andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Field Sandra(Jill MacLean) - Dziki ogień

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :429.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Field Sandra(Jill MacLean) - Dziki ogień.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Field Sandra
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

SANDRA FIELD Dziki ogień

ROZDZIAŁ PIERWSZY Simon Greywood oddychał pełną piersią. Uśmiechając się do siebie, odłożył wiosło. Kajak sunął bezgłośnie, znacząc za sobą smugę leniwej fali na gładkiej jak lustro tafli jeziora. Dopiero co nastawał ranek. Znad wody unosiła się zimna mgła, której porwane kłębki spowijały przybrzeżne trzciny i wrzynające się w jezioro głazy, nadając im fantasmagoryczne kształty. Z lasu dobiegały chwytające za serce, słodkie ptasie trele. Śpiew ten jednak nie mącił ogromnej, majestatycznej ciszy. Był tylko klejnotem jej wszechwładnej potęgi. Jak okiem sięgnąć nie było tutaj nikogo. Simon kochał tę otwartą przestrzeń, wolną od ludzi i codziennych londyńskich spraw, obramowaną lasami Nowej Szkocji. Miał niemalże wrażenie, że oto jakimś przedziwnym trafem wrócił znowu do domu. Nagle na wodzie coś się zaczęło dziać. Simon skulił się i zamarł bez ruchu. Kątem oka widział podpływający w jego stronę, lśniący od wody brązowy łebek, a za nim ślad spienionej fali rozchodzącej się na kształt litery V. Czyżby to był bóbr? Wszak Jim mówił mu, że gdzieś tutaj mają swoje żeremie bobry. Około pięciu metrów od kajaka zwierzątko nagle zmieniło kierunek. Plasnęło ogonem, co w pustej przestrzeni huknęło jak wystrzał, i rozbryzgując wodę zanurkowało. Ogon był szeroki i płaski. A zatem rzeczywiście żyły tu bobry. Simon odkaszlnął lekko, podniósł wiosło i ruszył kanałem pomiędzy dwoma jeziorami, starając się nie zaczepić dnem o podwodne skałki, które niemal wychylały się na powierzchnię jeziora. Poziom wody, jak ostrzegł go Jim, był niski, ponieważ lato tego roku było wyjątkowo gorące i suche. Nigdy dotąd nie wypływał kajakiem tak daleko. Jak się nazywało to jezioro? Jim mówił mu, ale nie zapamiętał nazwy. Maynard's Lake, czy coś takiego. W żadnej mierze nie była to

nazwa, która potrafiłaby oddać spokojne piękno ciszy ani ciemnej toni, w której przeglądały się skały, drzewa i zawieszone wysoko na niebie obłoki. Zbliżając się do brzegu, Simon wiosłował po indiańsku - stylem, którego nauczył go Jim. Pozwalało to utrzymywać kurs bez wyjmowania wiosła z wody, a zarazem płynąć niemal bezszelestnie. To najlepszy sposób poruszania się po puszczy, zapewniał go Jim, opisując, jak to kiedyś podszedł tą metodą łosia. Jezioro miało nieregularną linię brzegową, wcinając się w ląd mnóstwem zatoczek. Nad samą wodą zwieszały się bujne, rozłożyste paprocie i obsypane różowym kwieciem wilcze łyko. Słońce stało już wyżej, rozpraszając swoim ciepłem mgły. Simonowi zdało się nagle, że opuszcza go napięcie, które gromadziło się w nim od dawna. Czuł bezbrzeżny spokój - było to dla niego uczucie nowe i nie znane. Musiał za to wszystko podziękować Jimowi. Jimowi - swemu bratu, z którym los rozdzielił go na prawie dwadzieścia pięć lat. Ciszę i zadumę Simona zburzyły nagle głośne pluśnięcia dobiegające z pobliskiej zatoczki. Mogło się wydawać, że to jakiś duży zwierz wszedł do wody i taplał się w niej. Łoś? Niedźwiedź? Simona obleciał strach. Ten wolny świat mógł mu się wydawać domem, lecz tak naprawdę on sam nie miał najmniejszego doświadczenia w obcowaniu z dziką przyrodą. Lepiej, żeby o tym nie zapominał. Przyciągnął ręką kajak do granitowych głazów, które osłaniały zatokę. Między kamieniami znalazł szczelinę- co prawda zbyt wąską, żeby przecisnąć się kajakiem, lecz wystarczająco szeroką, by móc niepostrzeżenie sprawdzić, co tak hałasuje. Wiosłując na skulu, ustawił kajak równolegle do szczeliny, gdy tymczasem pluskanie raptownie ustało.

A jednak to nie było przywidzenie. Coś sfalowało w zatoczce gładką taflę wody, na której spokojnie kołysały się teraz liście lilii wodnych. Coś - ale co? Łoś - tego Simon był prawie pewien - nie potrafi nurkować. A niedźwiedź? Nie miał pojęcia. Gotów do błyskawicznego odwrotu, gdyby wymagała tego sytuacja, Simon czekał, aż stworzenie wynurzy się na powierzchnię. Może był to znowu bóbr, a może nur wodny? Nareszcie z wody na moment wyłoniła się głowa. Ktoś odpływał w przeciwnym kierunku i zanim znów dał nurka, Simon zdążył dostrzec długie, odrzucone do tyłu włosy i zarys nagiego, wygiętego w łuk, kobiecego ciała. Na wzburzoną taflę zatoczki wypłynęły bąbelki powietrza i rozeszły się kręgi fal. Odetchnął głęboko, niepewny, czy mimo wszystko nie śni. Do tej pory sądził, że chata Jima była ostatnim cywilizowanym miejscem w tej dziewiczej krainie jezior. Z pewnością brat zapomniał mu powiedzieć, że ktoś mieszka jeszcze dalej w lasach. A w takim razie, kim była kobieta, która to wyłaniała się z toni, to znikała niczym jakiś tajemniczy duch jeziora? Jakby w odpowiedzi pływaczka wynurzyła się znowu. Tym razem widział profil. Na jej twarzy malowała się czysta radość - słońce zalśniło w kropelkach wody na mokrych policzkach, błysnęły białe zęby. Mocny ruch ramion odsłonił na ułamek sekundy pełne, strome piersi, które wydały się Simonowi niewypowiedzianie piękne. Błysnęły jeszcze nagie uda i gibkie ciało przecięło taflę niczym nóż. Wbijając paznokcie w wypolerowany uchwyt wiosła, Simon czekał, aż kobieta ponownie wypłynie. Kiedy to uczyniła, była zwrócona do niego przodem. Wstające słońce świeciło jej prosto w twarz i mógł być pewien, że go nie dostrzega. On sam jednak, całkowicie wytrącony z

równowagi, pojął natychmiast parę spraw. Po pierwsze - wiedział, że w żadnym razie nie powinien przeszkadzać w tej zabawie. Bo to była właśnie zabawa - niewinna i radosna, jak baraszkowanie młodej wydry. Nie wolno mu było przestraszyć tej dziewczyny, ani uświadomić jej, że cały czas ją obserwował. Nie potrafiłby powiedzieć, jakie są jej oczy, oblepiające głowę włosy ani też rysy twarzy. Na nic się tu zdało wyczulone oko malarza - dzieliła ich za duża odległość, a słońce było zbyt ostre. Uchwycił jedynie wrażenie ruchu i emocji, ucieleśnionego, intensywnego życia. Bez wątpienia - ta istota nie była duchem jeziora ani w ogóle żadnym duchem. Pochodziła stąd, z ziemi - była kobietą z krwi i kości, kobietą, która - skłonny był iść o zakład - zachłannie kochała życie, tak jak on dzikie ostępy. Ładnym, zwinnym ruchem odwróciła się na plecy i pluskając nogami, zaczęła się oddalać. Piersi ukryte w wodnym pyle wynurzyły się na chwilę, a słońce zaigrało na lśniących od wody sutkach. I w tym momencie Simon zrozumiał, że w jego doznaniach bierze górę nie takt, lecz zmysłowość. Pożądał jej. Chciał ją mieć już, natychmiast. Dawno już nie pragnął tak żadnej kobiety. Gdyby posłuchał głosu instynktu, opłynąłby zaraz skałki, sięgnąłby po tę dziewczynę i kochał się z nią z ogniem, który - jak mu się zdawało - dawno się już w nim wypalił. Słuchaj no, bratku, zakpił jednak z siebie, kajak to nie jest najlepsze miejsce na miłość. Oboje moglibyśmy skończyć w jeziorze. A poza tym kobieta tak pełna życia jak ta wolałaby zapewne sama wybrać sobie partnera. O ile już go nie ma. Bądźże rozsądny, jak by powiedział Jim. Ona tymczasem przewróciła się na brzuch, odsłaniając długą, smukłą linię pleców. Nie baraszkowała już jednak, a najwyraźniej ćwiczyła styl. Przez jakiś kwadrans

pływała forsownym crawlem, na koniec zanurkowała ostatni raz i popłynęła do brzegu. Przez cały ten czas Simon siedział nieruchomo. Nie chcąc stracić jej z oczu, odwrócił kajak. Trochę się wstydził, że podgląda ją jak jakiś pierwszy lepszy szczeniak. Intuicja podpowiadała mu, że gdyby ta dziewczyna miała choćby cień podejrzenia, iż śledzą ją czyjeś oczy, nie zachowywałaby się tak naturalnie. Nie potrafił się jednak powstrzymać. Miał bardzo silną wolę, nieporównanie silniejszą niż przeciętni ludzie, tym razem jednak żadna siła nie zdołałaby go zmusić do odwrócenia wzroku. Płynęła jeszcze jakiś czas, aż poczuła dno i stanęła po pas w wodzie. Drobne falki delikatnie opływały jej pośladki. Włosy opadły do połowy pleców. Potrząsnęła głową i odrzuciła je wszystkie do tyłu, a potem ruszyła w stronę maleńkiej plaży na samym krańcu zatoczki. W jej ruchach było tyle nieświadomego wdzięku i piękna, że Simonowi zaschło w ustach. Wyszła wreszcie na brzeg i podniosła leżący na piasku czerwony ręcznik, lecz zamiast pójść od razu w stronę drzew, odwróciła się jeszcze szybko do jeziora. Czerwony ręcznik przypominał w tej chwili jakiś wojenny proporzec w rękach bogini. Odrzuciwszy do tyłu głowę, roześmiała się melodyjnie, a w śmiechu tym wyraziła się cała jej radość - radość młodości i samotnego pływania o poranku. Simon zadrżał. Ten naturalny, niewymuszony śmiech poruszył w nim coś, co w ciągu ostatnich dziesięciu lat bezpowrotnie, jak sądził, w sobie zatracił. Poczuł nagle pod powiekami palące łzy i z gniewem starał się je powstrzymać. Kobieta otuliła się ręcznikiem. Brodząc w piasku, ruszyła w kierunku sędziwej sosny, której gałęzie zwieszały się nad plażą. Simon zauważył nagle schowaną wśród drzew starą chatę z szeroką werandą i kamiennym kominem. Mignęła mu

