andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

Foley Gaelen - Książę07.Kusicielski pocałunek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Foley Gaelen - Książę07.Kusicielski pocałunek.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera F Foley Gaelen
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 127 osób, 109 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

Gaelen Foley Kusicielski pocałunek

Nic, co żyje, nie żyje ani samo, ani dla siebie. William Blake Księga Thel

Rozdział 1 Luty, rok 1818 Miała ochotę tańczyć. Stopami w jedwabnych pantofelkach, niewidocznych spod białej, a może błękitnej, nie – zielonej jedwabnej sukni, stukała w podłogę. Wystukiwała rytm melodii, granej przez orkiestrę. Niezliczone migotliwe świece w kryształowych kandelabrach zalewały złotym blaskiem salę balową. Tancerze płynęli po parkiecie, wirując w takt nowego, śmiałego walca – damy w kosztownych, pastelowych, połyskujących jedwabiach, dżentelmeni w statecznej czerni i bieli. Nagle poczuła, że ktoś jej się przypatruje. Zerkając sponad malowanego wachlarza, dostrzegła jedynie zarys wysokiej, imponującej sylwetki mężczyzny, nim wirujący tancerze znów ukryli go przed jej wzrokiem. Jej serce zabiło szybciej. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, po prostu wiedziała, że idzie, by ją poprosić do następnego kadryla. Z szeroko otwartymi oczami, z łomoczącym sercem czekała, aż wreszcie będzie mogła spojrzeć w twarz tajemniczego mężczyzny. Przeznaczonego jej bohatera... Coś wyrwało Eden Farraday z błogiej zadumy. Ogarnął ją niepokój, a po plecach przebiegł niemiły dreszcz. Rzeczywistość przemocą wdzierała się w niechętne zmysły, niosąc ze sobą niemilknące hałasy i zjadliwe wonie kolejnej czarnej, wilgotnej nocy w tropikalnym lesie. Zamiast kryształowych żyrandoli – samotna, zardzewiała latarnia stojąca na bambusowym stole obok hamaka, rozwieszonego pod lekką jak obłok moskitierą. Zamiast dam i dżentelmenów – blade ćmy tańczące wokół szkła latarni. A ponad palmowym dachem leśnego domu na palach – ciemność, pulsująca głosami niezliczonych żywych istot. Owady hałasowały wręcz ogłuszająco. Małpy wykłócały się o najwygodniejsze gałęzie do spania. Tylko wrzaskliwe papugi przerwały na noc swoje sprzeczki. Gdzieś w oddali jaguar ostrzegał rykiem rywala, który zapuścił się na jego terytorium – wraz z nocą nadeszła godzina łowów dla tych wspaniałych bestii. Echo dzikiego ryku przegoniło do reszty migotliwą wizję londyńskiego splendoru, nie pozostawiając nic z wyjątkiem przedmiotu, który ją sprowadził – nieaktualnego od roku, pożółkłego i zmiętego egzemplarza „La Belle Assemblee", przysłanego przez drogą kuzynkę Amelię aż z Anglii.

Eden wciąż była niespokojna, jakby instynkt ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem. Rozejrzała się ostrożnie dokoła. Powoli wyciągnęła dłoń do pistoletu, który zawsze miała gdzieś blisko. I nagle usłyszała. Słaby, ledwie słyszalny syk gdzieś nad głową. Stanowczo zbyt blisko. Uniosła głowę i spojrzała wprost w zimne, czarne oko ogromnej żararaki. Błyskając kłami, śmiercionośny wąż wysuwał rozdwojony język w jej kierunku. Eden cofnęła się powoli, bojąc poruszyć się zbyt gwałtownie. Wąż poszukiwał gorącokrwistej zdobyczy. Zdawał się wyczuwać wibracje gwałtownie bijącego serca dziewczyny. Zararaka często odwiedzała ludzkie siedziby w tropikach. Ludzie pozostawiali okruchy, okruchy przyciągały myszy, a za myszami podążały węże. Zararaka znana była z tego, że atakowała przy najmniejszej prowokacji. Jej ukąszenie oznaczało śmierć. Zwinnie wślizgnęła się na podniszczone belki podtrzymujące dach ich schronienia. Pewnie szukała tłustej myszy na przekąskę. W tej chwili owinęła się wokół słupa, do którego przywiązano hamak Eden. Zwierzę przyglądało się dziewczynie, jakby się zastanawiało, jak też będzie smakować. Ku zdumieniu Eden wąż wsunął się pod moskitierę. Jego jad mógł w pół godziny zabić rosłego mężczyznę. Eden widziała to już kiedyś, i nie był to przyjemny widok. Kiedy zararaka wygięła łuskowatą szyję w złowróżbne S, Eden wiedziała, że ma ułamek sekundy, nim wściekły wąż wystrzeli w jej kierunku jak bicz i zatopi w niej kły. Odchyliła się w tył w hamaku, uniosła pistolet i wystrzeliła. Aż krzyknęła z obrzydzenia, gdy urwany łeb gada plasnął prosto na ukochany magazyn o modzie. – Do stu tysięcy... ! – zaczęła, ale pohamowała się i dokończyła już bezgłośnie. Wszak wyrafinowane londyńskie damy nie przeklinają na głos. Ale czy ktoś mógł jej to mieć za złe?! Ten przeklęty magazyn wędrował tu cały rok, do licha ciężkiego, ostatni etap podróży pokonując w sakwie umyślnego kuriera z Jamajki. Zręcznie wyskoczywszy z hamaka, Eden skrzywiła się, patrząc na rozdziawioną, krwawą paszczę węża, szpecącą eleganckie czasopismo. Przerzuciła długi, rudy warkocz przez ramię, odgarnęła moskitierę i odsunęła się od szczątków zwierzęcia,

roztrzęsiona, bo ledwie uniknęła śmierci. – Wszystko w porządku, moja droga? – zawołał nieobecnym tonem ojciec, doktor Victor Farraday, z polowej pracowni po drugiej stronie obozu przyrodniczego, ulokowanego w samym sercu wenezuelskiej zielonej i wilgotnej delty Orinoko. Zerknęła w stronę namiotu. – Tak, ojcze! – odkrzyknęła. Drżącą dłonią odłożyła pistolet. Boże, nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyniesiemy, pomyślała. Krzywiąc się, uniosła czasopismo jak tacę, trzymając na nim głowę węża, i ze stoickim spokojem podeszła do drewnianej balustrady tarasu wychodzącego na szeroką, czarną jak onyks rzekę. Bez ceremonii wrzuciła łeb w rzeczny nurt i usłyszała, jak wpada do Orinoko z cichym pluskiem. Pewnie coś go zaraz zje, pomyślała. To było prawo dżungli – zjedz albo zostaniesz zjedzony. Spoglądając nieufnie na rzekę, dostrzegła liczne pary oczu, świecące czerwono w blasku latarni. Nagle coś dużego zanurzyło się w wodzie, pozostawiając na powierzchni niewielką zmarszczkę, połyskującą pod srebrnym księżycem. Pokręciła głową. Krokodyle ludojady, jadowite węże, nietoperze wampiry – a papa mówi, że to Londyn jest niebezpieczny. Cierpliwości, powiedziała sobie, starając się trzymać w ryzach pragnienie powrotu do cywilizacji. Już niedługo. Wkrótce pojadą do domu, do Anglii, czy się to papie podoba, czy nie. Z determinacją na twarzy spojrzała w stronę pracowni. Kiwnęła głową, upewniając się w postanowieniu. Niepewność, którą ją dręczyła, była torturą. Musiała poznać decyzję papy. Teraz. Oddarła te stronice magazynu, których nie dało się już uratować, i odłożyła na bok jako rozpałkę do ognia, po czym wyszła z domu – budowli w miejscowym stylu, zwanej przez tubylców palafito. Wbiła wzrok w namiot, gdzie mieściła się główna pracownia przyrodnicza. Wokół polany płonął krąg pochodni, by odstraszać zwierzęta, ale na komary nie było rady. Eden pacnęła jednego, przechodząc obok dołu na ognisko w samym centrum obozu. Ciepło pozdrowiła trzech czarnych służących. Ich białe uśmiechy błysnęły w ciemnościach. Teraz, gdy zelżał upał panujący za dnia, słudzy, odziani w powiewne tropikalne szaty, gotowali dla siebie kolację. Eden wymieniła z nimi kilka żartobliwych uwag i z determinacją ruszyła dalej. Spódnica bawełnianej dziennej sukni furkotała wokół jej nóg, a grube skórzane buty tonęły w miękkiej ziemi przy każdym kroku. Spojrzenie miała pewne siebie, ale serce w jej piersi tłukło się niespokojnie w oczekiwaniu na werdykt.

Przed nią, w otwartym z jednej strony wojskowym namiocie, doktor Victor Farraday i jego krzepki asystent, Australijczyk Connor O’Keefe, siedzieli głowa przy głowie, pogrążeni w dyskusji, pochylając się nad zniszczoną mapą. Polowy stół zasłany był okazami, które zebrali podczas dzisiejszej wędrówki, prowadzeni przez szamana Waroa do miejsc, gdzie rosły lecznicze rośliny. W tej chwili jednak nie pamiętali o swoich znaleziskach. Ich twarze, oświetlone pomarańczowym blaskiem latarni, były napięte i poważne. Nic dziwnego. Nie tylko jej drogocenne czasopismo dotarło tu z dalekiego świata, dostarczone przez kuriera, który przeszmuglował pocztę i kilka niezbędnych rzeczy przez blokadę hiszpańskiej floty wokół wybrzeża. Przywiózł też list, równie spóźniony jak czasopismo, od radcy prawnego reprezentującego patrona papy w Anglii. List ten donosił, iż stary hrabia Pernbrooke, znany filantrop, kilka miesięcy temu odszedł na wieczny spoczynek. Dziedzic jego lordowskiej mości, piąty hrabia Pernbrooke był młody i całkiem przystojny – jeśli można wierzyć kronice towarzyskiej „La Belle Assemblee". Miał też reputację hazardzisty i rozpustnika. Młody hrabia budował sobie właśnie wspaniały, nowy dom na wsi i jeśli o niego chodziło, wszyscy malarze i badacze, muzycy, rzeźbiarze i naukowcy, których tak długo wspierał jego dziadek, mogli iść do diabła. I właśnie to im zakomunikował za pośrednictwem swego radcy. Krótko mówiąc, sławny doktor Farraday stracił fundusze na badania. Eden omal nie zaczęła głośno wiwatować na tę wieść. Ugryzła się jednak w język i pohamowała radość, jako że papa zbladł, słysząc złe nowiny. Był bez reszty oddany pracy, jak każdy geniusz. Och, ale przecież na pewno nie umrą z głodu, gdy wrócą do Anglii, pomyślała z wrodzoną trzeźwością, która zwykle równoważyła marzycielską część jej natury. Jej ojciec był lekarzem o najwyższych kwalifikacjach, a teraz na dokładkę szanowanym autorem rozprawy naukowej. Doktor Farraday miał zapewnioną prestiżową posadę wykładowcy w Królewskiej Wyższej Szkole Medycznej w Londynie. A kiedy już ją przyjmie – bo wszak nie ma innego wyjścia – to ona, Eden, ani się obejrzy, jak będzie spacerować z kuzynką Amelią po Hyde Parku wśród innych elegantek. Młodzi dandysi będą rozbijać modne faetony, oglądając się za nimi. Może wreszcie będzie wiodła normalne życie? Eden splotła dłonie za plecami i odchrząknęła grzecznie, by zwrócić na siebie uwagę panów. Dwaj naukowcy byli tak pogrążeni w dyskusji, że nie zauważyli jej nadejścia.

Zamilkli natychmiast. – No więc, chłopcy – zaczęła z zadziornym uśmiechem, starając się odrobiną humoru rozładować napięcie, jakie odczuwali z powodu nagłej zmiany sytuacji. – Kiedy wyjeżdżamy? Niestety, żart trafił w próżnię. Panowie wymienili poważne spojrzenia. Connor – choć poniewczasie – wstał w obecności damy, wiedząc, że Eden uwielbia te drobne przejawy manier. Connor O’Keefe był opalonym, jasnowłosym, potężnym Australijczykiem, mierzącym ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a w ramionach dwa razy szerszym niż wojownicy zamieszkujący deltę Orinoko. Ten silny, małomówny mężczyzna specjalizował się w zoologii i okazywał niezwykłą wrażliwość wobec leśnych zwierząt. Zaskarbił tym sobie niegdyś sympatię Eden, ale ostatnio coraz częściej zdarzało się, że jego przeciągłe, nieporuszone spojrzenia budziły w niej niepokój. – Wszystko w porządku? – zapytał, biorąc się pod boki i marszcząc z troską brwi. – Dlaczego strzelałaś? – Zararaka wpełzła do domu. Wybacz mi, Con. Gdybym nie zabiła twojej gadziej przyjaciółki, ona zabiłaby mnie. – Dobry Boże, nic ci się nie stało? – wykrzyknął ojciec, zdejmując z nosa binokle i podrywając się z krzesła. – Nic mi nie jest, papo – zapewniła. – Przyszłam poprosić Connora, żeby zechciał z łaski swojej zabrać to paskudztwo. Jego większa część wciąż wisi na belce – powiedziała, krzywiąc się. – Australijczyk skinął głową, po czym spojrzał na Farradaya. – Zaraz wracam, Victorze. – Tak, hm... Daj nam chwilę, chłopcze. Chciałbym zamienić słówko z moją córką. – Oczywiście. – Connor się zatrzymał, by lekko uścisnąć ramię Eden. – Na pewno wszystko w porządku? – mruknął. Skinęła głową, obejmując się rękami w pasie. Zmusiła się do uśmiechu, usiłując zignorować ten subtelny, zaborczy gest. Jakoś nie potrafiła się przemóc i wspomnieć papie o niepokoju, jaki budził w niej Connor. Profesor kochał go jak syna, którego nigdy nie miał. Poza tym nie byłoby mądrze robić z tego sprawy – doskonale wiedziała, że od Connora zależy ich przetrwanie. Zdobywał dla nich pożywienie, budował schronienia, odstraszał wrogich Indian i od czasu do czasu nazbyt śmiałego

jaguara. Ale czasem, kiedy patrzyła w jego oczy, jak teraz, odnosiła wrażenie, że Connor rości sobie do niej prawo. Spokojny, że teraz jest bezpieczna, skinął głową i odszedł w ciemność, by spełnić jej prośbę. Jej nieufne spojrzenie powędrowało za nim. – Usiądź, moja droga – polecił ojciec, wskazując puste krzesło swego asystenta. Eden skonstatowała z roztargnieniem, że przydałoby się skrócić jego szpakowatą brodę. – Mamy wiele do omówienia. – Rzeczywiście. – Usiadła naprzeciw niego, z radością przyjmując na siebie rolę koordynatorki odwrotu z dżungli. Ostatecznie była oficjalną ochmistrzynią ojca, odpowiedzialną za sprawne funkcjonowanie obozu. – Spodziewam się, że z pomocą służby spakowanie wszystkiego zajmie nam około tygodnia. Będziemy musieli poczynić specjalne przygotowania, by twoje botaniczne okazy nie ucierpiały w morskim powietrzu, ale jeśli uda nam się wymyślić jakiś sposób, żeby przedostać się przez cieśniny przy Trynidadzie, nie powinniśmy czekać zbyt długo, nim pojawi się jakiś brytyjski statek, który będzie mógł zabrać nas do domu... – Eden – przerwał jej ojciec łagodnie, ale tonem nieznoszącym dyskusji. – Zostajemy. Patrzyła na niego przez długą chwilę, aż w końcu zacisnęła powieki i zadrżała. – Och, nie! – Droga Edie, rozumiem, że to poniekąd może być dla ciebie szok, ale czynimy tak wspaniałe postępy... Cukiereczku, przecież lubisz to miejsce! Wiem, że tak jest. Spójrz na wszystkie przygody, jakie przeżyliśmy! Wspinanie się na korony drzew, by badać ten nieskończony baldachim! Odnajdywanie ptaków i zwierząt całkowicie nieznanych nauce! – Ujął jej dłoń pocieszycielskim gestem. – No już, już, moja droga, nie patrz na mnie w ten sposób – zaprotestował, gdy otworzyła oczy i spojrzała na niego zdruzgotana. – Pomyśl o lekarstwach, które przywieziemy któregoś dnia, o istnieniach ludzkich, które ocalimy! Nie możemy teraz zrezygnować. Po prostu nie możemy. Eden z trudem wydobyła z siebie głos. – Myślałam, że straciliśmy fundusze. Hrabia Pernbrooke... – To łajdak! – oznajmił doktor Farraday. – Ale to nieważne. Ten młody łobuz nie zahamuje naszych postępów. Prawda, będziemy musieli oszczędzać na papierze i innym zaopatrzeniu, ale od Indian nauczyliśmy się, jak wyżyć z ziemi. No i przecież jesteśmy Brytyjczykami, na Boga! Musimy i będziemy przeć do przodu.

– Przeć... do przodu. – O tak, moja droga! Bo widzisz... – Pochylił się bliżej, mimo statecznego wieku podekscytowany jak mały chłopiec. – Mam pewien plan. Och, nie! – Plan? Gorliwie pokiwał głową. – Wybierzemy się jeszcze dalej, Edie. W głąb lądu! Jej oczy otworzyły się szerzej. – Nie myślisz chyba... ? – Tak – szepnął, ledwie panując nad radością. – Do Amazonii! Eden rozchyliła usta. Profesor wziął jej przerażenie za podziw. – Pomyśl tylko! To będzie nasza największa przygoda. Poznamy jeszcze bardziej złożone środowisko niż dżungla nad Orinoko! Delta była naszą matką i naszą nauczycielką, to prawda. Ale Amazonia... Oto nasze przeznaczenie! – Uścisnął jej dłoń, próbując zarazić ją entuzjazmem, ale wyszarpnęła palce i zerwała się na równe nogi. – Oszalałeś! – Och, Edie... – Wiedziałam! To w końcu nastąpiło, tak jak się tego zawsze obawiałam! Zbyt długi pobyt w dziczy zmącił twoje zmysły, papo! Boże kochany, ja pewnie będę następna! – Przyłożyła dłoń do czoła, ale on tylko się roześmiał. – Nie żartuję, i nie zapuszczę się tam! Ktoś musi wreszcie tupnąć nogą! Bądźże rozsądny! Tam są łowcy głów, kanibale, a nie przyjaźni krajowcy jak Waroa... i Bóg wie, co jeszcze! – Nonsens, Connor nas obroni. Potrzebuję twojego wsparcia w tym przedsięwzięciu, Edie. Wiesz, że nie poradzę sobie bez ciebie. Dopóki będziemy trzymać się razem, będziesz całkowicie bezpieczna. Na Jowisza, kiedy podbijemy Amazonię, wrócimy do Anglii i będę dawał wykłady o naszych podróżach. Napiszę kolejną książkę, która będzie konkurować z opisem von Humboldta. Już nigdy nie będziemy musieli polegać na bogatych patronach. Eden wzniosła ręce w górę. Frustracja odebrała jej słowa. Profesor zmarszczył siwe brwi. – Cóż znowu? Obiecała mamie, gdy ta leżała na łożu śmierci, że zatroszczy się o papę. Ale jakże mogła się z tego wywiązać, jeśli ten człowiek nie dbał o własne życie?

– Ojcze – rzekła stanowczo, zakładając ręce na piersi – masz pięćdziesiąt pięć lat. Twój bohater von Humboldt był w kwiecie wieku, kiedy odbywał swą podróż, a i on omal nie przypłacił jej życiem. – Gdy swoim logicznym wywodem sprowokowała jedynie prychnięcie i cichy pomruk urażonej męskiej próżności, spróbowała innego podejścia. Usiadła, patrząc na ojca z powagą. – Czy zapomniałeś, że za tą dżunglą, w Wenezueli toczy się wojna? – Oczywiście, że nie zapomniałem – burknął, pochmurniejąc na tę uwagę. – Nie jestem jeszcze całkiem zdziecinniały. I co z tego? – By dotrzeć do Amazonii, musielibyśmy przekroczyć równiny. Llanos to główne pole bitwy między żołnierzami hiszpańskiej korony i zbuntowanymi kolonistami. – Nie przesadzaj. Wciąż mamy czas. Akurat teraz działania wojenne ustały. Rebelianci z Angostury kontrolują tereny w głębi lądu, a Hiszpanie trzymają się swoich okrętów na wybrzeżu. W czym problem? – W czym problem? – Omal się nie roześmiała. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć. – Przede wszystkim każda ze stron myśli, że jesteś szpiegiem tej drugiej! Hiszpanie podejrzewają cię o zmowę z rebeliantami, a koloniści myślą, że pracujesz dla Hiszpanii. – Gdyby naprawdę tak myśleli, zostałbym już dawno wydalony z kraju. Do licha, Edie, mówiłem już tym przeklętym biurokratom z Caracas, że nauka jest neutralna! Jestem tutaj dla dobra całego rodzaju ludzkiego. – Uff! – Ukryła twarz w dłoniach, przez co jej odpowiedź zabrzmiała niewyraźnie. – Jesteś tutaj, bo chowasz się przed światem. – Coś ty powiedziała? – zapytał ostro. Z westchnieniem opanowała swe rozdrażnienie i opuściła dłonie na podołek. – Nic, ojcze. – Ja myślę. Lepiej uważaj, co mówisz, dziewczyno – poradził, poprawiając się na topornym drewnianym krześle i z godnością obciągając kamizelkę. – Popuściłem ci smyczy, to prawda, ale wciąż jestem twoim ojcem. – Tak – odparła ze spuszczoną głową. – Ale... – Ale cóż, dziecko? Przez chwilę przyglądała mu się badawczo. – Obiecałeś mi zeszłego roku, że wrócimy do Anglii. Wyglądało na to, że właśnie tego nie chciał usłyszeć. Natychmiast spochmurniał i odwrócił wzrok, nagle niezwykle zajęty botanicznymi znaleziskami.

– Anglia, Anglia, dlaczego wiecznie mówisz o tym nienawistnym miejscu? Naprawdę uważasz, że tamtejszy świat jest tak cudowny? Skąd możesz to wiedzieć? Chroniłem cię tu przed nim. Gdybyś go lepiej pamiętała, dziękowałabyś mi. To nie tylko piękne powozy i eleganckie bale, moja panno. Ten świat ma też ciemną stronę. – Spojrzał na nią znad oprawek binokli. – Choroby, zbrodnia, moralna zgnilizna, bieda, korupcja. Tutaj tego nie ma. – Ale nie ma też z kim porozmawiać! – wykrzyknęła, czując, że lada chwila się rozpłacze. Z grymasem współczucia papa znów poprawił się na siedzisku. – Nonsens, przecież masz mnie! Jestem nadzwyczajnym kompanem do rozmów... no i nie zapominaj o Connorze. Cóż, może i nie mówi zbyt wiele, przyznaję, ale kiedy się już odezwie, warto go posłuchać. No już, już, moja śliczna – powiedział, klepiąc ją po dłoni z zatroskaną miną. – Zapewniam cię, że w żadnej z londyńskich bawialni nie usłyszysz tak inteligentnych konwersacji. – Choć jeden, jedyny raz chciałabym posłuchać, o czym rozmawiają zwyczajni ludzie – powiedziała ledwie dosłyszalnie. – Zwyczajni? To tylko inne określenie na miernotę! – zadrwił. – Och, Edie, na miłość boską, te londyńskie pannice, które tak podziwiasz, to najgłupsze, najbardziej trywialne stworzenia pod słońcem, bez jednej myśli – w tych pustych głowach prócz wstążek, czepków i pantofli. Dlaczegóż tak bardzo chcesz się do nich upodobnić? Eden stłumiła jęk – zaczynał się wykład. – Popatrz na zalety tutejszego życia! Ubierasz się, jak chcesz, mówisz, co chcesz, robisz, co ci się podoba. Nie masz pojęcia, jak panny z towarzystwa są nieustannie pilnowane przez przyzwoitki, których jedynym celem jest kontrolowanie każdego ich kroku. Oszalałabyś, gdybyś musiała znosić to choć przez jeden dzień. Popatrz na wolność, jaką ci dałem... Na edukację! Wolność? – pomyślała smutno Eden. Więc dlaczego czuję się jak więzień? – Edukowałem cię bardziej jak syna niż jak córkę – ciągnął profesor, zapuszczając się na wydeptane ścieżki. Eden znała to już niemal na pamięć. – Na Jowisza, czy myślisz, że te twoje wspaniałe londyńskie damy potrafią wyliczyć wszystkie znane gatunki z rodziny Aracaceae? Sporządzić wywar, który leczy żółtą febrę? Nastawić złamaną kość? Myślę, że nie – oznajmił dumnie. – Ty, moja droga Eden, jesteś wyjątkowa! – Nie chcę być wyjątkowa, papo – odparła Eden ze znużeniem. – Po prostu chcę wrócić do cywilizacji. Chcę znaleźć swoje miejsce.

– Ależ znasz swoje miejsce, kochana. Jest przy mnie! Odwróciła oczy. Nagle poczuła się jak w pułapce. Doskonale rozumiał, o co jej chodzi, udawał tylko, że jest inaczej. – Czy nie byłam posłuszną córką? Czy nie stałam u twego boku w dobrych i złych chwilach, czy nie troszczyłam się o ciebie, nie pomagałam w pracy, nie robiłam wszystkiego, o co mnie prosiłeś? – To prawda – przyznał zmieszany. – Papo, w Anglii dwudziestopięcioletnia niezamężna kobieta uważana jest za starą pannę. Wiem, że nie masz głowy do takich spraw, aleja w zeszłym miesiącu skończyłam dwadzieścia trzy lata! – Profesor miał już rzucić jakąś drwinę, ale Eden spuściła głowę. – Proszę, choć raz nie kpij ze mnie. Nie chodzi mi tylko o bale i powozy. Miałam nadzieję, że znasz mnie lepiej. – Więc o cóż chodzi, Edie, najdroższa? – zapytał łagodnie. – Co cię tak bardzo dręczy? Spojrzała w jego oczy, nagle zupełnie bezbronna. – Nie pojmujesz? Ja... chcę sobie kogoś znaleźć. Papo. – Kogo? – wykrzyknął niecierpliwie. – Nie wiem jeszcze, kogo! Kogoś... kogoś do kochania. Profesor odchylił się na krześle i spojrzał na nią osłupiały. – Ach, więc o to cała ta awantura! Znów spuściła głowę, czując, jak płoną jej policzki. Przyznała się do tęsknoty, którą dotąd skrywała głęboko w sercu, i teraz miała ochotę zapaść się pod ziemię. Papa z nagłym entuzjazmem klepnął się dłońmi po udach. – Cóż, śmiem twierdzić, że idealne rozwiązanie przez cały czas było tuż pod naszym nosem! Kiedy spojrzała na niego z nadzieją, niezbyt subtelnie kiwnął głową w kierunku, w którym udał się Connor. Eden spurpurowiała. – Och, papo, proszę, nie zaczynaj znowu! – szepnęła z ogniem w oczach. – Dlaczego nie? Jeśli całe to zamieszanie sprowadza się do szukania męża, to nie musisz szukać daleko. Jeśli przyszła pora, żebyś wzięła sobie mężczyznę, weź Connora. – Ojcze! – wykrzyknęła zgorszona. – Ten człowiek cię ubóstwia, jeśli jeszcze nie zauważyłaś. – Uśmiech dumy pomieszanej z rozbawieniem wypłynął na jego wargi, jakby wciąż był czterolatkiem uczącym się greckiego alfabetu. – Ma moje błogosławieństwo. I wtedy moglibyśmy pozostać razem, tak jak teraz, kontynuując naszą pracę. To

niezwykle dogodna sytuacja. Więc? Dlaczegóż nie? Czy ci się nie podoba? Papa najwidoczniej zapomniał o incydencie w dżungli, gdy miała szesnaście lat. Opuściła głowę, nie mając najmniejszej ochoty mu o tym przypominać, bo i sama wspominała to niechętnie. – Connorowi na tobie zależy, Eden. Nie ma co do tego wątpliwości. Sprawdził się po stokroć. No i kawał chłopa z niego, wspaniały okaz mężczyzny, czyż nie? Nieustraszony, zaradny, najlepszy samiec ludzkiego gatunku. Silne, zdrowe drzewo genealogiczne. Nieprzeciętne zdolności. Bystry umysł. – Gdy ojciec wyliczał liczne zalety protegowanego, Eden uniosła głowę, założyła ręce na piersi i zmierzyła go karcącym spojrzeniem. – Oczywiście nie mamy tu pastora, ale czymże jest kawałek papieru w takim miejscu? Ślubu może wam udzielić miejscowy szaman... albo urządzimy świeckie zaślubiny, jak u Szkotów. Nie gorączkuj się tak, dziewczyno. Nie ma w tym żadnego wstydu. To naturalny bieg rzeczy, moja droga. Wszystkie stworzenia kojarzą się w pary, gdy osiągną wiek odpowiedni do rozmnażania. – Ależ ojcze! – wykrzyknęła Eden, zrywając się z miejsca. Była zażenowana ponad wszelką miarę jego bezpośrednim, naukowym podejściem do tematu. – Czy w twojej duszy nie ma ani krzty romantyzmu? Podtrzymanie gatunku może wystarczy żabie, małpie czy... czy rybie, ale ja jestem, inteligentną, piękną... no, powiedzmy dość atrakcyjną młodą damą. Chcę róż i... i poezji, nim przeminą moje najlepsze lata! Chcę bombonierek i przejażdżek po parku! Czy proszę o tak wiele? Chcę, by starali się o mnie młodzi dandysi we frakach od krawców z Savile Row! Chcę zalotów, papo, i zalotników... wystarczyłby nawet jeden. Może i potrafię wymienić wszystkie gatunki z rodziny Ardcaceae, ale to tylko dowodzi, jakim dziwolągiem stałam się w tej dżungli! – Tak jak i Connor! Idealna para. – Czy raczysz wreszcie być poważny? – Usiadła z powrotem, sapiąc ze złości. – To się nie uda, ojcze. Zamierzam któregoś dnia wrócić do świata, a Connor ma o cywilizacji jeszcze gorsze mniemanie niż ty. Wizyty u twoich znajomych z Towarzystwa Kingstońskiego są dla niego torturą. Z nikim nie rozmawia. Siedzi nadąsany w kącie i nawet nie próbuje udawać, że się dobrze bawi. – No cóż, Eden, jest nieśmiały. – Wiem. I żal mi go, ale nie chcę wychodzić za kogoś za mąż tylko dlatego, że mi go żal. – To ostatnie zdanie wyszeptała, by Connor ze swoim wyostrzonym słuchem nie dosłyszał i nie poczuł się urażony.

– No, jak tam chcesz – skonkludował papa z westchnieniem. – Ale obawiam się, że tak czy inaczej nic nie możemy zrobić w tej kwestii. Odebrano nam wsparcie finansowe, nie stać nas na przejazd. Podróż jest zbyt droga. – Czy nie możesz jej wykupić na kredyt? – Zadłużyć się na coś, czego nawet nie chcę? Miałbym być równie nieodpowiedzialny jak hrabia Pernbrooke? – Przecież możemy spłacić dług, kiedy już obejmiesz katedrę w Szkole Medycznej. – Nie! Nie przyjmę tej posady, Eden. Nigdy. – Wstał nagle i odwrócił się, unikając jej osłupiałego spojrzenia. – Pewnie powinienem był powiedzieć ci to wcześniej. Nie będę mógł spełnić obietnicy, którą wymogłaś na – mnie w zeszłym roku. Nie wracamy do Anglii, a co do Londynu, wolałbym chyba jechać do piekła. – Co? – szepnęła, blednąc. – Przykro mi łamać dane ci słowo, córko, ale tylko ty mi pozostałaś i prędzej mnie piekło pochłonie, niż narażę cię znów na pobyt w tym plugawym, cuchnącym dole kloacznym, który zwie się Londyn i który zabił twoją matkę. Wysoki i barczysty od stóp do głów odziany w czerń, lord Jack Knight zapalił cygaretkę od pochodni trzymanej w dłoni, po czym pochylił się leniwym ruchem i podpalił lont armaty. Raz... dwa... trzy... – Bum – mruknął z cygaretką zwisającą z warg, gdy grzmot wielkiego działa rozległ się nad doliną. Kula, wypluta z żelaznej lufy, pomknęła w noc niczym ognista kometa odbijająca się w czarnej, gładkiej jak szkło powierzchni Orinoko. Sfrunąwszy spod ciemnego nieba, gruchnęła w wielką skałę sterczącą pośrodku nurtu – słynną Piedra Media służącą za wskaźnik poziomu sezonowych powodzi – a w tej chwili za poręczny cel artyleryjski. Doskonałe trafienie. Na ukwieconym tarasie za plecami Knighta rozległy się wiwaty. Kreolska widownia witała nową armatę z takim samym serdecznym entuzjazmem, z jakim podchodziła do każdej dziedziny życia. – Brawo, kapitanie! – Świetna robota! Jack nie zwracał na nich uwagi. Prominentni obywatele Angostury pobudowali swe eleganckie, ozdobne wille wzdłuż sprytnie usytuowanego łańcucha nadrzecznych wzgórz, tak więc z tarasu

domu Montoi bogaci Kreole, przywódcy rebelii, mogli jak na dłoni podziwiać celność i moc dział, które dla nich sprowadził. – Dał nam pan wspaniałe działa, milordzie! – Powinny pomóc powstrzymać Hiszpanów, jeśli zapuszczą się w górę rzeki – mruknął Jack. – Podobnie jak te cacka. – Pstryknął palcami na asystenta i wskazał kilka tuzinów skrzyń zawierających świetne karabiny Bakera, które przywiózł wraz z działami. Wielka szkoda, że Bolivar nie uczestniczył w tym pokazie, ale wódz rebeliantów przebywał poza miastem, próbując przekształcić dość żałosną zgraję niewykształconych wieśniaków w regularną armię. Boże, dopomóż im, pomyślał Jack, bo po drugiej stronie stało piętnaście tysięcy królewskich żołnierzy, którzy czekali na swych okrętach na rozkaz ataku. Hiszpański król Ferdynand, burbońska marionetka Habsburgów i pod każdym względem wielce niesympatyczny jegomość – świeżo przywrócony na tron, po tym gdy Wellington i jego chłopcy pobili Napoleona – postanowił zademonstrować swoją niemal całkiem już zapomnianą potęgę i wysłał największe w historii siły na drugą stronę Atlantyku, by zdusiły wszelkie nadzieje kolonistów na niepodległość. Jack miał swoje powody, by się zaangażować w tę wojnę. Więcej w nim było cynika niż idealisty, ale nie potrafił tolerować gnębienia słabszych. A było jasne jak na dłoni, że jeśli nikt nie pomoże tym nieszczęśnikom, dojdzie do krwawej jatki. – Proszę, sir. – Zaufany porucznik, Christopher Trahern, podał mu jeden z dalekonośnych karabinów, już naładowany. Jack uniósł broń do ramienia i wziął na cel nietoperza wampira, lecącego zygzakiem w górę i w dół nad smolistą rzeką. – Jaki ma zasięg? – zapytał don Eduardo Montoya, właściciel willi i jeden z głównych finansowych patronów rebelii. – Dwieście jardów. A celność zależy tylko od strzelca. Trach! Suchy trzask karabinu spłynął echem po zboczach wzgórz, gdy Jack zestrzelił nietoperza krwiopijcę z nocnego nieba. Zadowolony oddał karabin Trahernowi. – Proszę załadować dla pana Montoi. – Tak jest, kapitanie. Na dole, w dokach u stóp wzgórza, jego ludzie wciąż wyładowywali towary z łodzi, w której Jack przybył do miasta niecałą godzinę wcześniej. Choć zahartowani w ogniu bitew, nawet jego nieustraszeni marynarze okazywali pewną

nerwowość na myśl o wszystkich tych rozochoconych rebeliantach, wypróbowujących nowe angielskie karabiny. – Proszę dać spróbować i mnie! – wykrzyknął Carlos, syn Montoi, liczący sobie ledwie dwadzieścia wiosen. Wyrwawszy się trzem urodziwym miodkom, które przymilały się do niego, przystojny młody hidalgo podszedł do kamiennej balustrady otaczającej taras. Jack zmierzył chłopaka kpiącym spojrzeniem. Już wcześniej ocenił tego Casanovę jako niepoprawnego amatora młodych służących. Choć oczywiście nie mógł mu się dziwić. Do diaska, pomyślał, zerkając ukradkiem w stronę młodych piękności. Południowoamerykańskie kobiety. Nawet służące wyglądały jak Helena Trojańska. Jack zauważył, że jedna z nich przygląda mu się z ostrożnym zainteresowaniem. Smakowite stworzenie o karmelowej skórze, z peleryną czarnych, gładkich włosów, sięgających pasa. Kiedy na dłużej utkwił w niej wzrok, jej czarne oczy otworzyły się szerzej. Spuściła je, spłoszona, i uciekła do domu, udając, że wraca do obowiązków. Jack westchnął cicho, wydął wargi i odwrócił oczy. No cóż. Przestraszyłem kolejną, pomyślał. Jego fatalna reputacja widać go wyprzedziła, jak zwykle. Carlos chwycił naładowany karabin Bakera z rąk Traherna i przyłożył do ramienia, by go wyczuć. – Ach, zastrzelę stu Hiszpanów z tej ślicznotki! Jack parsknął, biorąc się pod boki, gdy chłopak starannie mierzył do celu. – Byłeś się pan sam nie zastrzelił. Carlos nacisnął spust i trafił w cel. – Ha! – Z zadziornym uśmiechem rzucił karabin Jackowi i godnym krokiem wrócił do swego haremu, by dać się podziwiać. Jack spojrzał za młodzikiem z ironicznym uśmiechem i odłożył karabin. On też w jego wieku uważał się za niezwyciężonego. – Drobna rada – zwrócił się do don Eduarda. – Proszę trzymać tego bohatera z dala od pola bitwy. Jest niedoświadczony i za bardzo spragniony sławy. – Łatwiej powiedzieć, niż wykonać, przyjacielu. – Don Eduardo z kordialnym śmiechem poklepał go po ramieniu. – Zapraszam do środka na kieliszeczek. Weszli do luksusowej willi. Wysokie od podłogi do sufitu okna wychodziły na taras. Cieniutkie zasłony wzdymały się od wietrzyku chłodzącego okazały salon. Eleganckie meble i obrazy w złoconych ramach mogłyby równie dobrze zdobić

dom w Londynie, Paryżu czy Madrycie, ale znajdowały się wiele kilometrów od wszelkich ośrodków cywilizacji. Caracas, stolica i najbliższe miasto, było oddalone o trzysta kilometrów. A że usytuowane było na wybrzeżu, znów znalazło się we władaniu hiszpańskiej korony. Rebelianci, dzierżący kontrolę nad terenami w głębi lądu, uczynili z gorącej, kolonialnej Angostury swą twierdzę. Miasto odrobinę przypominało Jackowi Nowy Orlean – kolejne miejsce, w którym na własną prośbę wpakował się w kłopoty. Poza niskimi wzgórzami, morzem kwiatów i wiecznie zielonych dębów, porośniętych długimi brodami mchu, rozciągały się nieskończone połacie płaskich terenów zalewowych, zwanych llanos. Za nimi potężna Orinoko, wodny gościniec Wenezueli, wślizgiwała się cicho w cienistą dżunglę, by jeszcze dalej wylać swe wody do morza. – Jak długo będzie pan płynął do Anglii, milordzie? – Cztery do sześciu tygodni, zależnie od wiatrów. – Zapewne ucieszy pana wieść, że Bolivar zamierza wynagrodzić pana tysiącem akrów żyznych pastwisk w dowód wdzięczności, kiedy zwycięży. – Montoya zerknął na niego przebiegle, niby to czytając etykietę na butelce porto w migotliwym świetle cynowego kandelabru. Jack spojrzał na niego, zdziwiony. – To nie jest konieczne. – Och, jesteśmy niezmiernie wdzięczni za pomoc, którą obiecał pan dla naszej sprawy, milordzie. Niech pan spojrzy. – Napełniwszy kieliszki, Montoya wyciągnął mapę, rozwinął ją na stole i pochylił się, by ją obejrzeć. Ruchem głowy wskazał podpis Bolivara. – Libertador sam wyrysował tutaj granice pańskiej posiadłości. Chcemy, by pan ją przyjął... w podarku. – Niech popatrzę. – Jack zmrużył oczy. Końcem sztyletu obrysował granice ziemi, którą miał dostać z woli ich przywódcy. Jego usta wykrzywił cyniczny uśmieszek. Łapówka. A więc jednak. Nie ufali mu. Czuł się trochę urażony, ale nie był zaskoczony. Na chwilę przymknął oczy, by nie okazać uczuć, ale szybko przełknął zniewagę. Nie potrzebował pieniędzy ani ziemi, ale jeśli to miało ich uspokoić, mógł udawać, że połknął przynętę. W końcu Czarny Jack Knight nie robił niczego z dobroci serca. Ponoć go nawet nie miał. Poza tym gdyby jego śmiała intryga się powiodła i otworzyła kontynent dla handlu, mógłby z tego czerpać niebagatelne zyski. Przez wieki Hiszpania żelazną ręką trzymała Amerykę Południową za gardło,

zazdrośnie strzegąc swoich bogatych kolonii z pomocą nienaruszalnych monopoli. Gdyby Bolivar zdołał rozerwać okowy krępujące kontynent, ryzyko, jakie teraz ponosił Jack, przychodząc mu z pomocą, opłaciłoby się tysiąckrotnie. Kompania Handlowa Knighta byłaby wówczas jednym z pierwszych zagranicznych przedsiębiorstw, które zawrą korzystne umowy handlowe ze świeżo upieczonymi niepodległymi narodami. Niestety, koloniści nie mieli szans na zwycięstwo w tej walce, jeśli nie nadejdą posiłki – i to niezwłocznie. Rebelianci mieli mnóstwo srebra. Brakowało im ludzi. A Jack, mieszkający na pobliskiej Jamajce, dokładnie wiedział, gdzie znaleźć ów deficytowy towar w nadmiarze. Bohaterowie spod Waterloo przymierali głodem. Po zwycięskiej wojnie z Napoleonem tysiące brytyjskich żołnierzy wróciło do domów, by przekonać się, że nie ma dla nich pracy i że nie są w stanie wyżywić swoich rodzin. W całej Anglii, Szkocji i Irlandii było mnóstwo wyćwiczonych, zahartowanych w boju wojaków, z których wielu z pewnością chętnie walczyłoby w Ameryce Południowej jako najemnicy, tym bardziej że sprawę Bolivara można było nazwać godną, jeśli ktoś przejmował się takimi kwestiami. Istniał tylko jeden mały szkopuł. Parlament wydał właśnie dekret zakazujący brytyjskim żołnierzom przyłączania się do tej walki. Bo też Anglicy walczący u boku wenezuelskich rebeliantów, w wojnie mającej pozbawić Hiszpanię jej kolonii, z pewnością wywołaliby niemałe oburzenie w Madrycie. Dopiero co uwolniwszy naród od dwudziestoletniej wojny z Francją, Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie miało najmniejszej ochoty wplątywać kraju w kolejny zatarg z kontynentalnym sąsiadem – tym razem z Hiszpanią. Ale jeśli Jack wiedział cokolwiek o żołnierzach – a wiedział, mając wśród gromadki braci bohatera wojennego – to zdawał sobie sprawę, że są praktycznymi ludźmi. Lojalność wobec króla i ojczyzny miała swoje granice. Można pozbawić żołnierza rąk i nóg i kulami roznieść jego towarzyszy na strzępy, ale nie można igrać z żołądkami jego rodziny. Żaden szanujący się wojak, który pomógł pokonać Grandę Armee, nie będzie stał z boku i patrzył, jak jego dzieci mrą z głodu, zwłaszcza że wystarczy chwycić muszkiet i pałasz, by otrzymać doskonałą zapłatę w Ameryce Południowej. Potrzeba było tylko kogoś mającego odpowiednie kontakty. Kogoś na tyle odważnego i dyskretnego, by zwerbować najemników bez zwracania na siebie uwagi brytyjskiego rządu. I wreszcie kogoś mogącego połączyć obie zainteresowane strony, czyli przeszmuglować na swoich statkach kilka tysięcy

żołnierzy przez hiszpańską blokadę. I tu właśnie wkraczał Jack. Nikt nie musiał wiedzieć, że sprawa obchodzi go osobiście. Uniósł głowę znad mapy, kiwnął głową na propozycję i wypił łyk porto. Na twarzy Montoi odmalowała się ulga. – A więc umowa stoi? Przywiezie nam pan ludzi? Jack się roześmiał tak, jak zapewne roześmiałby się bezwzględny najemnik. – Ludzi? – Trzasnął Montoyę po ramieniu z wilczym błyskiem w oczach. – Niech pan przekaże Bolivarowi, że przywiozę wam diabły.

Rozdział 2 Następnego dnia papa i Connor wyruszyli wczesnym rankiem, by odwiedzić osadę Waroa oddaloną o kilka kilometrów. Mieli nadzieję znaleźć indiańskiego przewodnika, który zechciałby ich zaprowadzić do Amazonii. Eden modliła się, by Waroa mieli więcej rozsądku niż jej genialny ojciec. Może nawet jego przyjaciel, szaman, namówi go do porzucenia tego szalonego projektu, jako że większość plemion z tego regionu tak samo jak biali bała się dzikich Yanomami, którzy żyli w amazońskich lasach. Mówiono, że gotowali sobie zupę z zabitych wrogów. Im więcej o tym myślała, tym bardziej się obawiała, że profesor naprawdę szuka własnej zguby, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Może w głębi duszy pragnął śmierci, by jak najszybciej połączyć się z mamą. Martwiła się tą makabryczną ewentualnością przez cały ranek, wykonując swoje zwykłe obowiązki. Zarządziła śniadanie, wydała sługom instrukcje na cały dzień, sprawdziła stan zapasów, spisała w dzienniku odczyty instrumentów – temperaturę i ciśnienie atmosferyczne – pozostało jeszcze zanotować aktualną głębokość rzeki. Ruszyła ścieżką z powiązanych konopiami desek, prowadzącą z obozu do małego, rozklekotanego pomostu. Po drodze znalazła pocieszenie w porannym wietrzyku, który szeleścił uroczo w liściach palmowych i bujał girlandami bluszczu i lian. Zadarłszy głowę patrzyła, jak błękitne, złote i szkarłatne ary śmigają nad jej głową, wzlatując na korony drzew niczym żywe fajerwerki. Na wysokości trzech pięter samica czepiaka przeskakiwała z gałęzi na gałąź z młodym przylepionym do grzbietu. Niżej, na ziemi, zgrabny aguti przekopywał glebę długimi pazurkami, próbując wygrzebać sobie jakiś korzeń na śniadanie i z lubością węsząc między roślinami. Eden obserwowała go przez chwilę, ubawiona, i ruszyła swoją drogą. Wielka niebieska ważka przecięła jej ścieżkę w miejscu, gdzie chodnik z desek okrążał potężne korzenie drzewa mahoniowego. Zbliżywszy się do brzegu rzeki, Eden przystanęła, by rozejrzeć się po okolicy, nim weszła na chwiejny pomost. Nie miała ochoty zostać czyimś śniadaniem. Droga okazała się bezpieczna i Eden podeszła do miejsca, gdzie uwiązano dłubanki, bujające się w leniwym nurcie. Zmrużyła oczy i przyjrzała się palowi, służącemu za znacznik, który Connor wbił w muliste dno rzeki jakieś dziesięć stóp od brzegu. Dwadzieścia pięć stóp.

Nisko, nawet jak na porę suchą. Ołówkiem zapisała odczyt w dzienniku. Przestraszył ją nagły, niedaleki rozprysk wody. W następnej chwili się uśmiechnęła. To jeden z tajemniczych, różowych delfinów zamieszkujących rzekę, zaanonsował się w ten sposób. Magiczne stworzenie, niewidzialne w aqua negra. Eden kucnęła, wpatrując się w ciemną płyciznę. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy dostrzegła przebłysk koralowo-różowej płetwy ogona. Indianie nazywali te zwierzęta buoto i wierzyli, że to czarodzieje pod postacią delfinów, żyjący w złotym podwodnym królestwie. Ilekroć w wiosce rodziło się dziecko, którego matka nie miała męża, starszyzna oznajmiała, że to dzieło buoto, który za sprawą czarów przemienił się w przystojnego młodego wojownika i zakradł się do wioski, by znaleźć sobie żonę. Buoto były znane ze swych niechlubnych miłosnych praktyk w ludzkiej skórze. Szczęśliwie dla cnoty Eden, różowy delfin zniknął równie nagle, jak się pojawił. Wypełniwszy zadanie, wróciła do obozu, by zająć się resztą obowiązków. Tymczasem w górze rzeki, w Angosturze, Jack odebrał ładunek rzadkich, tropikalnych gatunków drewna od miejscowego handlarza i osobiście dopilnował trudnej operacji przyczepiania barki wyładowanej kłodami drewna do szerokiej, płaskodennej rzecznej łodzi, którą wynajął. Gdy wszyscy członkowie dwudziestoosobowej załogi statku stawili się na pokładzie, uścisnął dłoń don Eduarda. – Bezpiecznej podróży, Knight. – Montoya podążył wzrokiem za spojrzeniem Jacka na balkon gościnnego apartamentu, gdzie ciemnowłosa dziewczyna, owinięta w prześcieradło, leniwie pomachała mu na pożegnanie. Mimo wcześniejszego przestrachu, który okazał się jedynie kokieterią, urodziwa służąca z ochotą zgodziła się cieszyć go swymi wdziękami. Wszelkie wątpliwości rozwiało ostatecznie kilka sztuk złota, wsuniętych w jej dłoń, gdy wieczorem przyniosła mu wodę do mycia. Jack posłał jej całusa. – Może ją pan zabrać ze sobą, jeśli wola – powiedział gospodarz z dyskretnym rozbawieniem. – Przynajmniej nie wpadnie w szpony mojego syna. – Boże broń. – Jack zerknął na niego, ubawiony. – Kobieta na morzu? Nic, tylko ból głowy. – To mówiąc, wskoczył na łódź; dziwaczną hybrydę parowca z żaglowcem, ale mocną i sprawną. Don Eduardo podszedł do brzegu doku, gdy ludzie Jacka zrzucali cumy z

pachołków, i pomachał na pożegnanie. Jack rozkazał stawiać żagiel. Gdy marynarze odbili od przystani i skierowali łódź w środek powolnego, ale silnego nurtu rzeki, Jack skierował wzrok przed siebie, nie oglądając się więcej na kobietę, której wdziękami rozkoszował się z taką lubością ostatniej nocy. Taka już dola żeglarza. Cały szkopuł w tym, żeby nigdy nie pozostawać w jednym miejscu dość długo, by się związać. To właśnie lubił najbardziej. Przez pierwszą godzinę podróży pilnował pilota, wynajętego do przeprowadzenia ich po nieznanej rzece. Wiedział dość o morzu, by zdawać sobie sprawę, że rozsądny człowiek musi traktować tak potężną rzekę jak Orinoko z szacunkiem. W swoich podróżach zawsze wolał polegać na miejscowych przewodnikach. Gdy przekonał się, że śniady Metys prowadzi łódź gładko i sprawnie, poszedł sprawdzić ładunek drewna. Wysiłki okupił drzazgą w dłoni. W końcu, gdy pokonali już sporą część drogi, uznał, że może chwilę odpocząć. Rozparł się na zniszczonym drewnianym krześle w ciasnej budce pilota, oparł wysoko nogi skrzyżowane w kostkach i – trzymając w ustach niezapaloną cygaretkę – zabrał się do czytania pierwszej oficjalnej gazety wydawanej w Angosturze, niedawno założonej przez Bolivara. Podróż do ujścia miała potrwać cały dzień. Zrobiło się przedpołudnie, nim Eden skończyła katalogować najnowsze pozycje wciąż powiększającego się zielnika ojca i zabezpieczyła świeżo sprasowane i wysuszone okazy przed wszechobecną wilgocią. Mając wreszcie chwilę dla siebie, skwapliwie skorzystała z okazji, by wymknąć się z obozu i wspiąć wysoko pod zielone sklepienia koron drzew. Już jako dziesięciolatka opanowała do perfekcji sztukę wspinania się na drzewa z pomocą indiańskiego wynalazku, zwanego pętlą na stopy. Gdy wdrapała się na wysokość czterech pięter, zatrzymała się na chwilę w zgięciu konaru potężnego drzewa mahoniowego i zapatrzyła w dal. Nawet ojciec nie lubił wspinać się tak wysoko, ale Eden to uwielbiała. Z tej wysokości rozciągał się nieskończony widok, i – nie wiadomo dlaczego – tu, w górze, łatwiej jej się myślało. Wszystko wydawało się jaśniejsze i prostsze. Wszędzie wokół widziała dżunglę, szeroki horyzont, a na wschodzie błękitnawą mgiełkę morza, przyzywającego ją z niezmierzonej dali. Gdy się jej przypatrywała, jej krew zaczynało burzyć pragnienie działania, przygody, zrodzone z nadmiernej izolacji. Tu, w tym dzikim raju, samotność szeptała jej do ucha coraz bardziej

niecierpliwie: „Czy już zawsze będę sama?" Jack nie wiedział, jak długo drzemał. Trahern obudził go, wołając po imieniu. Miał dziwny ton. Otworzył oczy, rozejrzał się i mógłby przysiąc, że cofnęli się w czasie o tysiąc lat. Pozostawili za sobą złote sawanny, błękitne niebo i otwarty horyzont i wpłynęli w tajemniczy, wilgotny, szmaragdowy świat zielonego światła i cieni wyściełanych mchem. Szeroka na kilka kilometrów rzeka w swej delcie dzieliła się na setki wąskich odnóg – skomplikowany labirynt naturalnych kanałów zwanych canos, z których każdy prowadził do morza. Pilot prowadził łódź jedną z tych cichych arterii, przebijających dżunglę. Bujna roślinność tworzyła tunel nad wodną drogą. Pod zamkniętym sklepieniem panował klimat cieplarni. Powietrze było gęste i wilgotne, bez śladu wiatru. Łódź zapuszczała się coraz dalej w dziewiczy tropikalny las. Niemilknący śpiew ptaków i głosy zwierząt jakimś cudem nie były w stanie naruszyć głębokiego spokoju tego miejsca. Jack rozglądał się wokół, zadziwiony. Nawet jego hałaśliwa załoga umilkła. Niezliczone długonogie owady ślizgały się po wodzie, której powierzchnia wyglądała jak oliwkowe szkło. Nagle ciszę rozerwał dobiegający gdzieś z wysoka agresywny, gardłowy ryk. Marynarze niemal podskoczyli z przestrachu i zaczęli się rozglądać niespokojnie wokół, gdy ryk zastąpiła seria urywanych wrzasków. – A cóż to za czort, kapitanie? – mruknął Higgins, starszy marynarz, żegnając się pospiesznie. – Wyjec – odparł cicho Jack, przypominając sobie czytane niegdyś opisy. Rozglądając się po konarach za wielką małpą, zamiast niej dostrzegł wspaniałe białe pióra harpii – ptaka o godnym wyglądzie mitycznego gryfa. Wskazał go swoim ludziom. – Spójrzcie na to! Zielone papugi, tukany o pomarańczowych dziobach i wrzaskliwe ary pierzchły z drogi harpii, która zeskoczyła z gałęzi i śmignęła wzdłuż caño, szybując na szeroko rozłożonych skrzydłach ze zdumiewającą szybkością. Jack popatrzył w dół rzeki za wspaniałym ptakiem, który machnąwszy kilka razy bez wysiłku potężnymi skrzydłami podfrunął w górę i na powrót skrył się w baldachimie drzew. Nagle jasny błysk ściągnął jego uwagę na wodę. – Co to było? – mruknął Trahern, stając obok Jacka i wpatrując się w wodę. –

Krokodyl? – Ależ przysiągłbym, że był... różowy? Spojrzeli po sobie, skonsternowani, ale nagle stworzenie przepłynęło obok łodzi i cała załoga zakrzyknęła, zdumiona, gdy okazało się różowym delfinem. – Buoto – powiedział spokojnie miejscowy pilot, po czym wyciągnął rękę nad kołem sterowym, wskazując coś palcem. – Mira aqui! Na prawym brzegu rzeki siedział stwór, który mógłby być potomkiem legendarnych, ziejących ogniem smoków. – Matko święta – westchnął Higgins ze zdumieniem, gapiąc się na ogromną bestię. Krokodyl był dłuższy niż ich łódź. Jack z podziwem przyglądał się potworowi, ale Trahern tylko nań zerknął i złapał leżący pod ręką karabin Bakera. – Nie – powstrzymał go Jack. Instynkt zwierzęcia zadziałał równie skutecznie. Z przerażającą szybkością i mocą, od której aż im ciarki przeszły po plecach, krokodyl rzucił się w wodę. Prawie nie było słychać plusku. Trudno było uwierzyć, iż coś tak wielkiego mogło zniknąć tak szybko i zupełnie, ale skórzasty grzbiet zwierza był doskonale dopasowany kolorem do burooliwkowej toni rzeki. Marynarze spojrzeli na siebie, najwyraźniej wszystkich nurtowało to samo pytanie. Trahern odchrząknął. – Czy te stworzenia... hm... atakują łodzie? – spytał pilota po hiszpańsku, trochę nerwowo. – Si, a veces. – Czasami? Rozumiem. No to mnie uspokoiłeś – mruknął Trahern do Jacka, który wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Powinien pan pozwolić mi go zastrzelić. Trochę naburmuszony, poszedł szukać krokodyla po drugiej stronie łodzi. Gdy porucznik się oddalił, Jack został sam przy relingu na tępym dziobie łodzi. Pogrążony w rzadkim u niego zachwycie przyglądał się dziwnemu, pięknemu i przerażającemu światu, przepływającemu przed jego oczami. Na brzegach przyciągały wzrok jaskrawe kwiaty passiflory. Nad jednym z nich pojawiła się nagle, jak za sprawą czarów, błękitna iskra, i zawisła nad kielichem – maleńki cud natury. Przez mgnienie oka koliber pił słodki nektar z kwiatu, ale zniknął, gdy w oddali rozległ się pomruk grzmotu. Wiatr poruszył grubymi liśćmi palm, wtórując subtelnemu poruszeniu w głębi duszy Jacka. Jakże pragnął czegoś, czego nie mógł kupić za całe swoje złoto i czego nie mógł zdobyć, używając całej swojej władzy...

Czegoś, w co już dawno przestał wierzyć. Ciepły wiatr przyniósł ze sobą błogosławieństwo łagodnego, srebrnego deszczu. Jack odchylił głowę do tyłu i z radością powitał jego pieszczotę. Wysoko, w koronach drzew, Eden zawsze wpadała na najlepsze pomysły. Dziś nie było inaczej. Widok niezmierzonej dżungli natchnął ją konceptem, który dawał ostatnią szansę uratowania ojca przed nim samym. Rozwiązanie było proste. Może i nie mieli pieniędzy na podróż do Anglii dla całej trójki. Ale mogła pojechać sama! Zabierze próbki najważniejszych odkryć ojca. W Londynie spotka się z nowym hrabią Pernbrooke'em, dziedzicem ich dawnego patrona, i osobiście zaprezentuje mu cudowne medykamenty, które odkrył papa. Gdyby zdołała przekonać hrabiego o tym, jak ważne są prace ojca dla wszystkich ludzi, może jego hrabiowska mość uznałby za stosowne nadał wspierać ojca finansowo. Ale nawet gdyby ten bezmyślny utracjusz odmówił, w Londynie było wielu bogatych filantropów. Przecież na pewno, rozmyślała, biorąc pod uwagę sławę ojca i znaczenie jego pracy, znajdzie kogoś, kto zechce finansować jego badania. Tym sposobem papa mógłby pozostać tutaj, w stosunkowo bezpiecznej dżungli nad Orinoko, zamiast szukać pewnej śmierci nad Amazonką. A co do niej, po przyjeździe do Anglii mogła zamieszkać u cioci Emily i kuzynki Amelii, więc nie musiała się obawiać żadnych strasznych przyzwoitek. W sumie wydało jej się to idealnym rozwiązaniem. Wszyscy na nim zyskają. Oczywiście, znając papę, pewnie znajdzie w jej planie jakąś wadę, ale już sam pomysł podniósł ją na duchu. Na razie mogła tylko czekać na powrót papy, a potem spytać go, co o tym wszystkim myśli. Zadowolona z siebie, zeszła na niższą gałąź i zajęła się orchideami. Podkasała odrobinę długą bawełnianą suknię i usadowiła się okrakiem na grubym, omszałym konarze, zwisającym łukiem nad rzeką. Jej stopy w wysokich butach dyndały w powietrzu, wysoko nad wodą. Po chwili badania pochłonęły ją całkowicie. Choć tak bardzo chciała powrócić do cywilizacji, była na tyle uczciwa, by przyznać, że jej życia w delcie Orinoko nie można było nazwać nieprzyjemnym. Takie dni jak ten dawały jej satysfakcję. Spokój, jaki ogarniał ją w koronach drzew, i dziś przyniósł jej ukojenie. W ciągu następnej godziny nie tylko dokonała odkrycia, które, była pewna, wprawi ojca w zdumienie, ale też zyskała sobie przyjaciela w postaci małej,