andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Fleszarowa-Muskat Stanislawa - Wczesna jesienia w Zlotych Piaskach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :870.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Fleszarowa-Muskat Stanislawa - Wczesna jesienia w Zlotych Piaskach.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fleszarowa-Muskat Stanisława
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 194 stron)

Stanisława Fleszarowa-Muskat:Wczesną jesienią w Złotych Piaskach.

Obwolutę, okładkę i stronę tytułową wykonałALEKSANDER JERZY SZRAJBER Redaktor technicznyWitold Urbaftski KorektorHalina WssglMska Ak..'^-, WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK 1970Wydanie pierwsze. Nakład 30000 + 250egz. Ark. wyd. II. Ark. druk. 12. Papier druh. mat. , 65 gz fabryki papieru we Włocławku, Oddano do składania MXII 1969 r. Podpisano do druku i drukukończono wkwietniu i970 r. Zakłady Graficzne wGdańsku, ul, Swiętojań-ska19/23. Kam. nrl M-2. Cena 18, Od samego', rana Missis zarządziła dzień angielski. Źle znosiłatu. tęjszą ; kuchnięi był to jeden z jej odwetów za cojesienn;jr, dwumiesięczny pobyt z dziećmi nad Morzem Czarnym. ^Przeniesiona z chłodnego domu swoichszwedzkich chlebodawcóww Skelleftęa, gdzie^juŜ w pierwszychdniach września paliły się na komtnKti' sosnoweszczapy, w bułgarsŁi. skwar i bułgarskie niezrozumieniedla upodobają ludzi z- Północy, tęskniłaza dobrze zaparzoną herbatą, jajkami"na boczku zamiast kwaśnego mleka na pierwsze śniadanie i w nieskończoność przedłuŜała lekcje -angielskiej gramatyki, którymi gnębiła swoichwychowanków. W hotelu "Ambasador" było jeszcze trojerównie nieszczęśliwych szwedzkich dzieci Ulbrasenowie, którzytakŜe posiadali kopalnię miedzi na Północy,mieli ten sam zwyczaj wysyłania tu swoich dzieci najesienne miesiące. Ale ich Missis była młodai ładna,angielski dzień Ulbrasenów kończył się więc wcześniej. MissisVictorianie opuszczała nigdy fajfów w kasynie. Balkony piątki nieszczęśliwych szwedzkich dzieci, gnębionychprzez ich angielskie bony, które nigdzie w całejBułgarii nie mogłysię napić dobrej, gorącej herbaty, sąsiadowały ze sobą i podczas dni angielskich słyszało siętam przerzucane z balkonu na balkon z okrutną dziecięcąsatysfakcją najordynarniejsze słówka, . jakie istniaływ słowniku. Angielskim oczywiście. Był to odwet wychowanków na odwet ich boncałydzień naszpikowany był wzajemnymi złośliwościami, nawetsłońce, cudowny i ' szczerozłoty bułgarski pieniądz,toczący się przez bezchmurneniebo, niebyłow staniezłagodzić tego wiecznego buntu. Maritie w nim nie uczestniczyła.

Miała swój własny temat, jak motyw muzyczny w dziełach klasyków. Studiowała muzykę w Sztokholmie itamŜeza dwadzieścia trzy dni i spojrzała na zegarek piętnaście godzin pan Sandelund, adwokat rodziny Thalbergów, oficjalnie uzna jej pełnoletność, obejmując równocześnie z jej pełnomocnictwa zarząd spadku po Tage Thalbergu, którym dotąd zarządzał ojczym razem z majątkiemjej matki. WyobraŜała sobie ichoczy; godzinami, leŜąc na plaŜyi tańcząc wbarze, wyobraŜała sobie ich oczy, kiedy sięo tym dowiedzą. Oczywiście pamiętali, kiedy przypadadata jejurodzinchoć matce przychodziło to z corazwiększą trudnością ale nie spodziewali się, na pewnosię nie spodziewali,Ŝe będziedo tego zdolna. Nie podejrzewali jej nigdy o Ŝadne działanie, nawet czas, który tuspędzała, wyemancypowana zupełnie spodopiekuńczychzakusów Missis, nie budził ich niepokoju. Wiedziała o tym,byławściekłana siebie, Ŝe niemoŜe ich niczym zadziwić. Tysiące ludzi przyjeŜdŜało tu, Ŝeby siębawić. Jej dnipłynęły monotonnie, podobnedo siebie jak dwa ziarnkapiasku. Przedpołudnia spędzała na plaŜy, wieczory w. barze hotelowym, gdzieszła tańczyć z kim popadło; . nie dowiadywała się nigdy niczego bliŜszego o swoich partnerach, nawet jeśliwychodziła z nimi, Ŝeby cię całować natrawniku wokół hotelu,co zresztą kończyło się zwykletak samo zawsze chcieli odrazu więcej inie mogli zrozumieć, Ŝe ona nie chce więcej, wracała do baru nawetbez wypieków na twarzy, a partnerzy usiłowali zachowaćprzekonanie, Ŝe gdyby znali ten potworny język, którymmówiła, albo gdyby umieli choć kilka słów po angielsku,poraŜka zamieniłaby się w sukces. MerdeE Merde! wrzeszczeli Utbrasenowie. Pomyliło im się, poprzedniego roku byli tuz boną Francuzką. Shitty shitodwrzasnąt Eryk. Zaś. eg... o!Wstała z łóŜka i zamknęła drzwi swego pokoju, wiodącena balkon. Godzinypoobiedniebyły najtrudniejsze doprzetrzymania. Missis, zaŜywszy tabletkę ułatwiającą trawienie, kładła się z tamponami waty w uszachi nie wolnoje] było przeszkadzać aŜ do piątej. W tym czasie ErykŜ Bibi mieli takŜe leŜeć w swoim pokoju, powinni przybrać na wadze tak nakazał lekarz przed wyjazdem,ale zanosiło się na to, Ŝewychudną na szczapy od nad miernej energii, którą wkładali w bezustannywrzaski bieganinę od wczesnego rana do nocy. Drzwi na balkon jak było do przewidzenia niena długo pozostały zamknięte. Erykroztrzaskał je, aŜzadźwięczało szkło. Maritie! Idzie twój Murzyn! MurzynnaleŜał do NorweŜki z drugiego piętra, przywiozła go ze sobą z Konga, gdzie po opuszczeniu wielustanowisk przez Belgów pracowała wszpitalu. Był lekarzem, jak ona. Przybyli do Złotych Piasków w podróŜypoślubnej, widoczniebała sięwywieźć go od razuw swojefiordy. Budzili sensację ona jasnowłosa i w szczególnie skandynawskisposób koścista, on jakwy rzeźbionyz połyskliwego, czarnego marmuru, gładki i muskularnyzarazem, ubranyw swoją skórę jak w kostium.