jeszcze między pniami sylwetka w czerwieni i po chwili stuknęły zamykane drzwi. Dopiero teraz pozwolił sobie na długi oddech. Miał w głowie zamęt, zamęt, którego nie chciał analizować. Powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Wrócić do chaty Jima, do świata, który był rozsądny, normalny i znany. Podnosząc wiosło, rzucił krótkie spojrzenie do wody, wypatrując podwodnych skał, i nagle zobaczył odbicie swojej twarzy. Wyglądała jak zawsze, a jemu wydało się, że ostatnie parę minut powinno w niej coś zmienić. Miał gęste, niesforne włosy, ciemniejsze niż toń jeziora, podczas gdy oczy - dla kontrastu - były lazurowe jak lipcowe niebo. Akcent tej twarzy nadawał wyrazisty nos i mocne kości policzkowe. W rysach wyryła swoje piętno silna wola, która prowadziła go przez życie przez całe lata. Nie była to twarz konwencjonalnie przystojna, lecz odbijał się w niej charakter człowieka, który nie uznaje kompromisu. Simon właściwie nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak bardzo podobał się kobietom. Lgnęły do niego wszystkie bez wyjątku. Chętnie i szybko lokowały się w jego łóżku. Wiedział, że żadna mu się nie oprze i właśnie dlatego w ostatnich latach nieczęsto sypiał z kobietami. Nie pragnął tego co łatwe, ani go to nie bawiło. Ze złością poruszył wiosłem. Jedno uderzenie o wodę i odbicie w lustrzanej tafli pomarszczyło się i znikło. Kilkoma mocnymi pociągnięciami wiosła wyprowadził kajak z ukrycia, a następnie ruszył w drogę powrotną. Pędził, jakby go goniły wszystkie demony podziemnego świata, bijąc wiosłem o wodę, aż w ślad za kajakiem pojawiły się maleńkie czarne wiry. Uważaj, bracie, myślał z wściekłością, przepływając przesmykiem na następne jezioro z mniejszą niż zwykle ostrożnością. Uważaj, bo i ciebie wessie. Zobaczył nagą dziewczynę pływającą w jeziorze. No i co z tego? Widywał już w życiu nagie kobiety. Widywał je,

malował, z niektórymi się kochał. Naprawdę nie było powodu czuć się tak, jakby był jedynym mężczyzną w nowo powstałym świecie, a ona kobietą stworzoną dla jego rozkoszy. Jakby słońce wpadło mu w ręce, jakby otrzymał podarunek bogów. Doprawdy - żadnego powodu. Miał trzydzieści pięć lat, znał życie. Nie był już szesnastoletnim młokosem. Tymczasem, jak na ironię, wyobraźnia podsuwała mu uparcie obrazy, które nie miały nic wspólnego z tak zwanym zdrowym rozsądkiem. Widział wciąż kobietę baraszkującą zmysłowo wśród fal, jej szczęśliwy uśmiech i wyłaniające się z wody piersi. Wszystko to irytowało go, a zarazem przerażało. A w dodatku nie miał pojęcia, kim ona jest. Może przyjechała tu tylko na weekend? A może to jakaś szczęśliwa mężatka? Może nigdy już jej nie zobaczy? A jeśli nawet, to czy w ogóle by ją rozpoznał? Tylko wtedy, gdyby była naga - podpowiadało mu coś przekornie. Odczep się, zły duchu! - mruknął. Wszystko to absurd. Mężatka z Vancouveru z dziesiątką dzieci czy dziewczyna z Halifaxu ze swoim chłopakiem - co za różnica! Nie przyjechał do Kanady, żeby wiązać się z kobietą. Przybył tu, żeby pobyć z bratem i oderwać się od miasta, które w nim wszystko stłumiło. Ta nieznajoma była bez znaczenia. Absolutnie bez znaczenia. Mimo przeciwnego wiatru, który wciąż się wzmagał, Simon dotarł do chaty Jima w rekordowym czasie. Wszedł do środka z twardym postanowieniem, że nie pozwoli sobie na żadne rozkojarzające go głupstwa, ani też nie napomknie słowem na temat kobiety, która zajmowała dom nad jeziorem. - Ale zapach! - powiedział otwierając drzwi. Jim smażył boczek w żeliwnym rondlu na kuchni gazowej. Jego chata, z pozoru prymitywna, była wyposażona w nowoczesne urządzenia.

- Musiałeś popłynąć kawał drogi - odparł zdawkowo, odwracając plaster widelcem. - Widziałeś coś ciekawego? Jim był całkowitym zaprzeczeniem Simona i w towarzystwie nikt nie wziąłby ich za braci. Dziesięć lat młodszy, niższy, płowowłosy Jim miał słoneczny uśmiech i otwartą naturę. Był niczym bury kot, wylegujący się w słonecznej plamie na podłodze i mruczący z zadowolenia, podczas gdy Simona dałoby się porównać do dzikiego kota, czujnie skrywającego się w mrocznej głuszy. - Byłem na Maynard's Lake - wyjaśnił Simon. - Mogę wziąć grzankę? - Jasne... No i jak? Umiesz już wiosłować po indiańsku? Simon uśmiechnął się. - Muszę cię poinformować, drogi braciszku, że potrafię już utrzymać kurs. - Odkroił cztery pajdy melasowego ciemnego chleba, który sprzedawano w pobliskiej piekarni. - Gotów jestem ożenić się z kobietą, która potrafi piec taki chleb - dodał. - Nic z tego - zaśmiał się przyjaźnie Jim. - Ona jest żoną tutejszego szefa policji. Facet często wygrywa stanowe mistrzostwa w zapasach. Możesz mi podać jajka? - Jesteś dobrym nauczycielem - oświadczył z pewnym skrępowaniem Simon, wyjmując z lodówki pudełko z wiejskimi jajkami i wręczając je bratu. - Dwa tygodnie temu nie miałem zielonego pojęcia o wiosłowaniu. Poświęciłeś mi dużo czasu... Dziękuję. Jim zerknął na brata z ożywieniem, ale powiedział tylko: - Zaprosiłem cię tutaj. Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś wrócić do Anglii nie doświadczywszy czegoś, co jest tak typowo kanadyjskie jak wioślarstwo. - Widziałem też rano bobra. A także parę setek waszych klonów.

