rodzinny interes. Posiada ponad 400 hoteli i 695 moteli na całym świecie. W 1979 r.
spieniężyła 100 hoteli za sumę 520 milionów dolarów. Do fortuny doszła podczas
kryzysu w r. 1929. Mieszka w apartamencie na ostatnim piętrze hotelu, który stanowi
jej osobisty majątek, jeździ rolls-royce'em z 1921 r. (otrzymanym w spadku). „Łatwo
zbić fortunę, jeśli się dożyje mojego wieku." Być może najbogatsza kobieta na
świecie. Sieć jej hoteli warta jest co najmniej 1,9 biliona dolarów.
Requiem
QUEBECK W STANIE TEKSAS 14 sierpnia 1985 roku
1
Ogromny lincoln continental pożerał kilometry asfaltu dzielące Brownsville od
Quebecku. Dorothy-Anne Cantwell siedziała obok męża na fotelu obitym brązową
skórą i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Jechali przez rozległe przestrzenie
Teksasu, mijali dobrze nawodnione pola i cytrusowe gaje, czasem mignęło jakieś
nieciekawe miasteczko. Nie tyle nawet miasteczko — ot, zwykłe skupisko smętnych,
obskurnych domków z obłażącą farbą, wypalonych bezlitosnym słońcem. Ołowiane
niebo wisiało nad monotonnym, sennym krajobrazem. Ruch na drodze był niewielki,
tylko od czasu do czasu mijali jakiś samochód. Od Manhattanu dzielił ich cały
kosmos.
Zerknęła na spoczywającą obok urnę. Nie wyglądała jak przeciętna urna na prochy
— ciemna, ponura, odlana z formy. Ta była misternie wykuta z czystego srebra,
ozdobiona rokokowymi zawijasami i wypolerowana na najwyższy połysk. Po bokach
sterczały uchwyty z delikatnie wygrawerowanymi listkami bluszczu. Ten sam motyw
powtarzał się w girlandkach wokół podstawy.
Robota samego Buccellatiego!
Wyciągnęła powoli rękę i dotknęła urny. Miała odrobinę nadziei, że wyczuje przez
zimny metal obecność swej prababki, Elizabeth-Anne Hale, ale tak się nie stało. Urna
musiała ważyć ze trzy i pół kilograma, choć zawierała tylko garść popiołu.
Jeszcze trzy dni temu prababcia żyła. Uśmiechała się do Doro-thy-Anne, całowała ją,
rozmawiały ze sobą. Zaledwie przed trzema dniami.
Teraz został tylko popiół.
Dorothy-Anne odwróciła zamglone oczy od urny. Lepsze już łzy niż to okropne
pieczenie, które czuła pod powiekami po trzech bezsennych, przepełnionych bólem
dobach, ale musi się powstrzymać. Jeśli teraz zacznie płakać, długo nie będzie mogła
się uspokoić. A przecież ma do wypełnienia misję.
14
JUDITH GOULD
Dziecko poruszyło się lekko. Dorothy-Anne otarła oczy wierzchem dłoni i ostrożnie
zmieniła pozycję.
Jaka szkoda, że prababcia nie zobaczy maleństwa! Do porodu pozostały tylko trzy
tygodnie... Zamknęła oczy i dotknęła brzucha. Poczuła gwałtowne kopnięcie —
jedno, drugie, potem dziecko delikatnie się przesunęło. Zwykle te poruszenia cieszyły
ją, dawały poczucie ciepła i więzi z nie narodzonym. Teraz jednak wyczerpane ciało
reagowało dziwnie obco. Czuła ruchy, ale w taki sposób, jakby dotyczyły kogoś
innego.
— Dobrze się czujesz, kotku?
Zaskoczona, otworzyła oczy i odwróciła się do męża. Freddie zerkał to na drogę, to
na żonę, a na jego twarzy malowało się coraz większe zatroskanie.
— Nic mi nie jest — zapewniła z uśmiechem, kładąc mu rękę na ramieniu.
Freddie wiedział, że od śmierci prababci nie mogła zasnąć, ale nie chciała, by
spostrzegł, jak bardzo jest wykończona. — Nie martw się, kochany. To tylko
zmęczenie. — I oparła się wygodnie o zagłówek.
Jeszcze parę tygodni. Za parę tygodni da Freddie'emu dziecko... Nagle ta myśl
wzbudziła w niej niepokój, który niczym robak zaczął drążyć zamroczony umysł. Co
będzie jeśli dziecko nie zechce czekać tak długo? Jeśli urodzi się jutro, a może nawet
dzisiaj?
Znów zmieniła pozycję, starając się otrząsnąć z tej chwilowej paniki. Nie powinna
dać się tak straszyć doktorowi Danversowi. To prawda, że jest znakomitym lekarzem,
jednym z najlepszych, ale odradzając jej podróż do Teksasu stanowczo przesadzał. W
końcu to jeszcze całe trzy tygodnie. A doktor nie rozumie, jak ważne jest dla niej
spełnienie ostatniej woli prababci.
To przecież taka drobnostka. Ma rozsypać popioły Elizabeth-Anne w Quebecku, na
jej rodzinnej ziemi. Dorothy-Anne rozumiała tę prośbę. Musi ją jak najszybciej
spełnić. Dopilnuje, by dusza prababci odnalazła wreszcie od dawna upragniony
spokój, na który w pełni sobie zasłużyła. Dorothy-Anne jest wprawdzie u kresu sił
zarówno fizycznych, jak i psychicznych, ale zrobi, co do niej należy.
Przymknęła ponownie oczy, próbując pozbyć się niepokoju i zdenerwowania, choć
wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Wszystko przez ów przytłaczający, tak głęboki,
że niemal Fizyczny żal. Czy kiedykolwiek potrafi go przezwyciężyć?
W tym momencie pewna myśl wywołała na jej ustach leciutki uśmieszek. Bo jak
można zapomnieć prababkę, od której dostało się na urodziny prezent wartości
trzydziestu milionów?
NAMIĘTNOŚCI
15
Miało to miejsce w dzień jej dziewiątych urodzin, prawie jedenaście lat temu.
Dorothy-Anne czuła, że zawsze, nawet jako stuletnia staruszka, potrafi wrócić myślą
do tej chwili.
17 października 1974 roku. Dziewczynka z opartą na rękach buzią wygląda z okna
swej sypialni w dużym domu w Tarrytown. Na dole ogrodnicy uwijają się przy
grabieniu liści, ale mała na nich nie patrzy. Czeka na samochód prababci, który lada
chwila powinien wynurzyć się ze szpaleru wysokich, starannie przyciętych
żywopłotów przy końcu półkolistego podjazdu.
Ubierała się i wyczekiwała ponad godzinę. Niania pozwoliła jej założyć ulubioną
czerwoną sukienkę z wykrochmalonym koronkowym kołnierzykiem i malutkimi
guziczkami z kryształu górskiego. W końcu nie codziennie obchodzi się dziewiąte
urodziny, i to w eleganckim lokalu. Prababcia przyjeżdża specjalnie po to, żeby ją
tam zabrać.
Dorothy-Anne zerka na zegar wmontowany w porcelanową pasterkę. Pierwsza
dwadzieścia siedem! Serce dziewczynki zamiera z wrażenia. Jeszcze tylko trzy
minuty — i ukaże się samochód. Tak będzie. Elizabeth-Anne Hale nigdy się nie
spóźnia.
Dorothy-Anne siedzi jak na szpilkach, obserwując bacznie, jak dłuższa wskazówka
przesuwa się płynnie w dół tarczy. Dokładnie o pierwszej trzydzieści dziewczynka
wychyla się mocniej do przodu i przyciska nosek do szyby. Mgiełka oddechu tworzy
na szkle śmieszne kółeczko. Oczy małej błyszczą z podniecenia.
Jest! Majestatyczny, żółto-czarny rolls-royce wysuwa zza żywopłotu lśniący nos z
chromowaną kratą i potężnymi ślepiami reflektorów. Dziewczynka zrywa się na
równe nogi, wybiega z pokoju i pędzi w stronę schodów przez duży, wyłożony
dywanem hol. Następnie wskakuje zwinnie na poręcz i usadowiwszy się wygodnie
tyłem, zjeżdża na dół.
Tuż przy podeście pierwszego piętra czeka niania z surową miną. Dorothy-Anne
przywiera z całej siły do poręczy i trąc z piskiem dłońmi o drewno zatrzymuje się w
miejscu. Potem ześlizguje się na ziemię i resztę drogi na dół odbywa z godnością
damy.
Uśmiecha się nieśmiało do opiekunki, która jednak nie odwzajemnia uśmiechu.
Dziewczynka specjalnie tym się nie przejmuje. Niania w gruncie rzeczy nie jest taka
zła, mimo że rzadko się śmieje. Dorothy-Anne nieustannie fascynuje jej wygląd. Tę
ponad pięćdziesięcioletnią kobietę o szarych oczach i siwych włosach natura
obdarzyła figurą, która z profilu przypomina kontur Afryki. Wydatny biust i potężne,
opięte czarną suknią pośladki zadziwiająco kontrastują ze szczupłymi, zgrabnymi
nogami.
Niania spogląda z góry na swą podopieczną, po czym bez słowa podaje
16
JUDITH GOULD
jej jasnobrązowy kaszmirowy płaszczyk. Dorothy-Anne cofa się o krok, żeby się
poddać lustracji. Niemal widzi, jak niania, przyglądając się jej krytycznym okiem,
odfajkowuje poszczególne pozycje na niewidzialnej liście: włosy w porządku,
sukienka zapięta, obrębek nigdzie się nie odpruł. No i jeszcze ostatni test.
Niania podchodzi bliżej i pochyla twarz do poziomu buzi dziewczynki.
— Chuchnij!
Dorothy-Anne posłusznie otwiera buzię i chucha opiekunce w nos. Ta przewraca
oczami, prostuje się i wyciąga z kieszeni twardy, biały cukierek. Dziewczynka bierze
go i odwija z przezroczystego papierka, który zaraz oddaje niani. Potem wkłada
miętówkę do buzi i jak zwykle wpycha ją językiem między dziąsło a policzek. Mimo
że nie znosi ostrego, „medycznego" smaku mentolu, powstrzymuje się od grymasu.
,
Niania zapina jej płaszczyk.
— Tylko pamiętaj o dobrych manierach — ostrzega surowo. — Gdy wsiądziesz
do samochodu, masz powiedzieć: „Dzień dobry, prababciu. Jak to miło, że mnie
zaprosiłaś."
Dorothy-Anne kiwa poważnie głową.
— Jeśli dostaniesz prezent, otwieraj go bez pośpiechu. — Niania rzuca jej
znaczące spojrzenie. — Nie drzyj opakowania na strzępy. I nie zapomnij powiedzieć:
„Dziękuję, prababciu. Zachowam to na zawsze."
Dorothy-Anne znów kiwa tylko głową. Miętówka zaczyna się rozpuszczać i
dziewczynka ma buzię pełną śliny, ale nie chce jej przełykać, żeby nie poczuć tego
wstrętnego smaku.
Idzie za nianią do głównego wejścia. Kamerdyner otwiera masywne mahoniowe
drzwi. Świeże, rześkie powietrze przyjemnie chłodzi jej twarz. W dolinie Hudsonu
wieje porywisty wiatr. Pędzi po niebie białe chmurki i przeszkadza w pracy
ogrodnikom, rozrzucając zgrabione liście.
Dziewczynka słyszy za sobą trzask zamykanych drzwi. Przechyla się przez
balustradę i upewniwszy się, że nikt nie patrzy, wypluwa miętówkę za przystrzyżone
cisy. Potem ociera buzię wierzchem dłoni i wznosząc radosne okrzyki zbiega ze
schodów do auta.
Czterdzieści minut później wielka limuzyna zatrzymuje się bezszelestnie pod żółtą
markizą hotelu Hale Palace przy Piątej Alei. Obaj portierzy pędzą na wyścigi po
wyłożonych czerwonym chodnikiem stopniach do drzwi od strony pasażera.
Dorothy-Anne wysuwa się ostrożnie na chodnik, zatrzaskuje obiema rączkami drzwi
i obchodzi samochód naokoło. Na widok portierów otwiera szeroko oczy. To
bliźniacy, podobni do siebie jak dwie krople wody. Mają na sobie bladoniebieskie
uniformy z błyszczącymi metalowymi guzikami i plecionymi złotymi epoletami.
NAMIĘTNOŚCI
1
Szofer Maks podchodzi bez słowa do bagażnika i wyciąga składany fotel na kółkach.
Maks, najpotężniejszy mężczyzna, jakiego Dorothy-Anne widziała, jest
Japończykiem. Jak przystało na dawnego zawodnika sumo, z dumą obnosi swe
potężne bary i ogromny brzuch. Dorothy-Anne uważa, że „Maks" to śmieszne imię
dla Japończyka, ale prababcia mówiła, że jej pierwszy szofer tak się nazywał, więc
potem zwracała się w ten sposób do wszystkich następnych.
Podczas jazdy z Tarrytown pielęgniarka prababci, panna Bunt, siedziała na przednim
fotelu obok Maksa. Teraz w milczeniu odebrała odeń wózek, rozłożyła go i ujęła
mocno za uchwyty. W tym czasie szofer wrócił do samochodu.
— Można, pani Hale? — zapytał.
Prababcia spojrzała na niego srogo, ale się nie poruszyła.
— Oczywiście, że można — odparła ostro.
Ostrożnie wyniósł ją z auta i ulokował delikatnie na wózku. Potem wziął pled i otulił
jej nogi.
Dorothy-Anne obserwuje ten rytuał zafascynowana, jak zwykle, wszystkim, co ma
związek z prababcią. Nawet w tak młodym wieku zdaje sobie sprawę, jak wyjątkową
kobietą jest starsza pani Hale, którą zresztą darzy bałwochwalczą wprost miłością.
Choć po niedawnym wylewie Elizabeth-Anne pozostała sparaliżowana od pasa w
dół, nikt nigdy nie słyszał z jej ust ani słowa skargi. Zresztą wcale nie robiła wrażenia
bezradnej. Zawsze chodziła prosto i z godnością, a teraz, skazana na wózek, również
zachowuje tę samą królewską postawę. Wysoka i bardzo szczupła, na srebrnych
gęstych włosach ma nienaganną trwałą ondulację, a w uszach duże klipsy z jadeitami
oprawionymi w koronkowy filigran z białego złota.
W jaskrawym świetle dnia swoich osiemdziesiąt jeden lat miała wypisane na twarzy.
Siateczka zmarszczek na jej skórze przypominała szlachetne stare malowidła
oglądane przez szkło powiększające. Ale słoneczny blask ukazywał coś więcej niż
wiek. Odsłaniał także wyjątkową, nieugiętą siłę. To uderzało w niej przede
wszystkim — nieomylne wrażenie działania według wytkniętego sobie celu. Była
kobietą przyzwyczajoną do przepychu, ale także jednym z najbystrzejszych
przedsiębiorców. Powołała do życia międzynarodowe imperium, w którego skład
wchodziło ponad czterysta luksusowych hoteli na całym świecie.
— Dziękuję, Maks — rzuciła sucho Elizabeth-Anne, gdy już siedziała wygodnie
w fotelu. Potem zwróciła swe jasnoniebieskie oczy na Doro-thy-Anne i uniosła
pytająco brwi. — Idziemy?
2 — Namiętności
1
JUDITH GOULD
Dziewczynka kiwnęła głową. Jej prababcia uniosła dłoń władczym, lecz łaskawym
gestem.
— Panno Bunt?
Pielęgniarka ustąpiła miejsca portierom bliźniakom. Mężczyźni wprowadzili wózek
na podjazd, Dorothy-Anne z panną Bunt szły obok po schodach. Na górze panna
Bunt przejęła wózek, podczas gdy portierzy przytrzymywali szklane, połyskujące
mosiężnymi okuciami drzwi hotelu Hale Pałace. Dziewczynka zwróciła uwagę na
ustawione przy wejściu mosiężne pojemniki z drzewkami wystrzyżonymi
perfekcyjnie w kule. Przystanęła na chwilę, bo zainteresowało ją coś w związku i
owymi błyszczącymi jak złoto donicami. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła wtedy
dwie złączone, misternie wygrawerowane litery:
HH
Hale Hotels.
Ten ostatni akcent, niczym wisienka na piramidzie lodów z bitą śmietaną, sprawił, że
poczuła się ważną osobą. Hale — to nazwisko prababci. Ale również i moje,
pomyślała w przypływie dumy.
Na ich wspólny lunch, tylko we dwie, Elizabeth-Anne zarezerwowała Tropikalny
Dziedziniec, olbrzymią salę ze szklanym dachem, mieszczącą się na osiemnastym
piętrze hotelu. Dorothy-Anne pomyślała, że to najbardziej fascynujące miejsce na
świecie. Egzotyczne rośliny
0 grubych, mięsistych liściach, górujące nad nimi palmy, szemrzące cicho
fontanny — wszystko to sprawiało wrażenie, że restauracja naprawdę znajduje się w
tropikach. Nie brakło nawet skrzeczących papug — bajecznie kolorowych ar i
jasnoszarych kakadu z podciętymi skrzydłami.
Do lunchu, podawanego przez maitre'a z wąsikami i dwóch grubych kelnerów,
przygrywał kwartet smyczkowy. Sam posiłek był prosty, lecz wyśmienity: duża
porcja koktailu z krewetek, sałatka z czerwonej sałaty
1 awokado, cały homar i gotowany szpinak. Elizabeth-Anne gawędziła wesoło z
dziewczynką, gdy ta zmiatała z talerzy wszystko, ze szpinakiem włącznie.
Po lunchu wniesiono wspaniale polukrowany urodzinowy tort z dziewięcioma
zapalonymi świeczkami ustawionymi w kółeczko. Trzech kelnerów uroczyście
ustawiło go przed Dorothy-Anne, a kwartet odegrał „Wszystkiego najlepszego w
dniu urodzin". Prababcia wtórowała muzykom swym zaskakująco czystym,
melodyjnym głosem.
Do tortu podano francuskie lody waniliowe i butelkę zamrożonego szampana Dom
Perignon. Prababcia pozwoliła Dorothy-Anne wypić pół
NAMIĘTNOŚCI
1
kieliszka. Bez rozcieńczania! Potem uprzątnięto talerzyki, kwartet opuścił salę i
zostały same. Plusk fontann i skrzeczenie ptaków wydawały się teraz jeszcze
głośniejsze. Prababcia spojrzała w stronę drzwi. Do stolika zbliżało się dwóch
mężczyzn z teczkami.
— Panowie — zwróciła się do nich z dumą Elizabeth-Anne — oto moja
prawnuczka, panna Dorothy-Anne Hale.
Mężczyźni podali dziewczynce ręce, które Dorothy-Anne grzecznie uścisnęła nie
wstając z krzesła. Panowie wyglądali na zasuszonych i kruchych. Mieli około
sześćdziesięciu lat, siwe włosy i prążkowane garnitury.
— Panie Bernstein, panie Morris, zechcą panowie usiąść.
Kiedy już postawili teczki na podłodze i posłusznie zajęli miejsca, Elizabeth-Anne
oparła na stole splecione ręce i zwróciła się do Doro-thy-Anne, przechodząc wprost
do sedna sprawy.
— Pan Bernstein i pan Morris są prawnikami — wyjaśniła. Na widok ponurej
miny prawnuczki roześmiała się i dodała szybko: — Nie patrz tak, kochanie. Nie
przyszli tu, żeby cię aresztować. — Wypiła łyk kawy. — Panowie przynieśli ci tylko
prezent urodzinowy.
— Kochanie?
Głos dobiegał z daleka, dryfował w przestrzeni wśród wiru wspomnień i migających
jaskrawych obrazów.
— Kochanie...
Głos brzmiał ciepło, Dorothy-Anne wydał się znajomy i drogi. Otworzyła oczy i
znalazła się w czasie teraźniejszym. Potrząsnęła głową, jakby chćiała się upewnić.
— Obudziłaś się? Zdawało mi się, że mówiłaś przez sen.
— Nie... nie, po prostu śniłam na jawie. Nic mi nie jest.
W gruncie rzeczy wcale nie była o tym przekonana. Dopiero co znajdowała się na
Manhattanie, w przeszłości odległej o dziesięć lat. Wspomnienie wydawało się tak
realne, że kto wie? Może to teraz właśnie śni na jawie. Ale nie; spryskiwane wodą
gaje cytrusowe nadal migały za szybami samochodu. I ucisk w sercu także nie
ustępował.
— Już prawie jesteśmy na miejscu, kochanie.
Spojrzała na Freddie'ego i próbowała się uśmiechnąć. Potem znów skierowała wzrok
przed siebie. Ciekawe, jak długo trwał ten sen? Nie czuła się wypoczęta, a jednak
musiało upłynąć sporo czasu, bo właśnie zapadał wieczór i samochód zjechał już z
zupełnie opustoszałej autostrady.
Niebo pociemniało jeszcze bardziej, na horyzoncie pokazały się skłębione burzowe
chmury — groźne, nisko zawieszone, w kolorze grafitu.
JUDITH GOULD
Wyżej jednak niebo było żółtawobrunatne, jakby słońce ciągle próbowało się przebić.
Nagle Dorothy-Anne zobaczyła w oddali wielką tablicę reklamową. Była bardzo
stara. Kolejne warstwy łuszczącej się farby wyglądały jak dzieło w stylu pop-art. Na
szczycie dużego prostokąta sterczała podniszczona korona. Drobne kulki z jej pałek
dawno poodpadały, pozłotkę zmyły deszcze. Wyglądała teraz jak szczerbate zęby
próbujące ugryźć kawałek nieba.
Dorothy-Anne nie odrywała od tablicy wzroku. Kiedy podjechali bliżej, poruszyła
ustami odczytując bezgłośnie wytarte litery, które ciągle jeszcze się trzymały:
MOTEL HALE.
Napis ów powstał wiele lat temu, zanim hotele Hale wyrosły ńa całym świecie jak
grzyby po deszczu. Znacznie, znacznie później pewien bystry zespół specjalistów od
reklamy z Madison Avenue wpadł na pomysł eleganckiego logo z połączonych
dwóch liter H. Bo na samym początku istniał tylko ten motel klasy turystycznej.
I właśnie do niego dojeżdżali. Nie był wart drugiego spojrzenia. Takich moteli jak ten
— zbudowanych przy starych drogach, którymi od czasu oddania do użytku autostrad
nikt nie jeździł — znajdowało się w całym kraju tysiące. Motel składał się z rzędu
walących się domków oddzielonych miejscami do parkowania. Od innych tutejszych
zabudowań odróżniały je tylko wysokie i strome mansardowe dachy z blachy falistej.
Dawno temu lśniły nowością, pomalowane na jaskrawy pomarańczowy kolor —
teraz zmatowiały i pokryły się rdzą.
A jednak ten właśnie motel był pod pewnym względem czymś wyjątkowym. Należał
do rodziny Hale i od niego wzięło początek całe późniejsze imperium Elizabeth-
Anne.
Czy to możliwe? Dorothy-Anne przyglądała się obskurnym zabudowaniom, gdy
Freddie najpierw zwolnił, a potem zatrzymał samochód. Ta myśl nie przestawała
nękać jej skołatanego umysłu. Jak ten nędzny obiekt mógł stać się zaczątkiem sieci
międzynarodowych luksusowych hoteli? Czy samotną kobietę stać było na taką wizję
i tak niewiarygodną siłę przebicia, żeby od skromnego moteliku dojść do jednej z
największych fortun na świecie?
Dorothy-Anne sięgnęła po urnę Buccellatiego, jakby spodziewała się od niej
odpowiedzi. Położyła ją sobie na kolanach tak, aby stykała się z dzieckiem. Teraz
metal nie wydawał się już zimny i martwy — wyraźnie czuła promieniujące z niego
ciepło.
Freddie pomógł jej wysiąść z samochodu, ale uparła się, że sama poniesie ciężar. W
zapadającym zmierzchu skierowali się do pobliskiego
NAMIĘTNOŚCI
21
zagajnika. Szła oszołomiona, z jakąś niezwykłą lekkością w sercu. Nagle potknęła się
i wtedy mężczyzna odebrał od niej urnę. Pozwoliła mu, gdyż na czole poczuła
dziwnie zimne krople potu.
Gdy Freddie odkręcił wieko, łzy zasnuły wzrok młodej kobiety. Bez słowa wzięła
urnę od męża. Wiatr się wzmagał, pędząc przed sobą wściekle burzowe chmury.
Przechyliła z wolna urnę. Wiatr dopadł kupki popiołów, porwał je w wir i rozproszył
wokoło długą, szarą serpentyną. W tej samej chwili wbiły je w ziemię pierwsze grube
krople deszczu.
Teraz Dorothy-Anne zrozumiała, dlaczego prababka zapragnęła, by jej prochy
rozrzucono w tym właśnie miejscu.
Ponieważ wszystko powinno się kończyć tam, gdzie się zaczęło.
Gdy niebo runęło im na głowę gwałtowną ulewą, Dorothy-Anne zgięła się wpół.
Poczuła pierwszy ostry skurcz.
2
W kuchni domku kierownika motelu Hale pani Ramirez zorientowała się, że nadciąga
burza, więc dźwignęła z krzesła swe otyłe ciało, podeszła do okna i rozsunęła
zasłonki.
W zapadających ciemnościach granatowoczarne niebo przeszywały raz po raz
błyskawice. Wkrótce zacznie się ulewa, nawodni pola i napełni kanały. Takie
nawałnice zdarzają się nadzwyczaj rzadko, ale pani Ramirez przeżyła tu całe życie,
więc potrafiła przewidywać pogodę na podstawie bólu swoich opuchniętych nóg, nie
oglądając się na tych szarlatanów z telewizji. Dzisiejsze popołudnie było wyjątkowo
parne. Taki wilgotny, rozżarzony do białości dzień zwiastuje zwykle straszliwą burzę.
Meksykańscy robotnicy, wynajęci do pielęgnacji równych rzędów drzewek
cytrusowych, wyszli wcześniej, żeby zdążyć do domów, zanim rozpęta się piekło.
Ciekawe, czy mąż i syn zdecydują się przeczekać ulewę w miasteczku, u jej brata.
Gdy tak wyglądała przez okno, nagle zmarszczyła brwi. W dali, na bocznej drodze,
zaparkował jakiś duży samochód. Potem zauważyła kobietę i mężczyznę, idących
wolno przez zagajnik. Kobieta wlokła się z trudem na szeroko rozstawionych nogach,
zgięta, jakby cierpiąca. Mężczyzna ją podtrzymywał.
W tym momencie niebo rozdarła błyskawica, rozległ się przerażający huk, po czym
w domku zgasły lampy. Pani Ramirez zaklęła cicho. Jakby nie dość było samej burzy,
jeszcze musiało wysiąść światło!
JUDITH GOULD
Odczekała chwilę, by przyzwyczaić oczy do ciemności, i podeszła do paleniska,
gdzie w żeliwnym kociołku bulgotała fasola z boczkiem na kolację. Odnalazła świecę
i pudełko zapałek. Gdy pokój nieco się rozjaśnił,
0 dach zabębniły krople deszczu. Odruchowo spojrzała w górę. Sądząc po
odgłosie, były to grube, ciężkie krople, takie, które człowieka dosłownie kłują w
twarz.
Wtem ktoś załomotał do drzwi. Pani Ramirez ze zmarszczonym czołem poszła
otworzyć. W migotliwym blasku świecy zobaczyła wysokiego, przystojnego
mężczyznę, który podtrzymywał ramieniem, a właściwie prawie niósł kobietę. Pod
pachą drugiej ręki dźwigał ciężką srebrną urnę. Twarze obojga błyszczały od wilgoci,
byli przemoczeni do sucjiej nitki. Gęsty deszcz za ich plecami przypominał srebrną
kurtynę.
— Szybko — ponagliła niespodziewanych gości pani Ramirez. Mówiła
ochrypłym głosem z meksykańskim akcentem. — Wchodźcie, zanim wszystko
zamoknie.
Gdy znaleźli się w środku, zatrzasnęła drzwi i podniosła wyżej świecę. Nie warto
było tracić czasu na zbyteczne słowa. Popatrzyła bystro na mężczyznę.
— Jej czas nadszedł?
— Nie wiem... Chyba tak. Byliśmy w zagajniku i nagle żona krzyknęła
1 zemdlała. Teraz też nie jest całkiem przytomna.
— Pan idzie za mną.
Felicja Ramirez ujęła kobietę pod drugie ramię i pomogła Freddie'emu
przeprowadzić ją do sypialni w tyle domku. Postawiła świecę na wyszczerbionej
toaletce. Freddie troskliwie ułożył Dorothy-Anne na łóżku i postawił urnę na szafce.
Potem wrócił do żony i odsunął jej z twarzy kosmyk włosów. Poczuł, że czoło jest
rozpalone.
— Ma gorączkę — rzekł zwracając zmartwione oczy na panią Ramirez.
— Jak częste są skurcze?
— N...nie wiem. Był tylko jeden i zaraz straciła przytomność.
— Zaczekamy na następny i zaczniemy mierzyć czas.
Freddie kiwnął głową, potem podniósł świecę i spytał:
— Ma pani telefon?
— W drugim pokoju. Proszę zostawić tę świecę, przyniosę drugą. Niedobrze jest
zostawiać rodzącą w ciemnościach. — Po chwili dodała cicho: — Jeśli dziecko
przyjdzie na świat w ciemności, może oślepnąć na zawsze.
Zdumiony takim przesądem Freddie odłożył świecę i zaczął iść za kobietą, ale
Dorothy-Anne złapała go za rękę. Odwrócił się i spojrzał na nią; miała rozszerzone,
szkliste oczy.
NAMIĘTNOŚCI
— Freddie? — odezwała się słabym głosem.
Uśmiechnął się do niej uspokajająco, ale zacisnęła palce na jego ręce z zadziwiającą
siłą.
-— Nie zostawiaj mnie — szepnęła. — Proszę...
— Oczywiście, że zostanę, kotku. Ale najpierw zatelefonuję po lekarza.
Kiwnęła głową.
— Spróbuj się odprężyć i trochę odpocząć — rzekł, ściskając jej rękę.
Ponownie skinęła głową i zamknęła oczy.
— Postaram się — powiedziała cicho, poddając się fali zmęczenia, która znowu ją
ogarnęła. Słuchała jego kroków, aż umilkły. Wtedy nagle wszystko się uspokoiło.
Tropikalny Dziedziniec w Hale Pałace był wszystkim, tylko nie oazą spokoju. Nawet
gdy pan Bernstein wyjął z aktówki dokumenty, papugi nie przestały się wydzierać.
Prawnik przejrzał jeszcze raz plik papierów, po czym podsunął je do przejrzenia panu
Morrisowi. Wreszcie obaj uznali, że wszystko jest w porządku.
Pan Bernstein zatarł ręce, odchrząknął dyskretnie i zwrócił się do Elizabeth-Anne.
— Czy jest pani pewna, że mamy dokonać tej transakcji?
— Panie Bernstein, może pan zauważył, że skończyłam już osiemnaście lat.
Ponieważ wolno mi pić alkohol i głosować, mogę również dysponować własnym
majątkiem.
— Oczywiście, oczywiście — uspokoił ją, po czym spojrzał na Dorothy-Anne. —
Panno Hale?
Dziewczynka ze zdziwieniem spostrzegła, że obcy mężczyzna zwraca się do niej.
— Słucham pana?
— Prababcia zdecydowała się podarować panience...eee... no cóż, dość hojny
urodzinowy prezent.
Pan Morris pokiwał uroczyście głową.
— Tak, to naprawdę wspaniały podarunek.
— Właściwie — ciągnął pan Bernstein — jest on tak cenny, że choć stanie się
panienka jego właścicielką w momencie podpisania tych papierów, nie będzie pani
mogła nim rozporządzać przed osiemnastymi urodzinami. Czy panienka rozumie, co
mówię?
Dorothy-Anne przytaknęła.
— Chodzi panu o to, że zostanie on oddany w zarząd powierniczy?
Pana Bernsteina z lekka zamurowało, ale szybko się opanował.
Elizabeth-Anne uśmiechnęła się z dumą, ale jej głos zabrzmiał cierpko.
4
JUDITH GOULD
— Panie Bernstein, darujmy sobie ten wykład, dobrze? Może nie jestem
specjalnie zdrowa na ciele, ale z moim umysłem wszystko w porządku. Decyzję już
podjęłam, więc może podpiszemy wreszcie te papiery?
— Proszę, tam jest telefon. — Felicja Ramirez odwróciła się od świec, które
właśnie zapalała, i wskazała grubym palcem wiszący na kuchennej ścianie aparat.
Freddie sięgnął po słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Sygnału nie było. Szybko
zastukał w widełki, wreszcie zrezygnowany odwrócił się do gospodyni.
— Nie działa.
Odrzuciła trzymaną w ręku zapałkę.
— Chwileczkę. Proszę mi pozwolić... — Wyrwała mu słuchawkę, chwilę
posłuchała i też poruszyła kilkakrotnie widełkami. Potem wolno odwiesiła
słuchawkę. — To przez tę burzę — wyjaśniła. — Musiało zerwać druty.
— Co zrobimy?
— A pański samochód? Może pojedzie pan do miasta?
— Ugrzązł. Kiedy Dorothy-Anne zemdlała w zagajniku, tak się zdenerwowałem,
że wsadziłem ją do samochodu i za szybko ruszyłem. Koła ugrzęzły w piasku, a
potem, gdy próbowałem wyjechać, jeszcze bardziej się zapadły. — Przejechał
palcami po włosach. — Czy pani ma jakiś wóz?
— Mój mąż ma, ale jeszcze nie wrócił. Na pewno burza zatrzymała go w mieście.
To osiem kilometrów stąd i zaraz będzie noc. W taką pogodę nie da się jechać.
Freddie zwiesił głowę.
— I co teraz? — szepnął. — Nie spodziewaliśmy się takiej burzy... Ani tego, że
żona zacznie teraz rodzić.
Felicja Ramirez wyprostowała się z godnością. Łagodnym ruchem położyła mu rękę
na ramieniu.
— Jestem kobietą. Mam sześcioro dzieci i pomagałam nie raz przy porodach.
Wiem, co trzeba robić. Proszę pójść do żony, uspokoić ją i pocieszyć. Ja zagotuję
wodę i wyjmę czyste ręczniki. Czeka nas ciężka noc.
Kiedy Felicja wróciła do sypialni, Dorothy-Anne była przytomna i próbowała usiąść,
ale głowa ciągle opadała jej z powrotem na poduszkę. Nagle na jej twarzy pojawił się
grymas, a ciało wygiął kolejny silny skurcz. Zaskoczona, wytrzeszczyła oczy i
dyszała ciężko z bólu. Przejęty Freddie chwycił ją za rękę, ale pani Ramirez
zachowała spokój.
NAMIĘTNOŚCI
2
— Dobrze — rzekła patrząc na zegarek. — Od pierwszego skurczu minęło sporo
czasu. Złapie trochę oddechu przed prawdziwą robotą.
Gdy skurcz przeszedł, Dorothy-Anne opadła znowu na łóżko. Felicja zdjęła z niej
przykrycie i zaczęła ostrożnie obmacywać brzuch. Najpierw się skrzywiła, a potem
po raz pierwszy zaczęła się martwić. I ona sama, i wszystkie jej kuzynki miały
szerokie, rozłożyste biodra. Taka budowa sprzyja rodzeniu dzieci. Natomiast to
chucherko jest chude i wąskie.
Przywołała gestem Freddie'ego i ściszyła głos, żeby leżąca jej nie usłyszała.
— Jest bardzo mała. I ma bardzo wąskie ujście.
*
Mała. To wypowiedziane szeptem słowo unosiło się nad Doro-thy-Anne, poruszając
wir wspomnień. Tak, rzeczywiście była mała. Podpisała podsunięte przez prawników
papiery niewyrobionym, szkolnym charakterem pisma i zaczekała, aż poświadczą jej
podpis. Potem panowie w prążkowanych garniturach pogratulowali jej podarunku i
wyszli. Panna Bunt wywiozła prababcię na zewnątrz i zgodnie z poleceniem
zostawiła je same na chodniku. Piąta Aleja tętniła życiem. Przez chwilę stały w
milczeniu.
— Dorothy-Anne!
Dziewczynka przysunęła się bliżej.
— Spójrz tylko — odezwała się prababcia podnieconym szeptem. — Przyjrzyj się
temu hotelowi.
Dorothy-Anne posłusznie zadarła głowę i popatrzyła na Hale Pałace. Tysiące ton
jasnego wapienia wyglądało jakimś cudem tak, jakby nic nie ważyły. Majestatyczna
budowla przypominała weselny piętrowy tort — tarasowe kondygnacje z balkonami,
zwieńczone dwiema wieżami, które wznosiły się ku niebu, jakby chciały dosięgnąć
gnanych wiatrem chmur. Po chwili dziewczynka spojrzała pytająco na prababcię.
Elizabeth-Anne wzięła prawnuczkę za rękę i mocno ją ścisnęła.
— Jest twój! — szepnęła. Akwamarynowe oczy błyszczały podnieceniem. —
Hale Pałace jest teraz twój i tylko twój. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin,
Dorothy-Anne!
Obudziło ją bębnienie deszczu o blaszany dach. Zatroskany, wystraszony Freddie
wpatrywał się w bladą, ściągniętą bólem twarz żony.
— Czy burza ustaje? — spytała słabo.
6
JUDITH GOULD
Pani Ramirez, zaskoczona jej głosem, potrząsnęła tylko głową.
— Moje dziecko... — szepnęła Dorothy-Anne. Położyła rękę na stosie
prześcieradeł leżących obok. — Czy nic mu się nie stanie?
— Absolutnie nic — rzekła łagodnie pani Ramirez, odgarniając jej z czoła
wilgotne od potu włosy. — W końcu my, kobiety, jesteśmy stworzone do rodzenia,
prawda?
Dorothy-Anne pokiwała niepewnie głową. Freddie pomógł jej ułożyć się na plecach.
— Teraz, gdy już pani oprzytomniała, zbadam panią wewnętrznie
— oznajmiła pani Ramirez. — Proszę mi przynieść garnek z gorącą wodą
— poleciła Freddie'emu.
Poszedł bez słowa do kuchni, wdzięczny, że może się przydać. Pani Ramirez usiadła
na łóżku i ujęła Dorothy-Anne za ręce. Były zimne i wilgotne.
— Boli panią?
Dorothy-Anne spojrzała w ciemne oczy kobiety.
— Tak.
— Gdzie?
Dorothy-Anne podniosła się i wolno obróciła na bok. Przykrycie z niej spadło
odsłaniając ciężkie, nabrzmiałe piersi.
Pani Ramirez kiwnęła głową. Przynajmniej nie będzie problemu z karmieniem.
Spojrzała pytająco na pacjentkę, która sięgnęła z trudem do lędźwi.
— Tutaj.
— W krzyżu? Rodząca przytaknęła.
W oczach pani Ramirez pojawił się dziwny błysk. Wstała i odsunęła przykrycie do
końca. Młoda kobieta zadrżała z zimna.
— To nie potrwa długo — zapewniła ją pani Ramirez. Usłyszała kroki Freddie'ego
i odwróciła się, by wziąć od niego garnek
z wrzątkiem. Postawiła naczynie na nocnym stoliku, zacisnęła usta i zanurzyła obie
ręce. Nie wydała przy tym nawet jęku. Umyła dokładnie ręce i potrząsała nimi, aż
wyschły.
Dorothy-Anne położyła się na plecach i posłusznie rozsunęła uda. Pani Ramirez
uklękła przed nią. Po chwili rodząca poczuła w środku szorstkie palce obcej kobiety.
Drgnęła.
— Będę ostrożna — szepnęła uspokajająco pani Ramirez. — Proszę się odprężyć.
Nie zrobię pani krzywdy.
Dorothy-Anne uśmiechnęła się blado i zagryzła wargi. Manewrując z wprawą
palcami, pani Ramirez starała się nie okazać
NAMIĘTNOŚCI
swego niezadowolenia. Rozwarcie wciąż było niewielkie. Miały przed sobą długie
godziny.
Następnie pochyliła się nad Dorothy-Anne i przyłożyła ucho do jej ogromnego
brzucha. Słuchała przez chwilę, wreszcie uśmiechnęła się z satysfakcją. Tętno płodu
było silne, wyraźnie różniło się od tętna matki. To dobrze.
Zaczęła już okrywać leżącą, gdy przypomniała sobie, że zostało jeszcze coś do
sprawdzenia. Dawno temu, gdy rodziła swojego drugiego syna Cesara, stara położna
badała ułożenie dziecka.
Pani Ramirez ponownie odsunęła przykrycie i trzymając jedną rękę na brzuchu
kobiety, drugą delikatnie próbowała wyczuć w macicy pozycję płodu. Nagle serce
podeszło jej do gardła. Czyżby się myliła? Szybko sprawdziła jeszcze raz. Niestety,
to prawda. Dziecko nie było ułożone prawidłowo. Na wszelki wypadek powtórzyła
badanie po raz trzeci. Nie ma mowy o pomyłce.
Cofnęła rękę i skinęła na Freddie'ego.
— Idę się umyć — powiedziała.
W kuchni stanęła przed nim z rękami w górze, jak chirurg przed nałożeniem
rękawiczek.
— I co? — spytał mężczyzna.
— Dziecko leży na boku — syknęła z paniką w oczach. — Normalnie główka
powinna urodzić się pierwsza, o tak... — Pokazała mu rękami. — A dziecko pańskiej
żony jest ułożone tak... —Trzepnęła się po pośladku.
Nim zdążył coś powiedzieć, usłyszeli z pokoju słaby jęk. Pośpieszyli tam
natychmiast.
— Co się stało? — spytał Freddie.
— Słyszałam, że szepczecie — odpowiedziała z trudem. Czoło miała nadal mokre
od potu, a oczy szkliste. — Moje dziecko... Ono może umrzeć, prawda?
Pani Ramirez rzuciła jej ostre spojrzenie i przeżegnała się.
— Nie wolno mówić takich rzeczy — fuknęła.
— Ale ja wiem, że to prawda. Tak ma być. To moja kara...
Freddie'ego zaskoczyły te słowa, ale wiedział, że żona jest prawie
nieprzytomna. Otarł jej czoło z potu.
— Kara? Za co? Nigdy nie zrobiłaś nic, co by zasługiwało na karę.
— A właśnie, że zrobiłam — upierała się Dorothy-Anne. Czuła, że znów ogarnia
ją fala zmęczenia i strachu. Musiała się od niej uwolnić. Zamknęła oczy, ale nie
chciała zasypiać. Postanowiła, że musi raz z tym skończyć i powiedzieć całą prawdę.
— Ty nic nie wiesz, Freddie. Tylko
28 JUDITH GOULD
prababcia to rozumiała. Ona mnie chroniła, ale już odeszła i teraz muszę zapłacić...
— Dorothy-Anne, nie gadaj głupstw.
— To nie głupstwa, Freddie — dyszała ciężko. — Muszę odpokutować.
— Za co, na miłość boską?
— Bo... boja zabiłam moją matkę. Zabiłam ją, a prababci już nie ma... Tylko ona
jedna... — Urwała.
— Co „ona jedna"?
— Rozumiała — wyszeptała z trudem Dorothy-Anne.
Elizabeth-Anne
NOWY JORK 4 sierpnia 1928 roku
1
W dniu, w którym Elizabeth-Anne Hale przybyła z czwórką dzieci na Manhattan,
termometr wskazywał trzydzieści dwa stopnie w cieniu. Nowy Jork przypominał
rozżarzony piec hutniczy. Asfalt na ulicach uginał się jak plastelina, a betonowe
budynki zdawały się skręcać w dusznym powietrzu, uwięzione w kanionach
własnych murów.
— Dokąd? — spytał kierowca taksówki, do której wsiedli przed dworcem Penn.
Obejrzał się z niepokojem na kłębiące się z tyłu dzieci, ale siedząca przy nim kobieta
wprawiła go w osłupienie.
Trzydziestotrzyletnia Elizabeth-Anne nie zaliczała się do piękności, zwracała jednak
uwagę swoim entuzjazmem. Miała przystojną twarz o zdecydowanym wyrazie,
cienki, prosty nos i błyszczące oczy w kolorze najczystszego akwamarynu. Mimo
tych jubilerskich skojarzeń najbardziej przyciągały uwagę jej długie i bujne
pszenicznozłote włosy. Splatała je w warkocz i upinała na czubku głowy, żeby nie
przeszkadzały. Wąską talię podkreślała biała bluzka i długa, szara spódnica z perkalu.
Na szyi nosiła prosty wisiorek — bratek zatopiony w szkle, podarunek zaręczynowy
od męża.
Spojrzała na szofera wielkimi oczami błyszczącymi w opalonej twarzy.
— Czy mógłby pan polecić nam jakiś hotel? Przyzwoity, ale niezbyt drogi?
— Jasne. W tym mieście są setki hoteli. — Zerknął w lusterko na trzy
dziewczynki i chłopca na tylnym siedzeniu. Nie domknięty bagażnik uginał się pod
licznymi walizkami. -— Najlepszy będzie Madison Squire. Nie tani, ale o
niewygórowanych cenach.
— Niech będzie Madison Squire.
Zdecydowała, że zostaną tam, nawet jeśli będzie drogo, przynajmniej na jedną noc.
Mieli za sobą męczącą podróż, a rano zawsze można poszukać czegoś innego. Potem
najważniejszą sprawą będzie znalezienie odpowiedniego mieszkania.
JUDITH GOULD
Taksówkarz włączył się płynnie do ruchu.
— Skąd pani jest?
— Z Teksasu — odpowiedziała dźwięcznym, zdecydowanym głosem.
— Nigdy w życiu nie zrozumiem was, wieśniaków. Po co pchacie się na wakacje
do brudnego, hałaśliwego miasta? Przecież całe to świeże powietrze, za którym się
uganiacie, macie w domu?
— Nie przyjechaliśmy na wakacje. Przeprowadzamy się tutaj.
Kierowca potrząsnął głową.
— Ja tam nie mogę się doczekać emerytury. Sprawię sobie wtedy na wsi jakiś
miły domek. Zwłaszcza te upały są nie do zniesienia.
— Przywykliśmy do upałów.
— Taa... Jasne, w Teksasie to musi być jak w piecu!
— Owszem.
— Co pani tam robiła? Jakieś ranczo?
— Ranczo? — Roześmiała się z wyższością. — Nie, Teksas to nie same rancza.
— Kręciła głową na boki, żeby przyjrzeć się miastu. Myślami cofnęła się w
przeszłość.
Elizabeth-Anne prowadziła w Quebecku trzy własne przedsiębiorstwa: pensjonat
Hale, restaurację Good Eats Cafe oraz motel Hale, zbudowany przy nowej
autostradzie. Pensjonat i restaurację sprzedała, zresztą całkiem nieźle. Nie zamierzała
rozgłaszać wszem i wobec tego faktu, ale w portfelu miała czek na blisko trzydzieści
tysięcy dolarów. Ten czek rozpalał jej wyobraźnię, oznaczał bowiem bramę do
nowego życia, przyszłości jej i dzieci. Zresztą ciągle może liczyć na pokaźne wpływy
z motelu, którego prowadzenie powierzyła godnej zaufania osobie. Z takim
zabezpieczeniem będzie jej łatwiej stawić czoło samotnemu wychowaniu czwórki
dzieci.
Elizabeth-Anne obejrzała się do tyłu i uśmiechnęła do dzieci, ale nawet tego nie
zauważyły. Z oczami wlepionymi w otwarte boczne okna podziwiały niewiarygodnie
wysokie budynki i wystrojone tłumy na chodnikach.
Przyjrzała się wszystkim czworgu, począwszy od Reginy. Ogarnęła najstarszą córkę
spojrzeniem pełnym miłości i dumy. Jako szesnastolatka, zapowiadała się na
przystojną kobietę. Z długimi do pasa pszeniczno-złotymi włosami przypominała
matkę. Na jędrnym ciele nie miała ani deka tłuszczu, zapewne z powodu
niezliczonych obowiązków, które ciążyły na niej w Quebecku. Była poważną
panienką, która lada moment stanie się kobietą, a o tym, że jeszcze niezupełnie
wyrosła z dzieciństwa, świadczyło tylko kilka piegów na nosie. W jej żywych,
przenikliwych oczach Eliza-beth-Anne dostrzegała inteligencję i siłę. Kiedy
meksykańska położna trzepnęła malutką Reginę po urodzeniu, ta nie krzyknęła z
bólu. Raczej zawyła z oburzenia.
NAMIĘTNOŚCI
Przesunęła wzrok na czternastoletnią Charlotte-Anne. Ze wszystkich trzech córek ona
właśnie przysporzyła matce najwięcej cierpień przy porodzie, ale za to, jak na ironię,
była pod względem fizycznym najdoskonalszym tworem. Też miała bujne blond
włosy, ale wyjątkowo miękkie i jedwabiste. Była wysoka, jak na swój wiek, i bardzo
szczupła, o nieskazitelnej bladej cerze, bladoróżowych ustach i akwamarynowych
oczach bardzo podobnych do matki, lecz tak niewiarygodnie jasnych, że jednocześnie
fascynowały i niepokoiły. Właśnie temu pastelowemu kolorytowi zarówno włosów,
jak karnacji i oczu, Charlotte-Anne zawdzięczała swą urodę, którą Elizabeth-Anne
uważała za naprawdę niezwykłą.
Najmłodsza z dziewczynek — i najbardziej wrażliwa z całej czwórki —
jedenastoletnia Rebeka nie była ani tak uderzająco piękna jak Charlotte-Anne, ani tak
inteligentna jak Regina, ale z cichą determinacją próbowała dorównać siostrom. O ile
u starszych dziewczynek cechy matki i ojca rozkładały się raczej równo, u Rebeki ta
równowaga była wyraźnie zakłócona. Bardzo wysoka i chuda, twarz miała mocno
zarysowaną, podobną do ojca, oczy o ciemniejszym niż u matki odcieniu, brwi
złociste, tak samo jak włosy. Ze wszystkich trzech córek Elizabeth-Anne darzyła
największymi względami Rebekę. Nie z powodu wieku, ale dlatego, że nie mając
wybitnej urody, wdzięku ani bystrości umysłu, starała się ze wszystkich sił nadrobić
te mankamenty. Także źle skrywana niepewność siebie i brak odporności na ciosy
skłaniały ku niej matczyne serce.
I jeszcze mały Zacheusz. Właśnie skończył cztery lata i za każdym razem, gdy
Elizabeth-Anne na niego patrzyła, wzruszenie ściskało jej gardło. Był żywym
portretem swego ojca, miniaturowym Zacheuszem Hale'em seniorem, z tym samym
bystrym spojrzeniem niebieskich oczu i cudownie zagadkowym, złośliwym
uśmieszkiem. Wyciągnęła rękę i odgarnęła mu z czoła niesforne jasne kosmyki.
Kompletnie ją zignorował. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w miasto. Tak,
to nieodrodny syn Zacheusza — oczy, usta, dosłownie wszystko, jakaś niesamowita
reinkarnacja, żywa pamiątka, którą zawsze powinna mieć blisko siebie i zachować w
sercu.
Elizabeth-Anne potrząsnęła głową ze smutkiem. To naprawdę wspaniała rodzina,
aczkolwiek pozbawiona ojca. Już cztery lata trwa rozłąka z Zacheuszem. Całe cztery
lata minęły od chwili, gdy szczęśliwe dni ich małżeństwa tak nagle się urwały. Kiedy
duży Zacheusz odszedł, mały miał się dopiero urodzić. Miłość, która sprowadziła na
świat ich syna, ta miłość, która miała trwać do końca życia, roztrzaskała się w drobny
mak jak kryształ na kamiennej posadzce.
Zacheusz był dla Elizabeth-Anne wszystkim. Po tragicznej śmierci
3 — Namiętności
4
JUDITH GOULD
rodziców wychowywała ją przyszywana ciotka, miła i dobra kobieta, która
prowadziła pensjonat i kafejkę. Obydwa te interesy odziedziczyła Elizabeth-Anne,
wówczas młoda mężatka. Zarówno wcześniej, jak i po ślubie jej życie wypełnione
było ciężką pracą, do której zdążyła przywyknąć. Kiedy wracała myślą do
przeszłości, często jej się wydawało, że przed spotkaniem z Zacheuszem nie zaznała
prawdziwego szczęścia. Pochodził z farmerskiej rodziny, do Teksasu przyjechał ze
środkowych stanów w poszukiwaniu fortuny. Zakochali się w sobie od pierwszego
wejrzenia. Błyskotliwy, inteligentny, umiał świetnie opowiadać, ale także słuchać. CS
o i był przystojny, tak przystojny, że na samo wspomnienie czuła ból w sercu. Mimo
młodego wieku szybko zdecydowali się na małżeństwo. Zacheusz, choć w
przeszłości nie uniknął błędów, okazał się nie tylko uczciwym człowiekiem, ale
cudownym, dbającym o potrzeby rodziny, cierpliwym i niezawodnym ojcem,
idealnym kochankiem i przyjacielem.
A potem wszystko się skończyło. Jak grom z jasnego nieba, jeden głupi, nic nie
znaczący wypadek zrujnował ich życie na zawsze.
W miejscu, obok którego miała przebiegać nowa szosa, małżonkowie budowali
pierwszy w okolicy motel. To był pomysł Elizabeth-Anne, jej marzenie od wielu lat,
ale Zacheusz chętnie zgodził się na inwestycję, choć pochłonęła wszystkie
oszczędności. Po prostu rozumiał pasję i zdecydowanie żony. Potem jednak, kilka
miesięcy po rozpoczęciu robót, wszystko szło źle. Na budowie w tajemniczy sposób
ginęły cale partie materiałów, które sprowadzano z magazynu Sextona. Wkrótce
zaczęło brakować pieniędzy, ale żadne z małżonków nie widziało wyjścia z sytuaqi.
Domyślali się, że to sprawka Texa Sextona, wpływowego właściciela większości
gruntów i przedsiębiorstw w hrabstwie. Na pewno nie w smak mu była konkurencja
ze strony Hale'ów, poza tym jego żona nigdy nie lubiła Elizabeth-Anne.
Pewnej nocy Zacheusz postanowił się zaczaić na ewentualnych złodziei. Przyłapał na
gorącym uczynku brata Texa Sextona, Roya. Wybuchła kłótnia. Rozzłoszczony Roy
zamierzył się na Zacheusza kawałkiem metalowej rury, lecz nagle potknął się i upadł,
rozbijając głowę o kamień.
Hale wiedział, że nikt nie uwierzy w jego niewinność. Razem z Eliza-beth-Anne zbyt
wiele zyskiwali na śmierci Sextona. Zbiegł więc, zostawiając żonie list z
wyjaśnieniami: głupi przypadek zmusza go do ucieczki przed pewnym wyrokiem
śmierci, sąd bowiem będzie oczywiście po stronie rodziny Sextonów. Niestety nie
może zabrać żony ze sobą, nie chce rujnować życia jej oraz dzieci. Prosi, żeby została
na miejscu, wychowała je i dokończyła budowy motelu, spełniając w ten sposób
wspólne zamierzenie obojga.
Nawet teraz na myśl o mężu napływały jej do oczu łzy, ale tragedia
NAMIĘTNOŚCI
35
Tejże autorki nakładem Wydawnictwa ALFA tom 1 URODZONE W TEKSASIE tom 2 — NAMIĘTNOŚCI tom 3 — w przygotowaniu judith Gould NAMIĘTNOŚCI Przełożyła Anna Bańkowska Wydawnictwo ALFA Warszawa 1995 Tytuł oryginału Lovemakers Copyright © 1986 Grande Luxe, Inc. Projekt okładki Jacek Tofil Redaktor Ewa Witan Redaktor techniczny Ewa Guzenda For the Polish translation Copyright © 1995 by Anna Bańkowska For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo ALFA-WERO Sp. z o.o. ISBN 83-7001-945-5 WYDAWNICTWO ALFA-WERO Sp. z o.o. — WARSZAWA 1995 Wydanie pierwsze Zam. 1240/95 Cena zł 19,90 (199000,—) Na moją głęboką wdzięczność zasłużyli sobie także: Etta Barrit, Guy Dolen, Lucy Gaston, Lynn Contrucci, Lola Peters, Michael McNamee, Claire Zion, Maria Carvainis, Sterling Lord oraz moja chrzestna matka Elaine Koster. Lecz nade wszystko pragnę podziękować tym, którym nie było dane oglądać owocu mojej pracy. Thomas E. Hill, ,,Oma" Maria Peer i Rhea Gallaher Sr. nie szczędzili mi swej miłości i wsparcia do samego końca. Spoczywajcie w pokoju, Przyjaciele. Bardzo mi Was brakuje. Z Listy Czterystu magazynu „The Forbes", jesień 1982: Elizabeth-Anne Hale Spadek, nieruchomości, branża hotelowa. Nowy Jork. 88. Dwukrotna wdowa. Jedna córka (dwie pozostałe i syn nie żyją), jeden wnuk, jedna prawnuczka. Obecnie seniorka jednej z najpotężniejszych amerykańskich rodzin hotelarskich. Urodzona w Teksasie, jako dziecko osierocona. Kobieta z tęgą głową, podporządkowała sobie
rodzinny interes. Posiada ponad 400 hoteli i 695 moteli na całym świecie. W 1979 r. spieniężyła 100 hoteli za sumę 520 milionów dolarów. Do fortuny doszła podczas kryzysu w r. 1929. Mieszka w apartamencie na ostatnim piętrze hotelu, który stanowi jej osobisty majątek, jeździ rolls-royce'em z 1921 r. (otrzymanym w spadku). „Łatwo zbić fortunę, jeśli się dożyje mojego wieku." Być może najbogatsza kobieta na świecie. Sieć jej hoteli warta jest co najmniej 1,9 biliona dolarów. Requiem QUEBECK W STANIE TEKSAS 14 sierpnia 1985 roku 1 Ogromny lincoln continental pożerał kilometry asfaltu dzielące Brownsville od Quebecku. Dorothy-Anne Cantwell siedziała obok męża na fotelu obitym brązową skórą i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Jechali przez rozległe przestrzenie Teksasu, mijali dobrze nawodnione pola i cytrusowe gaje, czasem mignęło jakieś nieciekawe miasteczko. Nie tyle nawet miasteczko — ot, zwykłe skupisko smętnych, obskurnych domków z obłażącą farbą, wypalonych bezlitosnym słońcem. Ołowiane niebo wisiało nad monotonnym, sennym krajobrazem. Ruch na drodze był niewielki, tylko od czasu do czasu mijali jakiś samochód. Od Manhattanu dzielił ich cały kosmos. Zerknęła na spoczywającą obok urnę. Nie wyglądała jak przeciętna urna na prochy — ciemna, ponura, odlana z formy. Ta była misternie wykuta z czystego srebra, ozdobiona rokokowymi zawijasami i wypolerowana na najwyższy połysk. Po bokach sterczały uchwyty z delikatnie wygrawerowanymi listkami bluszczu. Ten sam motyw powtarzał się w girlandkach wokół podstawy. Robota samego Buccellatiego! Wyciągnęła powoli rękę i dotknęła urny. Miała odrobinę nadziei, że wyczuje przez zimny metal obecność swej prababki, Elizabeth-Anne Hale, ale tak się nie stało. Urna musiała ważyć ze trzy i pół kilograma, choć zawierała tylko garść popiołu. Jeszcze trzy dni temu prababcia żyła. Uśmiechała się do Doro-thy-Anne, całowała ją, rozmawiały ze sobą. Zaledwie przed trzema dniami.
Teraz został tylko popiół. Dorothy-Anne odwróciła zamglone oczy od urny. Lepsze już łzy niż to okropne pieczenie, które czuła pod powiekami po trzech bezsennych, przepełnionych bólem dobach, ale musi się powstrzymać. Jeśli teraz zacznie płakać, długo nie będzie mogła się uspokoić. A przecież ma do wypełnienia misję. 14 JUDITH GOULD Dziecko poruszyło się lekko. Dorothy-Anne otarła oczy wierzchem dłoni i ostrożnie zmieniła pozycję. Jaka szkoda, że prababcia nie zobaczy maleństwa! Do porodu pozostały tylko trzy tygodnie... Zamknęła oczy i dotknęła brzucha. Poczuła gwałtowne kopnięcie — jedno, drugie, potem dziecko delikatnie się przesunęło. Zwykle te poruszenia cieszyły ją, dawały poczucie ciepła i więzi z nie narodzonym. Teraz jednak wyczerpane ciało reagowało dziwnie obco. Czuła ruchy, ale w taki sposób, jakby dotyczyły kogoś innego. — Dobrze się czujesz, kotku? Zaskoczona, otworzyła oczy i odwróciła się do męża. Freddie zerkał to na drogę, to na żonę, a na jego twarzy malowało się coraz większe zatroskanie. — Nic mi nie jest — zapewniła z uśmiechem, kładąc mu rękę na ramieniu. Freddie wiedział, że od śmierci prababci nie mogła zasnąć, ale nie chciała, by spostrzegł, jak bardzo jest wykończona. — Nie martw się, kochany. To tylko zmęczenie. — I oparła się wygodnie o zagłówek. Jeszcze parę tygodni. Za parę tygodni da Freddie'emu dziecko... Nagle ta myśl wzbudziła w niej niepokój, który niczym robak zaczął drążyć zamroczony umysł. Co będzie jeśli dziecko nie zechce czekać tak długo? Jeśli urodzi się jutro, a może nawet dzisiaj? Znów zmieniła pozycję, starając się otrząsnąć z tej chwilowej paniki. Nie powinna dać się tak straszyć doktorowi Danversowi. To prawda, że jest znakomitym lekarzem, jednym z najlepszych, ale odradzając jej podróż do Teksasu stanowczo przesadzał. W końcu to jeszcze całe trzy tygodnie. A doktor nie rozumie, jak ważne jest dla niej
spełnienie ostatniej woli prababci. To przecież taka drobnostka. Ma rozsypać popioły Elizabeth-Anne w Quebecku, na jej rodzinnej ziemi. Dorothy-Anne rozumiała tę prośbę. Musi ją jak najszybciej spełnić. Dopilnuje, by dusza prababci odnalazła wreszcie od dawna upragniony spokój, na który w pełni sobie zasłużyła. Dorothy-Anne jest wprawdzie u kresu sił zarówno fizycznych, jak i psychicznych, ale zrobi, co do niej należy. Przymknęła ponownie oczy, próbując pozbyć się niepokoju i zdenerwowania, choć wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Wszystko przez ów przytłaczający, tak głęboki, że niemal Fizyczny żal. Czy kiedykolwiek potrafi go przezwyciężyć? W tym momencie pewna myśl wywołała na jej ustach leciutki uśmieszek. Bo jak można zapomnieć prababkę, od której dostało się na urodziny prezent wartości trzydziestu milionów? NAMIĘTNOŚCI 15 Miało to miejsce w dzień jej dziewiątych urodzin, prawie jedenaście lat temu. Dorothy-Anne czuła, że zawsze, nawet jako stuletnia staruszka, potrafi wrócić myślą do tej chwili. 17 października 1974 roku. Dziewczynka z opartą na rękach buzią wygląda z okna swej sypialni w dużym domu w Tarrytown. Na dole ogrodnicy uwijają się przy grabieniu liści, ale mała na nich nie patrzy. Czeka na samochód prababci, który lada chwila powinien wynurzyć się ze szpaleru wysokich, starannie przyciętych żywopłotów przy końcu półkolistego podjazdu. Ubierała się i wyczekiwała ponad godzinę. Niania pozwoliła jej założyć ulubioną czerwoną sukienkę z wykrochmalonym koronkowym kołnierzykiem i malutkimi guziczkami z kryształu górskiego. W końcu nie codziennie obchodzi się dziewiąte urodziny, i to w eleganckim lokalu. Prababcia przyjeżdża specjalnie po to, żeby ją tam zabrać. Dorothy-Anne zerka na zegar wmontowany w porcelanową pasterkę. Pierwsza dwadzieścia siedem! Serce dziewczynki zamiera z wrażenia. Jeszcze tylko trzy minuty — i ukaże się samochód. Tak będzie. Elizabeth-Anne Hale nigdy się nie
spóźnia. Dorothy-Anne siedzi jak na szpilkach, obserwując bacznie, jak dłuższa wskazówka przesuwa się płynnie w dół tarczy. Dokładnie o pierwszej trzydzieści dziewczynka wychyla się mocniej do przodu i przyciska nosek do szyby. Mgiełka oddechu tworzy na szkle śmieszne kółeczko. Oczy małej błyszczą z podniecenia. Jest! Majestatyczny, żółto-czarny rolls-royce wysuwa zza żywopłotu lśniący nos z chromowaną kratą i potężnymi ślepiami reflektorów. Dziewczynka zrywa się na równe nogi, wybiega z pokoju i pędzi w stronę schodów przez duży, wyłożony dywanem hol. Następnie wskakuje zwinnie na poręcz i usadowiwszy się wygodnie tyłem, zjeżdża na dół. Tuż przy podeście pierwszego piętra czeka niania z surową miną. Dorothy-Anne przywiera z całej siły do poręczy i trąc z piskiem dłońmi o drewno zatrzymuje się w miejscu. Potem ześlizguje się na ziemię i resztę drogi na dół odbywa z godnością damy. Uśmiecha się nieśmiało do opiekunki, która jednak nie odwzajemnia uśmiechu. Dziewczynka specjalnie tym się nie przejmuje. Niania w gruncie rzeczy nie jest taka zła, mimo że rzadko się śmieje. Dorothy-Anne nieustannie fascynuje jej wygląd. Tę ponad pięćdziesięcioletnią kobietę o szarych oczach i siwych włosach natura obdarzyła figurą, która z profilu przypomina kontur Afryki. Wydatny biust i potężne, opięte czarną suknią pośladki zadziwiająco kontrastują ze szczupłymi, zgrabnymi nogami. Niania spogląda z góry na swą podopieczną, po czym bez słowa podaje 16 JUDITH GOULD jej jasnobrązowy kaszmirowy płaszczyk. Dorothy-Anne cofa się o krok, żeby się poddać lustracji. Niemal widzi, jak niania, przyglądając się jej krytycznym okiem, odfajkowuje poszczególne pozycje na niewidzialnej liście: włosy w porządku, sukienka zapięta, obrębek nigdzie się nie odpruł. No i jeszcze ostatni test. Niania podchodzi bliżej i pochyla twarz do poziomu buzi dziewczynki. — Chuchnij!
Dorothy-Anne posłusznie otwiera buzię i chucha opiekunce w nos. Ta przewraca oczami, prostuje się i wyciąga z kieszeni twardy, biały cukierek. Dziewczynka bierze go i odwija z przezroczystego papierka, który zaraz oddaje niani. Potem wkłada miętówkę do buzi i jak zwykle wpycha ją językiem między dziąsło a policzek. Mimo że nie znosi ostrego, „medycznego" smaku mentolu, powstrzymuje się od grymasu. , Niania zapina jej płaszczyk. — Tylko pamiętaj o dobrych manierach — ostrzega surowo. — Gdy wsiądziesz do samochodu, masz powiedzieć: „Dzień dobry, prababciu. Jak to miło, że mnie zaprosiłaś." Dorothy-Anne kiwa poważnie głową. — Jeśli dostaniesz prezent, otwieraj go bez pośpiechu. — Niania rzuca jej znaczące spojrzenie. — Nie drzyj opakowania na strzępy. I nie zapomnij powiedzieć: „Dziękuję, prababciu. Zachowam to na zawsze." Dorothy-Anne znów kiwa tylko głową. Miętówka zaczyna się rozpuszczać i dziewczynka ma buzię pełną śliny, ale nie chce jej przełykać, żeby nie poczuć tego wstrętnego smaku. Idzie za nianią do głównego wejścia. Kamerdyner otwiera masywne mahoniowe drzwi. Świeże, rześkie powietrze przyjemnie chłodzi jej twarz. W dolinie Hudsonu wieje porywisty wiatr. Pędzi po niebie białe chmurki i przeszkadza w pracy ogrodnikom, rozrzucając zgrabione liście. Dziewczynka słyszy za sobą trzask zamykanych drzwi. Przechyla się przez balustradę i upewniwszy się, że nikt nie patrzy, wypluwa miętówkę za przystrzyżone cisy. Potem ociera buzię wierzchem dłoni i wznosząc radosne okrzyki zbiega ze schodów do auta. Czterdzieści minut później wielka limuzyna zatrzymuje się bezszelestnie pod żółtą markizą hotelu Hale Palace przy Piątej Alei. Obaj portierzy pędzą na wyścigi po wyłożonych czerwonym chodnikiem stopniach do drzwi od strony pasażera. Dorothy-Anne wysuwa się ostrożnie na chodnik, zatrzaskuje obiema rączkami drzwi i obchodzi samochód naokoło. Na widok portierów otwiera szeroko oczy. To
bliźniacy, podobni do siebie jak dwie krople wody. Mają na sobie bladoniebieskie uniformy z błyszczącymi metalowymi guzikami i plecionymi złotymi epoletami. NAMIĘTNOŚCI 1 Szofer Maks podchodzi bez słowa do bagażnika i wyciąga składany fotel na kółkach. Maks, najpotężniejszy mężczyzna, jakiego Dorothy-Anne widziała, jest Japończykiem. Jak przystało na dawnego zawodnika sumo, z dumą obnosi swe potężne bary i ogromny brzuch. Dorothy-Anne uważa, że „Maks" to śmieszne imię dla Japończyka, ale prababcia mówiła, że jej pierwszy szofer tak się nazywał, więc potem zwracała się w ten sposób do wszystkich następnych. Podczas jazdy z Tarrytown pielęgniarka prababci, panna Bunt, siedziała na przednim fotelu obok Maksa. Teraz w milczeniu odebrała odeń wózek, rozłożyła go i ujęła mocno za uchwyty. W tym czasie szofer wrócił do samochodu. — Można, pani Hale? — zapytał. Prababcia spojrzała na niego srogo, ale się nie poruszyła. — Oczywiście, że można — odparła ostro. Ostrożnie wyniósł ją z auta i ulokował delikatnie na wózku. Potem wziął pled i otulił jej nogi. Dorothy-Anne obserwuje ten rytuał zafascynowana, jak zwykle, wszystkim, co ma związek z prababcią. Nawet w tak młodym wieku zdaje sobie sprawę, jak wyjątkową kobietą jest starsza pani Hale, którą zresztą darzy bałwochwalczą wprost miłością. Choć po niedawnym wylewie Elizabeth-Anne pozostała sparaliżowana od pasa w dół, nikt nigdy nie słyszał z jej ust ani słowa skargi. Zresztą wcale nie robiła wrażenia bezradnej. Zawsze chodziła prosto i z godnością, a teraz, skazana na wózek, również zachowuje tę samą królewską postawę. Wysoka i bardzo szczupła, na srebrnych gęstych włosach ma nienaganną trwałą ondulację, a w uszach duże klipsy z jadeitami oprawionymi w koronkowy filigran z białego złota. W jaskrawym świetle dnia swoich osiemdziesiąt jeden lat miała wypisane na twarzy. Siateczka zmarszczek na jej skórze przypominała szlachetne stare malowidła oglądane przez szkło powiększające. Ale słoneczny blask ukazywał coś więcej niż
wiek. Odsłaniał także wyjątkową, nieugiętą siłę. To uderzało w niej przede wszystkim — nieomylne wrażenie działania według wytkniętego sobie celu. Była kobietą przyzwyczajoną do przepychu, ale także jednym z najbystrzejszych przedsiębiorców. Powołała do życia międzynarodowe imperium, w którego skład wchodziło ponad czterysta luksusowych hoteli na całym świecie. — Dziękuję, Maks — rzuciła sucho Elizabeth-Anne, gdy już siedziała wygodnie w fotelu. Potem zwróciła swe jasnoniebieskie oczy na Doro-thy-Anne i uniosła pytająco brwi. — Idziemy? 2 — Namiętności 1 JUDITH GOULD Dziewczynka kiwnęła głową. Jej prababcia uniosła dłoń władczym, lecz łaskawym gestem. — Panno Bunt? Pielęgniarka ustąpiła miejsca portierom bliźniakom. Mężczyźni wprowadzili wózek na podjazd, Dorothy-Anne z panną Bunt szły obok po schodach. Na górze panna Bunt przejęła wózek, podczas gdy portierzy przytrzymywali szklane, połyskujące mosiężnymi okuciami drzwi hotelu Hale Pałace. Dziewczynka zwróciła uwagę na ustawione przy wejściu mosiężne pojemniki z drzewkami wystrzyżonymi perfekcyjnie w kule. Przystanęła na chwilę, bo zainteresowało ją coś w związku i owymi błyszczącymi jak złoto donicami. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła wtedy dwie złączone, misternie wygrawerowane litery: HH Hale Hotels. Ten ostatni akcent, niczym wisienka na piramidzie lodów z bitą śmietaną, sprawił, że poczuła się ważną osobą. Hale — to nazwisko prababci. Ale również i moje, pomyślała w przypływie dumy. Na ich wspólny lunch, tylko we dwie, Elizabeth-Anne zarezerwowała Tropikalny Dziedziniec, olbrzymią salę ze szklanym dachem, mieszczącą się na osiemnastym piętrze hotelu. Dorothy-Anne pomyślała, że to najbardziej fascynujące miejsce na
świecie. Egzotyczne rośliny 0 grubych, mięsistych liściach, górujące nad nimi palmy, szemrzące cicho fontanny — wszystko to sprawiało wrażenie, że restauracja naprawdę znajduje się w tropikach. Nie brakło nawet skrzeczących papug — bajecznie kolorowych ar i jasnoszarych kakadu z podciętymi skrzydłami. Do lunchu, podawanego przez maitre'a z wąsikami i dwóch grubych kelnerów, przygrywał kwartet smyczkowy. Sam posiłek był prosty, lecz wyśmienity: duża porcja koktailu z krewetek, sałatka z czerwonej sałaty 1 awokado, cały homar i gotowany szpinak. Elizabeth-Anne gawędziła wesoło z dziewczynką, gdy ta zmiatała z talerzy wszystko, ze szpinakiem włącznie. Po lunchu wniesiono wspaniale polukrowany urodzinowy tort z dziewięcioma zapalonymi świeczkami ustawionymi w kółeczko. Trzech kelnerów uroczyście ustawiło go przed Dorothy-Anne, a kwartet odegrał „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin". Prababcia wtórowała muzykom swym zaskakująco czystym, melodyjnym głosem. Do tortu podano francuskie lody waniliowe i butelkę zamrożonego szampana Dom Perignon. Prababcia pozwoliła Dorothy-Anne wypić pół NAMIĘTNOŚCI 1 kieliszka. Bez rozcieńczania! Potem uprzątnięto talerzyki, kwartet opuścił salę i zostały same. Plusk fontann i skrzeczenie ptaków wydawały się teraz jeszcze głośniejsze. Prababcia spojrzała w stronę drzwi. Do stolika zbliżało się dwóch mężczyzn z teczkami. — Panowie — zwróciła się do nich z dumą Elizabeth-Anne — oto moja prawnuczka, panna Dorothy-Anne Hale. Mężczyźni podali dziewczynce ręce, które Dorothy-Anne grzecznie uścisnęła nie wstając z krzesła. Panowie wyglądali na zasuszonych i kruchych. Mieli około sześćdziesięciu lat, siwe włosy i prążkowane garnitury. — Panie Bernstein, panie Morris, zechcą panowie usiąść. Kiedy już postawili teczki na podłodze i posłusznie zajęli miejsca, Elizabeth-Anne
oparła na stole splecione ręce i zwróciła się do Doro-thy-Anne, przechodząc wprost do sedna sprawy. — Pan Bernstein i pan Morris są prawnikami — wyjaśniła. Na widok ponurej miny prawnuczki roześmiała się i dodała szybko: — Nie patrz tak, kochanie. Nie przyszli tu, żeby cię aresztować. — Wypiła łyk kawy. — Panowie przynieśli ci tylko prezent urodzinowy. — Kochanie? Głos dobiegał z daleka, dryfował w przestrzeni wśród wiru wspomnień i migających jaskrawych obrazów. — Kochanie... Głos brzmiał ciepło, Dorothy-Anne wydał się znajomy i drogi. Otworzyła oczy i znalazła się w czasie teraźniejszym. Potrząsnęła głową, jakby chćiała się upewnić. — Obudziłaś się? Zdawało mi się, że mówiłaś przez sen. — Nie... nie, po prostu śniłam na jawie. Nic mi nie jest. W gruncie rzeczy wcale nie była o tym przekonana. Dopiero co znajdowała się na Manhattanie, w przeszłości odległej o dziesięć lat. Wspomnienie wydawało się tak realne, że kto wie? Może to teraz właśnie śni na jawie. Ale nie; spryskiwane wodą gaje cytrusowe nadal migały za szybami samochodu. I ucisk w sercu także nie ustępował. — Już prawie jesteśmy na miejscu, kochanie. Spojrzała na Freddie'ego i próbowała się uśmiechnąć. Potem znów skierowała wzrok przed siebie. Ciekawe, jak długo trwał ten sen? Nie czuła się wypoczęta, a jednak musiało upłynąć sporo czasu, bo właśnie zapadał wieczór i samochód zjechał już z zupełnie opustoszałej autostrady. Niebo pociemniało jeszcze bardziej, na horyzoncie pokazały się skłębione burzowe chmury — groźne, nisko zawieszone, w kolorze grafitu. JUDITH GOULD Wyżej jednak niebo było żółtawobrunatne, jakby słońce ciągle próbowało się przebić. Nagle Dorothy-Anne zobaczyła w oddali wielką tablicę reklamową. Była bardzo
stara. Kolejne warstwy łuszczącej się farby wyglądały jak dzieło w stylu pop-art. Na szczycie dużego prostokąta sterczała podniszczona korona. Drobne kulki z jej pałek dawno poodpadały, pozłotkę zmyły deszcze. Wyglądała teraz jak szczerbate zęby próbujące ugryźć kawałek nieba. Dorothy-Anne nie odrywała od tablicy wzroku. Kiedy podjechali bliżej, poruszyła ustami odczytując bezgłośnie wytarte litery, które ciągle jeszcze się trzymały: MOTEL HALE. Napis ów powstał wiele lat temu, zanim hotele Hale wyrosły ńa całym świecie jak grzyby po deszczu. Znacznie, znacznie później pewien bystry zespół specjalistów od reklamy z Madison Avenue wpadł na pomysł eleganckiego logo z połączonych dwóch liter H. Bo na samym początku istniał tylko ten motel klasy turystycznej. I właśnie do niego dojeżdżali. Nie był wart drugiego spojrzenia. Takich moteli jak ten — zbudowanych przy starych drogach, którymi od czasu oddania do użytku autostrad nikt nie jeździł — znajdowało się w całym kraju tysiące. Motel składał się z rzędu walących się domków oddzielonych miejscami do parkowania. Od innych tutejszych zabudowań odróżniały je tylko wysokie i strome mansardowe dachy z blachy falistej. Dawno temu lśniły nowością, pomalowane na jaskrawy pomarańczowy kolor — teraz zmatowiały i pokryły się rdzą. A jednak ten właśnie motel był pod pewnym względem czymś wyjątkowym. Należał do rodziny Hale i od niego wzięło początek całe późniejsze imperium Elizabeth- Anne. Czy to możliwe? Dorothy-Anne przyglądała się obskurnym zabudowaniom, gdy Freddie najpierw zwolnił, a potem zatrzymał samochód. Ta myśl nie przestawała nękać jej skołatanego umysłu. Jak ten nędzny obiekt mógł stać się zaczątkiem sieci międzynarodowych luksusowych hoteli? Czy samotną kobietę stać było na taką wizję i tak niewiarygodną siłę przebicia, żeby od skromnego moteliku dojść do jednej z największych fortun na świecie? Dorothy-Anne sięgnęła po urnę Buccellatiego, jakby spodziewała się od niej odpowiedzi. Położyła ją sobie na kolanach tak, aby stykała się z dzieckiem. Teraz metal nie wydawał się już zimny i martwy — wyraźnie czuła promieniujące z niego
ciepło. Freddie pomógł jej wysiąść z samochodu, ale uparła się, że sama poniesie ciężar. W zapadającym zmierzchu skierowali się do pobliskiego NAMIĘTNOŚCI 21 zagajnika. Szła oszołomiona, z jakąś niezwykłą lekkością w sercu. Nagle potknęła się i wtedy mężczyzna odebrał od niej urnę. Pozwoliła mu, gdyż na czole poczuła dziwnie zimne krople potu. Gdy Freddie odkręcił wieko, łzy zasnuły wzrok młodej kobiety. Bez słowa wzięła urnę od męża. Wiatr się wzmagał, pędząc przed sobą wściekle burzowe chmury. Przechyliła z wolna urnę. Wiatr dopadł kupki popiołów, porwał je w wir i rozproszył wokoło długą, szarą serpentyną. W tej samej chwili wbiły je w ziemię pierwsze grube krople deszczu. Teraz Dorothy-Anne zrozumiała, dlaczego prababka zapragnęła, by jej prochy rozrzucono w tym właśnie miejscu. Ponieważ wszystko powinno się kończyć tam, gdzie się zaczęło. Gdy niebo runęło im na głowę gwałtowną ulewą, Dorothy-Anne zgięła się wpół. Poczuła pierwszy ostry skurcz. 2 W kuchni domku kierownika motelu Hale pani Ramirez zorientowała się, że nadciąga burza, więc dźwignęła z krzesła swe otyłe ciało, podeszła do okna i rozsunęła zasłonki. W zapadających ciemnościach granatowoczarne niebo przeszywały raz po raz błyskawice. Wkrótce zacznie się ulewa, nawodni pola i napełni kanały. Takie nawałnice zdarzają się nadzwyczaj rzadko, ale pani Ramirez przeżyła tu całe życie, więc potrafiła przewidywać pogodę na podstawie bólu swoich opuchniętych nóg, nie oglądając się na tych szarlatanów z telewizji. Dzisiejsze popołudnie było wyjątkowo parne. Taki wilgotny, rozżarzony do białości dzień zwiastuje zwykle straszliwą burzę. Meksykańscy robotnicy, wynajęci do pielęgnacji równych rzędów drzewek cytrusowych, wyszli wcześniej, żeby zdążyć do domów, zanim rozpęta się piekło.
Ciekawe, czy mąż i syn zdecydują się przeczekać ulewę w miasteczku, u jej brata. Gdy tak wyglądała przez okno, nagle zmarszczyła brwi. W dali, na bocznej drodze, zaparkował jakiś duży samochód. Potem zauważyła kobietę i mężczyznę, idących wolno przez zagajnik. Kobieta wlokła się z trudem na szeroko rozstawionych nogach, zgięta, jakby cierpiąca. Mężczyzna ją podtrzymywał. W tym momencie niebo rozdarła błyskawica, rozległ się przerażający huk, po czym w domku zgasły lampy. Pani Ramirez zaklęła cicho. Jakby nie dość było samej burzy, jeszcze musiało wysiąść światło! JUDITH GOULD Odczekała chwilę, by przyzwyczaić oczy do ciemności, i podeszła do paleniska, gdzie w żeliwnym kociołku bulgotała fasola z boczkiem na kolację. Odnalazła świecę i pudełko zapałek. Gdy pokój nieco się rozjaśnił, 0 dach zabębniły krople deszczu. Odruchowo spojrzała w górę. Sądząc po odgłosie, były to grube, ciężkie krople, takie, które człowieka dosłownie kłują w twarz. Wtem ktoś załomotał do drzwi. Pani Ramirez ze zmarszczonym czołem poszła otworzyć. W migotliwym blasku świecy zobaczyła wysokiego, przystojnego mężczyznę, który podtrzymywał ramieniem, a właściwie prawie niósł kobietę. Pod pachą drugiej ręki dźwigał ciężką srebrną urnę. Twarze obojga błyszczały od wilgoci, byli przemoczeni do sucjiej nitki. Gęsty deszcz za ich plecami przypominał srebrną kurtynę. — Szybko — ponagliła niespodziewanych gości pani Ramirez. Mówiła ochrypłym głosem z meksykańskim akcentem. — Wchodźcie, zanim wszystko zamoknie. Gdy znaleźli się w środku, zatrzasnęła drzwi i podniosła wyżej świecę. Nie warto było tracić czasu na zbyteczne słowa. Popatrzyła bystro na mężczyznę. — Jej czas nadszedł? — Nie wiem... Chyba tak. Byliśmy w zagajniku i nagle żona krzyknęła 1 zemdlała. Teraz też nie jest całkiem przytomna.
— Pan idzie za mną. Felicja Ramirez ujęła kobietę pod drugie ramię i pomogła Freddie'emu przeprowadzić ją do sypialni w tyle domku. Postawiła świecę na wyszczerbionej toaletce. Freddie troskliwie ułożył Dorothy-Anne na łóżku i postawił urnę na szafce. Potem wrócił do żony i odsunął jej z twarzy kosmyk włosów. Poczuł, że czoło jest rozpalone. — Ma gorączkę — rzekł zwracając zmartwione oczy na panią Ramirez. — Jak częste są skurcze? — N...nie wiem. Był tylko jeden i zaraz straciła przytomność. — Zaczekamy na następny i zaczniemy mierzyć czas. Freddie kiwnął głową, potem podniósł świecę i spytał: — Ma pani telefon? — W drugim pokoju. Proszę zostawić tę świecę, przyniosę drugą. Niedobrze jest zostawiać rodzącą w ciemnościach. — Po chwili dodała cicho: — Jeśli dziecko przyjdzie na świat w ciemności, może oślepnąć na zawsze. Zdumiony takim przesądem Freddie odłożył świecę i zaczął iść za kobietą, ale Dorothy-Anne złapała go za rękę. Odwrócił się i spojrzał na nią; miała rozszerzone, szkliste oczy. NAMIĘTNOŚCI — Freddie? — odezwała się słabym głosem. Uśmiechnął się do niej uspokajająco, ale zacisnęła palce na jego ręce z zadziwiającą siłą. -— Nie zostawiaj mnie — szepnęła. — Proszę... — Oczywiście, że zostanę, kotku. Ale najpierw zatelefonuję po lekarza. Kiwnęła głową. — Spróbuj się odprężyć i trochę odpocząć — rzekł, ściskając jej rękę. Ponownie skinęła głową i zamknęła oczy. — Postaram się — powiedziała cicho, poddając się fali zmęczenia, która znowu ją ogarnęła. Słuchała jego kroków, aż umilkły. Wtedy nagle wszystko się uspokoiło.
Tropikalny Dziedziniec w Hale Pałace był wszystkim, tylko nie oazą spokoju. Nawet gdy pan Bernstein wyjął z aktówki dokumenty, papugi nie przestały się wydzierać. Prawnik przejrzał jeszcze raz plik papierów, po czym podsunął je do przejrzenia panu Morrisowi. Wreszcie obaj uznali, że wszystko jest w porządku. Pan Bernstein zatarł ręce, odchrząknął dyskretnie i zwrócił się do Elizabeth-Anne. — Czy jest pani pewna, że mamy dokonać tej transakcji? — Panie Bernstein, może pan zauważył, że skończyłam już osiemnaście lat. Ponieważ wolno mi pić alkohol i głosować, mogę również dysponować własnym majątkiem. — Oczywiście, oczywiście — uspokoił ją, po czym spojrzał na Dorothy-Anne. — Panno Hale? Dziewczynka ze zdziwieniem spostrzegła, że obcy mężczyzna zwraca się do niej. — Słucham pana? — Prababcia zdecydowała się podarować panience...eee... no cóż, dość hojny urodzinowy prezent. Pan Morris pokiwał uroczyście głową. — Tak, to naprawdę wspaniały podarunek. — Właściwie — ciągnął pan Bernstein — jest on tak cenny, że choć stanie się panienka jego właścicielką w momencie podpisania tych papierów, nie będzie pani mogła nim rozporządzać przed osiemnastymi urodzinami. Czy panienka rozumie, co mówię? Dorothy-Anne przytaknęła. — Chodzi panu o to, że zostanie on oddany w zarząd powierniczy? Pana Bernsteina z lekka zamurowało, ale szybko się opanował. Elizabeth-Anne uśmiechnęła się z dumą, ale jej głos zabrzmiał cierpko. 4 JUDITH GOULD — Panie Bernstein, darujmy sobie ten wykład, dobrze? Może nie jestem specjalnie zdrowa na ciele, ale z moim umysłem wszystko w porządku. Decyzję już podjęłam, więc może podpiszemy wreszcie te papiery?
— Proszę, tam jest telefon. — Felicja Ramirez odwróciła się od świec, które właśnie zapalała, i wskazała grubym palcem wiszący na kuchennej ścianie aparat. Freddie sięgnął po słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Sygnału nie było. Szybko zastukał w widełki, wreszcie zrezygnowany odwrócił się do gospodyni. — Nie działa. Odrzuciła trzymaną w ręku zapałkę. — Chwileczkę. Proszę mi pozwolić... — Wyrwała mu słuchawkę, chwilę posłuchała i też poruszyła kilkakrotnie widełkami. Potem wolno odwiesiła słuchawkę. — To przez tę burzę — wyjaśniła. — Musiało zerwać druty. — Co zrobimy? — A pański samochód? Może pojedzie pan do miasta? — Ugrzązł. Kiedy Dorothy-Anne zemdlała w zagajniku, tak się zdenerwowałem, że wsadziłem ją do samochodu i za szybko ruszyłem. Koła ugrzęzły w piasku, a potem, gdy próbowałem wyjechać, jeszcze bardziej się zapadły. — Przejechał palcami po włosach. — Czy pani ma jakiś wóz? — Mój mąż ma, ale jeszcze nie wrócił. