Powinien pan iść, panie Ramsey. – Quentin. Czy wybierasz się do Lucy i Troya, kiedy ta heca się skończy? – Nie.

Emily Harrington-Smythe wsunęła głowę przez drzwi. – Quentin? Naprawdę jesteś mi potrzebny. – Już idę – rzucił w stronę drzwi, podszedł do Marcii i zdjął okulary. – Masz przepiękne oczy. Dlaczego je chowasz? – Przed ludźmi takimi jak ty. Sięgnęła po okulary, a on odsunął się z rozbawieniem w oczach. – Oddam ci, ale musisz mi obiecać, że jutro zjesz ze mną lunch. – Wiele obecnych na wernisażu kobiet byłoby zachwyconych perspektywą zjedzenia z tobą lunchu, ja jednak nie zaliczam się do nich. – Włożę dżinsy. Miał uśmiech, któremu trudno było się oprzeć. Marcia starała się ze wszystkich sił. – Proszę o zwrot okularów. – Wezmę od Lucy numer twojego telefonu. – Mój aparat wyświetla numer dzwoniącej do mnie osoby. Jeśli zobaczę, że to ty, nie podniosę słuchawki. – Nie zniechęci mnie nawet najnowsza technologia, pani doktor Marcio Barnes, bo nie powiedziała mi pani, dlaczego płakała na widok mojego obrazu. – Włożył jej okulary i pocałował w czubek nosa. – Do zobaczenia. Wyszedł z pokoju. Przynajmniej przez pięć minut nie czuł się samotny. Ujął Emily pod rękę. – Chciałbym, żebyś „Kompozycję numer 8” opatrzyła naklejką „Nie na sprzedaż”. – To niemożliwe, przecież figuruje w katalogu. – Więc oznacz ją jako sprzedaną. – Ale nie jest – zauważyła z niepodważalną logiką pani Harrington-Smythe. – Owszem. Jaja kupuję. – Quentin, co się z tobą dzieje? – Kupuję „Kompozycję numer 8” – powtórzył cierpliwie. – Nie ma w tym nic niestosownego. – Nie możesz kupować własnych obrazów! Zresztą, ten wpadł w oko panu Sorensen, to bardzo wpływowy człowiek. – Fatalnie. Pan Sorensen nie dostanie tego obrazu. Ja go biorę. – Ale... – Zrób to, Emily – powiedział z uśmiechem – jeśli za rok chcesz mieć kolejny wernisaż Quentina Ramseya. Jego wystawy cieszyły się dużym zainteresowaniem, zwykle sprzedawał swoje obrazy. – Dobrze – odburknęła Emily. – Ale zapłacisz tak jak wszyscy... bez żadnej ulgi. – Myślę, że stać mnie na to. Ten gość wygląda na następnego ministra. Pójdę wypełniać obowiązki. Usiłując wyrzucić z pamięci obraz kobiety o zapłakanych, fiołkowych oczach, zastanawiając się, jak zareaguje, gdy podaruje jej jeden że swoich cenniejszych obrazów, Quentin podszedł do mężczyzny w szarym, prążkowanym garniturze.

ROZDZIAŁ DRUGI Kiedy Marcia została sama w pomieszczeniu, które uznała za biuro właścicielki galerii, wściekłość wywołana zachowaniem Quentina mieszała się z rozbawieniem. Była pewna, że Quentin Ramsey nie przywykł do kobiet, które mówią „nie”. Marcia nie bawiła się z nim w żadne gierki. Miała wystarczająco dużo kłopotów w pracy, by zawracać sobie głowę zadającym wścibskie pytania mężczyzną, który miał w dodatku niebieskie oczy o palącym spojrzeniu, i – co sama przyznała – był bardzo atrakcyjny. Nie chodziło wyłącznie o muskularne ciało, czego nie zdołał ukryć nawet szyty na miarę garnitur. Miał szczupłe, zmysłowe palce, mocne dłonie, a wydatne kości twarzy nadawały mu wygląd bardziej męski. Pomyślała, że jest to twarz człowieka, który czerpał z życia pełnymi garściami, zarówno z ciemnej, jak i jasnej jego strony. W ciągu paru minut zauważyła mnóstwo rzeczy. Zbyt wiele, zważywszy na stan jej ducha. Instynkt podpowiadał jej, że powinna włożyć płaszcz i uciekać. Jednak sprawiłaby tym przykrość Lucy i Troyowi. Skuliła się i wróciła na salę, nie patrząc w kierunku „Kompozycji numer 8”. Niemal natychmiast dostrzegła Quentina. Sprawiał wrażenie zagłębionego w rozmowie z mężczyzną w prążkowanym garniturze. Po chwili, jakby wyczuwając obecność Marcii, pochwycił jej spojrzenie. Zrobił do niej oko. Marcia zadarła głowę, odwróciła się i poszła w głąb galerii. W kącie Lucy i Troy podziwiali mały obrazek. Troy objął ramieniem Lucy, a reakcja jej ciała dobitniej niż słowa świadczyła, że kocha męża. Marcia znów poczuła cisnące się do oczu łzy. Muszę z tym skończyć, myślała gorączkowo. Natychmiast. Unikałam małżeństwa czy jakiegokolwiek zaangażowania się, jak zarazy. Dlaczego więc przygnębia mnie widok szczęścia siostry? Weź się w garść, Marcio! Z dużym wysiłkiem zebrała się w sobie. W końcu słynęła z opanowania. Uśmiechnęła się, wysoko uniosła głowę... – Cześć, Lucy... Troy. Lucy odwróciła się, wymykając z objęć męża. – Marcia, tak się cieszę, że jesteś. Marcia nigdy nie rzucała się jej w objęcia, Lucy zadowoliła się więc pocałowaniem siostry w policzek. Troy musnął ją ustami w drugi. Potem Lucy cofnęła się o krok, mierząc Marcie uważnym spojrzeniem. – Wyglądasz na zmęczoną. Wszystko w porządku? Quentin pytał ją o to samo. – Tak, byłam po prostu bardzo zajęta w pracy. Co sądzicie o wystawie? – Chciałabym mieć te cztery grafiki na jedwabiu. Prace w akrylu również uważam za wspaniałe. – Lucy spojrzała w bok. – Ta, na przykład, to istna perełka. Quentin w najdrobniejszych szczegółach namalował trzy małe dziewczynki biegnące po łące pełnej kwiatów. Brak taniego sentymentalizmu świadczył o talencie. – Wyglądają jak my – bąknęła Marcia.

– Och... nie pomyślałam o tym. Ty, ja i Cat. Masz rację – roześmiała się Lucy – dwie brunetki i ruda. Pewnie widział fotografię naszej trójki. Stoi u mnie na pianinie. – Chciałabyś go mieć? – spytał Troy. Wpatrywał się w żonę rozkochanym wzrokiem. – Owszem – odparła machinalnie Marcia. Lucy spojrzała na nią badawczo, Troy znacząco uniósł brew. – Nie, nie mówiłam tego poważnie. Ty powinnaś go mieć, Lucy. – Widziałaś się z Quentinem? – zapytała Lucy. – Tak. Przelotnie. Lucy, proszę cię, zapomnij, że wspominałam o tym obrazie. Kup go jej, Troy. – Kupię go dla ciebie, szwagierko – powiedział Troy. – Nie dostałaś ode mnie prezentu na zeszłe urodziny. – Ależ nigdy nie dawaliśmy sobie takich kosztownych prezentów! – To będzie wyjątek potwierdzający regułę. Zaraz wracam. Po raz trzeci tego wieczora oczy Marcii napełniły się łzami. Lucy zaciągnęła siostrę do kąta, zasłaniając ją przed ludźmi. – Jesteś dziś nieswoja. Co się stało? – Nic... Nie wiem. – Zjedz ze mną jutro lunch. – Nie mogę. Muszę pracować. – Do diabła z pracą, Marcie! Lucy używała imienia z dzieciństwa tylko wtedy, gdy Marcia była przygnębiona. – Rano zadzwonię do mamy. Może wpadlibyście w niedzielę na obiad. Catherine ma wolne... – Z rozkoszą zapewniła ją Lucy. – Przejdźmy się po sali. Wolałabym, żeby Troy nie kupował mi tego obrazu. – Szkoda, że nie możemy od razu zawieźć go do ciebie. Pięknie będzie wyglądał w twojej sypialni. Obraz Quentina Ramseya w mojej sypialni? Nie ma mowy, pomyślała Marcia. Kątem oka dostrzegła Emily Harrington-Smythe, przeciskającą się z Troyem w ich stronę. – Doskonały wybór – powiedziała Emily, przyklejając obok obrazu mały, czerwony krążek. – Moje gratulacje, panie Donovan. – Spóźnione życzenia urodzinowe. – Troy uśmiechnął się do Marcii. Obraz należał do niej. Wspięła się na palce i pocałowała Troya w policzek. – Dziękuję, Troy. To pięknie z twojej strony – rzekła zawstydzona. – Poszukajmy Quentina i opowiedzmy mu o tym – zaproponował. – Naprawdę muszę już iść – rzuciła szybko przerażona Marcia. – Spotkamy się w niedzielę. Uśmiechnęła się i wybiegła z sali. W drugim końcu galerii oblegały Quentina dwie piękne blondynki i ognista brunetka. Śmiał się. Marcia włożyła płaszcz, chwyciła parasolkę i wyszła na deszcz.

Matka Marcii, doktor Evelyn Barnes, była patologiem sądowym, doskonałą gospodynią i zapalonym graczem w golfa. Córka najwyraźniej wprawiła ją w zakłopotanie swoim telefonem. – Rodzinny obiad? W niedzielę? Sprawdzę w kalendarzyku... Marcio, czy mogłabym przyprowadzić kogoś ze sobą? – Oczywiście. Czy Lilian jest w mieście? Lilian, najlepsza przyjaciółka matki, raz w miesiącu zjawiała się w Ottawie. – Nie... to nie Lilian. To mężczyzna. Evelyn zawsze zabierała ze sobą osobę towarzyszącą na koncerty lub obiady proszone, lecz nigdy na spotkania rodzinne nie przyprowadzała ze sobą mężczyzn. – Jesteś niezwykle tajemnicza, mamo. Jak mu na imię? – Henry Woods. Jest maklerem. Chciałabym go wam przedstawić. Zaciekawiona Marcia, usiłując zachować taktowną dyskrecję, wydusiła jedynie: – Świetnie. Zatem o szóstej? – Doskonale. Do zobaczenia. – Evelyn, spragniona zazwyczaj rodzinnych plotek, odłożyła słuchawkę. Marcia zawahała się. Gdyby nie znała swojej matki, pomyślałaby, że jej chłodna, beznamiętna matka, zakochała się. Czy to możliwe? Obiad zapowiadał się ciekawie. W niedzielę, za pięć szósta, Marcia kończyła makijaż. Włożyła czarne prążkowane spodnie, długi czarny sweter ze złotym łbem lwa na piersi i czarne lakierki ze złotymi ozdóbkami. Mimo obecności pana Woodsa, miał to być obiad w gronie rodzinnym, pomyślała, malując usta czerwoną szminką. Sięgnęła też po złote kolczyki. Zabrzęczał domofon. W słuchawce rozległ się głos Lucy, a później pukanie do drzwi. Zanim Marcia zdołała coś powiedzieć, Lucy dała jej do potrzymania niemowlę i zaczęła zdejmować płaszcz. – Wzięliśmy ze sobą Quentina. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Przyjęcie, na które się wybierał, zostało odwołane z powodu grypy gospodyni. Christopher Stephen Donovan pociągnął ją za kolczyk i zaślinił sweter. Quentin miał oczy bardziej niebieskie, niż sądziła. Cofnęła się, by wpuścić gości. – Nie ma sprawy – mruknęła nieszczerze. Lucy oddała płaszcz mężowi i wytarła chusteczką sweter Marcii. – Znów ząbkuje. Mówiłam Troyowi, że powinien wynaleźć jakąś lepszą metodę na ząbkowanie. Daj, wezmę go od ciebie. Ale Christopher mocno objął Marcie za szyję i przytulił się do niej. Pachniał zasypką. Uwiesił się na niej całym ciężarem. Przytrzymała go mocniej, dotykając policzkiem delikatnych włosków dziecka. O, Boże, pomyślała z rozpaczą. Znów się zaczyna. Mam łzy w oczach. Przecież nigdy nie chciałam mieć dzieci. Tymczasem Quentin zdjął płaszcz i zaczął przeczesywać mokre włosy, bardziej by je wysuszyć, niż uładzić. Widok Marcii ubranej na czarno i złoto poraził go niczym prąd.

Pragnął zarazem patrzeć na nią, jak i rzucić ją na dywan, całując do utraty tchu. Wówczas Lucy podała jej dziecko, a Quentin poczuł, że wykładzina zadrżała mu pod stopami. Oczami wyobraźni zobaczył Marcie tulącą ich dziecko, dziecko miłości. Co ci chodzi po głowie, upomniał się surowo. Nie chciała nawet pójść z tobą na lunch, a ty już chcesz mieć z nią dzieci. – Marcio – odezwał się – przyniosłem to dla ciebie. Ściskał bukiet bezładnie dobranych kwiatów, w którym czerwień sąsiadowała z różem, pomarańcz z fioletem. Ich spojrzenia spotkały się. Marcia nie była w stanie odwrócić wzroku. – Dziękuję – powiedziała szybko. – Daj je Lucy, a ona włoży je do wazonu. – Garnitur zostawiłem w hotelu – dodał. Świetnie wyglądał w szarych sztruksach i granatowym swetrze. – Widzę – przyznała Marcia. Quentin wręczył bukiet Lucy i podszedł do Marcii. – Powyrywa ci wszystkie włosy... Chodź do mnie, Chris. Poczuła ciepło jego palców, oddech Quentina poruszył jej włosy. Zadrżała. Naprężyła ramiona, bo zabrakło jej tchu. Christopher cichutko zaprotestował, ciągnąc ją za włosy aż jęknęła. – Spokojnie, Chris... Quentin delikatnie odgiął zaciśnięte paluszki. Kiedy brał od niej dziecko, musnął przedramieniem jej piersi. Dreszcz przeszył ciało Marcii. Musiał to poczuć. Rozejrzała się przerażona i zobaczyła, że Troy i Lucy przyglądają się jej uważnie. Nie zaczerwienię się, postanowiła. Nie ma mowy. – Muszę przypilnować obiadu – odezwała się zduszonym głosem. – Zaraz wracam. Troy włączył muzykę, Quentin kołysał rozbawionego Chrisa wysoko nad głową, a Lucy pospieszyła za Marcia do kuchni. – Mama przyjdzie? Mniam, smakowicie pachnie. – Przyprowadzi jakiegoś mężczyznę – odparła Marcia, ciesząc się, że Lucy nie pyta o Quentina. Zaczęła relacjonować rozmowę telefoniczną, lecz zanim skończyła, przyszła Catherine i trzeba było zaczynać od początku. Doktor Catherine Barhes była drobna jak Marcia, elegancka jak matka, a prowadziła badania nad rakiem trzustki. – Mam teraz wolne trzy tygodnie – oznajmiła. – Od poniedziałku będę się opiekowała psami Lydii, więc zażyję ruchu i świeżego powietrza. Tobie, Marcio, przydałoby się trochę słońca. Jesteś upiornie blada. Cat miała fioła na punkcie ćwiczeń fizycznych i zawsze wygłaszała takie uwagi. – Dziękuję – odparła sucho Marcia. – Nie wiem, czy zauważyłaś, że od czterech dni pada deszcz. Może przestałabyś mi wiercić dziurę w brzuchu? Poproszę Troya, żeby zrobił drinki. Lucy włożyła bukiet do największego wazonu. – Gdzie mam go postawić? W progu kuchni stał Quentin. – Najlepiej na środku stołu.

Stała tam kwiatowa kompozycja z jedwabiu, pasująca do porcelany. Marcia patrzyła, jak Quentin odstawia ją na bok, na to miejsce stawiając swoją okropną wiązankę. Nie pytał jej wcale o zgodę i szarogęsił się jak u siebie. Nie znosiła u mężczyzn tej cechy. Kiedy wrócił do kuchni, odezwała się lodowatym tonem: – W tym bukiecie brakuje tylko chwastów. – Następnym razem się poprawię. – Następnym razem? Nie wygląda pan na człowieka lubiącego miejski tryb życia. Nie wyobrażam sobie, żeby wytrzymał pan długo w Ottawie. – Nie miałem takiego zamiaru, ale zmieniłem plany. Mój przyjaciel ma domek w Gatineau Hills, zabawię u niego przez jakiś czas. Nie zapomniałaś chyba, że czeka nas wspólny lunch. – Jest pan bardzo pewny siebie, panie Ramsey. – Pewność siebie daje rezultaty, doktor Barnes. – Odtąd zadufanie może przynosić wręcz odwrotne efekty – rzekła słodkim głosem. – Czy sugeruje mi pani zmianę taktyki? – Raczej polecam zmianę planów. – Nie sądzę. Jest pani wyraźnie zainteresowana wyzwaniem. – Zaczyna pan być niegrzeczny – ucięła krótko. Quentin podszedł bliżej. – Ale lubisz, gdy cię dotykam. Marcia, zaciskając zęby, pomyślała o górach lodowych, lodowcach i szkockiej z lodem. Lekko się zaróżowiła. – Zaskoczył mnie pan, to wszystko. Mężczyzna z pańskim doświadczeniem powinien umieć odróżniać kobiety nie zainteresowane ód tych, które są gotowe paść panu do stóp. Quentin był szczerze ubawiony. – Moja droga... kobiety nigdy nie padały mi do nóg. Czy to umniejsza moją wartość jako mężczyzny? Chociaż, z drugiej strony... dzięki Troy, wolę piwo. Marcia zaniepokoiła się. Czy Troy wszystko słyszał? – Dzwoni domofon... przepraszam, to na pewno mama. Evelyn Barnes w różowym kostiumie i krótko obciętymi, siwymi włosami prezentowała się bardzo atrakcyjnie. Na ogół towarzyszyli jej wysocy, szczupli mężczyźni o patrycjuszowskim wyglądzie. Henry Woods był niski, krępy, łysy i miał niezwykle łagodne, orzechowe oczy. Marcia polubiła go od razu. Przedstawiła go wszystkim. Troy podał drinki, a Marcia usadziła gości przy stole, zasłaniając się przed Quentinem bukietem. Dwie i pół godziny później Marcia włączyła ekspres do kawy. Obiad smakował wszystkim. Quentin i Henry tryskali humorem. Cat porzuciła zwykłą rezerwę, a dziecko wnosiło ożywienie do rozmowy. Ze swej strony Marcia ograniczyła do minimum wszelkie kontakty z Quentinem. Nie mogła się wprost doczekać, kiedy on wyjedzie do Gatineau Hills. Sięgnęła do lodówki po śmietankę do kawy. Niestety, pojemnik był pusty. Wróciła do salonu. Troy i Quentin grali w szachy, Lucy butelką karmiła dziecko. – Muszę wyskoczyć na róg do sklepiku – powiedziała. – Skończyła mi się śmietanka. Zaraz wracam.

– Pójdę z tobą – poderwał się Quentin. – Po sutym obiedzie przyda mi się spacerek. Nie mogła powiedzieć, żeby się odczepił, Evelyn skarciłaby ją. Wzięła torebkę, włożyła płaszcz przeciwdeszczowy i kalosze. Quentin w trenczu z paskiem wyglądał jak szpieg z komiksów. – Zejdźmy schodami – zaproponował. – Nie powinienem był dokładać sobie deseru. – To tylko bita śmietana z masłem zauważyła Marcia. – Och, i sześć jajek. – Tak smacznie podany cholesterol kłóci się z etyką lekarską. – To ulubiony deser Catherine. Artykuł, który nam streściła był bardzo ciekawy, prawda? Ale Quentin nie po to wyszedł na deszcz, żeby rozmawiać o Cat. Otworzył parasolkę i wziął Marcie pod rękę. – Nareszcie sami. – To wielkie miasto. Jesteśmy przerażająco sami – odparła chłodno. – Nie wykręcaj się, raz wreszcie powiedz prawdę. – Dobrze, jesteśmy sam na sam. I co z tego? – Dlaczego płakałaś na widok mojego obrazu? – Quentin, goście czekają! – Jesteś piękna, inteligentna, robisz wspaniałe desery, a śmiertelnie boisz się własnych uczuć. Ciekawa mieszanka. Marcia wypiła do obiadu dwa kieliszki wina. Wyszarpnęła rękę i stanęła przed nim twarzą w twarz, żałując, że parasolka zmusza ich do bliskości. – Chcesz prawdy? Dobrze. Tracisz czas, Quentin. Nie mam piętnastu lat, tylko trzydzieści trzy. Jeśli boję się swoich uczuć, to mam po temu powody. Jestem również za stara, by opowiadać moje życie każdemu napotkanemu mężczyźnie. Quentin nie chciał być „każdym”, lecz kimś wyjątkowym. Pragnął nią wstrząsnąć. Odsunął jej mokre włosy z czoła. – W tym ubraniu wyglądasz jak egipska bogini – rzekł zduszonym głosem. Marcia zaczerwieniła się. – Nie włożyłabym tego, gdybym wiedziała, że przyjdziesz – wypaliła, zanim ugryzła się w język. – Czemu nie chcesz pokazać, jaka jesteś naprawdę? – Bo nie wiem, jaka jestem! – zawołała, wznosząc oczy do nieba. – Wiem tylko, że leje jak z cebra. Chodźmy. – Może to zdoła obudzić w tobie prawdziwą Marcie – powiedział cicho i pocałował ją. Usta Marcii były ciepłe i miękkie, tak spragnione, że Quentin zapomniał o całym świecie. Gdy nagle wyrwała się, odczuł to niemal jak szok. – Nie wolno ci było tego robić – zaprotestowała. – Prawie mnie nie znasz. Usta masz całe w szmince. Wyjął z kieszeni chusteczkę. – Więc lepiej ją zetrzyj. – To dlatego nosisz chusteczki, mogłam się domyślić – rzekła ze złością, energicznie wycierając mu usta.

Quentin nagle się rozzłościł. Cofnął głowę. – Teraz ja ci coś powiem. Mój ojciec był drwalem w małym miasteczku w Nowym Brunszwiku. Holton, w dolinie Kennebecasis, pewnie nigdy o nim nie słyszałaś. Matka sprzątała domy bogatych ludzi. Biała chusteczka kojarzyła się jej z dżentelmenem. Kiedy w wieku dwunastu lat zająłem pierwsze miejsce w lokalnym konkursie, kupiła mi sześć pudełek chusteczek. Może nie nadaję się na dżentelmena, ale kocham swóją matkę i dlatego zawsze noszę białą chusteczkę. Marcia stała bez ruchu, chociaż deszcz skąpy wał na nią z parasolki. – Przepraszam, nie powinnam była tego mówić. Patrzyła mu prosto w oczy. Przeprosiny były szczere. – W porządku. Ale nieźle zalazłaś mi za skórę, Marcio Barnes. – Wzajemnie – parsknęła, ścierając mu resztki szminki z kącików ust. Nos miał lekko zakrzywiony, brwi i rzęsy czarne jak włosy, a usta... Zadrżała. Nie miało to nic wspólnego z chłodem. Nikt dotąd mnie tak nie pocałował – krótko, delikatnie i uwodzicielsko, pomyślała, biorąc go znów pod rękę. Przez kilka minut szli w milczeniu. – Zjedz ze mną jutro kolację – zaproponował nagle. – Nie mogę. – To we wtorek. – Będziesz w Gatineau Hills. – Mam samochód. To niecała godzina jazdy. – Sklep jest w tym domu na parterze. Zaraz wracam – wykrztusiła i pobiegła. Ostre światło neonówek przywróciło ją do rzeczywistości. Jeden pocałunek i omal nie padłam mu do nóg, pomyślała ponuro, biorąc z lodówki śmietankę. Ruszyła w stronę kasy. Nie powinnam iść z nim na kolację tylko dlatego, że hormony trzęsą się we mnie jak osika na wietrze. Powinnam go raczej unikać. Mam wystarczająco dużo kłopotów, by dodawać do nich Quentina Ramseya. Zapłaciła i wyszła. Quentin czekał na nią, wysoki, niebieskooki i obcy w świetle latarni ulicznej. Obudził we mnie moje prawdziwe ja, pomyślała smutno. Jeśli dodać do tego uczucia, jest to zgubna mieszanka dla kobiety, która usiłowała odgrodzić się od świata. Jak ma go przekonać, że nie chce się z nim umówić? Zazwyczaj pozbywała się natrętów bez kłopotów. – Skoro jesteś zbyt zajęta w przyszłym tygodniu – powiedział, jakby czytał w jej myślach – poczekam do następnego weekendu. Marcia przygryzła wargę i skierowała się do domu. – Quentin, nie chcę się z tobą spotkać. Przepraszam, że mówię to bez ogródek, ale tak jest. – Ale dlaczego? – Dlatego – upierała się jak dziecko. – Dlatego i już, dobrze? – Wcale nie dobrze! Podobasz mi się i założę się, że przy nikim przede mną nie straciłaś panowania nad sobą. Mój obraz wywołał u ciebie łzy, a twoje ciało zadrżało, gdy cię dotknąłem. Im dłużej cię obserwuję, tym lepiej pojmuję, dlaczego Lucy cię nie rozumie. A w

dodatku powiedziała mi, że bardzo chciałaś mieć obraz z trzema dziewczynkami. Ten, który kupił ci Troy. – Mogę chcieć mieć obraz – wycedziła – ale to wcale nie znaczy, że muszę iść na kolację z malarzem. Nie jesteś głupi, a wyrażam się jasno. Więc dlaczego się z tym nie pogodzisz? – Bo nie chcę. – Quentin, mimo pozornego spokoju, przeraził się, że wymarzona kobieta nie widzi w nim partnera. Gdyby Marcia zastanowiła się, zmieniłaby temat. – Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo mnie naciskasz? – Gdybym ci powiedział, roześmiałabyś mi się w twarz. – To daj sobie z tym spokój. – Nie mogę! – odetchnął głębiej, usiłując pozbierać myśli. – Zamierzam w wakacje często odwiedzać Lucy i Troya, więc mam nadzieję znów cię ujrzeć. No, chyba że będziesz ich unikała przez dwa miesiące. – Najpierw upewnię się, że ciebie tam nie ma. – Więc nie jestem ci obojętny. – Nie lubię być napastowana. – To ostre słowa. – Więc przestań. Zacisnęła zęby, aż zbielały jej kości policzkowe. Na ten widok Quentina coś ścisnęło w środku. – Marcio – rzekł w rozpaczy. – Nie przywykłem błagać kobiet, by spędziły ze mną trochę czasu. Może dlatego niezbyt mi to wychodzi, ale błagam cię. Nie do końca rozumiem, czemu jesteś dla mnie taka ważna, ale to fakt. Daj mi choć cień szansy. Marcia z ulgą stwierdziła, że doszli do jej domu. Zebrała się w sobie, by spojrzeć mu prosto w oczy, a cierpienie i malujące się na twarzy Quentina omal nie zmieniło jej ! postanowienia. – Wierz mi, to nie ma sensu – próbowała się uśmiechnąć. – Przykro mi. Wiedziała, że ma rację. Nigdy nie uważała się za zdolną do osądzania męskich charakterów, lecz była przekonana, że jakikolwiek związek z Quentinem zakończy się porażką. Lepiej przerwać to od razu. Idąc po schodach, zdobyła się na wymuszony uśmiech. Następne dwie godziny były istną męką. Wreszcie Evelyn i Henry wstali. Pozostali goście poszli w ich ślady. Quentin odsunął krzesło, próbując rozprostować napięte ramiona. Nie mógł skoncentrować się na grze i Troy pokonał \ go w szachach. Myślami błądził gdzieś daleko. Powinien za – [ chować się spokojnie, utrzymać wszystko na dystans. Tymczasem pocałował Marcie, gdy nie była jeszcze na to przygotowana. Jak na niegłupiego – jej zdaniem – człowieka, popsuł wszystko. Nie wiedział, co robić dalej. Zgodnie z tym, co mówiła Marcia, żadnego „dalej” nie będzie. Wychodził ostatni. Marcia odsunęła się od niego. Na jej twarzy zauważył bladoniebieskie cienie. Poczuł współczucie i coś, czego wolał nie nazywać strachem.

– Daj mi znać, jeśli zmienisz zdanie. Jestem w kontakcie z Lucy i Troyem. – Tak... oczywiście – odparła, zamykając drzwi. Dała w ten sposób jednoznacznie do zrozumienia, że chce się go jak najprędzej pozbyć. Quentin po drodze rozmawiał z Troyem o niczym. W hotelu ruszył w stronę baru. Są chwile, kiedy pomóc może jedynie podwójny rum.

ROZDZIAŁ TRZECI W następną niedzielę Marcia poszła na lunch z Lucy. Kiedy zasiadły przy stoliku w barze sałatkowym i przejrzały menu, Lucy pociągnęła łyk wina i powiedziała: – Nie wyglądasz najlepiej, Marcio. Marcia wiedziała o tym, ale nie chcąc rozmawiać o Quentinie, postanowiła powiedzieć siostrze o sytuacji w instytucie. – W zeszły wtorek dyrektor wezwał mnie i powiedział, że w związku z cięciami budżetowymi młodsi pracownicy muszą pójść na tygodniowy urlop bezpłatny. Tak więc od piątku jestem na wakacjach. – Jak się to ma do twoich badań? – spytała rzeczowo Lucy. – Szczególny rodzaj specyfiku, nad którym pracuję, okazał się nagle zbyt kosztowny. Prawie trzy miesiące badań poszły na marne – wyznała Marcia. – To doprowadza mnie do szału. – A twój etat? Marcia bawiła się kieliszkiem, nie patrząc na siostrę. – Mogę stracić pracę – wydusiła drżącym głosem. – Och, Marcie... – Lucy wzięła ją za rękę. Marcia przygryzła wargę. – To śmieszne, pracuje tam mnóstwo ludzi o wiele gorszych ode mnie. Naprawdę kocham moją pracę. – Napiła się wina. – Oznajmią to nam za jakieś dwa, trzy tygodnie. – Zaangażowałaś się w te badania bez reszty. – Przestań, Lucy, bo zwymiotuję. Daj mi, proszę, kawałek chleba. – To mogłoby być idealne rozwiązanie. – Ale nie w zatłoczonej restauracji. – Chyba masz rację. – Lucy posmarowała masłem kawałek bułki. – Co zamierzasz robić przez ten tydzień? – Jeszcze nie wiem. Za nic nie przyznałaby, że przerażają perspektywa siedmiu samotnych dni. – Mam pomysł! Możesz pojechać do domku Quentina w Gatineau Hills. – Nie bądź śmieszna – ucięła Marcia. Spłoszyła ją sama wzmianka o Quentinie. – Jego tam nie będzie. Wyjechał dziś do Nowego Jorku. Ktoś zniszczył jedną z jego prac w galerii w Soho i postanowił sam ocenić szkody. Wróci w piątek lub sobotę. Marcia poczuła, że ten pomysł podoba się jej. Będzie mogła wyrwać się z miasta. – Nigdy nie przepadałam za wyjazdami w teren. – Troy, Chris i ja spędziliśmy w Gatineau Hills cały wczorajszy dzień. Jest tam fantastyczny widok na jezioro, piękne drzewa i kwiaty. A Quentin ma naprawdę luksusowy domek, nie taki, jak myślisz. – Nie mogę tego zrobić bez porozumienia z nim. A skoro wyjechał, jest już za późno. – Biorę wszystko na siebie. Widzisz, Quentin miał nadzieję, że tam zostaniemy. Troy ma wolne tylko popołudnia, a ja chcę przebywać z nim, więc jeśli tam pojedziesz, Quentin nie

będzie miał nic przeciwko temu. Marcia wyczuła to, czego Lucy nie powiedziała. Lucy i Troy stracili pierwsze dziecko, gdy ukończyło siedem miesięcy. Tragedia zaciążyła na ich małżeństwie i żyli w separacji przez rok. Teraz Lucy nie chciała się rozstawać z Troyem nawet na chwilę. Wyznała Marcii, że w jego pobliżu czuje się spokojniejsza o Christophera. – Chris jest bardzo kochany – powiedziała odruchowo. Oczy Lucy zaszły łzami. – Tak, mamy wielkie szczęście. Odkąd ukończył siedem miesięcy, jestem o niego nieco spokojniejsza. Głupie, co? – Sięgnęła po kolejną kromkę. – Czy nie chciałabyś mieć dzieci? – Ja? A cóż to za pytanie? – żachnęła się Marcia. – Wyglądałaś tak słodko z Chrisem na ręku. – Nie byłam matką, ale z pewnością polega to na czymś więcej, niż tylko na słodkim wyglądzie. Jak tam wykłady Troya? – Świetnie, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. – Nie, bo nie znam odpowiedzi. Lucy uważnie popatrzyła na siostrę. – Nie posprzeczałaś się chyba z Quentinem? Marcia nachmurzyła się. – Czy zaprosiłaś mnie na lunch po to, żeby zadręczać pytaniami? – Tak – odparła Lucy z tajemniczym uśmiechem. Kelnerka podała Marcii grecką sałatkę, a Lucy sałatkę z owoców morza. – Czy podać coś jeszcze? – To wszystko, dziękuję. – Marcia wzięła widelec. Obawiała się o pracę, to prawda, ale była też inna przyczyna jej marnego wyglądu. To Quentin. Widziała go . zaledwie dwa razy, a jednak zdołał wtargnąć w jej życie. Wydawało się jej, że widzi jego twarz, gdy wpatrywała się w ekran komputera. Słyszała jego kroki, gdy szła korytarzami instytutu... Dyscyplina w pracy pozwalała jej przywołać się do porządku, natomiast w domu zupełnie nie mogła sobie z tym poradzić. Przez cały tydzień nie dosypiała. Kiedy udawało się jej wreszcie zasnąć, śnił się jej Quentin. Niekiedy sny miały tak erotyczny podtekst, że budziła się rozpalona. Całe ciało Marcii skręcało się z pożądania, do którego nie chciała się przyznać nawet w mroku sypialni. Czasami dla odmiany dręczyły ją tak straszne koszmary, że budziła się spocona, z bijącym sercem. Za każdym razem wyglądało to tak samo. Pogrążała się w ogromnym oceanie. Nagle nad nią pojawiała się twarz Quentina. Chciała dać mu jakiś znak, lecz był za daleko. Uśmiechał się złośliwie, a czarne włosy falowały mu niczym wodorosty. – Nie mam ochoty rozmawiać o Quentinie. Lucy zajęła się jedzeniem i nic nie mówiła. Marcia spróbowała czarnej oliwki i doszła do wniosku, że w sałatce jest za dużo oliwy. Postanowiła przełamać milczenie. – Co sądzisz o Henrym? – Uważam, że jest bardzo sympatyczny. Myślisz, że za niego wyjdzie? – Mama? Nie! – Chwilami musi czuć się bardzo samotna. Troy i ja mieszkamy w Vancouver, a ty i Cat jesteście wiecznie zajęte.

– Pracoholiczki – rzekła sucho Marcia. Tak właśnie powiedział Quentin. – Chciałam być uprzejma – zachichotała Lucy. – Och, Marcio, jak to dobrze, że Troy i ja spędzimy kilka miesięcy w Ottawie. Kocham Vancouver i nie muszę ci mówić, jak bardzo kocham Troya i Chrisa, ale tęsknię za rodziną. Teraz Marcia powinna powiedzieć, że jej także brakuje Lucy. Tylko czy była to prawda? – Związki rodzinne bywają skomplikowane. – To prawda. Wiesz, może to zabawne, ale naprawdę wydaje mi się, że lubicie się z Quentinem. – Daj spokój, Lucy. – Kiedy go wczoraj widziałam, wyglądał tak samo okropnie jak ty. I również nie chciał o tobie mówić. – Więc może powinnaś dać mu spokój. – Na Shag Island był moim prawdziwym przyjacielem. Poznałam go, jak wiesz, kiedy zerwałam z Troyem. – Lucy wzięła krewetkę. – Uważałam go za brata. Marcia nie mogła sobie wyobrazić Quentina jako swego brata. – Jest dla mnie zbyt żywiołowy, taki silny i drapieżny. Przykro mi, że rozwiewam twoje iluzje. Czy teraz możemy pomówić o czymś innym? – Troy zawsze powtarza, że jestem niepoprawną romantyczką – westchnęła Lucy. – No dobrze, zmieńmy temat. Dam ci jednak klucz do domku i opis drogi. Musisz zabrać jedzenie na cztery dni. Quentin nie jest zbyt gospodarny. Aha, wyjedź koniecznie w piątek rano, jeśli nie chcesz się z nim spotkać. A szkoda. Marcia spojrzała na siostrę ze złością. – Może wybrałabyś się do nas w sobotę? – spytała pospiesznie Lucy. – Zjemy coś i pójdziemy do kina. Catherine obiecała zająć się dzieckiem. Wciąż czuję się niepewnie, zostawiając Chrisa z kimś, kto nie ma dyplomu lekarza – uśmiechnęła się z zażenowaniem. – Głupie, co? – Uważam to za całkiem zrozumiałe – powiedziała Marcia, rozlewając resztę wina do kieliszków. – Jaki film chcecie zobaczyć? Kiedy Lucy zaczęła opowiadać o nowościach filmowych, Marcia wspominała ten rok, gdy Lucy mieszkała najpierw w Ottawie, potem na Shag Island, a Troy został w Vancouver. Nieszczęście, które ich dotknęło, było próbą dla ich miłości. Nie była aż tak zajęta swoimi sprawami, by tego nie zauważyć. Nie mogła im w niczym pomóc, a to stanowiło dla niej nowe doświadczenie. Lubiła czuć, że panuje nad wszystkim. Być może ten rok sprawił, że zaczęła cenić swój ułożony tryb życia. Nagle Quentin zaczął ją jeszcze bardziej przerażać. – Grają również nowy film o tematyce historycznej – powiedziała. – Jeden z naszych techników widział go i bardzo mu się podobał. Do końca lunchu nie poruszały spraw rodzinnych. Marcia idąc do samochodu, ściskała w dłoni klucz i narysowany przez Lucy plan dojazdu. Właściwie dlaczego nie? Jeżeli spędzi resztę tygodnia w domu, zacznie rozmawiać z kwiatami. Kilka dni nad jeziorem, z książką w ręku i z dala od ludzi na pewno dobrze jej

zrobi. Musi tylko wyjechać stamtąd w czwartek wieczorem, by mieć pewność, że nie spotka się z Quentinem. Marcia wyruszyła w poniedziałek rano swoim małym, szarym samochodem, wyładowanym jedzeniem, ubraniami i książkami. Wzięła również przenośny telewizor. Jechała wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Gatineau. Kiedy po raz ostatni zdobyła się na coś takiego? Wakacje planowała starannie, włącznie z doborem przyjaciół. Nie ryzykowała samotnych eskapad. Postanowiła odrobić zaległości i przeczytać książki, które kupiła sobie w ciągu ostatnich dwóch lat. Nie miała czasu do nich zajrzeć. Wypróbuje nowy przepis na makaron. Obejrzy ulubione programy telewizyjne, na które nigdy nie mogła zdążyć. Będzie się doskonale bawić. Dwukrotnie zgubiła drogę. Lucy nie miała zmysłu orientacji, a jej szkic daleki był od doskonałości. Wreszcie wąską boczną dróżką dojechała do rozwidlenia. Skręciła w prawo i po trzystu metrach zobaczyła drewnianą bramę z napisem „Richardson”. Tak nazywał się zaprzyjaźniony z Quentinem właściciel domku. Marcia wysiadła z auta, otworzyła bramę, wjechała do środka i zamknęła ją za sobą. Samochód podskakiwał na ścieżce, przy której rosły pokrywające się świeżymi liśćmi buki i czerwieniejące klony. Zatrzymała się na podjeździe. Pomiędzy drzewami połyskiwało jezioro. Ziemię zaścielał dywan białych dzwoneczków. Domek był prześliczny. Był to raczej dom niż domek. Wzniesiony z bali cedrowych, z drewnianą dachówką i kominem z polnych kamieni, idealnie komponował się z otoczeniem. Marcia, uśmiechając się odruchowo, podjechała do wysypanego żwirem podjazdu przed domkiem. W głębokiej ciszy słyszała plusk jeziora o brzeg i chór ptaków. Wychodzący na jezioro front domu tworzyła sięgająca aż po dach ściana z tafli szklanych. Odbijało się w niej niebo i wierzchołki drzew. Jak w transie podeszła wyłożoną kamieniami ścieżką do ganku. Klucz gładko przekręcił się w zamku. Otworzyła drzwi i jęknęła z przerażenia. Jak to określiła Lucy? Że Quentin nie jest zbyt gospodarny? To, pomyślała Marcia, było nieporozumienie roku. Ubrania porozrzucane na meblach. Stoły i podłogę zaścielały książki, gazety i brudne naczynia. Jaśniejszą część pokoju zawalały przybory malarskie. Marcia skrzywiła się. Mimo woni terpentyny i oleju lnianego czuła jakiś okropny zapach od strony kuchni. Zebrawszy się na odwagę, przedarła się przez stosy czasopism artystycznych. Na kuchennym blacie odkryła resztki kolacji Quentina. To anchois wydzielały tę okropną woń. Może był wielkim artystą, ale i okropnym niechlujem. Lektury trzeba będzie odłożyć na później. Marcia nie umiała żyć w takim chlewie. Wyszła na zewnątrz, włożyła szorty i podkoszulek, i zabrała się do pracy. Z zawartości lodówki wywnioskowała, że Quentin gustuje w importowanym piwie, serze gruyere i stekach. Książki kupował bez ładu i składu. Ubrania miał w opłakanym stanie –

daleko im było do eleganckiego garnituru, w którym wystąpił na wernisażu. Na werandzie z tyłu domku znalazła dżinsy i podkoszulek, lepiące się od brudu. Wrzuciła je do stojącej w piwnicy pralki. Minęło południe, więc przygotowała sobie kanapkę i zaparzyła herbatę. Potem wyczyściła odkurzaczem podłogę, a dywaniki wytrzepała przed domem. Parter był jako tako wysprzątany. Usiadła i rozejrzała się po wnętrzu. Dom był przestronny, wysoki sufit wspierał się na grubych belkach. Słońce odbijało się w wypolerowanych deskach podłogi, a z każdego okna widać było niebo, drzewa i jezioro. Teraz dopiero mogła docenić styl, zamaszysty i przyjazny. Nad kamiennym kominkiem wisiał jeden z obrazów Quentina. Zieleń i błękit harmonizowały z widokiem z okien. Gryząc surową marchewkę, doszła do wniosku, że sprzątała głównie po to, by zatrzeć ślady obecności Quentina. Układanie jego ubrań, zmywanie naczyń, których używał, przeszukiwanie kieszeni dżinsów przed wrzuceniem ich do pralki, miało bardzo intymny charakter. W ciągu trzech godzin dowiedziała się o nim więcej, niż sobie życzyła. Jedno było pewne. Quentin nie odziedziczył po swojej matce zamiłowania do czystości i porządku. Nie tknęła jedynie przyborów malarskich. Nie wpatrywała się również zbyt długo w stojący na sztalugach obraz. Przedstawiał mnóstwo splątanych zielonych witek. Mógł wyrażać uczucia Quentina do niej, a tego nie chciała zgłębiać. Kiedy wreszcie skończyła, rozejrzała się z satysfakcją. Książki i czasopisma stały na półkach, swoje położyła na stoliku do kawy. Odważnie poszła na górę. Kiedy jednak stanęła przed drzwiami sypialni, zawahała się, nim weszła do środka. Łóżko było nie posłane. Na ten widok zaschło jej w ustach. Ogarnęła wzrokiem cały pokój. Był przestronny, dodatkowo rozjaśniały go świetliki w dachu. Obrazek nad łóżkiem przypomniał jej ten, który dostała od Troya. Mały chłopiec łowiący ryby w rzece. Scenka tchnęła spokojem, który jej się udzielił. Kiedy jednak podeszła do łóżka, by je zaścielić, zaskoczył ją inny obraz, abstrakcyjny. Wydawał się krzyczeć z bólu. Cofnęła się, przypominając sobie udrękę malującą się na twarzy Quentina. Zabrała się, by pościelić łóżko. Ani śladu piżamy. Może sypia nago? Przestań, Marcio! Odkąd tu przyjechałaś, bez przerwy myślisz o Quentinie. To, jak śpi i z kim, nie powinno cię obchodzić. Odtrąciłaś go, prawda? Jak Lucy mogła namawiać ją do wyjazdu, wiedząc, że Marcia nie zdoła uciec przed obecnością mężczyzny, którego magnetyzm i talent emanowały z każdego zakątka domu? Powinnam wrócić do Ottawy, pomyślała, wyjmując z szafy czyste prześcieradło. Ale nie chcę. Byłoby to przyznanie się do porażki. Gdy skończyła, niemal o nim zapomniała. Intuicja podpowiadała jej, że potrzebuje paru dni z dala od domu i codziennych trosk. Może wówczas zdoła wszystko przemyśleć i zrozumieć? Dlaczego nikogo nie kocha i zazdrości Lucy? Dlaczego bez przerwy pracuje? Dlaczego błękitnooki mężczyzna prześladuje ją w snach?

ROZDZIAŁ CZWARTY W czasie przechadzki przed kolacją Marcia odkryła nad brzegiem jeziora malownicze miejsce z rozpiętym między drzewami hamakiem. Przeleżała w nim godzinę, trzymając na piersi otwartą książkę. Fale jeziora ukołysały ją, napełniając nieznanym spokojem. Wróciła do domu, włączyła muzykę i przygotowała sobie szpinak oraz sałatkę owocową. Po tym posiłku pozwoliła sobie na marcepanowy batonik w czekoladzie. Zmieniła kasetę. Słońce chyliło się za drzewami, kładąc w trawie długie cienie. Ptaki ucichły. Kiedy włączyła magnetofon, muzyka zabrzmiała zbyt głośno. Wzdrygnęła się. W pobliżu nie widać było żadnego domu, a ona nie wiedziała, gdzie mieszkają najbliżsi sąsiedzi. Poszła do kuchni sprawdzić, czy zaryglowała tylne drzwi. Pozamykała okna na parterze. Zmyła i wytarła naczynia. Włączyła muzykę i sięgnęła po książkę. Mimo zręcznej, wartkiej fabuły książka zupełnie jej nie wciągała. Zrobiła sobie czekoladową leguminę i znów miała co zmywać. Żałowała, że nie wysprzątała domu dokładniej za dnia i że nie zabrała z laboratorium swoich notatek. Na zewnątrz panowała kompletna ciemność. Żeby dowieść sobie, że jej to nie przeraża, Marcia wyszła na kamienne schodki. Niebo usiane było gwiazdami, które zimno połyskiwały w oddali, podkreślając jeszcze jej samotność. Wszyscy jesteśmy samotni, pomyślała z irytacją i weszła do środka. Przy kolejnej książce wytrwała do dziewiątej trzydzieści. Potem wzięła prysznic, wyjęła jedwabną piżamę i poszła do sypialni. Nie zastanawiając się, zdjęła abstrakcyjny obraz, zawinęła go w drugą piżamę i wetknęła pomiędzy biurko a ścianę. Stojąc na łóżku, otworzyła świetlik, bo pokój nagrzał się od słońca, a nie zanosiło się na deszcz. Wreszcie zgasiła lampę i położyła się. Quentin spał tu zaledwie dwie noce temu, pomyślała, ale zaraz się skarciła. Nie powinnam myśleć o Quentinie, tylko spać. Zasnęła niemal natychmiast. Obudziła się w ciemności. Przetarła oczy i naciągnęła koc pod brodę, bo zrobiło się zimno. Spojrzała na świecący na czerwono zegarek elektroniczny. Za dziesięć pierwsza. Usłyszała odgłos, który ją obudził i gwałtownie usiadła na łóżku. Przed domem trzasnęły drzwiczki samochodu. Karygodnym błędem było niesprawdzenie, gdzie mieszkają sąsiedzi. Kto to? Włamywacz? Jedno było pewne, że nie zamierzała się o tym przekonać. Cicho otworzyła szerzej świetlik. Odbiła się od materaca i skoczyła jak najwyżej, przytrzymując się krawędzi okna. Uderzyła boleśnie żebrami o futrynę. Strach dodał jej sił i wywindowała się wreszcie na dach. Leżała bez ruchu, uważnie nasłuchując. Na parterze zapaliło się światło, odbijając się złotymi prostokątami od trawy. Chroniła ją ciemność. Marcia zamknęła oczy, rozumiejąc doskonale, dlaczego strusie chowają głowy w piasek. Nagle drgnęła i otworzyła oczy, ponieważ usłyszała, że ktoś wchodzi do sypialni.