Zobacz,jaki ładnyMurzyn! krzyknęła Bibi pierwszego dnia,kiedy zjawił sięw "Ambasadorze". Miałaosiemlat, ale zwracała zawsze uwagę na męŜczyzn, niktw rodzinie nie miałnadziei, Ŝe przejdzie jej to z wiekiem. Jaki ładny Murzyn! powtórzyła,szarpiącMaritie za rękaw. Dr Mathias Mobose stał przyladzie w recepcji, czekającna klucz od pokoju. Miał-na sobie jasnopopielate ubranie i białąkoszulę, porozpinanąpod brodą. Ze spokojnągodnością starat się nie widzieć skierowanych ku sobiespojrzeń. Jego biała Ŝona, czekająca u wylotu-schodów,takŜe była pełna tego manifestacyjnego, prawie aŜ bolesnego spokoju. Wtedyjeszcze byłapełna spokoju, dopiero za dwa dni,na wspólnej wycieczce statkiem doBałczyku, jaką zorganizowano dla gości "Ambasadora", Maritie zaczęła wpatrywać sięw czarnego doktora. Przez cały czas podróŜystała przy nim oparta o burtęi nie zdejmowała z jegotwarzy cięŜkiego,upartego spojrzenia. Miałazwyczaj atakowania w ten sposób ludzi, którzy zwrócili jej uwagę,a których uwagi ona nie zwróciła stawała opodal i zaczynała patrzyć. Nie było w jej spojrzeniucienia chęcizaczepki, kokieterii czy poufałości, nie moŜna jej było niczarzucić, po prostu patrzyła i nieona była winna, Ŝe juŜpo kilkunastu minutach nikt nie potrafił tego znieść. Dr Mathias Mobose zaczął się niepokoić wcześniej niŜinni. Zamienił się z Ŝoną miejscami przy burcie, ale Ma.

ritie, nawet dotykając biodrem kościstego boku NorweŜki,nie przestawała wpatrywać się w niego, choć wymagałoto juŜ teraz nieco wysiłku. Kiedyodwrócił się twarzą kumorzu, musiała przechylić się przez burtę, aŜ zaniepokojonaMissis chwyciła ją za rękę,Ŝeby nie wypadła. W Bałczyku podczas zwiedzania parku i pałacu rumuńskiej królowej nie odstępowała go na krok. NorweŜkę ogarnąłpopłoch. Gdyby nie obawa przed śmiesznością,rzuciłabysię do ucieczki, aleoznaczałoby to przyznanie się do zagroŜenia. Nie miałazamiaru kapitulować przed tą śmieszną smarkatą, włóczącą się za nimi jak cień poŜwirowanych . alejkach parku. Chwyciła męŜa pod ramię, musiałabardzo się starać, Ŝeby nie poczuł, jak drŜy jej ręka. Za Maritie uformował się zwykły rodzinny pochód: Bibi,zanią Eryk, nakońcu zdyszana, ocierająca z twarzy potMissis, daremnie usiłująca narzucić wychowankom własnyprogram zwiedzania. Odtego dnia czarny mąŜ NorweŜkizostał nazwany"Murzynem Maritie", choć" w ciągu następnego tygodniasytuacja nie uległa zmianie. Teraz, kiedy ErykwciąŜwrzeszczał, wywołując ją na balkon, Maritie wstała leniwie z łóŜkai bardziej dla sprawienia przyjemności jemuniŜ sobie spojrzała w dół. Kongijczyk biegł po kamiennych schodach,, prowadzących z nadmorskiego bulwaru do hotelu. Biegł, skaczącpo dwa stopnie,malinowy płaszcz kąpielowy, nie przytrzymany paskiem, powiewał na wietrze, tworząc plamęjaskrawego tła dla jegociemnego ciała. Głowę miał uniesioną'ku górze, kiwał dłonią ku balkonowina drugimpiętrze,gdzie zapewne stała jego Ŝona. któratak samojak Maritie musiała widzieć lot malinowego płaszczawokół biegnących nóg iskąd rozlegał się cichy śmiech,jah gruchanie czekającej gołębicy. Będę musiała jej to zrobić pomyślała Maritiesennie,bez zaciętości, bez nadziei na satysfakcję. JuŜprawie zapomniała, Ŝe postanowiłato zrobić, ten cichy, głębokiśmiech, dochodzący z góry, przypomniałjej o tym, odczuła to prawie jak obowiązek, który przyjęła na siebie,nie jak pragnienie. On ma więcej zębów "liŜ my? spytała Bibi. Przewieszona przezporęcz balkonu odprowadzała Kongijczykaspojrzeniem aŜ do drzwi hotelu. Na pewno dwarazy tyle! Niegadaj głupstw'powiedziała Maritie, wycofując się do swego pokoju. Zapaliłapapierosa i wyciągnęłasię znowu na łóŜku z popielniczką na brzuchu. Dwa razy tyle! Na pewnodwa razy tyle! śpiewała Bibi, podskakując na balkonie. Uspokój się! krzyknęła Missis ze swego pokoju. Mimo waty wuszach musiała wszystko słyszeć. Jesttaki sam jak my, Nie ma ani jednego zęba więcej. Nie jest takijak my! odwrzasnęla Bibi, nie przestając tańczyć.

Nie jest taki jak my! Ona to mapo nim pomyślała Maritie, pewna, ŜeiMissis myśli o tymsamym. W wielu sprawach nie zgadzała się z Missis, ale łączyło je jedno: o cudzoziemskimmęŜu matkimówiły "on" i umiały tropić jego śl'idy wewszystkim, coczyniły lub czego nie czyniłydzieci. Zobaczysz, Ŝe cię spiorę! krzyknęłado Bibii byłaby to na pewno jedyna rzecz, która sprawiłaby jej terazprzyjemność. Ale mała nagle się uspokoiła. "Wsadziła przez uchylonedrzwi swój chudy pyszczek. Ja to sprawdzę szepnęła. Cosprawdzisz? Ile on ma zębów. SkończjuŜz tym, dobrze? Sprawdzę. Wtedy się przekonasz! Zamknęła drzwi i przez dłuŜszyczas nie było słychaćani jej, ani Eryka. Zapadłanagle cisza świadczyć mogłatylko o tym, Ŝe pokazująsobie języki zUlbrasenami,którzy takŜe udchli. Maritie odstawiła popielniczkę i połoŜyła się na brzuchu. Ich oczy! Wyraz ich oczu, kiedy się o tymdowiedzą! To była wspaniała rzecz móc zrobić im cośtakiego. Matka powie, Ŝe traci doniejserce, coraz bardziej traci do niejserce, nie miała go aŜ tyle, ŜebyprzykaŜdej okazji miećjeszcze coś do tracenia a on? Tego -była najbardziej ciekawa. Jak. zachowa się on? Co powie? Jakprzyjmie ten policzek? LeŜała uśmiechając się do swoich myśli, kiedy zadźwięczał telefon. Długonie podnosiła słuchawki, Ŝeby ten.