- No to już jesteś swojak - zaśmiał się Jim, wbijając jajka do rondla. - A jeśli dobrze sobie przypominam, najlepszą lekcję wioślarstwa mieliśmy wtedy, kiedy trenowaliśmy techniki ratownicze. Tamtego ranka stałeś się człowiekiem. - Zawsze mówisz, co myślisz, prawda? - spytał Simon po chwili wahania. - Staram się... Życie jest za krótkie, żeby bawić się w niedomówienia. Przez pierwsze trzy dni twojego tu pobytu miałem wrażenie, że to lato będzie się nam cholernie dłużyć. Simon pamiętał tę lekcję aż za dobrze. Stał wtedy w kajaku i wyciągał za burtę kajak Jima zatopiony w bagnie, a potem swego brata z wody. Jim udawał spanikowanego - były to naprawdę interesujące chwile i tego właśnie dnia skruszone zostały pierwsze lody pomiędzy nimi. Było dokładnie tak, jak to zapamiętał Jim. - I co? Nadal tak czujesz? Mam na myśli lato. Że będzie się ciągnąć jak guma. - Nie. Chociaż... jakby tu powiedzieć... jesteś jak góra lodowa. Dziewięć dziesiątych wciąż pod wodą. - Taki już jestem. - W głosie Simona zabrzmiał ton irytacji. Jim ze znawstwem przerzucił jajka. - I dlatego z odpowiedzią na mój list czekałeś aż sześć tygodni? Simon starannie rozsmarowywał masło na grzance, nie spiesząc się z odpowiedzią. - Widzisz... - odezwał się w końcu. - Zaraz po przyjeździe powiedziałem ci, że ostatnio nie układało mi się najlepiej. Nie idzie mi malowanie. Popadłem w rutynę, Londyn to więzienie... do diabła, nawet mówić mi się o tym wszystkim nie chce. Przerwał, wiedząc, że to on sam spowodował całe to nieporozumienie. Od sześciu miesięcy nie był w stanie malować. Spędzał całe godziny w pracowni, stojąc przed nie

zamalowanymi płótnami, sparaliżowany ich bielą, pustką, niemym żądaniem, żeby coś z nimi zrobił. Od szesnastego roku życia malowanie było sensem jego istnienia. Kiedy więc poczuł, że się jako malarz skończył, przeżył szok. A im bardziej był przerażony, tym trudniej mu było choćby wziąć pędzel do ręki, a co dopiero mówić o malowaniu. Sapnął ze złością, wiedząc, że nie uniknie tego wątku. - Twój list z kwietnia kompletnie mnie zaskoczył. Niegdyś, przed laty, próbowałem cię odnaleźć, ale nie udało się. Kiedy więc dałeś o sobie znać, było to tak, jakbym usłyszał głos z dalekiej przeszłości. Prawdę mówiąc nie byłem nawet pewien, czy tak naprawdę chcę do niej wracać. A już na pewno nie do siebie takiego, jakim byłem. I dlatego nie od razu odpowiedziałem na twój list... A w ogóle to - zakończył z irytacją - te jajka zrobią się twarde jak podeszwa. Jim odlał tłuszcz i wyłożył jajka z bekonem na talerzyki. - Myślałem, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego - powiedział. - To nieprawda... - Zresztą, komu potrzebny jest jakiś zagubiony brat, zwłaszcza gdy mieszka w odległości czterech tysięcy mil. - Nigdy tak o tym nie myślałem! - podniósł głos Simon. - Przecież tu jestem, prawda? Zrozum, wiem, że nie jestem łatwym człowiekiem. Przeżyłem szmat czasu sam... byłem do tego zmuszony. Ale cieszę się, że się znowu spotkaliśmy, że mamy szansę lepiej się poznać. Daj mi tylko czas. - Mamy całe lato. Oczywiście, jeśli zechcesz zostać. Simon odłożył grzankę na stół. Wiedział, że nadszedł moment decyzji ważnej i dla niego, i dla jego brata. Nie wolno mu było zaprzątać sobie teraz głowy plastycznym obrazem dziewczyny, kąpiącej się nago w oparach mgły opadającej na jezioro.

- Chciałbym zostać - powiedział cicho. - Zawsze możesz mnie wyrzucić, jeśli będziesz miał już dość. - Jasne - zgodził się Jim. Jego opaloną, sympatyczną twarz rozpromienił uśmiech. - Jedzmy. Jajka nie były spieczone, a z przepysznego truskawkowego dżemu wyławiali wielkie, nie zgniecione owoce. - Jeśli zostanę tu na całe lato, będę woził brzuch na taczkach - powiedział Simon. Jim popatrzył na siedzącego przed nim, rozciągniętego na krześle chudzielca. - Zapewne. Jeśli jednak susza potrwa dłużej, będziesz go mógł łatwo stracić. - Ciekawe jak? - Simon przeciągnął się leniwie. - Wiosłując na wyścigi do piekarni i z powrotem? - Walcząc z ogniem. Simon chciał się roześmiać, lecz zorientował się, że Jim nie żartuje. - Z jakim znowu ogniem? - Lasy są wyschnięte na wiór. Zimą spadło mniej śniegu niż zwykle, a wiosną prawie nie było deszczu. Wystarczy byle niedopałek, byle iskra. Należę do tutejszej ochotniczej straży pożarnej. Niesiemy pomoc wszędzie, gdzie nas potrzebują, w całym okręgu. W przyszłym tygodniu zaczyna się kurs dla nowych ochotników. Potrzeba ludzi do brygad naziemnych. Zapisać cię? Simon zgodził się natychmiast. Od miesięcy tłukł się jak lew w klatce. Może trzeba mu było właśnie czegoś takiego? - A więc - zwrócił się żartobliwie do brata - zimą jesteś belfrem, a latem strażakiem? Niezła kombinacja. - Walka z pożarem to niekiedy kaszka z mleczkiem w porównaniu z użeraniem się z tymi dzieciarami. A poza tym...

