andgrus

  • Dokumenty12 141
  • Odsłony671 379
  • Obserwuję372
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań532 667

Fleszarowa-Muskat Stanislawa - Pozwolcie nam krzyczec.Wizyta

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Fleszarowa-Muskat Stanislawa - Pozwolcie nam krzyczec.Wizyta.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Fleszarowa-Muskat Stanisława
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 149 stron)

Stanisława Fleszarowa-Muskat WIZYTA I Człowiek ma do wyboru tylko dwie możliwości: zestarzeć się albo umrzeć młodo. Zestarzeć się albo umrzeć młodo... - powtórzyła w myślach i zamknęła na chwilę oczy, może myślała, że zaśnie, ale sen nie przychodził, nie spała nigdy w samochodzie, czuła potrzebę gromadzenia w pamięci wszystkich miejsc mijanych, zlekceważonych, odsuniętych w tył prędkością, ale pochwyconych spojrzeniem na zawsze. Teraz jednak przymknęła powieki i choć czuła na nich blask wczesnego słońca, pierwszy snop promieni na dalekich szczytach Alp, na przydrożnych drzewach, na swoich twarzach – nie była ciekawa tej nowej młodości dnia , jakby oglądała ją co dzień w swoim ciasnym, ogrodzonym zewsząd wysokimi ścianami, wielkomiejskim życiu. Skąd się wzięła ta myśl, którą chciała odpędzić lub przespać, żeby nie pamiętać jej po przebudzeniu. Ręce Gastona na kierownicy, opalone i sprawne, były rękami mężczyzny w sile wieku, miał czterdzieści osiem lat, o rok starszy od niej, nie doznawał nigdy niepokojów, których – z tego właśnie powodu – nie odważyłaby się mu wyjawić. Więc skąd się wzięła ta myśl – po dobrze przespanej nocy w wygodnym bawarskim hotelu, gdzie zatrzymali się wczoraj w drodze z Paryża do Karlowych Warów, po rannym prysznicu i filiżance mocnej kawy, którymi od lat podnosiła swoje niskie ciśnienie, w aurze letniego poranka wyizolowanego z jakichkolwiek zagrożeń i przeżyć. Istniał przecież i trwał ten, najpotrzebniejszy w tej chwili, świat znakomitych masażystów i fryzjerów, doskonałych dentystów i krawców. Świat, w którym nie trzeba było bać się swego ciała, upokarzających nim zawstydzeń, ujawnień brzydoty lub słabości, groźniejszych niż grzech wśród ludzi, którzy przywykli przede wszystkim patrzeć. Patrzeć. Przy odrobinie wysiłku można było nauczyć się żyć dla czyichś spojrzeń. Można było nawet zgodzić się, że to najważniejsze. W lusterku zawieszonym w przodzie wozu odbijała się jej twarz. - Śpisz kochanie? - zapytał Gaston ostrożnie. - Nie. Cóż znowu? Wyspałam się wspaniale. - I ja. Mam nadzieję, że nie chrapałem. Przechyliwszy nieco głowę czekał, że zaprzeczy. Zaprzeczyła więc, jak zwykła była – kłamiąc – czynić od lat, od kiedy zaczął o to pytać. W domu nie sypiali razem, od dawna mieli osobne sypialnie. Teraz w Paryżu, a przedtem w Pradze, Antwerpii, w Kairze i Buenos Aires, gdzie Gaston najdłużej był na placówce przed ponownym odwołaniem do ministerstwa. Początek nocy spędzali zwykle razem, a potem, gdy Gaston zasypiał, uciekała do swego pokoju, rozkoszując się chłodem pościeli i szerokością tapczana. W podróży, jeśli nie udało się wynająć dwóch pokoi razem, sypiali w jednym, przejęci bezustanną troską, żeby sobie nie przeszkadzać. Uśmiechnęła się i powiedziała jeszcze raz, jakby wymagało to zapewnienia: - Wyspałam się wspaniale! Przez chwilę trzymał dłoń na jej kolanie. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Więc skąd ta myśl? I kiedy właściwie mogła umrzeć młodo, kiedy ominęła tę swoją piękną szansę, z której ludzie tak bardzo, tak rozpaczliwie stanowczo nie chcą korzystać? Może było to wtedy, kiedy pociąg zmierzał do małego miasta nad górską rzeką, leżącego chyba gdzieś niedaleko stąd, trzeba było tylko skręcić w prawo, w pierwszą drogę prowadzącą na południe, w pierwszą drogę ku Alpom. A więc wtedy... zeskoczyć ze stopni, starać się uciec i przyjąć serię w plecy, albo uderzenie pierwszego koła, przed uderzeniem następnych, których na pewno już się nie czuje. Mogło to być wtedy – na początku tego wszystkiego, co miało nadejść, czego mogła uniknąć, wybierając tamto; na końcu tego, czego nie można już było wskrzesić i uprawdopodobnić.

Było jeszcze potem wiele dni na Saskiej Kępie, w ogrodzie, w którym kwitły najpiękniejsze róże jej życia, potem już nigdy i nigdzie nie widziała takich róż, ale po drugiej stronie Wisły leżała Warszawa, jak wielkie wysypisko popiołu, i wiedziało się zbyt wiele, żeby piękno uważać za piękno, trwałość za trwałość, ciszę za bezruch, w którym nikt się nie skrada. - Może jednak się zdrzemniesz? - powiedział Gaston. Nie był przyzwyczajony do jej milczenia podczas podróży, gdy po obu stronach drogi zwsze można było zobaczyć coś, co mogło spowodować okrzyk zachwytu lub zdziwienia, czy chociaż dezaprobaty; nie lubił milczenia w wozie i czekał teraz, żeby zaprzeczyła, żeby przestał się bać, że i on zaśnie za kierownicą, ulegając sennemu szmerowi opon na asfalcie. - Ależ skąd – zaprzeczyła natychmiast. - Co ci przychodzi do głowy? Wyspałam się wspaniale. - A o czym myślisz? Spłoszyła się. A kiedy długo nie odpowiadała, on nie powtórzył już pytania. Jechali teraz przez małą wieś, tak bardzo podobną do tej, w której także nad płytkim dnem kamienistej rzeczki wisiały drewniane kładki, jak rzadkie zęby w długiej szczęce brzegu. Ale nie było już na nich kobiet piorących bieliznę, a na łące nie suszyły się białe płótna prześcieradeł. W przewieszonej przez ramię torbie dziewczyny, wiozącej na rowerze dwie konwie z mlekiem, wrzeszczał tranzystor. Albo mogło to być kilka lat później... w domu o ciękich drzwiach, poprzez które stara kobieta, ubrana w niemodny, odświętny kostium, stara kobieta z Мein Kampf w dłoni i z wiarą w sprawiedliwość w łatwowiernym niemieckim sercu usłyszała jej krzyk. Młody człowiek w czarnym mundurze patrzył na nią z niedowierzaniem, prawdopodobnie nigdy nie nabrał pewności, czy mu się nie przyśniła - ale gdyby nie zobaczył jej przed sobą, gdyby nie stała tam, po drugiej stronie biurka, przyciskając do odświętnego kostiumu swoje drugie wyznanie wiary, paniczne poszukiwanie ratunku, gdyby wreszcie nie zrozumiał, że to, co dla niej było sprawiedliwością, dla niego było tylko usprawiedliwieniem - Magdalena Łumieniecka z Saskiej Kępy w Warszawie umarłaby młodo podczas przesłuchania w budynku żandarmerii bawarskiego miasteczka Edelheim, tak spokojnego dpóty, dopóki jakiś polski bandyta nie wysadził mostu, przez który sześć razy dziennie szły z Altöting pociągi z amunicją na cofający się front wschodni. Mogło to być więc wtedy... I Gaston mógł umrzeć młodo, gdyby jeszcze jedną noc słyszał jej krzyk w pustym, nabrzmiałym echem budynku żandarmerii, gdyby jeszcze raz pokazano mu ją - zbitą i pokrwawioną - podczas mijania się na korytarzu; mógł umrzeć młodo, gdyby powiedział, zanim Frau Hochmeier wyciągnęła ze skrzyni swój odświętny kostium i wziąwszy z półki Мein Kampf poszła upomnieć się o polską lokatorkę swego hotelu. Nie powiedzieli i nie umarli młodo, wybawieni przez nieprawdopodobny niemiecki cud, w który nie mogli uwierzyć tak samo, jak młody człowiek w czarnym mundurze - a „polski bandyta” uszedł z tego miasta, uszedł, naprawdę uszedł z tego miasta i to już wystarczało, żeby zapomnieć o wszystkim, o największym cierpieniu. - Właściwie jestem głodny - poskarżył się Gaston. Rano wypili tylko kawę i szklankę soku pomarańczowego. Wymagał stałego podziwu dla swojej wytrzymałości w utrzymywaniu diety zabezpieczającej go przed tyciem, gniewał się gdy namawiała go do jedzenia, czego mógł uniknąć gdyby sam nie zaczynał mówić na ten temat. Nie wiedziała więc, czy tylko pożałować go, czy też doprowadzić do tego, żeby zjadł coś w pierwszej napotkanej gospodzie. - Moglibyśmy gdzieś wstąpić powiedziała niezobowiązująco. Udawał, że nie rozumie. - Po co? - Ja także bym coś zjadła. - Kochanie – rozpromienił się. - Trzeba było wcześniej powiedzieć. Cóż za zbrodniarz ze mnie! Na co masz ochotę? - Nie wiem jeszcze, co będziemy mogli dostać. - Okolica nie jest bezludna. Zaczynają kokietować tymi swoimi Alpami, jak Szwajcarzy. Co kilka kilometrów motel, najwidoczniej ktoś postanowił stworzyć tu raj, raj dla turystów – urwał

nagle, a ona milcząc patrzyła na jego twarz, której nawet na chwilę nie odwrócił do niej. - Jestem naprawdę głodna – powiedziała może zbyt pospiesznie i zbyt żarliwie, żeby nie wydało mu się to podejrzane, ale nie dał jej odczuć tego, uśmiechnął się natychmiast, zawsze robił to, co należało robić, już tylko za to trzeba go było kochać przez całe życie. - Zaraz cię nakarmię – powiedział i teraz odwrócił głowę i patrzył na nią, jak długo pozwalała na to droga, wytyczona idealnie prosto między dwoma ścianami lasu. Nie widziała jego oczu pod ciemnymi szkłami, ale znała ich spojrzenie wtedy, kiedy usta łagodniały w zawsze nieco zawstydzonym wyrazie czułości. - Zaraz! - powtórzył – zobaczysz, że wyczaruję ci jakiś bar ze świeżutkimi parówkami i zimnym winem. - Wiesz, że nie piję, kiedy ty nie pijesz. Gaston odwrócił głowę. - Ale dziś chciałbym cię na to namówić. Nie mówili już nic aż do chwili, kiedy pierwsza reklama umieszczona przy drodze wzbudziła w nich nadzieję błyskawicznego zajęcia się nimi i wozem, choć tego nie potrzebował, w motelu "Auf grünen Gras". Zielono było tu naprawdę, wokół niskiego budynku rozpościerały się łąki tak soczyste, że pragnęło się widzieć na ich tle krowy, a nie rząd samochodów, ustawionych w kolejce po benzynę. Zrezygnowali jednak z tego widoku, nie zatrzymując się przy żadnym stoliku na świeżym powietrzu, i weszli w cieniste wnętrze, przesycone wonią świeżo mielonej kawy i nie zabitym przez nią odorem beczkowego piwa. Pora była wczesna, ale przy bufecie stało już kilku mężczyzn przed fajansowymi kuflami, których miedziane pokrywy strzegły - i nie mogły ustrzec- piwa przed wietrzeniem. Wszyscy mieli na sobie zielone kurtki z rogowymi guzikami, a na głowie kapelusze z wesołym kolorowym piórkiem, zsunięte nieco na tył głowy, ale osadzone dość mocno, aby nie spadły przy wychylaniu kufli. Magdalena zatrzymała się na progu. Popatrzyła na Gastona prosząco. - Już nie jestem głodna. Naprawdę. Ujął ją za łokieć, przytrzymał. - Nie bądź śmieszna - powiedział, ale zabrzmiało to łagodnie. Spróbowała jeszcze raz. - Naprawdę. Już mi przeszło. - Magdaleno! - szepnął. Stali wciąż w drzwiach, a tamci przy bufecie odwrócili się ku nim i wciąż z dłońmi na uchwytach kufli, z kciukami wzniesionymi dla przytrzymywania pokryw przyglądali się leniwie nie tyle im, co żółtemu citroenowi Gastona, widocznemu poza nimi w ciemnym wykroju drzwi. Któryś cmoknął i była to tym samym aprobata wyrażona i dla nich; zza bufetu wybiegł natychmiast niewysoki, szczupły i zwinny kelner w białej kurtce i powiewając wykrochmaloną serwetką wskazał im stolik pod oknem. - Bitte sehr! - powtarzał. - Bitte sehr! Gaston zwrócił się do niego po francusku i dopiero kiedy się okazało, że porozumienie trwałoby zbyt długo, przeszedł na niemiecki. Ale i po niemiecku mały kelner o wąskiej, szczupłej twarzy nie mówił zbyt biegle. - Cudzoziemiec? - zdziwiła się Magdalena, gdy odszedł. - Chyba tak. Zapytam go potem o to. - Może został tu po wojnie. - Prawdopodobnie. - Ale przez tyle lat nauczyłby się lepiej języka. - Może nie ma talentu do języków. - Może. Przestali się na pewien czas zajmować kelnerem, bo przed gospodą zatrzymał się skuter i do wnętrza wkroczyła młoda para, tak demonstrująca swoje chyba bardzo świeże zakochanie, że prawie nietaktem byłoby nie zwrócić na to uwagi.

Dopiero po długiej chwili Magdalena powiedziała: - Za młody na to. - Kto? - Kelner. Za młody na to, żeby być tu od wojny. - Co nas to właściwie obchodzi? - Tak, masz rację. Kobieta za bufetem napełniła znów rząd kufli, starając się, żeby wystawał z nich czub piany. Mężczyźni w zielonych kurtkach z rogowymi guzikami i w kapeluszach zsuniętych na tył głowy unieśli kufle do ust, przytrzymując pokrywy dużymi palcami - Mam nadzieję, że nie zaczną śpiewać – szepnęła Magdalena. - Co ci przychodzi do głowy? - Nie udawaj, że nie myślałeś o tym samym. - Kochanie! Nie, nie – pomyślała. - To wszystko mnie nie obchodzi, to wszystko mnie nie dotyczy, inny czas, inni ludzie, inne kapelusze i kurtki, inne piwo. Któż by śmiał wymienić teraz cenę, za którą sprzedano ją do małej wsi bawarskiej nad biegnącą po kamieniach rzeczką? Nikt by nie umiał teraz tego obliczyć. Nawet najbieglejszy urzędnik Arbeitsamtu. - Niezła! - powiedział Gaston. Stolik był jeszcze pusty, nie mogła zrozumieć, do czego się to odnosi, dopiero idąc za jego wzrokiem musiała tak jak on ocenić barmankę, wspartą teraz na krótką chwilę bezczynności pulchnym łokciem o brzeg kontuaru. Obfity biust, podepchany do góry ciasnym stanikiem bawarskiego „trachtu”, a odsłonięty obficie wykrojem białej bluzki, był z pewnością docenianą ogólnie atrakcją lokalu. - Niezła! - potwierdziła. - Powinna stać za kontuarem w barze mlecznym. - Gaston! - Przepraszam. Ale przyznasz sama, że skojarzenie samo się narzuca. Nie wiem, co one jedzą, te Bawarki, ale mógłbym się założyć, że ich dzienne wyżywienie wystarczyłoby naszym dziewczynom na tydzień. - Nie przesadzaj. Widziałam też takie krągłości u nas na południu. - A w Paryżu? - Paryż to bardziej świat niż Francja. - O Boże! - zawołał Gaston. - Nareszcie dostaniemy coś do jedzenia! Smagłolicy człowiek w białej kurtce wybiegł z kuchni i dzwoniąc naczyniami na ogromnej tacy zmierzał do ich stolika pod oknem. Znajdowało się na niej wszystko, co zamówili – parówki, pieczywo i masło, pasztet z dziczyzny, kurczę na zimno, musztarda, majonez, jakiś ser, kruche słone paluszki, aperitif dla Gastona i kieliszek rieslinga dla Magdaleny. - Rozgrzesz mnie – szepnął Gaston. - Rozgrzeszam cię na cały dzień! Kelner ukłonił się. - Gute Appetit! - Guten Appetit! - poprawił Gaston. - Pan jest cudzoziemcem? Był już w locie, ale zatrzymał się na chwilę. Pytanie nie sprawiło mu przyjemnosci. - Tak. - Włoch? - Nie. - Hiszpan ? – spytała Magdalena - Nie - pokręcił głową. - Skopje. Słyszeli państwo o Skopje? - Oczywiście – potwierdził Gaston – trzęsienie ziemi. - Jugosłowianin – zdumiała się Magdalena, gdy odszedł. - Jedz. Co w tym dziwnego? - Przecież walczyli z nimi, nie pamiętasz ich jeńców?

- Pamiętam. Jedz, kochanie. Parówki są naprawdę świetne. Tak, to już naprawdę jej nie dotyczyło. Ani Gastona. To już od dawna, od dawna było poza nimi... Gaston awansował wciąż w swojej dyplomatycznej siatce, przy najbliższej okazji czekała go ambasadorska godność w którymś z mniejszych państw, gdzie miał dosłużyć się następnego szczebla w wędrówce po zaufanie i wyższą gażę. Siedział teraz naprzeciwko niej, ten wyjątkowo piękny mężczyzna, którego zazdroszczono jej zawsze i wszędzie, z niedbałym wdziękiem demonstrujący otyłym Niemcom swoją wieczną francuską chłopięcość. Wzniósł dłoń i uśmiechnąwszy się w stronę bufetu zawołał: - Odrobineczkę soli! Barmanka chwyciła tackę z przyprawami i podbiegła do stolika. Powinna była zawsze stać za kontuarem, to była jej życiowa szansa. Mimo to Gaston podziękował tym samym uśmiechem, co jednak musiało kosztować go trochę wysiłku, wielbił szczerość we wszystkich postaciach. Siedział teraz przed nią i dyspensowany z diety pochłaniał swoją porcję parówek, pasztetu i kurczęcia, słonych paluszków i sera, a świat, jej świat, jej pewność siebie, jej spokój określony był jego istnieniem, jak płaszczyzna koła mocno zarysowaną linią obwodu. Uśmiecnęła się także do barmanki, która była dla niego taka miła, i wypiła do dna swoje wino. - Smakuje? - spytał. - Bardzo. - Napijesz się jeszcze? - Nie, już nie, dziękuję. Może on się w niej kocha? - powiedziała po chwili. - Kto? I w kim? - Ten kelner. Może kocha się w swojej pracodawczyni? - Wciąż nie daje ci spokoju? - Zastanawiam się, skąd się tu wziął? Po co tu siedzi? - Powód nie jest chyba aż tak romantyczny. Może jest jej mężem? - Dowcip ci się wyostrzył - powiedziała. - Zdarza mi się to, kiedy przestaję być głodny. Cudzoziemski kelner obsługiwał tymczasem zakochaną parę. Spieszyli się bardzo w sposób nie znoszący lekceważenia, jak spieszą się tylko ludzie, którzy nie mają istotnego powodu, żeby być wcześniej gdzieś, gdzie mogą być o wiele później - spieszyli się w sposób hałaśliwy i absorbujący, narzucając swe podniecenie nawet naczyniom, które rozdzwoniły się na kontuarze, w kuchni i na tacy niosącego je kelnera - żeby w końcu runąć z niej tuż przed stolikiem niecierpliwych gości. Zapanowała teraz cisza, w której słychać było kolejne opadanie pokryw na fajansowe kufle, mężczyźni przy bufecie odwrócili się ku sali. Kelner przykląkł i zbierał na tacę szczątki naczyń i rozsypanych po podłodze potraw, trzęsły mu się ręce. Młody człowiek przy stoliku zaklął, zaklęła kobieta za bufetem. Porozumieli się jakimś zdaniem w bawarskim dialekcie, którego sensu nie zdołała pochwycić ani Magdalena, ani Gaston - ale jedno stało się dla nich jasne: - On nie jest w niej zakochany - powiedziała Magdalena. - I nigdy nie był. Oraz - nie będzie. Kobieta za kontuarem zliczała straty. Nalała nową kolejkę piw i liczyła straty, półgłosem, z manifestacyjną naganą, choć kelner znikł znów w kuchni, skąd dobiegł zaraz szczęk naczyń, tym razem krótki i gwałtowny - wrzucono je do kubła. Zakochani przestali się nagle spieszyć, jakby miejsce, ku któremu dążyli, przestało w ogóle istnieć albo wydarzenie sprzed chwili odebrało wszelki sens celowi ich podróży. Rozsiedli się na dobre i - zajęci do tej pory wyłącznie sobą - zaczęli obdarzać obudzonym nagle zainteresowaniem lekceważone dotąd otoczenie. Dziewczyna zerknęła ku Gastonowi, obciągając przyciasny sweter. Chłopaka dezorientowały ogromne okrągłe okulary Magdaleny, zakrywające połowę jej twarzy. - Pan zamawiał dwa razy po trzy jajka w szklance? - zawołała kobieta zza kontuaru. - Raz trzy jajka i raz dwa - odkrzyknął. Liczyła dalej, przypominając sobie szczegóły zamówienia, a gdy pamięć ją zawodziła, podnosiła zamglone oczy znad bloczka.

- Porcje szynki duże czy małe'! - Jedna duża, jedna mała - odpowiedziała tym razem dziewczyna. - Ty także poproś o rachunek - szepnęła Magdalena. - Oczywiście - zgodził się Gaston, choć zaczynał się już bawić sytuacją. - Nie napijesz się jeszcze wina? - Nie, już nie. Jakkolwiek dziś chciałbyś mnie na to namówić - powiedziała po chwili. Udał, że nie słyszy. Jak poprzednim razem, gdy prosił o sól, podniósł dłoń i czekał na spojrzenie barmanki. - Płacimy! Kelner z nową zastawą na tacy pojawił się w drzwiach, powiedziała mu, że goście proszą o rachunek, ale on patrzył na bloczek w jej ręce. - Niech pan uważa - powiedziała. - Znowu się panu coś przydarzy. - Półmisek był nadszczerbiony - mruknął, nie odrywając oczu od bloczka. - Ale można było jeszcze na nim podawać. - Jak długo? - Nie wiem, jak długo. Ale teraz w ogóle przestał istnieć i trzeba kupić nowy. Goście czekają. Ruszył się z miejsca, zaniósł najpierw tacę młodocianej parze, która przestała już sprawiać wrażenie, że była kiedykolwiek w sobie zakochana, postawił na stole zamówione dania i bez pośpiechu, z roztargnionym wzrokiem skierował się ku stolikowi pod oknem. - Co państwo mieli? - zapytał. Nie zatrudniono by go w żadnej francuskiej restauracji. - Czym zajmował się pan przedtem? - spytał Gaston. Odpowiedział bez zdumienia: - Byłem malarzem. - Sztalugowym? Nie zrozumiał. - Malował pan obrazy? - Skąd - pokręcił głową. - Ściany. Mieszkania. - I skąd pan tu? W tym zawodzie? Patrzył wciąż na opróżnione talerze, jakby usiłując sobie przypomnieć, co na nich przyniósł. - Tu łatwiej o pracę - powiedział nie podnosząc oczu. - Łatwiej o zarobek. - Dwie porcje pa rówek - odezwał się Gaston z nagłym pośpiechem - pieczywo, masło, ser, pasztet, kurczę, słone paluszki, jeden aperitif i jeden riesling. A kiedy kelner liczył, zapytał półgłosem: - A ile wynosi tamten rachunek? Smagły, niewysoki człowiek dopiero teraz podniósł wzrok. - Jaki rachunek? - No, tych dwojga smarkaczy. - Chyba ... chyba około ośmiu marek - zająknął się kelner. - Z naczyniem? - Z naczyniem więcej. - Ile? - Na pewno około dwunastu. - Z tym wyszczerbionym półmiskiem? - Za wyszczerbiony półmisek nie policzy. - Policzy, głowę panu daję. Na pewno będzie razem trzynaście marek. Niech je pan doliczy do naszego rachunku, bardzo pana proszę. Kelner znieruchomiał, tylko bloczek w jego ręce drżał lekko. - Niech pan to zrobi - poprosił Gaston jeszcze raz. - Szybko, nie mamy zbyt wiele czasu. - Ale dlaczego ... ja ... skąd pan ... to niemożliwe ... - kelner z trudem szukał słów, które mogłyby wyrazić jego zdumienie, wstyd i już rodzącą się wdzięczność. - Dziękuję, ale ja

doprawdy ... - Cicho, sza! - powiedział Gaston. Odliczył szybko pieniądze, zarumienił się jednak trochę i starannie unikał wzroku Magdaleny. - Ale ja naprawdę ... - szepnął kelner, trzymając już pieniądze w palcach. - Spotykaliśmy tu waszych ludzi - powiedziała Magdalena. - Kiedy? - spytał cicho. - Magdaleno! - przestraszył się Gaston - Podczas wojny. Spotykaliśmy ich tutaj. A teraz niech mi pan da szybko jeszcze jeden kieliszek wina. Nie, koniaku! Albo wszystko jedno jakiej wódki. Jechali przez dłuższy czas w milczeniu. Strzałka była wciąż na stu kilometrach, jakby szybkość mogła pomóc im minąć coś, co chcieli minąć, pozostawić za sobą, nie zwrócić na to uwagi. Więc wtedy ... - myślała Magdalena. - W tym domu o grubych ścianach i zakratowanych oknach, który stał gdzieś na południe stąd na pewno z tym samym przeznaczeniem co dawniej, na ogół nie wyjmuje się krat raz wstawionych w okna. Tam, a może gdzie indziej, na tym pasemku ziemi, przez które biegła granica, a ona wyobraziła sobie, że strzegący jej ludzie powinni wiedzieć, że przekraczać ją można nie tylko ze zdradą w sercu, ale także z pokorą powrotu, z miłością, z nigdy nie wygasłą tęsknotą. Ten żołnierz, który odwiedzał ją w szpitalu, zanim ojciec zabrał ją do Warszawy, zanim zjawił się Gaston. Ten żołnierz - jak on patrzył! Siadał zawsze na krzesełku przy drzwiach i obracał w palcach swoją piękną czapkę z orzełkiem na sztywnym otoku. Kiedy wychodziła pielęgniarka, szeptał: - Dlaczego pani tak szła? W nocy? Przez granicę? Każdy by strzelił. Każdy musiałby strzelić! - Cicho, cicho ... - szeptała, jakby to on był ranny, jakby to jemu wciąż jeszcze groziła śmierć, zaczajona pod bandażami na piersiach. - Cicho, nie trzeba o tym myśleć. - Tak sobie iść! Jakby nigdy nic. W taki czas ... Ostre pogotowie, wzmocnione posterunki ... - Wiem, wiem - szeptała. - Wszystko wiem. Dlatego musiałam być tutaj. - Dlatego? - Dlatego! - mówiła z wysiłkiem, a on znowu obracał w palcach czapkę i potrząsał głową, nie mogąc pogodzić się ze swoimi myślami. - Mogłem panią zabić! Co bym zrobił, gdybym panią zabił? - Dostałby pan order - powiedziała. - Order za dobrze spełniony obowiązek. - Ale co bym zrobił ze sobą? - krzyknął. - Jak bym dalej żył? O tym pani nie pomyślała? - O tym nie pomyślałam - przyznała ze skruchą. - Tak sobie iść - powtórzył znowu. - Przez granicę! W taki niebezpieczny czas! - Przepraszam - szeptała. - Przepraszam. Kiedy była już w Warszawie, kiedy już się wiedziało, że nic nie zagraża jej zdrowiu, poprosiła ojca, żeby przez swoje znajomości w lecznicy rządowej zajął się tym żołnierzem, jakby to jednak on był bardziej ranny niż ona. Został przeniesiony do innej jednostki, zabrany z granicy, gdzie czas pokoju jest zawsze po trochu wojną i trzeba umieć to znosić co dnia. Więc mogło się to stać wtedy. Ale nie stało się. Wyzdrowiała, ominęła swoją piękną szansę, a ten okres, który musiała spędzić w Warszawie, zanim umorzono postępowanie przeciwko niej za bezprawne przekroczenie granicy - był mimo wszystko czymś w rodzaju wakacji. Była znowu na Saskiej Kępie, a po drugiej stronie Wisły zrobiło się już biało od ścian odbudowanych domów, wieczorami i nocą kolorowo od świateł. Znowu w krótkim czasie pośpiechu, którym zaczynał żyć ten naród, zmieniała się cała epoka, coś odchodziło pokonane, rodziło się coś, co napełniało ludzi nadzieją. Bronka, która przyjechala, gdy w jej sprawie okazała się potrzebna opinia o latach jej pobytu w kraju i o Piotrze - o Piotrze także - Bronka od razu po przywitaniu powiedziała, że tego małego człowieczka, tego oficerka, który przesłuchiwał ją w Gdyni na Kamiennej Górze, już nie ma. Zabrzmiało to tak,jakby go nie było na świecie, a nie tylko na owym stanowisku. W ten czas październikowy brzmiały tak formuły przemijania, tak się

układał nowy model nadziei. Bronka, obwieściwszy jej tę nowinę, nie mogła zrozumieć, że się nie cieszy i przyjęła to za objaw obcości, a ona po prostu po tym, co wtedy straciła, nie wyobrażała sobie żadnej rekompensaty. To, że tego człowieka już nie ma, miało znaczenie na przyszłość, w niczym nie zmieniało przeszłości. Teraz to przypominało jej jeszcze i tę szansę, którą miała wtedy na łóżku w więziennym szpitalu, z którego Piotr zabrał ją do domu, kryjąc - i nie mogąc ukryć przed jej oczyma swojej własnej klęski. Nie pojechała na jego grób, choć, zanim Gaston zabrał ją do Pragi, mogła już chodzić i podróżować, choć odbyła pielgrzymkę do wielu miejsc, w których być chciała. Bronka miała jej to zapewne za złe; patrząc na nią, na jej głowę pochyloną pod tymi samymi co dawniej ciężkimi warkoczarni.wyobraziła sobie, że ona bywa tam często i że dlatego może już tam przychodzić tak spokojnie ze swoim łagodnym, wywietrzałym smutkiem, z którego zbudowała sobie całe dalsze życie. Nie mogła jej powiedzieć, dlaczego nie chciała tam pojechać. Niechby sobie nawet myślała, że nie chce tam stanąć razem z nią, z tą - jak zapewne myślała - która kochała go trwalej i wierniej; mogła tak sobie myśleć, to była nawet pociecha. A ona po prostu nie chciała widzieć, że ten grób istnieje. Czas pomaga uwierzyć, że pewne rzeczy nie wydarzyły się nigdy, można popracować nad sobą, żeby się to udało. - Widzisz - odezwał się Gaston. - Nie poszli na wielką industrializację kraju i oto mają skutki. - Kto? - zapytała sennie. - Jugosłowianie. Gdyby zrobili to co wy, nie mieliby emigracji zarobkowej. - Pięknie to powiedziałeś. - Nie wiem, co w tym pięknego. - Wiesz. "Gdyby zrobili to co wy ... ". Dziękuję. - Kochanie - uśmiechnął się. - Umiem być bezstronny. Mój życiorys! - pomyślała Magdalena. - Żona polskiego komunisty ... wdowa po polskim komuniście ... żona francuskiego dyplomaty, wciąż uważająca ich obydwu za chłopców, którzy razem wysadzili niemiecki most, a teraz przyjmująca jak łaskę każde słowo pochwały, każde słowo uznania dla tego, od czego odeszła, a co kochał ten, który już nie żył ... Jej życiorys. Nie chciałaby go nikomu opowiadać . Ile trzeba było wyjaśnień, żeby ktoś zrozumiał, żeby przyjął go jak czyjś los,jak komentarz do historii - nie jak anegdotę, choć wiele dałaby za to, żeby sama mogła go tak traktować. - O czym myślisz? - zapytał Gaston po raz drugi tego ranka i kiedy po raz drugi mu nie odpowiedziała, nie powtórzył pytania. Zbliżali się do jakiegoś niedużego miasta na wzniesieniu, zatopionego w zieleni aż po czerwone dachy co okazalszych domów, strzelistą wieżę kościoła i komin jakiejś fabryczki. Zacisnęła powieki, żeby nie widzieć nazwy na przydrożnej tablicy. Nic jej tu nie dotyczyło, jechała żółtym citroenem na tydzień do Karlowych Warów, miała przed sobą siedem pięknych dni, żadna tablica przy drodze nie mogła jej zepsuć tej przyjemności. - Moje biedactwo! - powiedział Gaston nagle. - Moje biedactwo! Wciąż z zamkniętymi oczyma, przyczajona, ale jeszcze nie złapana, słuchała jego głosu. Ale nie powiedział nic więcej. Przejechali miasto na klaksonie, jak karetka pogotowia albo samochód policyjny, to także zrobił dla niej. Dlaczego ten człowiek mnie kocha? - pomyślała sennie. Dziwiła mu się, zawsze od lat, od samego początku. Dla Piotra była już pierwszego dnia tam po południu, o kilkadziesiąt kilometrów stąd, kimś najbliższym; choć tak bardzo różnili się od siebie. choć tak wiele ich dzieliło, łączyło ich to, co najważniejsze, co jedyne - dla Gastona musiała być zawsze samą obcością, samym niezrozumieniem, polskim kalectwem w świecie perfekcji i precyzji, w świecie pogardy dla cudzej słabości. Dziwiła mu się życzliwie i lojalnie, znała swoje braki, swój upór w nieprzystosowaniu, nieraz udręczona sobą, a tym samym pełna winy układała mu jakieś inne życie, pełniejsze, rozweselone rodzinnym zgiełkiem - widziała, jak mu jest do twarzy wśród młodych dziewcząt, wśród dzieci, z którymi lubił się bawić, gdy sądził, że go nie obserwuje. Mówiła mu to. Zaprzeczał.

- Co ty masz za pomysły? - wołał i spłoszonymi oczyma szukał jej oczu. Kilka kilometrów za miastem na brzegu autostrady stała dziewczyna. Właściwie nie od razu zorientowali się, że to dziewczyna, miała spodnie nad kolana i kraciastą koszulę, włosy przystrzyżone krótko, choć może właśnie to powinno wskazywać na jej płeć, chłopcy już od dawna nie strzygli się w ten sposób. Kiedy podniosła rękę, Gaston zapytał: - Weźmiemy go? - Ją - sprostowała - bo to dziewczyna. - Może nie masz ochoty? - Nie, dlaczego? Dziewczyna była cudzoziemką. Mówiła po angielsku, ale nie była Angielką, to Gaston zrozumiał po jej kilku zdaniach. - Dunka? - spytał, gdy wrzuciła na tylne siedzenie swój plecak. - Szwedka - wyjaśniła. Usadowiła się w wozie i na chwilę zdjęła słoneczne okulary, żeby je przetrzeć. Była bardzo młoda, świeża i w jakiś nieokreślony sposób jasna kolorytem blondynek urodzonych pod zimnym niebem północy. Ucieszyła się, że jadąc przez Passau, miała już stamtąd blisko do grupy szwedzkich studentów, od których się odbiła, żeby kogoś odwiedzić po drodze. Udawali się na festiwal do Salzburga. Magdalena zapytała po długiej chwili: - Pani studiuje muzykę? - Tak. Fortepian! Widziała w lusterku jej twarz, tę jasną, spokojną twarz, tak niepodobną do twarzy Philomeny de Vos. - Fortepian - powtórzyła cicho. - Za rok kończę koserwatorium - dziewczyna szukała czegoś w plecaku - i jeśli uda mi się załapać nagrodę na jakimś konkursie ... - Życie jest cudowne - powiedział Gaston. - Łatwe. Prawda? - Normalne - uśmiechnęła się dziewczyna. Magdalena poczuła, że zaczyna ich nienawidzić, ją i jego. - Nie takie znów normalne - szepnęła. Dziewczyna znalazła wreszcie paczkę papierosów w swoim przepastnym worku i oparłszy nagie ramię o przednie siedzenie czekała, żeby Gaston zapalił jej papierosa. - Przepraszam - uśmiechnął się. - Moja żona nie znosi dymu w samochodzie. - Ojej - powiedziała - nie męczy to pana? Nie potrafiłabym prowadzić wozu bez papierosa. - Ależ proszę - odezwała się Magdalena, patrząc na uchodzące w tył drzewa - niech pani pali. - Nie, nie - uniosła ręce do góry - poddaję się! Schowała papierosy do plecaka, wyjęła gumę do żucia. Jej uwagę zaprzątnęło teraz wyposażenie wozu. Dotknęła palcami kilku szczegółów, sprawdziła, jak działają. - Dobre pudełko! - powiedziała. - Nie wiem, dlaczego nasz stary tak bardzo się upiera przy mercedesach. Jak nie mercedes, to dla niego nie samochód. Jeszcze tylko volvo toleruje w swoim garażu, ale to już przez patriotyzm. Gaston zerknął w lusterko, przez chwilę przypatrywał się jej twarzy. - Dlaczego więc pani podróżuje w ten sposób? - Dlaczego? - uniosła kolano tak wysoko, że widzieli je ponad oparciem przedniego siedzenia .. - Teraz moda na mięśnie! Jakie można mieć mięśnie, wysiadując całymi dniami w samochodzie? - trzepnęła się po udzie. - Szkoda, że pan nie może dotknąć. - Wierzę pani na słowo - powiedział Gaston z uśmiechem. Zwracała się wciąż do niego, ale to ona odczuwała ostrzej jej obecność w wozie i nie ze względu na jej młodość, na te wspaniałe mięśnie i skórę, o którą ona musiała już walczyć, pokonując jej suchość, niczym inżynier meliorant, zmagający się z akrami wysychającej ziemi. Nie myślała teraz o tym, choć często zdarzał się jej taki pojedynek porównań, każde miasto, cała Europa

i cały świat przepełnione były jak poczekalnia kina, młodymi dziewczynami, oferującymi ów najtańszy i niedoceniany towar: swoją młodość - nie myślała teraz o tym i nie twarz ślicznej Szwedki miała przed oczyma. "Jeśli uda mi się załapać nagrodę na jakimś konkursie ... " - powiedziała. Zabrzmiała jej w uszach toccata Bacha, którą Philomena grała na kościelnych organach w Edelheim, gdy stary zakonnik zmierzał przez pustą nawę, żeby je stamtąd wyrzucić. Twarz Philomeny, którą przez chwilę miała przed sobą na wyciągnięcie ręki, rozmazała się w ciemnej, zielonej wodzie, odpływającej od brzegu coraz większymi kołami, jak po wrzuceniu kamienia. - Pan świetnie prowadzi - mówiła dziewczyna z tyłu - ale za wolno. Mógłby mi pan dać na chwilę kierownicę? - Chętnie - powiedział Gaston. - Ale kiedy spotkamy się innym razem. Patrzyła z niedowierzaniem. - Sądzi pan, że to nastąpi? - Czemu nie? - Żartuje pan ze mnie? - Nigdy nie żartuję. - Nie żartował, ale szybko nabierał niechęci do osób, które zmuszały go do tego, żeby był niegrzeczny. Reakcja Magdaleny jednak go zaskoczyła. Nie podejrzewał jej o to. Położyła mu dłoń na ramieniu. Zbliżali się do jakiegoś skrzyżowania, opatrzonego licznymi tablicami. - Zatrzymaj wóz - poprosiła. - Chcesz wysiąść? - Nie, pani tu wysiądzie - odwróciła się i uśmiechnęła naprawdę szczerze zakłopotana. - Musimy jednak skręcić na prawo. Mam nadzieję, że z łatwością zabierze się pani innym wozem. - O, na pewno! - dziewczyna sięgnęła po plecak. - Nigdy nie mam z tym trudności. - Zatrzasnęła drzwiczki, aż jęknęły. - Ciao! - uśmiechnęła się do Gastona. - Do następnego razu! Musieli naprawdę skręcić na prawo, bo stała na brzegu autostrady i patrzyła w ślad za nimi. - Co ci przyszło do głowy? - mruknął Gaston. - Mogliśmy się jej pozbyć w inny sposób, będę musiał teraz robić objazd. Odwróciła się, żeby nie widział jej twarzy. - Ale ja naprawdę chcę tam jechać - powiedziała cicho. - Dokąd? - Tam. Na południe. Włączył bieg i oparł się cały na kierownicy, jakby zmuszony do pilnego śledzenia drogi, jakby groziło im na niej jakieś niebezpieczeństwo. - Przez cały czas się tego bałem - szepnął. - Od samego rana. II Topografia pamięci. Wjadą do miasta autostradą obok szpitala. Okno, przez które w ciągu długich tygodni patrzyła na niebo, wychodziło na ogród, także i to drugie, przez które Dominique wszedł do pokoju, gdzie umierała Marysia - nie zobaczy więc ich od razu, będzie musiała tu przyjść potem, wejść na tyły szpitala i czekać tak długo, aż w oknach ukażą się czyjeś głowy. Złą pociechą, ale jednak pociechą, jest widok innych ludzi w miejscu własnych cierpień. Po lewej stronie drogi, za rzeką, będzie leżało Dorn z rozległym parkiem. Zamkiem i browarem księcia. I z dziedzińcem szkoły tuż nad samym brzegiem, na którym leżeli pokotem umierający, wymierający z głodu radzieccy jeńcy. Na co im się przydał ten wieczór, kiedy czołgała się z Dominique'em pod druty, żeby im rzucić trochę chleba i papierosów? - To nie ma sensu - powtarzał Dominique. - To nie ma sensu!- I nie mógł zrozumieć, dlaczego na tę wyprawę pod druty wybrała właśnie jego, najgorszego z nich, ostatniego, którego mogliby podejrzewać, że to zrobi. Do niej także to nie pasowało, jej także nikt by o to nie posądził. Ale jednak zrobili to oboje, choć to było bez sensu i nie stanowiło nic dla tłumu zgłodniałych mężczyzn. Posten, krążący wzdłuż drutów, gwizdał, w dole szumiała rzeka, w wysokiej trawie, przez którą czołgali się, słysząc łomot własnych serc, od czasu do czasu odzywał się świerszcz - było strasznie i pięknie, było tak, jak powinno być choć raz w życiu, żeby człowiek mógł uwierzyć

w swoją siłę i niepodległość. Potem płakała, kiedy zobaczyła nad sobą szczeciniastą gębę Dominique'a, kiedy rzucił się na nią. żeby nakryć ją swoim ciałem, a posten, który tego wieczora czekał na dziewczynę, roześmiał się oświetliwszy ich blaskiem latarki. Płakała, choć powtarzał, że uratował jej życie, że zrobił to tylko po to. Więc Dorn zostanie po lewej stronie, park księcia na pewno się rozrósł, już wtedy przypominał piękny, skomponowany z przeróżnych drzew i krzewów las - widziało się go zawsze z różnych punktów miasta, nad nim przy dobrej pogodzie ukazywały się Alpy, jak projekcja filmowa, jak dekoracja do fantastycznej baśni. Książę chyba już nie żył. Erna nie wspominała o nim nigdy w swoich listach, piękna Erna Friesen, ozdoba całego rynku - zamierało na nim życie, kiedy stawała w drzwiach swego sklepu. Poczuła żal i wstyd - korespondencja z Erną urwała się z jej winy. Postanowiła, że pierwszą wizytę złoży Ernie, miały sobie tyle do powiedzenia - ale właściwie co? - zastanowiła się ze strachem, prócz odświeżania wspomnień, do których może nie warto było wracać, skoro Piotr i tak już nie żył... Erna, ratując go owej nocy po wysadzeniu mostu, darowała go jej na kilka lat nie wolnego od udręki szczęścia. Gdyby zginął już wtedy ... - usłyszała trzask własnych stawów w dłoniach splecionych na kolanach. Gaston zatrzymał samochód, zjechawszy na brzeg drogi. Wysiadł, otworzył maskę, zajrzał do środka, choć nie było widać, żeby dotykał czegokolwiek. Potem opuścił maskę, obszedł wóz dookoła i otworzył przy niej drzwiczki. - Nie chcesz wysiąść na chwilę? - Nie, dziękuję. - Odetchnij trochę świeżym powietrzem. - Dziękuję. - Słyszałaś, co mówiła ta Szwedka. - O czym? - O mięśniach. O kondycji. - Przejąłeś się tym. Czy zamierzasz zostawić tu wóz i resztę podróży odbyć pieszo? Pochylił się, sięgnął po jej rękę i trzymał ją przez chwilę w swoich dłoniach. Były suche i gorące. - Czy naprawdę musimy tam jechać? - zapytał. - A dlaczego nie? - powiedziała po chwili. - Po co ci to? Nigdy o tym nie mówiłaś. - Tak, nie mówiłam. Puścił jej rękę, odstąpił na sam brzeg drogi, trącił nogą jakiś kamień, który potoczył się do rowu. - Dwadzieścia cztery lata! - powiedział. - Co spodziewasz się tam zastać? Nie odpowiadała długo. - Co spodziewasz się tam zastać? - powtórzył. - Te same miejsca. Ludzi. - A jeśli ich nie ma? - To, co zostało po nich. - To, co zostało po nich, jest z nami - powiedział cicho. - Przez cały czas. Nie odpowiedziała, a on przeszedł się wokół wozu, raz i drugi i znowu zatrzymał się przy otwartych drzwiczkach. - Wiesz, że w Karłowych Warach nie będziemy mogli zostać dłużej niż tydzień. Więc jeśli mamy tu wstąpić ... - Tylko na dwa dni. Proszę! - powiedziała. - Na Karlowe Wary zostanie tylko pięć. - Tylko pięć - powtórzyła. - Właściwie, cztery i pół, bo nie zechcesz jechać nocą. - Zechcę jechać nocą.

- No dobrze - westchnął. - Jak chcesz. Spróbowała się uśmiechnąć. - Ostatecznie poznaliśmy się w tym mieście ... Obszedł wóz i usiadł za kierownicą. Potrzebował długiego czasu, żeby uśmiechnąć się jak ona. - Tak, to także tam się zdarzyło. Do Edelheim mieli nie więcej niż dwadzieścia pięć kilometrów. Gdzieś bardziej na zachód leżało inne miasteczko, gdzie sprzedano ją za osiemnaście marek ostatniemu bauerowi, który przyszedł na ten targ do Arbeitsamtu. Nie miał na nią wielkiej ochoty, ale gdyby jej nie zabrał, nie mógłby już liczyć na żadne względy szefa urzędu. Szaleństwem było przypominać sobie to wszystko, ale wśród ludzi w tych miasteczkach i wsiach byli też tacy, którym zawdzięczała coś więcej niż chwilowe współczucie, pomoc, nieznaczny i tajemny gest życzliwości. Były to świadectwa nadziei, że nie wszystko zostało stracone - dla niej i dla nich - że obcowanie między ludźmi nie musi być pogardą zwycięzcy i strachem zwyciężonego, że istnieje jeszcze inna, zapomniana na ten zły czas możliwość. Po co my tam jedziemy, do diabła! - myślał Gaston. Gdyby nawet stały tam jeszcze jenieckie baraki, w których, mieszkał, nie chciałby ich oglądać. Nie miał też zamiaru. Odwiedzać fabryki, w ktorej kroił cholewki z twardej, źle wyprawionej skóry. Most! Tak, most chciał zobaczyć. Choć go nie było, choć wysadzili go z Piotrem w powietrze, żeby nie przenosił na swym grzbiecie śmierci, wysyłanej na front w zaplombowanych wagonach, i żeby na długo zapamiętano ich w tym mieście. Uśmiechnął się do siebie, pogodzony choć w części z uporem Magdaleny, ale nie uśmiechnął się jeszcze do niej, chciał, żeby to odczuła. Nie zauważyła tego. Uniesiona jakby nieco na siedzeniu obserwowała drogę, choć nie mogła jej znać, nie wolno im było wydalać się z miasta. Ale wyglądała tak jakby i tutaj szukała miejsc, które miały pomóc wspomnieniu, które coś znaczyły, silniejsze od czasu, jaki minął. - Nie patrz tak! - krzyknął. - Co tam widzisz? Odwróciła głowę zdziwiona. - Zwykle patrzę na drogę. - Przepraszam. Dotknęła jego ramienia. - Nie kłóćmy się, bardzo cię proszę. - Przecież się nie kłócimy. - A przed chwilą? - Po prostu nie mogę tego znieść. - Nie masz czego znosić - powiedziała z naciskiem. - Nie istnieje nic takiego. Odsunęła się nieco i opuściła szybę, choć wiatr bił ją w twarz i rozwiewał włosy. Czy trzeba było powiedzieć to na głos, że tamten już nie żyje, że nawet jeśli nigdy po raz drugi nie stanęła nad jego grobem, to ten grób jednak istniał i zamykał wszystko, co dotyczyło tego człowieka. Wszystko? - powtórzyła w myśli. Po lewej stronie drogi, wiodącej do rynku, będzie stał dom, w którym Frau Hochmeier prowadziła swój hotel dla cudzoziemskich robotników. Po drugiej stronie ulicy było to miejsce, z którego Piotr patrzył na hotel, gdy rozlegał się z niego krzyk kobiet, gdy nie wpuszczony do środka, nie mógł nic zrozumieć i bał się najgorszego. Stał tam, a mali chłopcy w żółtych mundurkach ze sztylecikami przy paskach otaczali go coraz ciaśniejszym kołem, aż musiał stamtąd odejść nie dowiedziawszy się niczego. Co też tam teraz jest? - zastanowiła się. - Chyba nie hotel? Kto by chciał mieszkać w takiej budzie. - O czym myślisz? - spytał Gaston. Nie powinien był pytać, ale od lat nie potrafił się tego oduczyć. Tym razem odpowiedziała: - Myślę, co teraz jest w hotelu Frau Hochmeier. Chyba zmienił przeznaczenie. - Może go wreszcie rozebrali? - Przecież to prawie zabytek. Przypomnij sobie, jakie grube miał ściany.

- Nie oglądałem ich tak dokładnie. - Trzeba było kłaść się na parapecie, żeby móc wyjrzeć przez okno. Frau Hochmeier odziedziczyła ten dom po swoich przodkach. - Ale komu go zostawiła? Nie miała dzieci. . - Widzisz, za późno zjawił się na jej drodze ktoś taki jak ty. - Coś ty sobie znowu wymyśliła? - Przecież podkochiwała się w tobie. Kto wie, do czego byłaby, zdolna, gdyby była młodsza. Zanurzył na chwilę palce w jej włosy i potargał je mocniej, niż uczynił to dotąd wiatr. - Ciekawi mnie to mniej niż ciebie. Roześmiali się i przez chwilę ten śmiech był jakby zwiększoną dawką tlenu w samochodzie, oddychało im się łagodniej. - Kochanie! - powiedział Gaston. - Będziesz musiała udzielić mi dalszej dyspensy. W mieście, gdzie byłem zawsze głodny, będę musiał przynajmniej raz porządnie się najeść. - Ciekawa jestem gdzie? Do Aignera chyba nie pójdziemy. - Zapewniam cię, że nie - choćby nawet osobiście przyszedł zaprosić nas na obiad. - Przypuszczam, że nie zrobi tego. Aigner był rzeźnikiem, prowadził równocześnie małą restaurację w której podawano piwo i najprostsze dania z rzeźnickiej kuchni. Tam też w osobnym pokoiku mogli jadać cudzoziemcy po oddaniu swoich skromnych kartek na mięso, co upoważniało ich do spożywania zupy z płucek, knedli z dodatkiem wołowej wątroby i innych specjalności zakładu. Teraz nie można było o tym myśleć spokojnie, ale wtedy pędziło się na te obiady podczas przerwy obiadowej w fabryce, z daleka łowiąc w nozdrza zapach, który owiewał cały budynek, z frontu i od podwórza. - Mam nadzieję - Gaston snuł dalej swoją myśl, jakby po przekroczeniu granicy musiał się poddać germańskim nawykom w karmieniu ciała - że mają tu wreszcie jakąś porządną restaurację. Tyle lat byli tu Amerykanie... - Chyba jeszcze są - I na pewno karmią się swoimi puszkarni. - Nie przesadzajmy. Z radością oduczyli się tego w Europie. Prowadzili wciąż z udaną i udającą się im przyjemnością tę zastępczą rozmowę o tym, co ich najmniej interesowało w mieście, ku któremu dążyli kilometr po kilometrze, szybciej, niżby mogli się na to przygotować. Natychmiast, gdy temat gastronomiczny wygasł, powrócili do swoich myśli, Gaston do nocy, jedynej prawdziwej wojennej nocy w Edelheim, gdy powietrzem targnął niespodziewany wybuch. Magdalena - do hotelu, który miną wjechawszy do miasta po lewej stronie ulicy, jak inni turyści. Jakże płakała tej pierwszej nocy, nie mogąc zasnąć pod brudnym, cienkim kocem, zanim nauczyła się narzucać na siebie całą swoją odzież, jak czyniły to Weronika, Krystyna i Marysia. Z jaką rozpaczą w sercu przesiadywała całymi wieczorami przy oknie, bojąc się wszystkich, którzy stawali za jej plecami, dopóki Philomena nie uratowała jej swoją obecnością, przeniesieniem w świat rozmów, realniejszy w ciągu kilku wspólnych wieczornych godzin niż rzeczywistość. Ślad Philomeny w tym mieście ... nie miała tu nawet grobu, rzeka zabrała ją w dolinę, nurt wody uprowadził z miejsca cierpienia. - Właściwie coś impertynenckiego było w tej małej - powiedziała nagle. - W której? - spytał Gaston. - W tej, którą wysadziliśmy z wozu. Coś bardzo impertynenckiego. - Młodość jest zawsze impertynencka, kochanie - powiedział Gaston miękko. - Ach, to nie to. Nie tylko to - zamyśliła się. - Co jeszcze? - Ma nadzieję zdobyć cały świat. - To bardzo piękna nadzieja. - Nie wiem - powiedziała cicho. Gaston pochylił się ku niej, objął ją na chwilę ramieniem. - Nie powinna być ani o odrobinę mniej piękna dlatego, że myśmy jej nie mieli. Krzyknęła: - Nie myślę o sobie!

- Albo dlatego, że nie wiemy, czy potrafią z niej skorzystać. - Każda zbyt wielka pewność siebie prowadzi do klęski. - Ale na pewien czas daje uczucie szczęścia. - Jaki czas przewidujesz dla tej małej? Gaston zamyślił się. - Może już jest pokonana. - Już teraz? - Tak. Może zdaje sobie sprawę, że nigdy nie osiągnie zadowoleni z siebie, że nigdy nie dostąpi spokoju. - I dlatego tak się szasta po świecie? Gaston nacisnął klakson, wyprzedzali ciężarówkę, załadowaną beczkami piwa. - Moja droga, każde pokolenie ma swoją turystykę. - Gaston! - Nie krzycz! Może jednak potrafiliśmy urządzić im lepsze życie niż nam nasi rodzice. - Ale nie są z niego zadowoleni. Milczał przez długi czas. Opuścili Paryż po wygasających powoli studenckich rozruchach, które wstrząsnęły Francją. - Tak, masz rację. - I nie dowiemy się nigdy dlaczego. - Owszem - włączył czwarty bieg, droga była prosta i pusta wysokie lipy ocieniały ją łagodnym mrokiem - po prostu znudził im się spokój. Nie leżeli jeszcze w okopach. - Gaston! - Kochanie! Przestań krzyczeć na mnie! Wygłaszam tylko taką hipotezę. Czasem człowiek ugania się za swoim złym losem do utraty tchu. Oni właśnie uprawiają teraz tę gonitwę. - Nie można im w tym przeszkodzić? - Czują się bardziej skrzywdzeni, gdy im się w tym przeszkadza, niż gdyby naprawdę zapędzić ich od razu w rowy pełne błota i ekskrementów. - Kogo uważają za wrogów? - Chyba wszystkich, którzy nie są w ich wieku, nawet tych, co kiedyś strzegli ich kołysek. - A może mają rację, jeśli nie podoba im się nasz świat? Uśmiechnął się. - Mnie się także nie podoba, ale przynajmniej już wiem, że nie można go zmienić na żaden inny. - A jeśli oni jednak mają te złudzenia? - Nie można zaczynać życia od pretensji do rządzenia państwem. Jakieś doświadczenia trzeba jednak w tej dziedzinie mieć. - Jakie? Zwycięstwa czy klęski? - Moja droga - Gaston zawiesił na chwilę głos - i jedne, i drugie wychodzą niekiedy politykom na dobre. Podciągnęła szybę, wyjęła z torebki lusterko i grzebień, i zaczęła porządkować włosy. - Od czego to zaczęła się ta rozmowa? - Od tego, że ta mała Szwedka wydała ci się impertynencka. - A tobie nie? - Jest taka jak cała młodzież na świecie. - I właściwie dlaczego mówimy wciąż o niej - "mała"? Ma chyba z metr siedemdziesiąt. - To ty ją tak nazwałeś. "Mała" Szwedka o wzroście metr siedemdziesiąt, udająca się na festiwal do Salzburga. Przez chwilę usiłowała wyobrazić sobie jej życie. Przyjemne pozornie życie młodej panny, gnanej niepokojem. A może to był tylko ich niepokój jej przypisywany? Może naprawdę interesowała się muzyką, tylko muzyką, zanim przyjdzie wszystko inne ... ? Na wzgórzu kościelnym - a wzgórze kościelne będzie po prawej stronie, gdy będą jechać przez miasto - Philomena de Vos powiedziała jej po raz pierwszy całą prawdę o sobie. Powiedziała:

"A na organach grać nie pozwalają ... " I że nosi przez cały dzień w fabryce ciężkie skrzynie z butami, kroi skórę, obsługuje maszynę, wbija gwoździe ... Pokazywała swoje ręce. Czarne od garbników, pokaleczone palce. Na organach nie pozwalali grać cudzoziemce. Milczały i tylko podczas podniesienia odzywała się stara armata, stojąca od niepamiętnych czasów na kościelnym placu. W czasie mszy żałobnych za żołnierzy, pochodzących z Edelheim, a poległych na wszystkich frontach wojny, rozwleczonej po świecie jak zaraza - oddawano z niej trzy wystrzały. To była poranna muzyka mieszkańców Edelheim. Trzy wystrzały ze starej, bismarckowskiej chyba jeszcze armaty. Przy niej, a raczej nad nią, wspinając się po jej lawecie, powiesił się stary listonosz Thiel, nie mogący już dłużej dźwigać swojej torby pełnej złych wieści. Tego dnia, kiedy postanowił nie nosić jej więcej, nie uczynił już z nią ani jednego kroku ku ludzkim progom - znajdowało się w niej powołanie do wojska dla kogoś, kogo pragnęła uchronić. I nie dostał go, ziszczyła ten nienawistny świstek papieru wraz z innymi, które niosły ludziom tego miasta rozpacz i żałobę. Znalazłszy torbę na wzgórzu, podarła jej całą zawartość w drobniuteńkie strzępy, rozrzucając je na wiatr. Fabryka Steinlieba, fabryka Ernsta Waldemara, tego, którego pragnęła uchronić, którego nie chciała widzieć w mundurze - stała tuż przy dworcu. Nie zobaczą jej jadąc przez miasto, będą musieli pojechać tam specjalnie, może nie zaraz, może dopiero jutro, aby mogła przygotować się na rozmowę z tym człowiekiem. - Gaston - powiedziała. - Wiesz, dokąd powinniśmy najpierw wstąpić? - Nie mam pojęcia. - Do księgarni. Musimy sobie kupić jakieś dwa romanse dla przypomnienia języka. - Damy sobie radę. Usprawnienie konwersacji było potrzebne przede wszystkim przed rozmową z nim. Z nikim innym nie rozmawiała tak w tym mieście. Nawet z Erną. Z Erną w najważniejszych sprawach porozumiewały się raczej milczeniem, godzeniem się lub niegodzeniem na wydarzenia, na los ludzki. Jednym sięgnięciem pod swoją ladę, skąd wyjmowała kawałek masła lub sera, zastępowała długie wywody etyczne, których prawdopodobnie nie umiałaby sformułować. Z Ernstem Waldemarem r o z m a w i a ł a. Nie znaczyło to, że tylko słowami określał swój stosunek do tego, co działo się w tym czasie w jego kraju i z jego krajem - ale ratunkiem z jego strony były także słowa, te, które mówił do niej, te, których ona nie bała się mówić przed nim. Nieraz pytał - dlaczego się nie boi. Początkowo gniewało go to, chciał, miał prawo spodziewać się, może nawet wymagać, żeby się go bała, żeby nie rozszyfrowała od razu jego wewnętrznej słabości, jego pytań i - co gorsza - odpowiedzi, jakich sobie na nie udzielał. Ale nie było na to rady, wiedziała o nim wszystko od pierwszej chwili, kiedy zatrzymał się przy stercie skórzanych odpadów, które przebierała klęcząc na ziemi, i podniósłszy ją gestem ku sobie, kazał jej się zgłosić nazajutrz w swoim biurze. Powiedział jej w wiele miesięcy potem - a może to już były nawet lata, spędzone w tym mieście – że lubi żyć wygodnie, że nie zniósłby, gdyby go coś uwierało. Pod względem psychicznym także. Do rozmowy z Ernstem Waldemarem należało się przygotować. Dlaczego sądziła, że ta rozmowa się odbędzie? Że ten człowiek tam jest, że żyje, że wrócił do swego miasta? Skończył się las, przez który jechali od kilkunastu minut, i za zieloną przestrzenią szerokich pól, ciągnących się po obydwu stronach autostrady, ukazało się miasto. - To chyba nie Edelheim? - spytała Magdalena. - Nie wiem. - Gaston podniósł na czoło słoneczne okulary. - Zaraz powinna być tablica przy drodze. Na wzgórzu stał kościół, za nim biały klasztor, tak podobny do tego, w którym po wrzuceniu dziesięciu fenigów "grały" kapliczki ze świętym Antonim i Matką Boską, od południowo- wschodniej strony płynęła rzeka z przerzuconymi przez nią dwoma mostami, ale miasto było inne, większe, wyrastające ponad zieleń drzew dachami domów i kominami fabryk. - To chyba nie Edelheim? - powtórzyła Magdalena, choć już była pewna pierwszej swojej klęski w tym mieście. - Zaraz się przekonamy, kochanie - powiedział Gaston, wykazując o wiele więcej spokoju. -

Ostatecznie i tutaj mogło się coś zmienić przez tyle lat. - Dlaczego powiedziałeś: ostatecznie? Roześmiał się. - A wiesz, że nie wiem. To było Edelheim. Nowe Edelheim, którego nie mogliby sobie nawet wyobrazić - rozepchane wszerz i wzdłuż, potężne jakąś swoją mikropychą. Stary browar i park księcia za rzeką wydawały się teraz o wiele mniejsze, uboższe, tylko zamek widoczny wśród drzew nie utracił nic ze swej starej piękności. Wjechali do miasta od północnej strony, drogą równoległą do rzeki, ciągnącą się dalej przez całe Edelheim, przez rynek i zabytkową część miasta zamkniętą średniowieczną bramą, a potem wzdłuż kościelnego wzgórza aż do dworca, poza którym dawniej były już tylko pola. - No, no! - mruczał Gaston, gdy mijali piętrowe wille wśród ogrodów, zaciszne domki, owinięte bluszczem i winem, z grzędami róż przy wejściu, z czerwonymi muchomorami i krasnoludkami z gipsu, ustawionymi na trawnikach. - No, no! Magdalena milczała. Napięta i przyczajona czekała na ukazanie się miasta, które znała. Willowe przedmieście nie dotyczyło jej, starała się nawet nie oceniać przyczyn - i znaczenia - jego powstania, choć tak jak Gaston nie mogła się oprzeć zdumieniu. - Widzisz - powiedział, z jawną i jakby dopiero teraz usprawiedliwioną pretensją. - Uparłaś się, żeby tu jechać. Nie odpowiedziała. Pierwszym budynkiem, który zdołała rozpoznać, był szpital, a raczej jego obecna środkowa część, obudowana teraz z dwóch stron nowoczesnymi skrzydłami. Architektonicznie przedstawiało się to zaskakująco, ale rozwiązywało chyba znakomicie wszystkie problemy lokalowe szpitala. Na parkingu przy bramie stały dwie śnieżnobiałe karetki i pięć samochodów osobowych, należących prawdopodobnie do lekarzy. Przy jednym z nich siedział ogromny bernardyn. Na doskonale przystrzyżonym trawniku tkwił klomb czerwonych róż, zraszany przez automatyczną polewaczkę, obracającą się pośrodku trawnika. Pies usadowiwszy się bezpiecznie poza jej zasięgiem, łowił tylko nozdrzami chłodną wilgoć powietrza. W rozpylonych cząsteczkach wody, przesyconych słońcem, rysowala się nad szpitalem mała, migotliwa tęcza. Gaston zwiększył szybkość i resztę drogi aż do rynku przebyli bez możności jakiejkolwiek obserwacji. Na szczęście nie natknęli się na policjanta. - Gdzie chcesz się zatrzymać? - zapytał. - Wszystko jedno gdzie. - Uwielbiam to twoje "wszystko jedno". - Zatrzymaj się przed księgarnią, mieliśmy kupić książki. - Przecież Erna powiedziała Piotrowi, że Lenz nie prowadzi już księgarni. - Ale może prowadzi ją ktoś inny w tym samym miejscu? - Nie posądzam ich o ten rodzaj tradycji. Zahamował wóz ostro, aż zapiszczały opony. Otworzył jej drzwiczki, jak to zawsze zwykł czynić, i zapytał, nie mogąc jednak poskromić w głosie nuty złośliwości: - Szczęśliwa? Nie zwróciła na to uwagi. Wysiadła, nie widząc prawie nic przed sobą, porażona nagłością znalezienia się w tym miejscu, nie przygotowana jednak na tę chwilę, która wydawala jej się przedtem tak łatwa! Domy stały w słońcu, kolorowo ubrani ludzie wchodzili i wychodzili ze sklepów, na ukos przemierzali rynek - widziała wszystko jak przez mgłę, zesztywniałymi stopami dotknęła płyty chodnika, nie mogąc zrobić kroku naprzód. - Kochanie! Zobacz! Tu jednak jest księgarnia! - zawołał Gaston. Rzeczywiście była tu - w dawnym lokalu Lenza, pod innym teraz szyldem, poszerzona o drugie okno wystawowe, okazała i prawie wielkomiejska, budząca szacunek estetyczną dekoracją witryn. - Nareszcie nie ma tu tej cholernej mapy - powiedział Gaston. Roześmiała się i dopiero wtedy ruszyła się z miejsca, pokonując odrętwienie ciała. - Chociaż ... bo ja wiem - Gaston podniósł na czoło przeciwsłoneczne okulary

i przypatrywał się oknom wystawowym księgarni - może właśnie powinna tu wciąż wisieć? Z oznaczeniami wszystkich przegranych bitew i planowych odwrotów. - Daj spokój - powiedziała, choć zwykle on ją uciszał w podobnych sytuacjach. Odzyskiwała powoli zdolność patrzenia i widzenia, dzień był wyjątkowo piękny, jaskrawy od słońca i zieleni, od świeżości tynków, którymi ozdobiono fasady domów wokół rynku. Opodal stał zaparkowany sportowy kabriolet, także z francuską rejestracją, turyści odwiedzali to miasto, dlaczego nie mogliby się poczuć jednymi z nich - beztroscy, nie obciążeni czasem, który naprawdę już minął ... Gaston wziął ją za łokieć. - Pamiętaj! Tylko dwa dni! - Ależ tak! - odpowiedziała pogodnie i prawie zachwycił ją jej własny głos, kiedy to mówiła. - Dwa dni na pewno nam wystarczą. - No więc wybierz sobie książki i poszukamy hotelu. Zbliżyli się do jednej z wystaw i pierwszą książką, na którą padł ich wzrok, był okazały, oprawny w ciemną skórę, przyozdobiony złotą czcionką, półokrągłym grzbietem i kolorowymi brzegami, wypieszczony przez edytora i drukarza, eksponowany tuż przy szybie na okrytej czerwonym płótnem podpórce tom - "Main Kampf". Słońce oświetlało witrynę i okazale wydana książka błyszczała w jego blasku, przyciągając spojrzenia; przechodnie musieli ją chyba widzieć daleka. Nie spojrzeli na siebie, nie powiedzieli ani słowa. Dopiero po długiej, po przedłużającej się chwili Gaston zapytał: - Wejdziesz tam? - Tak - odpowiedziała. Podążył więc za nią, podtrzymał, kiedy się potknęła na schodach, znowu prawie oślepła, nie widząca nic przed sobą. - Co chcesz kupić? Nie usłyszał odpowiedzi. Weszła i oparła się o ladę. Sprzedawczynią była młoda dziewczyna, porządkująca coś na dolnych półkach za kontuarem. Podniosła zaczerwienioną z wysiłku twarz, odgarnęła wierzchem zakurzonej dłoni opadłe na czoło włosy. - Grüss Gott! - powiedziała, choć wchodzący nie pozdrowili jej przy wejściu. W oczach jej rodziła się już ciekawość, okazywana w tym mieście zawsze ludziom obcym. - "Wilhelm Tell" - zaczęła Magdalena cicho. - Czy jest" Wilhelm 'Tell"? Dziewczyna nie ruszała się z miejsca. Usłyszała, co do niej mówiono, ale sprawiała wrażenie, że wciąż tego słucha. - "Wilhelm Tell" - powtórzyła Magdalena - Schillera. - Jest - ekspedientka odwróciła się ku półkom. Ale musiała przynieść drabinkę, żeby dosięgnąć książek stojących pod sufitem. Zdmuchnęła kurz z broszurowego tomiku i położyła go na ladzie. - Może jest w płótnie? - spytała Magdalena. - Owszem - dziewczyna patrzyła teraz na Gastona. Nie było już w tym spojrzeniu ciekawości, raczej rodzące się potwierdzenie wcześniej powziętych przypuszczeń. Położyła stopę na pierwszym szczeblu drabinki. - Jest w wydaniu zbiorowym - powiedziała. - Poproszę. - Madeleine - szepnął Gaston. - Życzy pani sobie całe wydanie zbiorowe? - dziewczyna była już w połowie wysokości drabinki - wciąż robiła wrażenie osoby odnotowującej potwierdzenia swoich przypuszczeń. Wolała jednak się upewnić. - Ależ tak - powiedziała Magdalena. Wydanie zbiorowe istotnie przedstawiało się solidniej. Grube tomy oprawiono w granatowe płótno, z którym pięknie harmonizowała złota czcionka karty tytułowej. Magdalena powiodła po

niej dłonią. - "Cierpienia młodego Wertera" - powiedziała cicho. Ekspedientka chciała już odstawić drabinkę, ale teraz oparła się o nią całym ciałem. - To Goethe - zauważyła z naciskiem. - Tak, wiem. - Życzy pani sobie? - Proszę. - Kochanie ... - Gaston dotknął lekko łokcia żony. - Chciałaś przecież ... Odsunęła jego rękę. - Poczekaj. "Cierpienia młodego Wertera" były w broszurze. Magdalena poprosiła o "Ifigenię w Taurydzie", "Fausta" – po każdą z książek ekspedientka musiała wspinać się na drabinę. - Goethego mamy także w wydaniu zbiorowym – powiedziała siadając w oczekiwaniu na decyzję Magdaleny na ostatnim szczeblu drabiny. - Proszę, niech pani pokaże. Goethe w tym wydaniu też był oprawiony w płótno, zielone tym razem, ale litery na karcie tytułowej były również złote. Dziewczyna dwa razy wchodziła na drabinkę, żeby znieść na dół wszystkie tomy. - A Lessing? - zapytała Magdalena. - Macie "Minne von Barhelm"? Wyraz oczu ekspedientki nabierał coraz wyraźniejszej pewności: coś takiego mogło się zdarzyć tylko z cudzoziemcami. - Jest - mruknęła. - No to proszę! Gaston krążył po księgarni stawiając duże kroki. Nie zbliżał się już do lady, jakby to, że nie patrzył na stos wciąż rosnący książek, wykluczało go z uczestniczenia w tej scenie. Magdalena przerzuciła kilka kartek Lessinga i odłożyła tomik. - Boże drogi! - zawołała. - Byłabym zapomniała o Rilkem! - Jest! - ekspedientka była już na szczycie drabinki. Przejrzała kilka książek. - Mamy wiersze wybrane. - Proszę. - A Tomasz Mann - powiedziała Magdalena, gdy dziewczyna znalazła się znów na dole. - Macie "Buddenbrooków?" - Oczywiście - ekspedientka zastanawiała się przez chwilę, w które miejsce przestawić drabinkę. Gaston krążył po sklepie, od okna do okna, od drzwi do przeciwległego kontuaru. Kiedy trzy tomy "Buddenbrooków" znalazły się na ladzie, Magdalena poprosiła o "Czarodziejską górę". - Podać? - spytała ekspedientka. Włosy opadły jej znów na czoło, ale nie odgarniała już ich, zapatrzona napiętym, czujnym spojrzeniem w twarz obcej kobiety po drugiej stronie lady. - Tak - Magdalena skinęła skwapliwie głową. - Bardzo proszę! Stos książek rósł, Gaston zaczął nucić cichutko, nie tylko nie patrzył na nie, pragnął także nie słyszeć ich spadania na ladę, gdy ekspedientka zrzucała je, nie schodząc już z drabinki. - "Doktor Faustus"? - uśmiechnłą się Magdalena. - Jest! - krzyknęła dziewczyna z góry. Trzymała właśnie dłoń na grubym tomie, prawie pewna, że będzie musiała go zdjąć. - Proszę! - I powinna być jeszcze nieduża książka za tytułowana "Jak powstał doktor Faustus". Ona właściwie jest najważniejsza. Tomasz Mann pisał ją na emigracji ... - Moja droga - Gaston zatrzymał się stanowczo w połowie swojej wędrówki między oknami księgarni i zbliżył się do kontuaru - kiedy masz zamiar przeczytać te wszystkie książki? Magdalena zwróciła ku niemu zamyślony wzrok. - Chciałam tylko zobaczyć, czy są. - Owszem - odezwała się ekspedientka ze szczytu drabinki. - Mamy także "Jak powstał

Doktor Faustus". - Chciałam tylko zobaczyć, czy są - powtórzyła Magdalena. Dotarło to wreszcie i do dziewczyny, która z małym tomikiem w ręku schodziła w dół po szczeblach drabinki. Rzuciła go na stertę książek i oddychała przez chwilę ciężko, nie domknąwszy ust. - Nie bierze pani tych książek? - zapytała, jeszcze z nadzieją, że się myli, że źle usłyszała. - Chciałam tylko zobaczyć, czy są - powtórzyła Magdalena. I wyciągnęła rękę po "Wilhelma Tella". - Biorę tylko to. - A ja Rilkego - zawołał Gaston tak żywo, jakby od dawna nosił się z pragnieniem posiadania tych poezji. Zapłacił, starając się wciąż o utrzymanie na twarzy uśmiechu, który nie pozwalał ekspedientce na wyrażenie jakiegokolwiek innego uczucia poza zadowoleniem, że miała okazję przetrzepać nieco z kurzu klasyków, drzemiących na najwyższej półce księgarni. Wciąż cała w uśmiechu Gastona, uszlachetniona nim przed samą sobą, zapakowała starannie obydwa tomiki i zgarnęła do szuflady pieniądze. Gaston cofał się do wyjścia, nie spuszczając z niej wzroku, żeby nie dać jej czasu na ochłonięcie. Dopiero za drzwiami miał zamiar powiedzieć Magdalenie, co myśli o jej wizycie w księgarni, ale kiedy znaleźli się na zewnątrz, zapomniał o tym w jednej chwili - wszyscy ludzie na rynku, nawet ci będący w sklepach, patrzyli w stronę uliczki, którą - poprzedzony donośnym graniem kopyt na kamieniach - nadjeżdżał czarny jak heban koń, a na nim dziewczyna, stanowiąca najwidoczniej sensację tego miasta. Było istotnie coś niezwykłego w zjawieniu się jej tutaj, wśród samochodów, które jej koń - przytrzymany teraz ściągniętymi cuglami - wymijał bez trwogi, ale jednak z leciutkim drżeniem, widocznym na jego lśniącej skórze. Przyzwyczajona widać do tego, że wszyscy patrzyli na nią, ilekroć zjawiała się w mieście, przejechała spokojnie przez rynek, zatrzymała konia przy kiosku z gazetami i nie schodząc z siodła wyciągnęła rękę ku okienku, skąd podano jej zaraz plik ilustracji i papierosy. Zawróciła i wpychając papierosy do kieszeni spodni odjechala w kierunku, z którego się zjawiła, ku mostowi prowadzącemu do Dom. Dopiero kiedy umilkły uderzenia kopyt o jezdnię, ludzie na rynku powrócili do swoich poprzednich zajęć; zatrzymani w miejscu ruszyli przed siebie, kupujący w sklepach zwrócili twarze ku półkom z towarem. - Chyba nam się przyśniła - powiedział Gaston. Magdalena szła do auta. - Mnie nie. Dogonił ją i otworzył drzwiczki. - Przyznasz chyba, że wyglądała dziwnie otoczeniu. Kto teraz jeździ w mieście konno? Edelheim to nie takie znów miasto, a poza tym ten stary rynek, średniowieczna brama stwarzają znakomite tło dla konia, raczej samochody powinny tu dziwić. - Masz rację - powiedział Gaston. Chciał wrócić do sprawy pobytu w księgarni, ale spojrzawszy na twarz Magdaleny zaniechał tej myśli. - Poszukamy hotelu. Mówiłaś, że nowy hotel ma być gdzieś koło dworca. III Był koło dworca, okazały,dwupiętrowy, z pięknym tarasem przed wejściem, na którym stały osłonięte kolorowymi markizami stoliki. - Będziemy tu także mogli coś zjeść - ucieszył się Gaston. Magdalena uśmiechnęła się do niego. - Zapomniałeś już, że ty prawie nic nie jadasz. - No - westchnął - obiecałaś dyspensować mnie na cały dzień. Ostatecznie w mieście, w którym tak długo byłem głodny ... - urwał i wysiadając z auta rozejrzał się po placyku przed hotelem. - Czy to było to samo miasto? Czy jakiekolwiek dzisiejsze zadośćuczynienie będzie się odnosiło do tamtego czasu, który tu przeżył, w jenieckich barakach, w bezustannym poczuciu

wyższości zwycięzców i własnego poniżenia. Żadnym "dziś" nie można było wymazać "wczoraj" - i ujmując to najprościej, Gaston stracił nagle apetyt. Pomyślał, że śniadanie, które zjadł w motelu, powinno mu wystarczyć do wieczora. A przed snem kilka grzanek, szklanka soku pomidorowego, trochę sałaty ... Ale do tego trzeba było domu albo przynajmniej Francji, jakiegokolwiek jej zakątka, gdzie jadano lekko i wesoło, bardziej dla przyjemności niż dla pożytku. Wyjął walizki z bagażnika i skierował się z nimi do wejścia, ale Magdalena wciąż stała przy wozie, zapatrzona przed siebie, choć na placyku przed hotelem nie działo się nic szczególnego, nie działo się właściwie nic - kamienne płyty, zlane widać przed chwilą wodą, parowały w południowym słońcu. Zapach ciepłej wilgoci, bijący z ziemi, był zapachem lata i jeszcze czegoś nieuchwytnego, co można by nazwać spokojem i szczęściem chwili, w której było miejsce na myśl o zraszaniu ziemi i płucach człowieka. Z pobliskiego dworca odchodził pociąg, w zaległej nad placem ciszy słychać było wyraźnie sapanie lokomotywy i zgrzyt ruszających koł. Dopiero kiedy wszystko ucichło, Magdalena odwróciła powoli głowę. - Mam nadzieję, że pokój będzie z łazienką - powiedziała. Nad recepcją wisiała pięknie wykonana tabliczka: "English spoken". Gaston zrezygnowal więc z wysiłku, jaki jednak musiał wkładać w swój niemiecki, młody recepcjonista mówił po angielsku prawie tak dobrze jak on. Ile też może mieć lat? - zastanowiła się Magdalena. - Syn Lenza byłby o wiele starszy, zresztą Erna powiedziała Piotrowi, że osiedlił się na północy, w Hamburgu czy gdzieś tam ... Piotr by to pamiętał dokładnie ... - Ten hotel należy do pana Lenza - powiedziała, gdy recepcjonista położył przed nią druczek meldunkowy. - O, pani zna szefa? - ucieszył się młody człowiek. - Znałam go - odpowiedziała. - Ale to było dawno. - Pan Lenz jest teraz na kuracji w Karlsbadzie. W Karlowych Warach - poprawił się zerknąwszy ku gościom, niezupełnie pewny, czy było to potrzebne. - Wraca w przyszłym tygodniu. Już nas tu na szczęście nie będzie - pomyślała Magdalena i powiedziała na głos: - Czy mógłby pan dać nam pokój z łazienką? -Wszystkie dwuosobowe pokoje są z łazienkami - odparł młody człowiek. - Ale mogę państwu służyć pokojem od ogrodu. Będzie tam ciszej niż od frontu. - Ciszej? - zdziwił się Gaston - przecież tu cicho, aż w uszach dzwoni. - Teraz - uśmiechnął się recepcjonista z nieuchwytną wyższością - ale jutro piątek i już po południu będzie tu pełno gości, którzy z Monachium przyjeżdżają na weekend. Nasz parking nie może wtedy pomieścić samochodów, a trzaskanie drzwiczek ... - Rozumiem - powiedziała Magdalena. - Dziękuję panu. - Gdyby państwo potrzebowali czegoś z bufetu lub z kuchni, wystarczy zadzwonić na kelnera. - Dziękuję - powtórzyła Magdalena. - Na razie me będziemy niczego potrzebowali. - Dlaczego? - powiedział Gaston już w pokoju. - Ja bym się na przykład czegoś napił. - Masz wodę mineralną na stole. Przewidzieli to. - Nie powinnaś się złościć, że hotel jest tak dobrze prowadzony. - Ależ wcale mnie to nie złości. Przeciwnie - podeszła do drzwi balkonowych i otworzyła je szeroko. Czerwone pnące róże, rozpięte na pomalowanej na zielono kracie, sięgały balustrady. - Cieszę się, że spędzimy tu dwa dni w tak przyzwoitych warunkach. - Nie widzę, żebyś się cieszyła. - Ależ tak, nie spodziewasz się chyba po mnie, że zacznę skakać z radości. Kto pierwszy bierze prysznic? - Ja - powiedział Gaston. - Już się rozbieram. - Ale potem będziesz się denerwował. że każę ci czekać na siebie. - Dziś nie. Przecież nie musimy się nigdzie śpieszyć. - Nie - powiedziała. - Nie musimy. - Madeleine - zawołał.

- Co? - Naprawdę nie musimy. Weszła do łazienki i usiadla przy nim na brzegu wanny. Rozebrany już do pasa, rozwiązywał sznurowadła u butów. - A może ... - zaczęła cicho, opierając czoło o jego ramię - może nie ruszymy się nigdzie stąd? .. Znieruchomiał, pochylony nad stopami, nie podnosząc głowy. - Co to znaczy: nie ruszymy się nigdzie stąd? - Zwyczajnie. Zostaniemy tutaj. Przyjechaliśmy tu, jesteśmy w tym mieście. I nie pójdziemy nigdzie. Możemy na przykład opalać się na balkonie. - To byłoby cudowne - powiedział Gaston, prostując się wreszcie. Objął ją i siedzieli na wannie w zupełnym milczeniu, dopóki Gaston nie zapytał cicho: - Tak bardzo się boisz'? Potrząsnęła głową. -To chyba nawet nie to. Tylko ... zaczynam rozumieć, że nie powinniśmy już niczego szukać w tym mieście. - A szukamy? - Nie wiem. Ale wszystko jest tak skomplikowane. - Dla mnie nie. Przy odrobinie wysiłku oczywiście. Wiem, że dla ciebie ten wysiłek będzie większy. - Pomożesz mi? - Przecież zawsze jestem przy tobie. Powiedział to, co zwykł mówić w trudnych sytuacjach, ale tym razem nie były to właściwe słowa. Magdalena siedziała wciąż oparta czołem o jego ramię, nie słyszał nawet jej oddechu i wydało mu się, że jej prawie nie ma, choć trzymał ją mocno i czuł jej ciężar wsparty o jego ciało. Upłynęło dużo czasu, zanim się znowu odezwała. - Zostaniemy tu - powiedziała cicho - będziemy opalać się na balkonie, potem zjemy obiad. Każemy sobie przynieść do pokoju albo zejdziemy na dół, na tarasie może być zupełnie przyjemnie ... - Jak zechcesz, kochanie - odrzekł. - Jak zechcesz. Ściągnął obuwie i skarpetki, postawił bose stopy na zimnej posadzce, choć przed wanną leżała plastykowa krata. - Odpoczniemy sobie - mówiła dalej Magdalena. Kołysała go wahadłowym, jednostajnym ruchem, a może to on ją kołysał. Znowu zamilkli na długo. Zaszemrała nagle woda w rurach, ktoś na dole otworzył kran. - Pomyśl, ludzie przyjeżdżają tu na weekend. Czy moglibyśmy sobie wyobrazić ... - Ależ oczywiście, że moglibyśmy sobie wyobrazić - zapewnił gorliwie, choć nie dokończyła. . Wziął prysznic, a potem ona zamknęła się w łazience - i opalali się na balkonie, i zjedli obiad w pokoju, znakomity obiad, na który złożył się krem z pieczarek, kurczęta, lody, kawa i kieliszek koniaku, wszystko było tak, jak sobie postanowili, może nawet lepiej, niż mogli sobie postanowić, ale o którejś godzinie popołudnia zaczęli się razem ubierać, żeby jednak wyjść i udowodnić sobie, że niczego się nie boją, że do diabła, do wszystkich diabłów, nie mają się czego bać. - Weźmiemy samochód? - spytał Gaston, gdy znaleźli się przed hotelem. - Chyba nie. - Czy dlatego, że wypiłem ten kieliszek? - Skądże znowu. Myślę, że pieszo zobaczymy więcej. Dzień był bardzo piękny - pogodny dzień wczesnego lata, gdy zieleń ma najpiękniejszą barwę, a ziemia przygotowuje sie dopiero do wydania plonu. W kasztanach rosnących przy alei dworcowej śpiewały ptaki. Dwie młode matki z wózkami przystanęły w cieniu drzewa, dzieląc się swoimi doświadczeniami. Niemowlęta leżały na wznak, balansując podniesionymi do góry nóżkami. Było cicho i spokojnie, przed domami rosły róże i słyszało się prawie brzęczenie pszczół

krążących nad klombami. Gdzieś niedaleko kwitły lipy, powietrze miało zapach miodu, ziołowej nalewki, starej wiejskiej spiżarni. - Gdzieś tu powinna być twoja fabryka - powiedział Gaston - Zaraz będzie. Miasto się rozbudowało i zbliżyło do dworca. Dawniej fabryka wydawała się przy dworcu, bo były tu puste place. Zresztą mijaliśmy ją, jadąc do hotelu. - Nic nie powiedziałaś. - Co miałam mówić? - odezwała się po chwili. - Przypuszczam, że o tej godzinie będzie już zamknięta - rzekł Gaston prawie z nadzieją w głosie. - Też tak myślę. - Na pewno pracują do trzeciej. Szła nieco naprzód, z uczuciem, że wyprzedza nawet samą siebie, znowu napięta wewnętrznie, jak struna. Spokój, którego była już tak pewna podczas przedpołudnia w hotelu, rozwiał się w jednej chwili. I fabryka była nie ta co przedtem. Rozbudowana w głąb placu i podniesiona w górę dwiema kondygnacjami nad halą dawnej Stepperei i nad biurowym budynkiem włączała się w ogólny obraz prosperity miasta, które także nie było już dawnym miasteczkiem wśród bawarskich lasów. - Zamknięta - powiedział Gaston z ulgą, stając przed bramą. Magdalena patrzyła przez metalowe pręty w głąb fabrycznej posesji, nadsłuchując. Ze wszystkich hal dochodził znajomy dygot elektrycznych maszyn, sztanc i szteperek, tych do nakładania podeszew i nabijania metalowych dziurek do sznurowania - zapomniała, jak się nazywają, ale zapach skóry, który wtedy unosiła ze sobą w ubraniu i włosach, i ten dygot, jakim drżała ziemia wokół fabryki, zamienił ją w jednej chwili w dziewczynę ze znaczkiem "P" na piersi, awansowaną z chłopskiej służącej do roli fabrycznej pracownicy. Przymknęła oczy. Może jednak trzeba było zajechać citroenem, zatrąbić donośnie i czekać na ukazanie się głów w biurowych oknach. Pomyślała o Fraulein Reis, ona przede wszystkim powinna to zobaczyć. - Zamknięta - powtórzył Gaston. Oderwała czoło od metalowych prętów. - Ale pracują. Druga zmiana. Tylko biuro pewnie nieczynne. - Uprzytomniła sobie, że podczas wojny fabryka pracowała na jednej zmianie, że nawet wtedy, w tym pośpiechu, który nie dopuszczał chwili zamyślenia przy maszynach ani nawet dłuższego pobytu w toalecie, nie zorganizowano podwójnego wykorzystania zakładu, teraz musiało im się bardzo śpieszyć. Do czego - pomyślała sennie. - Do czego ... ? - Chcesz wejść? - spytał Gaston. - Jest dzwonek przy bramie, możemy zadzwonić. - Jak już tu jestem ... - powiedziała. - Oczywiście - potwierdził Gaston - jak już tu jesteśmy ... Nacisnął dzwonek, a po długiej chwili z domku przy bramie wyszedł powoli kulawy portier. Magdalena znowu przymknęła oczy. Ogarnął ją strach, że straciła zmysły, że stało się coś strasznego, skoro oto szedł ku niej, kuśtykając o beton fabrycznego wjazdu, stary portier Gebl, który stracił swoją nogę pod Verdun, i nigdy, przez całe życie, nie nauczył się nosić protezy. - To niemożliwe - szepnęła. - To niemożliwe. Gaston trzymał ją pod rękę, ścisnął mocno jej palce. - Uspokój się - powiedział prawie wrogo. - Ten sam kulawy portier ... Ale to niemożliwe, ile miałby teraz lat? - Jest zupełnie młody - odrzekł Gaston tym samym zniecierpliwionym tonem. To znaczy, jak młody może być były żołnierz. Chyba nawet młodszy ode mnie. Kulawy portier czekał, że coś powiedzą, że wyjawią cel swego przybycia - był naprawdę jeszcze młody, nawet blizny na twarzy, pozostałość po odmrożeniu czy oparzeliźnie, nie mogły zatrzeć tego wrażenia. Musiał drzemać w portierni, bo oczy miał zaspane i najwyraźniej bez sympatii patrzył na przybyszów. - Do kogo? - zapytał. - Do pana Steinlieba - powiedział Gaston, ściskając mocno palce Magdaleny.

Zaległa cisza, a w niej było miejsce na wszystko - na powtórzenie pytania, gdyby portier nie dosłyszał, na jego ospałość i niechęć do gości, a także na śmierć człowieka, o którego pytali, śmierć bardziej prawdziwą i nieodwołalną niż ta nie znana im dotąd, przez nikogo nie obwieszczona. Ale portier zapytał wreszcie: - Do którego? - Jak to: do którego? - Pytam, do którego pana Steinlieba? - Jak ten twój miał na imię? - spytał Gaston po francusku. - Ernst Waldemar - powiedziała. - Do pana Ernsta Waldemara Steinlieba - powtórzył Gaston. Portier ruszył z miejsca swoją protezę, gotując się do odejścia. - Nie ma - obwieścił nie bez satysfakcji. - Gdzie jest? - Magdalena wpatrywała się w czerwoną, pokiereszowaną nierównościami twarz portiera z lękliwą nieufnością. - Nie wrócił jeszcze? - Wrócił w poniedziałek rano z Prien. Ale już wczoraj musiał wyjechać. - Dokąd? Teraz portier przyjrzał się nieufnie ciekawej pani. - Nie wiem. Dokądś go tam wezwali. Gaston wyjął paczkę papierosów i poczęstował portiera, któremu nieco złagodniało spojrzenie. Postanowił to wykorzystać. - Pytał pan, o którego pana Steinlieba chodzi. Czy jest dwóch? - Pan doktor położył się po obiedzie. Powiedział, żeby go nie budzić, bo wieczorem jedzie do Prien do domu, nad jezioro. - Spojrzał na niebo, czyste, bez jednego obłoku. - Taka piękna pogoda. Gaston zerknął ku Magdalenie - czy rozumie coś z tego? - To chyba najstarszy brat - powiedziała po francusku. - Młodszy zginął podczas wojny, mówiłam ci przecież, kiedy front stał już na Wiśle ... - urwała, wrota najbliższej hali otworzyły się na całą szerokość i ukazał się w nich wózek załadowany nie wykończonymi jeszcze butami męskimi o wysokich cholewkach. - Knobelbecher - szepnęła. - Knobelbecher. - Co ty mówisz? - zaniepokoił się Gaston. - To nie Knobelbecher - roześmiał się portier. - Pani pamięta? Nie były złe, ale teraz żołnierz musi mieć wszystko w najwyższym gatunku. Nieprzemakalne spody ze sztucznego tworzywa ... - Ale cholewy powinny być ze skóry - powiedziała Magdalena. Portier uśmiechnął się, wypuszczając okrągły kłąb dymu z papierosa. - Pani się zna! Wózek z butami, poruszany elektrycznym napędem, zmierzał szybko i gładko ku wrotom Fertigmacherei. - Znam się - powiedziała. Gaston miał także prawo wmieszać się do tej fachowej rozmowy. Kroił przecież cholewki w konkurencyjnej fabryce Strassnera - nie uznał jednak tego za stosowne. - Idziemy - powiedział do Magdaleny. Portierowi najwidoczniej zasmakowały gauloisy. Znowu wypuścił okrągły kłąb dymu. -Może dowiem się, kiedy pan Steinlieb wraca - zaproponował. Magdalena odsunęła się od bramy. - Nie, nie - szepnęła. - Nie trzeba. - Niech państwo przyjdą jutro i porozmawiają z dyrektorem technicznym. Albo handlowym - dodał, gdyż zaświtała mu najwidoczniej myśl, że mogli to być klienci. - Nie, nie - powtarzała wciąż Magdalena. Oddalając się od bramy widziała, jak wózek z butami o wysokich, porządnych cholewkach z prawdziwej, najlepszej skóry wjeżdża we wrota Fertigmacherei. - Być może znajdziemy czas, żeby wpaść - powiedział Gaston; w ciągu lat pełnienia swego zawodu nauczył się nie zamykać za sobą żadnej możliwości.

Aż do miasta nie zamienili ze sobą ani słowa. Dopiero przy bramie, prowadzącej na kościelne wzgórze, tak samo porośniętej bluszczem jak dawniej, Magdalena zatrzymała się, stawiając nogę na pierwszym stopniu schodów. - Chciałabym zagrać na kapliczkach. - Co takiego? - Wiesz przecież ... w kościele i w klasztorze są kapliczki, w które wrzuca się dziesięć fenigów i wszystko zaczyna się ruszać: Matka Boska, aniołki, święty Antoni i zwierzęta. - Wszędzie, na całym świecie, gdy wrzuca się pieniądze, wszystko zaczyna się ruszać - powiedział z ironią Gaston. Wzruszał się zawsze, gdy ją coś bawiło, lubił, gdy stawała się czasem infantylna - nie mieli dzieci i niekiedy usiłowali zastępować je sobie, teraz jednak wydawało mu się to nieszczere i z wyraźnym zamiarem oszustwa skierowane nie tyle przeciwko niemu, co przeciw niej samej. - Nie - powiedział łagodnie, najłagodniej, jak tylko mógł - uważam, że najpierw powinniśmy pójść do Erny. Zdjęła stopę ze schodów prowadzących na kościelne wzgórze i posłusznie skierowała się w stronę miasta. - Masz rację, Ernie się to należy. - Nie tylko dlatego. Potrzebna nam o wszystkim solidna informacja. Moglibyśmy wtedy uniknąć ... Zatrzymała się, stali naprzeciwko siebie pośrodku chodnika. - Sądzisz, że uda nam się czegokolwiek uniknąć? - I nie dając mu czasu na odpowiedź, powiedziała szybko: - Moglibyśmy właściwie wieczorem już wyjechać. Nie okazał zdziwienia, poprawił tylko łańcuszek na jej szyi, dotknął palcami srebrnego wisiorka. - Nie lubisz przecież jeździć nocą. - No więc jutro rano. Zaraz jak się rozwidni. - Zrobimy tak, jak zechcesz - powiedział. - Dziękuję. Nie szła już przodem, ale obok niego, opierając się lekko o jego ramię, naprawdę przez niego wsparta, osłonięta i przed wszystkim zabezpieczona, tak jak kobieta pragnie być wsparta, osłonięta i zabezpieczona przez mężczyznę. Chciała coś powiedzieć, ale ponieważ nigdy tego nie mówiła: i teraz uznała słowa za niepotrzebne i nie wymagane przez niego, wsunęła tylko palce w jego dłoń i kiedy się uśmiechnął, podniosła ku niemu twarz i uśmiechnęła się także. Słońce wciąż przypiekało, ale ludzie wracali już z plaży, dźwigając materace i piłki. Przed jednym ze sklepów ustawił się pokaźny ogonek po lody. - Przecież to piekarnia Frau Huber! - powiedziała Magdalena. - Nie przypominasz sobie? Kupowaliśmy tu zawsze chleb. - My dostawaliśmy chleb w barakach. - Ale cywilni robotnicy mieli kartki i zaopatrywali się w chleb właśnie tutaj. Co to był za chleb- glina! Ale stara Huberka, jak nikt nie widział, wsuwała nam czasem jakąś bułkę. - Nawet po śmierci syna? - Dopiero po śmierci syna! Otrzymała swoją edukację. - Chcesz tam wejść? - Za duży ogonek. Widocznie oprócz piekarni ma także cukiernię. - Wstąpimy tu wieczorem, kiedy będzie mniej ludzi. - Wiesz - powiedziała po chwili. - Szkoda, że nie wzięliśmy wozu. Bo jednak trzeba by było pojechać do Dom. - Pójdziemy tam piechotą. Sama powiedziałaś, że można lepiej wszystko zobaczyć, idąc piechotą. Słońce piekło, jak w południe, znów minęli jakiś dom, przed którym brzęczały pszczoły nad klombem czerwonych róż. - Most? - zapytała cicho.

- Most. To, co zostało ze starego mostu. - Czy powiemy im? - Komu? - Wszystkim, którzy się przydarzą. Czy powiemy im, że ty także to zrobiłeś? - Nie wiem, czy to konieczne. - A jeśli będzie konieczne? - Powiemy, oczywiście. To się liczyło najwięcej, to było najcenniejsze w całym ich pożyciu - że tej nocy on był razem z Piotrem, że razem wysadzili most. Obydwoje myśleli w tej chwili o tym samym, choć nie tak samo, inaczej, zupełnie inaczej, i tylko Gaston zdał sobie sprawę, że nie zgodziłby się tu przyjechać, gdyby był w tym mieście tylko jeńcem, tylko pokonanym chłopakiem, kulącym się w swojej wytartej kurtce, gdy zaczynał wiać zimny wiatr od Alp. - Może zaraz tam pójdziemy? - powiedziała Magdalena. - Nie. Najpierw musimy iść do Erny. - Powinnamjej coś przywieźć. Gdybym wiedziała, że tu wstąpimy ... - Powiedz jej, że nie wybieraliśmy się tu specjalnie. Zobaczysz, czego potrzebuje, i możemy z domu wysłać paczkę. - Wygląda na to, że oni niczego nie potrzebują w tym mieście. Gaston roześmiał się. - Ale jak w wypadku znakomitego hotelu pana Lenza nie powinno cię to złościć. Mijali sklepy, o pięknych, wielkomiejskich wystawach, magazyny z konfekcją, z galanterią, pachnące z daleka kawą i wanilią składy spożywcze. Tylko piwiarnie, mroczne, o wyłożonych dębowym drewnem ścianach, przesycone odorem sfermentowanego chmielu i oddechów piwoszów, pozostały te same co dawniej. Natrafili wreszcie na kwiaciarnię i Gaston się zatrzymał. - Kupimy jej kwiatów. Weszli i gdy Gaston wybierał róże, a dwie ekspedientki wpatrywały się w niego, potrącając się biodrami w pośpiesznym krążeniu wokół wazonów - Magdalena zobaczyła przed sobą kwiaciarnię na rogu Kruczej i Alej w Warszawie, gdzie Gaston kupował dla niej bez tego dnia, kiedy zgodziła się wyjść za niego i wyjechać razem z nim z kraju. Było listopadowe popołudnie, na dworze siąpił deszcz i wiał przenikliwy wiatr, przemoczeni, szarzy ludzie cisnęli się do tramwajów, w cedecie naprzeciwko zapalono już światła, a gwizdek milicjanta, stojącego na skrzyżowaniu, regulował ruch w tym najruchliwszym punkcie miasta. Przepełniona była obmierzłą, lepką niechęcią do wszystkiego, na co patrzyła, do ludzi, do ludzi przede wszystkim, oni zabili Piotra, oni zniszczyli wszystko, na co kiedykolwiek mogła mieć nadzieję. Dwie dziewczyny za ladą nie spuszczały oka z Gastona, który był dla nich nie tylko pięknym mężczyzną, ale przede wszystkim pięknym cudzoziemcem, z samochodem przed sklepem, z dolarami w kieszeni - te tutaj przynajmniej tego nie miały w spojrzeniu i Magdalena uśmiechnęła się do nich, ale nie patrzyły na nią. W tamtej kwiaciarni na Kruczej, tak samo jak tutaj - zazdroszczono jej, a ona czuła się pokonana ... - Co myślisz o tych? - Gaston przyjął od ekspedientek pieczołowicie wybrane wyjątkowo piękne róże, ciemnopąsowe, ledwo rozkwitłe, na długich, prostych łodygach. - Odpowiednie dla brunetki. - Bardzo! - potwierdziła. Wciąż myśleli o Ernie takiej, jaką była dwadzieścia cztery lata temu, jakby czas miał ominąć jej urodę, jakby wciąż przyciągała klientów do swego sklepu, stojąc za ladą w śmiałym dekolcie bawarskiego stroju. - Weź dużą wiązankę. - Dwadzieścia cztery róże! - powiedział Gaston. - Za każdy rok niewidzenia po jednej. - Powinno być nie do pary - odezwała się jedna z ekspedientek - jeśli mają przynieść szczęście. - Co sądzisz o tym? - spytał Gaston Magdalenę. - Dwadzieścia cztery - powiedziała - nie widzieliśmy się dwadzieścia cztery lata. A ona i tak jest szczęśliwa. Gaston zapłacił i wyszli z kwiaciarni, a ekspedientki podbiegły do okna, aby jak najdalej