ktoś, kto dzwonił, został przyłapany na radości, gdywreszcie ją podniesie. Halo! powiedziała słabym głosem, jakby potrzebowała pomocy i właśnie miała nadzieję, Ŝe nadchodzi. Halo! odpowiedział jej naprawdę rozjaśniony radością głos. Była w nim jednaki nieśmiałość, którejnieudało się pokonać. Niezejdziesz na drinka? Dzwonił Joachim, z którym przyjaźniła się od tygodnia to on był o tym przekonany, nie ona. Przyjechałz rodzicami z Diisseldorfuszarym mercedesem; wóz byłjednymz najładniejszych na parkingu "Ambasadora",Joachim za bardzo pragnął, Ŝeby to przyznała i dlategoodmawiała mu tej przyjemności. Nie zejdziesz na drinka? powtórzył, anieśmiałośćw jego głosie stawała się coraz bardziej lepka. Nie powiedziała za wcześnie. Dlaczego za wcześnie? Bo za wcześnie. Nie lubię drinka o tej porze. A... Joachim zawiesił głosi słyszała przez chwilęw słuchawce tylko jego oddech mógłbym przyjść nagórę? Do mnie? Docie-bie wykrztusił. Rozmawialipo angielsku, ona z zupełną swobodą, onpowoli iwyraźnie, oddzielając słowaprzydługimi pauzami. Po co? roześmiałasię, siadając na łóŜku. Milczał przez długą chwilę. Daję ci słowo, Ŝe zachowam się przyzwoicie. Nie wyobraŜaj sobie tylko,Ŝe potrzebne mi twojesłowo. Podejrzewałaprzez cały czas, Ŝe ojciec Joachimahandluje nierogacizną, chłopak za bardzo się starał, Ŝebyuchodzić za dŜentelmena. Powiedziała mu to kiedyś, okraszając przytyk opowieścią o prawdziwym lordzie, któregopoznałaubiegłego lata w Ostendzie, a który zachowywałsię zupełnie skandalicznie i wszyscyuwielbiali go są to. Joachim wysłuchał opowiastki z otwartymi ustami, niebyłapewna, czy zrozumiał. Niepotrzebne rai twoje słowopowtórzyła. Wypchaj się nim! Więc mogę przyjść? zapytał pokornie. Proszę. Missis śpi? Co ma do tego Missis? krzyknęła, aon od razuodłoŜył słuchawkę, Zjawił się po chwili, zdyszany lekko z pośpiechuczyonieśmielenia; miał na sobie niebieski golf marki "Bry"do białych spodni i wyglądał tak schludnie iprzyzwoicie, aŜ chciało się go wyrzucić za drzwi. Zastanowiłasię nad tą moŜliwością, ale w końcu wskazała mu miejscew fotelu.

Usiądź, jak juŜ jesteś. Zabrzmiało to łaskawie i Joachim skorzystał skwapliwie zzaproszenia. Nosy Bibii Eryka rozpłaszczyły sięna szybie balkonowych drzwi. Zapalisz? Joachim wyciągnął z kieszeni spodnipaczkę papierosów. Przed chwilą skońci-ylam. A mnie pozwolisz? Pal, co się pytasz? podałamu popielniczkę i przyjrzała się swoim stopom w białych sandałach. Przelakieruję sobie paznokcie u nóg, nie pogniewasz się? Uniósł się trochę w fotelu. AleŜ o co? Wyjęła z szufladki pod lustremaceton i lakier, podciągnęła kolana pod brodę, skórę na udach miała jasnozłotą, brakowało jejcierpliwości, Ŝeby leŜeć nieruchomona plaŜyi opalićsię na brąz. Bo mojamama, na przykład, powiedziałaby, Ŝe tolekcewaŜenie gościa. A Missis, Ŝeto w ogóle shocking. Ja uwaŜam, Ŝe tocudowne wyszeptał Joachim. Ale nie musisz się tak gapić. Spódnicę mam wąską,zresztą na plaŜy i tak pokazuję więcej. -Joachimchrząknął. Właśnie. Co właśnie? Właśnie myślę to samo. BoŜe, cóŜ to za głupi szczeniak! pomyślała,wrzucającdo popielniczkizbrudzony lakierem tampon waty. Cały świat jest pełen takich głupich, oblizującychsięszczeniaków. Podciągnęła wyŜej spódnicę. Masz, popatrz sobie! Tutajto jednak nie to samoco na plaŜy. ,Drzwi nie wytrzymałycięŜaruBibi i Eryka otwol.

rzyły się z trzaskiem i dzieci, zaśmiewając się, wpadły dopokoju. Co to maznaczyć? spytała Maritie, nie odrywając wzroku od paznokci prawej nogi. To' ona mnie popchnęła krzyknął Eryk,zerkałna Joachima ze złośliwą satysfakcją. Młody człowiek sięgnął do kieszeni białych spodni, wyjąłportmonetkę. Do . cukierni na dole przywieźli świeŜeciastka powiedział. Widziałeś? spytała Bibi podejrzliwie. Widziałem. A bakławę widziałeś? Widziałemzająknął się Joachim. Eryk wyciągnął rękę. Dolara! zawołał. Joachim wyszukał w portmonetce dwie pięćdziesięciocentowe monety i podał je Erykowi, ale Maritie trzepnęlago po ręce. Co ty sobie myślisz? Obiecałeś zachowywać się przyzwoicie. Co w tym złego? Mam dosyć pieniędzy. Przestań to wciąŜ powtarzać, 'bo ci znowu coś opowiem. Co mi opowiesz? przestraszył sięJoachim. Opowiastkę o lordzie. O tym samym. Był zupełniebez forsy, ale to miałoswój styl. Joachim zamilkł,oddychał tylkogłośno, jakby miałpolipa. Zarobiłem tego dolara! wrzasnąłEryk rozŜalonymgłosem. Zarobiłem go! Bakława była przysmakiemwszystkich dzieciw hotelu, przepadały zatym francuskim ciastemz orzechami, migdałami i pomarańczowąskórką. Zarobiłem go powtórzył płaczliwie. Blbi! Maritie podciągnęła prawą stopę jak mogłanajwyŜej i przyjrzała się z bliska polakierowanym paznokciom. Wytłumacz swojemu młodszemu bratu, Ŝew ten sposób nie zarabia się pieniędzy. Bibi wypchała językiem prawypoliczek i medytowałaprzezdługą chwilę. Aleon je zarobił powiedziała wreszcie. I jateŜ. Niech was diabliwezmą! Maritie zakręciła buteleczkęz lakierem i poszukała w szufladzie portmonetki. Macie tudolara i dajcie mi święty spokój. Hurra! krzyknął Eryk, objął Maritie i pocałowałją w ucho. Nie będziemy ciprzeszkadzać aŜ do wieczora. Spojrzała na Joachima. MoŜecie mi przeszkadzać, ile razyprzyjdzie wam nato ochota.

Kiedy trzasnęły drzwi, Missiskrzyknęła ze swegopokoju: Dokąd oni poszli? Na ciastka do cukierni. PrzywieźliświeŜe odkrzyknęła Maritie. Znowu nie będą jedli kolacji. Niechjedzą to,na co mają ochotę. To nie jest Ŝadna metoda. Świat byłbyszczęśliwszy bez metod odpowiedziała Maritie, ale juŜ tylko na swój własny uŜytek, nawet Joachim nie był przewidziany na adresata tych słów. A co ty robisz? zawołała Missis. Nudzę się! odkrzyknęła. Joachim roześmiał się cicho,uznał to za świetny dowcip, a Missis umilkłauspokojona. Maritie miała ochotękopnąć w ścianę, stłuc jakieś naczynie, zacząć krzyczećprzechyliwszy się przez poręcz balkonu. Joachim wciąŜ się śmiał, kołysał się na krześle, klepałsię po udach, wycierał wierzchem dłonizałzawione oczyMaritie rzuciła mu złespojrzenie. Iz czego ty się właściwie śmiejesz? Oni uwaŜają, Ŝetylko wtedy wszystko jest w porządku, kiedy się nudzimy. SpowaŜniał w jednej chwili. Zgasił papierosa, oparł dlonie o kolana. Oni? Dowtórzył. Oni. Oni wszyscy. Mójojciec powiedział przymknął oczy i na chwilęnie było wjegotwarzy tej szczególnej niepewności, któranie opuszczała go przez cały czas mójojciec uwaŜa, Ŝeto minie, Ŝe okoliczności" zmuszą nas do decyzji, Ŝe toczasem przychodzi w ciągu jednego dnia. Teraz po prostunie mamy okazji.

Okazji do czego? zapytałapowoli. Zawiesił głos. -. Do wykazania się, do udowodnienia bo ja wiem na co nas stać, Mój ojciec w moim wieku. , Nie chcę tego słuchać powiedziała Maritie. Umilkł spłoszony, ale po chwili zdecydował się jednakpowiedzieć to, co powiedzieć zamierzał: Mój ojciec był na Kaukazie. I dalej. Gdzie dalej? zapytała, wychodząc na balkon. Nie wiem dokładnie gdzieś dalej. I było go na tostać. Wiesz cośniecoś o wojnie? Wiem . powiedziała przez ramię. Słońce leŜało na,całej powierzchni morza jak złota, lśniąca blacha. Nie braliśmy w niej udziału. Joachim wstałtakŜe, wyszedł za nią na balkon. Pozwoliliśmy wam na to. Odwróciła gwałtowniegłowę. Co to znaczy "pozwoliliśmy"? Nie było cięwtedyna świecie. Ciebie teŜ nie było, a mówisz"niebraliśmy w niejudziału". Mam chyba prawo uczestniczenia w czymś najlepszym i najmądrzejszym, co się przytrafiło memu narodowi. Masz dla siebiecoś takiego? Tak powiedział, nie odpowiadającna jejpytanie zarobiliście na tej wojnie kupę forsy. Miała ochotę go wyrzucić, ale oznaczałoby to, Ŝe brak jejargumentów. Kopnęła nogą balustradę balkonu, wysokidźwięk rozniósł się wzdłuŜ całej zespawanej ze sobą fasady "Ambasadora". Trójka Ulbrasenów, której się tobardzo podobało, zaczęła ją naśladować. Mój dziadek powiedziała,nie oglądającsię za siebie byłprzewodniczącym szwedzkiego CzerwonegoKrzyŜa. Jeździł do wszystkich krajów, gdzie ludzie potrzebowali pomocy. Wiem, ile kosztowała. Ale waszekopalnie i wasze fabryki nie przestałypracowaćani na jeden dzień. Więc ludzie mielizostać bez pracy? krzyknęła Widzisz powiedział i przez chwilę nie był ani głupi, ani śmieszny. Widzisz! To wszystko nie jest takieproste. Nie ma ucieczki. ii Z kim ty rozmawiasz? zawołała Missis ze swegopokoju. Jest ktośu ciebie? To tylko Joachim odpowiedziała Maritie.

" Uspokojenie Missis było równieobraŜliwe, jakodpowiedz, której jej udzieliła. Patrzyła teraz 'z satysfakcją natwarz swego gościa w nadziei, Ŝe wreszcie coś do niegodotarło. Ale nie mogła z niej nic wyczytać. Oczy miałspuszczone,tylko mięsień na prawympoliczku drgał mupod napiętą skórą. Maritie powiedział po chwili nie powinniśmybyli otym mówić. To ty zacząłeś. Przepraszam. Nie masz ochoty sięprzejechać? Dokąd? Dokąd zechcesz. Zaśmiała się. Stary dał ci kluczyk od wozu? Da mi, jeślizechcę. Jeśli ty zechcesz. Nie, niechcę powiedziała. MoŜepójdziemysię wykąpać? Przeciągnęła się,przyjrzała się znowu uwaŜnie paznokciom u stóp,potem łydkom i kolanom. Nie kąpię się 'po południu. I tak jestem za chuda. Nie jesteś za chuda, Joachim przełknął ślinę. Jesteś w sam raz. Co to znaczy: w sam raz? Jesteś wystarczająco okrągła tam, gdzietrzeba O' ZauwaŜyłeś to? No to zmiataj' Dosyćsię juŜ nagapiłeś na mnie. Nastrip-tease kosztowałoby cię to pięćdolarów. ; Ale to nie był strip-tease. I tobiezapłaciłbym więcej. Zmiataj, mówię ci! Miał duŜo pieniędzy i wciąŜmówiło tym, Ŝe ma duŜo pieniędzy, aŜ niemoŜna byłozwalczyć ochoty, Ŝeby mu udowodnić, jak niewiele znaczą. Obiecałeś zachowywaćsię przyzwoicie, A nie zachowuję się? Bredzisz i wciąŜ na tensam temat. Mam tegopodziurki wnosie. NiemoŜesz przyczepić się do kogoś innego? Nie. Nie mogę. Wypchaj się. I jazda! Muszę włoŜyć spodnie.

Co będziesz robić? Pójdę się przejść. Sama? Wiesz, Ŝelubię chodzić sama. Wiem. To straszne. NJfct mi nie trzeszczynad głową. Jeślichcę usłyszeć czyjś głos, zaczepiam sprzedawców albo poganiaczyosłów. I tak nierozumiesz, co do ciebie mówią. Ale przynajmniej mogę mieć nadzieję, Ŝe mówiącoś pięknego, mądrego albo dobrego. O zwierzętach,o kwiatach, o dzieciach PrzecieŜ wgruncie rzeczy niecierpisz dzieci. Tylko tych, które juŜ są. I które znam. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Nie ma ciastek! obwieścił Eryk z oskarŜającą 'pretensją. Joachim poczerwieniał. Sam widziałem, jak przywieźli. Niemyślicie chyba. ,. zaczął się tłumaczyć, ale Bibi nie zwracałana niego uwagi. Podała Maritie złoŜoną ćwiartkę papieru. Depesza! wołała. Od mamy! Zobacz, czy odmamy? Maritie przebiegła oczyma kilka linijek tekstu. Tak powiedziała. Przylatuje pojutrze samolotem. Z tatusiem? Tak rzuciła telegram na stół. Razem z nim. Mamy wyjechać po nich na lotnisko. Skąd weźmiesz wóz? spytał Joachim od razu. Wynajmę. Wiesz, Ŝe moŜnawynająć. Oblizałsuche wargi. PrzecieŜ moŜesz wziąć mój, Nie lubię mercedesów,zawsze mi się wydaje, Ŝeśmierdzą ropą. Na pewno nie śmierdzą. Ale wydaje mi się, a to jeszcze gorsze, niŜ gdybynaprawdę śmierdziały. No,zmiataj, bo wciągam portki. Co robisz wieczorem? Zobaczy się. MoŜe byś poszła do "Taboru"? Tam tańczą Cyganie. Widziałam to juŜ dziesięć razy. Wymyśl coś innego. '

- A jciśli wymyślę, pójdziesz? -Nie wiem. - Maritie! Nie moŜna się z tobą dogadać. - Topo co usiłujesz? ZjeŜdŜaj, mówię ci, bo wcią1 gaaa portki. Wypchnęła go za drzwi, przekręciłaklucz w zamkutak, Ŝeby to słyszał, i przez długi czas stała bezczynniel pośrodku pokoju. O którejprzyjeŜdŜają? zapytała Bibi,Ruszyła się 2 miejsca. Nie wiem,dowiem się. Zanieś Missis telegram, musipójść z wamido fryzjera. Ja nieidę! zawołał Eryfe. Wiesz, Ŝe on lubi, Ŝebyś był krótkoostrzyŜony. Kto? On. PrzecieŜmówię. MoŜe nie zauwaŜy? ZauwaŜy. Lubi wokół siebie podgolone karki. Maritie nawinęła na palec pasmo swoich długich włosów. A my zawsze nosiliśmy włosy doramion. I takŜeod wieków. Dlaczego mówisz: my? zapytała Bibi, Nigdy'tego nie rozumiem. Zrozumiesz, masz jeszcze czas. A na razie idź ipokaŜ telegram Missie. ^ PrzecieŜ śpi. jNie śpi. NiemoŜe zasnąć, bo wciąŜ słucha, co robi1 my. ' - ' - Kiedy dzieci wyszły, wciągnęła spodnie i golf, sczesaławłosy na twarz i natapirowawszy je ha czubku głowyzaczesałaje znowu do tyhi, spadające na ramiona końcei podwinęła do góry i spryskała je lakierem. Przez chwilę przyglądała się sobie-w lustrze,bez zadowolenia, su; rowo. Wyjęła z szuflady tusz ipoprawiła rzęsy, pędzel kiem przedłuŜyła powiekę ku skroniom. Przechyliła głoi we i znowu przyjrzała się swemu odbiciu z uwaŜną' su! rowością. Nie lubiła siebie. Zazdrościła wszystkim, któ rym własna istota przysparzała szczęśliwych rozczulenisama zajejprzyczyną doznawała najwyŜej udręki. Nielubiła siebie, nie byłanigdy z siebie zadowolona, ale po- . powierzchowość budziła w niej najmniej zastrzeŜeń. ObliI zała^8tiy^iiiizygryzła je zębami,usta nosiło się tego

lata bez szminki, bezczelnie nagie, obnaŜone do;. warstwy naskórka. Z 'pokoju Missis dochhodziły podniesione głosy, Wyszła na korytarz i. zamknęłacicho drzwi. Korytarz był bardziej interesującym miejscem z całegohotelu, spotykało się tu z oceną własnej osobowości w ciągu jeizetknięcia, poprzez jedną -wymianę spojrzeń. Na nią działało to krzepiąco. Nikt nie chciał wiedzieć, jaka jest wystarczyło, jak wygląda. .,"",,, , Na pierwszym podeście minęła dwóch wysokich No^^-gów, wyglądali jak zbytniowyrośnięte, źle uformowane Wkoguty. Zamruczeli coś cichona jej widok,od trzech' dni usiłowali ją zaczepić, w kawiarni podczasśniadania, " przy obiedzie w restauracji, wieczorem w 'barze. WciąŜ wyobraŜała ich sobie w brytfannie, kościstych i niezgrabnychchybatakŜe łykowatych. Minęła ich szybko, nie podnosząc głowy,Ŝeby nie poczuć woni sosu, jaki wydziela pieczony drób. Przy dwóch stolikach w hallu grano w brydŜa. Przy \ jednym Austriacy, przydrugimtrzechNorwegów i Belg, ! pan Henri Balou, -właściciel wytwórni płyt. Według miejscowego notowania na parkingu "Amabasadora"miał drugi samochód, najnowszy model citroena, ale to nie ujmowało mu lat,choi bardzo się o to starał. Halo! zawołał do MarUie. Halo! odpowiedziała, nie podchodząc do stolika. Nie masz ochotypokibicować? Nie. Idę na spacer. Poczekaj, zaraz skończymy. Idę sama powiedziała. Oddała klucz w recepcji. DyŜurmiał Todl, student z Warny, grającyw nocy na gitarze w "Koszarate". Niemogła zrozumieć, wjaki sposóbgodzi te wszystkie zajęcia. Zwłaszcza Ŝe podejrzewałago o jeszczejedno, najbardziej intratne. Czekała przez chwilę, Ŝeby podniósł na nią oczy znadrachunków. Jakleci? zapytał. Wruszyła ramionami. Jakoś. Dlaczego me przychodzisz do "Koszarate"? ', Za daleko. Nie lubię wracać w nocy sama. Zawsze się kto czepia. HyaŁ,^. ,

Powinnaś znaleźćsobie kogoś na stałe. Nie chcę. Po co? Mógłbym cię odprowadzić, gdybyś została do zamknięcia lokalu. Wspięła się na palce i przechyliła przezladę. A nie będziesz dziśpracował? Cofnąłsię, wzrok mu znieruchomiał ale jeszcze niebył pewien, czy naprawdę powiedziałato, czego nie powinna była powiedzieć. PrzecieŜ mówię,Ŝe odprowadzę cię, kiedy skończymygrać. A nie masz na widoku jakiejśstarszej pani? PrzyjeŜdŜają tu tylko po to. Idź do diabła! powiedział cicho. Idź do diabla! '. Właśnie idę. Daj mi papierosy i zapałki. Caanele? zaipytał nie patrząc na nią. Słońca. I dwie gumy odliczyła pieniądze, które on zgarnął do szuflady. Todi! znowu wspięłasię napalce i przechyliła przez ladę. PoŜyczę ci trochę forsy,jeśli potrzebujesz. Dziękujęwarknął. No to niech cię tebaby zjedzą! \ Mariłie! zawołał panHenri Balou, którego na,; wet najnowszy model citroena nie był w stanie odmłodzić. Zaraz,kończymy,poczekaj! . Idę sama! odkrzyknęła. Wieczór miał zapach miodu. Topionego wkociołku nad. trzaskającymi płomieniem bukowymi szczapami. Lekki wiatr przemywał falą plaŜę, prawie juŜ pustą o tejpo( rŜę. Słońce wisiało nad wzgórzami, tutaj wybierało na'; spoczynek 'ziemię uspokajał ją ten widok, kiedy była; mała,płakała zawsze widząc słońce tonącew czerwonymfiordzie. Zbiegław dół pokamiennych stopniach,obrośniętychpełzającym poziemi 'bluszczem iziołami, wydającymi poupalnym dniu ten miodem przesycony zapach. Schylała, się, Ŝeby zerwać mały popielaty liść, miał gorzki smak,ale było w nim coś rzeźwiącego. Oddalało to. potrzebę palenia,. a nie chciała palić na deptaku,w tym przynajmniej objawiało się zwycięstwo Missisnad jej pogardą dla przyjętych obyczajów.

Na deptaku- było rojno, jafe zawsze o tej porze. Tłumpłynął"w dwie strony uparci plaŜowicze, którzy dopię- 'ro teraz zdecydowali się na rozstanie z morzem, owinięci w płaszcze kąpielowe, z pasiastymi ręcznikami przerzuconymi przez plecy, podąŜali 'ku hotelom na wzgórzach,ci dla- których popołudnie było juŜ zapowiedzią wie- '. czoru, płynęli kolorową falą ku barom "IiTternationalu"i "Astorii", oŜywieni nadziejąprzeŜyć innych niŜ wczorajsze. Wmieszała się w ten korowód i depczącpo piętach jakiejś Niemce, uwieszonej uramienia swego towarzysza,posuwała się przed siebie. Przed pawilonem handlowymobok poczty wrzała podnieconymi głosami długa i kręta 'kolejka. Za zamkniętymi oszklonymi drzwiami ekspedientki miotały się wśród pudeł przyjętego towaru. Ludzie mają wciąŜ więcej pieniędzy, niŜ mogą wydać pomyślała. Przez chwilę miała ochotę stanąć w kolejcebez dowiadywania się, co 'przywieźli do sklepu niekiedy znajdowałapociechę ijakieś uzasadnienieŜycia w kupowaniu, w gromadzeniu rzeczy alezdecydowała sięnagle, Ŝeby stanąć gdzie indziej, wrównie gwarnej, choćkarnie uformowanej wzdłuŜmetalowej bariery ciŜbie,oczekującej nadejścia autobusu do Warny. Młody człowiek w białym ubraniu, stojący za nią, dotykał kolanemjejuda, choć nie było aŜ takiego tłoku, ; Ŝeby nie mógł znaleźć innego miejsca dlaswoich długichkończyn. Oddech miał przesycony czosnkiem. To podobnopodnieca pomyślała Marltie, choć me czulą Ŝadnegopodniecenia. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go juŜwidziała, ale widziała go na pewnobałasię, Ŝe 'będzieją to męczyć przez caływieczór. Nadjechał autobus, zdyscyplinowany dotąd ogonek złamał się i zwichrzyłw jednej chwili, rozkrzyczany tłumrzucił się szturmem do wejścia Maritie nie mogła zrozumieć, jak w tym wszystkim twarde kolano młodego \człowieka pozanią mogłosię wciąŜ trzymaćje} uda. Trzech męŜczyn w zatłuszczonych kombinezonach, ze skórzanymitorbami podpachą, najprawdopodobniej palaczez jakiegośhotelu, sforsowało tłum i odtrąciwszy jakieśpiszczące damy, które byłyjuŜ na stopniach, wdarło się downętrza autobusu, zajmując siedzące miejsca. Młody człowiek wsparł Maritie całym ciałem i pomógł jej uchwycić " ':,siĘ poręczy. Znalazła się wreszcie wśrodku, gdzie wciąŜ '.,'bylp wiele wolnychmiejsc, odetchnęła, poprawiła włosy, , ^przeszła przez cały autobus i wysiadła przednimi ^drzwiami. E'? Nie jedzie pani do Warny? krzyknął za nią zduttłniony. 3: Wzruszyła ramionami. ^;Nie. Po co? . Wrzuciła dwadzieścia stotinekdo automatu i patrząc, jak sączy się kawa w papierowy kubek przypomniałasobie: kelner z "Jałty"! Tak, na pewnokelner z "Jałty". Była tamdwa razy na kolacji, Ŝeby posłuchać, jak śpiewająRosjanie,którzy tam mieszkali.

Próbowała śpiewaćrazem z nimi, ale znała tylko jedną piosenkę, "Podmoskiewsld wieczór", który miała na longplayu "Karatów". Kelner z "Jałty"! Parząc sobie usta kawą, zerknęła kuautobusowi,który jeszcze nie odjechał. Młody człowiekw białym ubraniu stał na stopniach i . patrzył na nią nieochłonąwszy ze zdumienia. Podniosłarękęi pokiwała mudłonią. ' , Kawa była gorąca, usiadła na ławce i dmuchała w kubek, to zajęłojej trochę czasu. Dwawagoniki oślej kolejki, kursującej po deptaku, wypełnione do ostatniego miejsca nie tylko dziećmi, przetoczyły się dwukrotnie przedławką, zanim wrzuciła kubek do kosza na śmieci, i podniosła się z miejsca. Teraz czekałją rytuał jedzenia owoców,, co dnia o tójgodziniezjadała pół kilograma winogron idwie brzoskwinie. Co roku czyniła to po słowie honoru, jakie wymuszała na niej matka,te] jesieni robiła to taŜe dla siabłe. Za dwadzieścia trzydnii. zerknęła na zegarek czternaście godzin musiała być zdrowa isilna, tego wymagały od niejokoliczności. Ich oczy! Wyobraziła sobieich oczy, kiedy się o tym dowiedzą. Stojący wzdłuŜ deptaku przekupnie oferowali koralez muszli,wysuszone i utwardzonejakimś lakiereai, koniki morskie,drewniane cygarniczki, rzeźbione w ludowy wzór. Wszystko to kupowała przed trzema lały, kiedy byłatu jw raz pierwszy,przyzwyczajenie odbiera urodę takŜei rzeczom, nie tylko ludziom. Zatrzymała się przez chwilę-przy starej kobiecie w chustce na głowie, zawiązanej równo z brwiami, ikwiacias.

tych szarawarach, wystających spod sukni. Było w jejsylwetce coś z mody 'lansowanej tego lato w ParyŜu, modelki musiałyby tylko palić jeszcze papierosa w długiejdrewnianej cygarniczce, jak ta mahometańska sprzedawczyni muszli i papryki, nawleczonej niby czerwone korale na nylonową nić. Kobieta patrzyła przedsiebie,niewidząc nic zmęczyłjąwidok tłumu, w którym nigdynie było znajomych twarzy, oŜywiała się tyllco nadźwięk pytania, Irtóre kierowano do niej w jakimkolwiek 4bądź języku. Wymieniała cenę,wysuwała dłoń po pie- ,niądze, małą, ciemną dłoń,którą natychmiast wchłaniała w siebie 'monetę po czymnieruchomiała z cygar- '. niczką w ustach, za obłokiem dymu, który wygładzałzmarszczkina jej twarzy. Nie mogąc przyłapaćjej spojrzenia,Maritie ruszyła dalej. W pierwszym stoisku zowocami kupiła winogrona ! i brzoskwinie, niecodalej chleb dla osłów. Stały na pla-. cyku przed kasynem, starypoganiacz klął, pokazał jejna palcach, Ŝeod dwóch godzin nie miał Ŝadnego klienta. : Ludzie zatrzymywalisię przy osłach, klepali je, gładzili po pysku i uszach, ale na przejaŜdŜkę na ich grzbiecienie miał nikt ochoty. Poganiacz, uniósłszy wgórę wyszywaną czapeczkę,drapał się wgłowę. Jęczał przy tym cicho, patrząc jej w oczy. Maritiesięgnęła do kieszeni. Co dnia karmiąc osły matkę i źrebakapłaciła mu za jeden kurs, aby nie tracił na tym 'postoju,teraz jednak zrozumiała, Ŝe właściciel zwierząt oczekuje od niej czegośinnego. Przytrzymując owoce,aby się nie rozsypały, z jasnozłotym chlebempod 'pachą, przerzuciła nogę nad grzbietem oślicy. Wśródpokrzykiwań poganiacza, które wypływały'bardziej z chęci zwrócenia na siebie uwaginiŜ zprawdziwego zamiaru przyśpieszenia kroku zwierzęcia ruszylideptakiem. Od razu uformowałsię za nimi pochódkandydatów nanastępnąprzejaŜdŜkę. Stary poganiacz miał rację. Chwytreklamowy okazał się znakomity. Woził przewaŜnie dzieci, ale kto się obejrzyza smarkaczami na grzbiecieosła młoda, ładna dziewczyna to było co innego. Uśmiechałsię do Maritie czule, śpiewał teraz coś na je] cześć, podrzucając w górę swoją czapeczkę. Kiedy zbiegowisko stało się dość duŜe, aby nabraćpewności, Ŝe interesy poganiacza,oślicyi jej źrebaka roz kręciły się dostatecznie naresztę wieczoru. Mariłie zeskoczyła z siodełka. Od razuzajęto jej miejsce, ledwiemiała czas wcisnc połamany chleb w ośle pyski. Poganiacz promieniał ale. kiedy napotka} jej spojrzenie, posmutniał na długiczas. Patrzył za nią, gdy odchodziła. Przygarbiła się, schyliła głowę; miała uczucie; Ŝe stary człowieklituje się nad nią. Owoce zjadła na ławce pod wysoką tują, jedną z. ty-cl,które rosły wzdłuŜ alei wiodącejz kasyna w dół kuplaŜy. Mała fontanna, ukryta wśród kamieni, szemrałamonotonnym szeptem mniszki odmawiającej modlitwę.

Rosnące wokół niej rośliny, zraszane wodą, wydawałyostry, aromatyczny zapach moŜna 'by tu było siedziećdo wieczora, gdyby nie to, Ŝezaraz się ktoś przysiadł,najpierw jakieś rozkrzyczane towarzystwo niemieckie,a kiedy ruszyło dalej, dwóch panów w średnim wieku,. chyba takŜe Niemców, wyraźnie zainteresowanych jej samotnością. Nie pozwoliła, Ŝeby zdąŜyli się odezwać, wstała i pobiegła schodami w górę do kasyna, zatrzymując sięco pewien czasdla popatrzenia na morze, na czerwieniejący juŜ pierwszą jesienną barwą stok wzgórza po lewejstronie,na wysmukłe wierzchołki wysokich tui,na których dojrzewały juŜ zielone i twarde, jak kamienie,szyszki. Pod dębami tańczono. Taras kasyna przechodził w wyłoŜony mozaiką wybieg do tańca, na którym zachowanokilkastarych dębów, rosnących tu przedtem na całymwzgórzu. Dąb, rozłoŜysty i dorodny,rósł zresztą w samym kasynie, w głównej, dwupiętrowej sali, którą obudowano go, jakszklanymi ścianami oranŜerii. Przysiadła na murze okalającym taras i wsunąwszy dłonie w kieszeniespodni patrzyła na tańczących. Wyobraziła sobie to miejsce zimą, kiedy sztormyzrzucą z dębówostatnie liście, kiedy nawet ten za ośmiometrową szybąbędzie stał czarny i nagi, afontanna ucichnie, obłoŜonalodem, jakpieczęcią milczenia. Na kamiennej . posadzce tańczonotaniec z filmu "GrekZorba". Maritieschyliła się i podniosła z ziemi trzyogromne Ŝołędzie, które zaczęła przerzucać w dłoniach dotaktu. Niedaleko stąd,tylko za jedną granicą, Teodorakissiedział w więzieniu, a ludzie na całymświecie cieszyli.

się jego pieśnią, i nie miało to Ŝadnego znaczenia, Ŝadnego znaczenia dla tych, którzy go więzili. Marifieschyliłasiępo jeszcze jeden Ŝołądź, aby teraz mafąc po dwa w-kaŜdej . dłoni tym lepiej móc wybijać takt i 2 uniesionymi w górę rękami, rozkołysana tak, jak ludzie tańczący. przednią zobaczyła ich, tę parę wśród opustoszałychstolików: siedzącą na tarasie młodąkobietęo gładkosczesanych w tył glowy włosach i męŜczyznę, który jejtowarzyszył. Oboje patrzyli natańczących, ale w Ich twarzach było coś, co wyłączało ich ze wszystkiego wokół, cozaprzeczałoprawieistnieniu tego, na co zdawali siępatrzeć. MęŜczyzna pochylił aię^i połoŜył dłoń na ręce kobiety,która trzymała nastoliku. Coś do niej powiedział. Odipo-,wiedziała mu tylko oczyma, ale nie zmieniły swego wyrazu sprzed chwili. Drugą dłoń zanurzyła w ogromnej białej torbie stojącej przy jejnogach,szukała w niej długo,ale zbyt nerwowo, Ŝeby znaleźć. Zupełnie samotni na opustoszałym podczas tańca tarasie, wydawali się w niezgodzie zewszystkim,co ich otaczało. MariBe opuściła ręce, rzuciła Ŝołędzie. Wstała i wymijając tańczących przybliŜyła się kilka kroków do tarasu. Ktoś jązatrzymał, objąwszy wpół. Odwróciła- głowę. Pan Balou opanowywał przezchwilę lekką zadyszkę. Niedobradziewczyno! Musiałem szukać clę po całym deptaku. Pozwoliławciągnąć się wkrąg tańczących, ale po kilkutaktachprzytrzymałapana Balou za klapy tergalowejmarynarki. Proszę pana! szepnęła mu do ucha. Nie śpiewaminiechcę nagraćŜadnej płyty. A citroena ma moja mama. Nie ma panu mnie Ŝadnej szansy. Zamrugał powiekami, odruchowo 'poprawił Mapy, lctóre ona puściła, ale wciąŜjeszcze podnosił nogi w taktmelodii, 'jak to czyniłAnthony Quinn w niezapomnianejscenie filmu. Powtórzyta więc jeszcze raz: śadnej szansy! Niech pan nie traci czasu. Niechpanposzuka sobie dziewczyny, która czegoś pragnie. Ja niepragnę niczego. Jestem na tochora, jak na katar Mszeki ;. ;{ WyminęiŁa. go i wyszedłszy z kręgu tańczących znowu ^zatrzymała się przy murze okalającym taras. Słońce do'/tfcnęl'0warneńskich wzgórz, światłowśród drzew stało. ^ się czerwone i ostre, jak reflektor. '' Samotna para siedziała wciąŜ wśród opuszczonych sto'. lików. Kobieta nie przestawała szukaćczegośw ogromnej^-torbie, . stojącejobokjej nóg, a męŜczyzna mówiłcoś do.

' niej i chyba-był bardzo zmęczony,łl Maritie przysiadłana murze i wsadziwszy ręcew kieszenie spodni, zaczęłaypa trzeć. Zobacz, jaka pogoda! powiedział,gdy na korytarzuwszczął się ruch, w wodociągowych rurach zaśpiewała woda, a ona leŜała wciąŜ z zamkniętymi powiekami, choćwiedział, Ŝe me śpi. Zobacz, jakie słońce! Będzie wspaniały dzień! Na pewno! .powiedziała cicho. Przez chwilę jeszcze leŜała bez ruchu, ale pociągnął ją za ręce i musiałausiąśćna brzegu łóŜka. Podał jej szlafrok' iodwrócił się, albymogła przygotowaćsiędo wstania. Dopiero wtedy otworzył drzwinabalkon. Poranekbył rześki, w płycie morza, lezącej w dole i widziane] ponad dachami niŜejpołoŜonych hoteli,odbijało się niebo jak połyskliwa, zimna stal. Upał miałzacząć się dopieroza godzinę, gdypodniesiesię mgłai obeschnie rosana trawie, liściach drzew, na piasku, rozległych plaŜ. Nie zimno ci? zapytał. Potrząsnęła głową, choć nie był pewien,czy naprawdęnie jest jej zimno, czy tylko nie przyznaje się do tego. Kiedy zdecydowali się na tęwycieczkę a była to decyzja najpierw na wydatek, niełatwy w ich sytuacji,po 86.

długiej chorobie Anny, po jeszcze dłuŜszym wracaniu jejdo równowagi, do akceptacji warunków,' które musiałaprzyjąć postanowili sobie, Ŝe musi to być suma przy- jemności, pozbawionych -wszystkiego, co ich dręczyłow domu, Ŝe muszą Się zdobyć na ustępstwa i pobłaŜliwość. MoŜe takŜe na brak pamięci. 'Kochanie! 'powiedział. Ubierz się bardzo ładnie. Przedtem muszę sięumyć. Pomóc ci? Nic. Prysznic! Prysznic zamiast wanny, w którejmoŜna wygodnie usiąść, prysznic zalewający podłogę w łazience,moczący obuwie, którego ślady długo schły na dywaniei podłodze w pokoju. Nie powinna byłatak sięprzerazićna jego widok,gdy weszli po razpierwszy doprzydzielonego im pokoju, nie powinna była westchnąć zobaczywszyschody, które prowadziły z ich hotelu, połoŜonego jakwszystkie hotele klasyB w górnej części uzdrowiska,nadeptak iplaŜę. Aletego wszystkiego, tych zaniechańi przemilczeń,musiałasiędopiero uczyć. Miała nadzieję, Ŝe nauczysię ich razna zawsze. Nie . powtórzyła i dodałapogodnie: Dam sobiesama doskonale radę. e Zapalił 'papierosa i wyciągnął się na leŜaku, stojącymna balkonie, wystawiając twarz ku słońcu. Liczyła siękaŜda godzina. Spędziłwiele bezsennych nocy,Ŝebyzrobić dwa projekty umoŜliwiające im ten wyjazd. Ich pierwszyzagranicznyurlop. NiewyjeŜdŜali nigdy dotąd z kraju, nie BoŜedrogi! Anna miała juŜ poza^sobąjednązagraniczną . podróŜ. Niezapomnianą. Niezapomnianą! Przymknął oczy istarał się nie myśleć o niczym poza tym,Ŝe liczy się kaŜdagodzina, kaŜda godzina słońca i pogody. Przed hotel zajechał autokar. Jakaś nowawycieczkawysypała się wśród gwaru iwesołych pokrzykiwań. Otworzył oczy i patrzył przez 'balustradę na ten kolorowy ruch,słuchał nie starając się zrozumieć słów wesołych,młodych głosów. Ile radości! pomyślał. Ile cudownego, wspaniałego zdrowia! W głębi trzasnęły drzwi od łazienki, rozległosię skrzypienie szafy, wysuwanie szuflady pod lustrem. Czekał,aŜ Anna go zawoła,a kiedy zrobiła to, zerwał się i pobiegłdo pokoju. 86 Ślicznie wyglądasz! powiedział. Chciał 'być dla niej czuły,ale totakŜe była prawda.

Upięłastaranniewłosy, wydłuŜyła tuszemrzęsy, zawszejeszczeogromne i cięŜkie, spod których jej oczy starałysię patrzeć dawnym dziewczęcym spojrzeniem. Ślicznie! powtórzył. Uśmiechnęła się. Staram się, jak mogę. Bał się, Ŝeby nie dodała czegośniepotrzebnego, wziął ]'ejtorbę i chwycił swój plaŜowy, ręcznik w zielone i pomarańczowe pasy. Idziemy? Sprawdziła palcem, czy tusz na rzęsach zasechł. Widzisz powiedziała tylkoja jedna będę miałana plaŜy zrobione oczy. Te, które się kąpią,nie mogąsobie na topozwolić. ' Przyjął topogodnie, tak jak chciała. Wyszli na korytarz,ale nie pozwoliła wziąć się podrękę, nie nalegał więcna to. Na schodach teŜ nie byłyto świetne, szero'kie schody z poręczą, wyłoŜonemiękkimchodnikiem. Na stoliku whallu leŜały gazety. PrzewaŜały . niemieckie,rosyjskie i polskie, ale ostatnie "śycie Warszawy"byłosprzed trzech dni. Do kamiennej kolumny przykleiłktoś. kartkę; Odstąpię masło kakaowe za "Przekrój". Popatrzzawołała moglibyśmy zrobićpierwszyinteres, gdybyśmy przywieźli zkraju "Przekrój". Uśmiechnął się do niej, ciesząc się, Ŝe ją coś zdołałozabawić. Weź dla mnie "L'Humanite" powiedział. ' ,Oddał klucz w recepcji,kupił papierosy, starannie odliczając stotinki, akiedy recepcjonistkawychyliła się zzalady, nie mogąc otprzećsię pokusie odprowadzenia ichspojrzeniem do wyjścia,zatrzymał się, Ŝeby zasłonić Annę przed jejciekawym wzrokiem. WciąŜ była bardzodzielna; kiedy wyszli na powietrze,odetchnęła głęboko i ogarnąwszy spojrzeniem zielonewzgórza i morzeu ich stóp, uśmiechnęła się do niego. Dziękuję. Za co? Zato, Ŝe mnie tu zabrałeś. Ze mnie zmusiłeś, Ŝebym to zobaczyła.

Ale kiedy stanęli u szczytu kamiennych schodów, prowadzących w dół po zboczu, stromych i bez poręczy, poprosiła cicho: Podaj mirękę. ZbliŜył się i choć mocno ujął ją pod ramię, słońce zbladło na chwilę,jakby przeslonitajemgłalub chmura, 'a powietrze utraciłoswoją cudowną korzenną woń, prze- . Wiane odorem,którego niezabiły oddalenie i czas. Zjedli śniadanie w restauracji, w którejjadała ichwycieczka, i kupiwszy podrodze winogron, poszli na plaŜę. Przy głównym wejściu stały juŜ dwa wielbłądy wśródpalm o wspaniałych papierowychliściach, ale chętnychdo fotografii jeszcze nie było. Jeden z wielbłądów połoŜył się napiasku, właściciel starał się zmusić go do pow- : staniapowinien być widocznyz daleka, z najodleglejszego zakątkaplaŜy, to naleŜałodo jego obowiązków. Alezwierzę nie rozumiało tego i właściciel, nakrzyczawszy,się do zachrypnięcia, musiał uciec się do pomocy kija. Anna zatrzymałasię, zaciskającpalce na ramieniu męŜa. Niepo nogach! krzyknęła. Niech go pan niebtje po nogach. Właściciel wielbłądów odwrócił ku niej głowę, jegotwarz była ciemnobrązowa od słońca. Nie rozumiał jej,przez chwilę miał nadzieję, Ŝe jest pierwszą klientką,pragnącą wspiąćsię nagrzbietwielbłąda, aby na tle najwyŜszej . palmy upozować się do zdjęcia ale ta nadziejazgasła mu zaraz woczach. Niech go pan nie 'bije po nogach! zawołała jeszczeraz, a wielbłąd jakby zrozumiał, Ŝe nie powinien być dłuŜej przedmiotem sporu, podniósł się , leniwie zpiaskut zwrócił ku nim swój smutny pysk. Szli przezchwilę w milczeniu, onaoddychała szybko^: policzki miała płonące. Kochanie! powiedział łagodnie, ale jej się wydało,Ŝe jest juŜw tym słowie pierwszy ton zniecierpliwienia. Nie powinnaś zwracać na to uwagi. Masz rację. Przepraszam powiedziałacicho. Przez piasekplaŜy brnęli długo. Mogli zatrzymać siętuŜ przy deptaku, ale Anna chciaławidzieć fale, chciałaprzynajmniej widzieć fale, ichbezustanny bieg i cofaniesię w głębinę. To uspokajało, to pomagało godzić się na W aa.A. ssassa. fcazdy los,'jaki przypada małej, nic nie znaczącej cząstce świata. ;,Wezmę dla ciebie kosz powiedział. Będzieci'wygodniesiedzieć. ';" Nie, nie potrząsnęła głową połoŜęsię na ręcz'. nikui teŜmi . będzie dobrze.