kocham las. Najmniejszy jego skrawek uratowany przed ogniem to dla mnie wielka wartość. , Z wszystkich okien chaty Jima widać było drzewa: tu świerk zwieszał szeroko rozłożyste gałęzie, tam stał jasnozielony buk, a opodal sosna o srebrzystych cieniutkich igłach. Nagle, zamiast tej oszałamiającej palety rozmaitych odcieni zieleni, oczyma wyobraźni Simon zobaczył czarne pogorzelisko. - Już kocham to miejsce - odezwał się głęboko poruszony, z jakimś dziwnym, wewnętrznym przekonaniem. - Obawiam się, że możesz je znienawidzić - wyznał Jim. - Zastanawiałem się, czy nie powinniśmy spędzić tego lata w Halifax. Mam tam mieszkanie, a Halifax - chociaż w porównaniu z Londynem dziura - to jednak miasto. - Marzyłem, żeby wyrwać się z miasta. - Ale od kiedy tu jesteś, niczego nie namalowałeś. Simon zmienił się na twarzy. - W istocie - przyznał, starając się ukryć zdenerwowanie, ale Jim pojął natychmiast. - No i bum - powiedział otwarcie, nawet nie usiłując przepraszać. - Trafiłem górę lodową w czuły punkt... A tak w ogóle, to wybieram się zaraz do miasta po zakupy. Chcesz jechać ze mną? Somerville tak naprawdę było wioską liczącą siedmiuset pięćdziesięciu mieszkańców. - Niekoniecznie. Pozmywam naczynia i poczytam trochę. Jim sięgnął po listę zakupów przyczepioną na drzwiach lodówki. - Zapowiada się kolejny upalny dzień. Jak tylko wrócę, to pójdziemy popływać, dobrze? Przed oczyma Simona zatańczyło znów jezioro z baraszkującą nagą dziewczyną. Czy kiedykolwiek jeszcze byłby w stanie pływać bez tego obsesyjnego obrazu pod powiekami? Z przerażeniem usłyszał samego siebie:

- Myślałem, że dalej nie ma już żadnych siedzib. Ale w głębi jednej z zatok nad Maynard's Lake widziałem chatę. - A tak. To domek Shei. To moja przyjaciółka. Wcześniej czy później się poznacie. - Przyjaciółka? To znaczy? - zapytał Simon ostrożnie. Przewidywał parę scenariuszy, lecz do głowy by mu nie przyszło, że nieznajoma mogła być kimś bliskim dla jego brata. - Dokładnie to, co ci powiedziałem. Kiedy miałem czternaście lat, a ona osiemnaście, kochałem się w niej jak wariat. Zresztą, kto się nie kochał? Ale w czasie studiów na pedagogice poznałem Sally i znajomość z Sheą przestała mieć romantyczne tło. Shea... - dodał zdawkowo - Shea zresztą pewnie by ci się spodobała. - Chcesz mnie swatać? - zapytał Simon, czując, że to pytanie zabrzmiało jakoś zbyt ostro. Jim jednak wybuchnął śmiechem. - Nie znasz Shei. To nie jest ktoś... to nie jest obiekt swatów, jeśli w ogóle można tak powiedzieć. - To znaczy - Simon szybko obliczył w myślach - że mając dwadzieścia dziewięć lat jest wolna. - Ano. Tak jak ty mając trzydzieści pięć. - Nikt ci jeszcze nie mówił, drogi bracie, że bywasz czasem irytujący? - Owszem, Sally. I to dość często. - Jim podniósł się z krzesła. - Będę szczęśliwy, kiedy wróci do domu. Mam wrażenie, że nie widziałem jej całe wieki. Sally, podobnie jak Jim, była nauczycielką, poznali się na uniwersytecie, a potem pracowali razem w szkole na Baffin Island. Została tam, podczas gdy Jim dostał pracę w Halifax i dopiero ostatnio przeniósł się do szkoły poza miastem. Obecnie Sally pojechała odwiedzić rodziców mieszkających w

Montrealu i siostry w New Brunswick. Miało jej nie być jeszcze miesiąc. Jim najwidoczniej z trudem znosił rozłąkę. - Zamierzasz się z nią żenić? - zapytał wprost Simon. Jim kiwnął głową. - Jeśli mnie zechce. Praca w odległych od siebie miejscach ma to do siebie, że oddala, ale też w pewien sposób zbliża ludzi. Sally uważa, że całą zimę powinniśmy teraz spędzić razem, żeby się sobie przypomnieć. - To rozsądne. - Na pewno, ale wiesz, moje uczucia wobec Sally nie mają nic wspólnego z tak zwanym rozsądkiem. Czy i ciebie kiedyś coś takiego ogarnęło? Owszem, pomyślał Simon. Dziś rano, kiedy ujrzałem Sheę, tę dziewczynę bawiącą się w jeziorze. - Nigdy się nie ożeniłem - odrzekł wymijająco. - To wymaga za dużo zachodu. Otaczały mnie zawsze atrakcyjne, wyrafinowane pięknotki, jakie u boku mężczyzny o mojej pozycji pragnie widzieć środowisko. Wiesz, takie lale z okładek kolorowych magazynów, co to za żadne skarby świata nie pokażą się w towarzystwie bez makijażu i ustawionego przystojniaczka. - Chyba żadnej z nich specjalnie nie lubiłeś? - zauważył Jim. - Też coś! - Simon gwałtownie odsunął się od stołu. - Lubienie czy nielubienie nie ma tu nic do rzeczy. Nawet siebie nie bardzo lubiłem... Dajmy już zresztą temu spokój. Koniec rozmów na tematy osobiste. - Dobrze już, dobrze - uspokoił go Jim, macając kieszeń, żeby sprawdzić, czy wziął portfel. - Skoro jednak przywykłeś do towarzystwa tego typu kobiet, Shea zdecydowanie nie jest dla ciebie... Potrzebujesz czegoś ze sklepu? - Nie, dziękuję. Simon zaczął sprzątać ze stołu, a chwilę później usłyszał warkot silnika odjeżdżającej ciężarówki Jima.

A zatem smukła pływaczka z Maynard's Lake nosiła imię Shea. Miała dwadzieścia dziewięć lat, była wolna i - jeśli prawidłowo odczytał intonację głosu swego brata - bardzo niezależna. Prędzej czy później miał ją poznać. Zdaniem Jima nie była odpowiednią kobietą dla hulaki z Londynu. Albo to raczej on nie był odpowiedni dla niej.

ROZDZIAŁ DRUGI Nienawykłemu do podobnych widoków Simonowi zdało się najpierw, że oto znalazł się w samym środku absolutnego rozgardiaszu. Stał obok ciężarówki Jima w dżinsach, podkoszulku i butach z podkówką, mało co pojmując. Stopniowo jednak oswoił się ze wszystkim i całość zaczęła nabierać sensu. Okazało się, że obdrapany budynek na poboczu drogi służy jako baza, w której mieści się punkt dowodzenia. Tutaj też jadło się i spało. Właśnie zniknęli w nim dwaj ludzie ze śpiworami, a z kantyny dochodził zapach rosołu. W przydrożnym pyle walały się wszędzie góry sprzętu - stały tam pompy, łopaty, piły i ogromne żółte wózki z bębnem do nawijania węża. Zapamiętał te długie węże z kursu, na który tak lekkomyślnie dał się zapisać. Napełnione wodą były zdumiewająco ciężkie. Zza budynku dobiegał warkot gasnącego silnika helikoptera. Śmigłowców, to już wiedział, używano do gaszenia pożarów z powietrza oraz do transportowania brygad strażackich tam, dokąd nie można się było dostać drogami. Obok ciężarówki Jima stał samochód z ogromną cysterną, a za nim wóz ochotniczej straży pożarnej z mniejszym, przenośnym zbiornikiem na wodę. Drogą ciągnęły dwa spychacze. Spojrzenie Simona, niemal nieświadomie, zwróciło się w zachodnią stronę. To tam, na horyzoncie, widniała przyczyna, dla której się tutaj znalazł. Niebo nad płowymi pagórkami zasnute było gęstym żółtawym dymem. Nie wiedzieć czemu Simon wyobrażał sobie, że dym powinien leżeć cicho, niczym przyczajony, gotujący się do skoku drapieżnik. Tymczasem bił w niebo nierównomiernymi słupami. Z dużej odległości nie widać było

płomieni, lecz sam widok falującego dymu sprawił, że Simonowi szybciej zabiło serce. Jim szedł już szybkim krokiem w stronę ciężarówki. - Rozmawiałem z komendantem straży - powiedział, gdy tylko znalazł się bliżej. - Czterech naszych ma uprzątać teren po przejściu pożaru na odcinku najbardziej oddalonym od drogi. Przejdź się do helikopterów i dowiedz od pilota, kiedy wylatujemy. Ja tymczasem złapię jeszcze dwóch chłopaków. Zadowolony, że może zrobić coś konkretnego, Simon przeszedł na drugą stronę drogi rozjeżdżonej przez spychacze i rozrytej dalej na zachód w ziemi i skałach. Lepiej lecieć helikopterem, niż jechać po czymś takim, pomyślał i kiwnął głową do trzech ludzi w pomarańczowych, brudnych kombinezonach, którzy wychodzili z bazy. Ich twarze usmarowane były sadzą, oczy miały czerwone obwódki. Poczuł znowu mocne bicie serca. Londyn, bardziej niż kiedykolwiek, wydał mu się czymś z innego świata. Jak to dobrze, że mógł się znaleźć właśnie tutaj. Cokolwiek przyjdzie mu robić przez następne dwadzieścia cztery godziny, będzie to przynajmniej konkretne i użyteczne. Bardziej niż nakładanie farby na płótno. Minął budynek i zobaczył helikopter. Silnik zgasł, śmigło było nieruchome. Aż nie chciało się wierzyć, że w takim samolociku pomieszczą się czterej ludzie i pilot. Spostrzegł nagle, że ktoś wspiął się na wąski stopień i wchodzi do kabiny. Z zaskoczeniem pojął, że ubrudzony beżowy kombinezon kryje sylwetkę kobiety. W jednej chwili przypomniały mu się wszystkie ostrzeżenia przed możliwością sabotażu, które widział rozlepione na lotnisku Heathrow. - Co ty tam robisz? - krzyknął. - Złaź w tej chwili! Kobieta znieruchomiała, a po chwili odwróciła się. Na Simonie spoczęło spojrzenie oczu szarych jak listopadowe niebo. - Słucham?! - zapytała dobitnym tonem.

- Powiedziałem: wysiadaj. Jednym zwinnym ruchem, który wydał mu się dziwnie znajomy, zeskoczyła na ziemię. - Nie jestem w nastroju do żartów - burknęła. - Czego chcesz? - Przyszedłem, żeby powiedzieć pilotowi, że czterech naszych ludzi ma być przewiezionych na południową flankę pożaru. - W porządku - zniecierpliwiła się. - No więc już powiedziałeś. Możemy... - To znaczy, że ty jesteś pilotem? - zająknął się Simon. - A co, nie podoba się? Simon czuł się straszliwie głupio z powodu gafy, jaką popełnił, i ani mu były w głowie męskie żarty. Jednakże jego pewność, że pilot musi być mężczyzną, była właśnie typowo męska. Przez moment, nic nie mówiąc, przyglądał się kobiecie. Wyglądała na zmęczoną, była brudna i spocona, pod oczami miała sińce. Sczesane do tyłu jasne włosy związane były wstążką i tylko parę kosmyków wymknęło się i opadło na twarz. Miała wydatne usta - za duże, żeby można je było uznać za piękne. Ale nie wiadomo dlaczego zapragnął zrobić coś, żeby pojawił się na nich uśmiech. - Przepraszam - powiedział szczerze. - Nigdy bym nie przypuścił, że pilot nie będzie mężczyzną. - Nie ma sprawy. - Skinęła niecierpliwie głową. - Możemy lecieć za pół godziny. Muszę najpierw zatankować. Odwróciła się i uklękła, żeby otworzyć ładownię. Był tu zbędny, nikt go nie zatrzymywał, lecz w jej ruchach, w smukłej linii pochylonych pleców było coś, co kazało mu zapytać: - Jak ci na imię?

Dziewczyna wytaskała pompę paliwową i spuściwszy ją na ziemię po pochylni, wyprostowała się i wytarła ręce o spodnie. - Shea Mallory - powiedziała. Shea... To niemożliwe, żeby w ciągu trzech tygodni spotkał dwie kobiety o tym imieniu. - Mieszkasz w chacie nad Maynard's Lake? - Tak - przyznała i ściągnęła brwi. - Skąd to wiesz? Nigdy cię nie widziałam. - Simon Greywood - przedstawił się, nie odpowiadając na pytanie i wyciągając dłoń. - Jestem bratem Jima Hanrahana. Shea z wyraźnym ociąganiem podała mu rękę. - Tym z Anglii - wycedziła. - Artystą. - To prawda - potwierdził z uśmiechem, który parę kobiet w Londynie z miejsca by rozpoznało. - Przyjechałem tutaj na lato. Shea nie odwzajemniła uśmiechu, spojrzała natomiast z jawną kpiną na znakomitej jakości podkoszulek Simona. - Nie boisz się pobrudzić sobie rąk? Simon poczuł, że narasta w nim gniew. - Przecież przeprosiłem za swoją omyłkę. - Nie o to chodzi. - Więc o co? Co pani ma przeciwko mnie, panno Sheo Mallory? - Powiem ci - odpowiedziała, patrząc na niego wilkiem i zaciskając pięści w kieszeniach spodni. - Pomagałam Jimowi pisać ten pierwszy list do ciebie, więc wiem, ile to dla niego znaczyło. Przybrani rodzice zdecydowali się mu powiedzieć, że jest dzieckiem z adopcji, dopiero gdy skończył dwadzieścia pięć lat. Kiedy tylko się dowiedział, że ma starszego brata, chciał się z tobą natychmiast skontaktować. Więc wysłał ci list, A ty przez sześć tygodni nie raczyłeś nawet odpisać. - To prawda - przyznał Simon. - Ale...

- Nie pomyślałeś o tym, że można przynajmniej podnieść słuchawkę i zadzwonić, skoro, powiedzmy, byłeś tak strasznie zajęty portretowaniem bogatych ludzi, że nie znalazłeś czasu na list? - To moja sprawa. Moja i Jima. Nie rozumiem, dlaczego się wtrącasz. - Jim i ja - Shea podniosła głos, żeby ją było słychać w warkocie podjeżdżającej ciężarówki - płynęliśmy razem kajakiem miesiąc po napisaniu tego listu. Jim był naprawdę zdenerwowany. To mój przyjaciel, dla mnie zaś znaczy to tyle, że jego sprawy są także moimi. A teraz wybacz, przywieźli paliwo. Bądźcie tutaj kwadrans po dziewiątej. Ciężarówka jeszcze przez chwilę telepała się drogą, aż w końcu zahamowała o metr od Simona. Kierowca pozdrowił Sheę wesołym „Hej!" i zeskoczył na ziemię. Czując, że tę rundę przegrał sromotnie, Simon poszedł odszukać brata. Jim stał przy górze sprzętu, gawędząc z dwoma ludźmi, których przedstawił jako Charliego i Steve'a. - Wyruszamy kwadrans po dziewiątej - powiedział Simon. - No to jest jeszcze czas na kawę - odrzekł Steve i razem z Charliem poszli w stronę kantyny. - Jim, do diabła, dlaczego mi nie powiedziałeś, że pilotem jest Shea?! - napadł na brata Simon. Jim zamrugał. - Po pierwsze, nie wiedziałem; mamy tutaj siedmiu czy ośmiu pilotów. A po drugie, nie chciałem robić żadnych wstępów, żebyś mi później nie zarzucał, że ci ją swatam albo coś takiego. - Nie bój się nic. Ona nie może na mnie patrzeć. - Chyba przesadzasz. - Uważa, że natychmiast po otrzymaniu listu powinienem do ciebie zatelefonować. - To nie jej sprawa - mruknął speszony Jim.

- Tak właśnie powiedziałem. I nie myślę, żebym się jej przez to bardziej spodobał. - No tak, słusznie podejrzewałem, że to dziewczyna nie w twoim typie. - Lakoniczny ton Jima grał Simonowi na nerwach. - Ale wiesz co, chodźmy jeszcze na kawę i pączki. Przed nami długi dzień. Simon zdusił cisnącą się na usta odpowiedź, starając się opanować rozdrażnienie. Utarczka z Sheą sprawiła, że czuł się zmieszany jak jakiś niedorostek. - Nie bierzemy stąd ze sobą żadnego sprzętu? - Wszystko co trzeba, a także resztę ludzi zabrał pół godziny temu duży helikopter. To nie jest jeszcze największy pożar... W sam raz dla ciebie, jak na pierwszy raz. Simon jednak nie myślał o pożarze. Dopiero co dane mu było poznać drugie oblicze Shei. Spoza wizerunku roześmianego stworzenia baraszkującego w wodzie patrzyły na niego zimne oczy pilota. Spławiła go, odczuł to boleśnie, co nie znaczy, że przestała go interesować. Wręcz przeciwnie - chciał dowiedzieć się więcej, pewien, że te dwa oblicza to jeszcze nie cała jej osobowość. A poza tym musiał zrobić coś takiego, żeby się uśmiechnęła. Do niego. O dziewiątej piętnaście czterech mężczyzn zbliżyło się do helikoptera, wśród nich Simon, w pomarańczowych ochronnych drelichach, z hełmami strażackimi i ochronnikami słuchu w rękach. Powietrze wypełniał gryzący dym. Shea kończyła przygotowania do lotu. Simon manewrował tak, by niepostrzeżenie zająć miejsce z przodu, obok niej. Zadowolony zapiął pas bezpieczeństwa i założył hełmofon. Kokpit był mały, toteż czuł wyraźnie, że - inaczej niż kobiety, które znał - nie pachniała kosztownymi perfumami. Pachniała dymem. Obejrzała się do tyłu na swoich czterech pasażerów, a następnie, spokojnie i bez pośpiechu, wcisnęła kilka

włączników i sprawdziła poziom paliwa. Śmigło zaczęło się kręcić, szybciej i szybciej, kokpitem zatrzęsło. W pewnej chwili w słuchawkach Simona zabrzmiał głos Shei: - Trójka do komendanta straży. Melduję odlot czteroosobowej załogi na południową flankę pożaru. Odbiór. - Baza do trójki. Baza do trójki. Bambi już tam jest. Leci w kierunku czoła pożaru. Odbiór. - Zrozumiałam. Do zobaczenia, szefie. Skończyłam. Simon wiedział z kursu, że Bambi to zaszyfrowana nazwa śmigłowca, służącego do gaszenia ognia ładunkami wody zrzucanymi z powietrza. Mieszane uczucia, jakie budziła w nim siedząca obok kobieta, zamieniły się teraz w zwykły zachwyt nad jej umiejętnościami. Helikopter oderwał się od ziemi lekko jak ptak, a prąd powietrza poderwał do góry tuman pyłu. Podekscytowany, tak jak podczas swego pierwszego lotu samolotem, Simon widział znikającą za nimi bazę, drzewa pomniejszone do rozmiaru małych zielonych patyczków i rozjeżdżoną drogę, przypominającą teraz cienką, brązową nić. - Od jak dawna jesteś pilotem? - zapytał spontanicznie. - Od czterech lat latam na śmigłowcach. A przedtem przez trzy lata oblatywałam samoloty różnych typów. Robiąc ostry zwrot, ustawiła helikopter w kierunku terenu objętego pożarem i wtedy Simon otarł się o nią ramieniem. Przebiegł go prąd, który rozszedł mu się po ciele jak kręgi fali na powierzchni jeziora. Zauważył, że dziewczyna nie ma ani jednego pierścionka, a pod jej paznokcie wżarł się kopeć. Nie miał pojęcia, dlaczego rozczulały go te brudne paznokcie, świadom jednak, że w helikopterze wszyscy wszystko słyszą, spytał jedynie: - Lubisz latać? - Uwielbiam. Jak nic na świecie.

Znajdowali się coraz bliżej pożaru. Widać już było wypalone śródleśne pogorzeliska i słupy dymu wystrzelające spośród liżących ziemię, skaczących płomieni. Chcę się z tobą kochać, dziewczyno, pomyślał nagle Simon. Nie mam pojęcia, kiedy to nastąpi, gdzie i jak. Ale wiem, że się stanie. Jeszcze się będziesz śmiać i płakać z rozkoszy, a z twoich szarych oczu chłód pierzchnie jak mgły znad jeziora w gorących promieniach słońca. Zrozumiesz, że oprócz latania jest jeszcze coś, co lubisz robić najbardziej w świecie. Z wahaniem jeszcze raz otarł się o jej ramię i z dreszczem triumfu spostrzegł, że Shea zamrugała powiekami i jest napięta. A zatem nie był jej aż tak obojętny, jakby się mogło - zgodnie z jej życzeniem - wydawać. Kiedy jednak odezwała się przez interkom, oglądając się do tyłu, jej głos brzmiał całkowicie niewzruszenie. - Wylądujemy na tamtych wyschniętych bagnach na prawo od pogorzeliska. Sprzęt zgromadzono w pobliżu. Mówiła to do całej czwórki, nie tylko do niego. Simon zacisnął wargi. Lubił przeciwników z charakterem. Larissa, z którą był związany przez ostatnie miesiące, nigdy nie udzieliłaby mu takiej reprymendy jak Shea w sprawie Jima i oczywiście za nic by się nikomu nie pokazała z brudnymi paznokciami. Tej młodej, ambitnej modelce imponowały jego pieniądze i sława, a on z kolei mógł się pochwalić oryginalną, dekoracyjną dziewczyną na wszystkich oficjalnych przyjęciach. Zdumiałoby to z pewnością plociuchów z prasy, ale nigdy nie zostali kochankami. W tym czasie bowiem Simon zaczął już pojmować, jak karykaturalne stało się jego życie i nie chciał go sobie komplikować miłostkami. Zaś co do Larissy - to miała wystarczająco dużo sprytu, by wiedzieć, że pozory romansu mogą być tak samo użyteczne jak sam romans. Dekoracyjne łezki, które uroniła przy pożegnalnej

kolacji, były bez wątpienia ostatnim teatralnym akordem w tej grze. Ramię Shei pochyliło się w jego stronę; sprawdzała teraz widoczność. - Trójka do komendanta straży. Podchodzimy do lądowania. Odbiór. - Mamy twoje współrzędne. Powodzenia. Skończyłem. I znowu Simon, zafascynowany, obserwował współdziałanie nóg i rąk Shei, kiedy obniżając pułap lotu kierowała helikopter w stronę bagien. Słyszeli już szum olch i modrzewi. W podmuchu wiatru kładły się wysokie, zielone trawy. Wylądowali miękko. - Schylcie się nisko, kiedy wysiądziecie. I nie zbliżajcie się do rotoru. Wszystkiego dobrego, przyjaciele - usłyszeli w słuchawkach. Simon rozpiął pasy i przerzucił je przez oparcie fotela. Zanim jednak zdjął swój hełmofon, powiedział szczerze: - Dziękuję, Sheo. Pierwszy raz leciałem helikopterem. Jesteś profesjonalistką, nie ma co mówić. Zerknęła na niego, jakby zaskoczył ją ten komplement, i przez jej twarz przebiegł błysk sardonicznego humoru. - Mam nadzieję - odparła - że twój pierwszy pożar też przebiegnie tak gładko. Simon wytrzymał jej spojrzenie. - Czy ty się w ogóle potrafisz uśmiechać? - Owszem - skrzywiła się z drwiną. - Do przyjaciół. - Nie mieliśmy okazji się zaprzyjaźnić. Przecież wiesz o tym. ,. Uśmiechnęła się łagodnie. - Prowadzi pan dzisiaj drużynę, panie Greywood. Żegnam. - Wolałbym usłyszeć „Do zobaczenia", jak zawsze mówi mój brat. Do zobaczenia, Sheo.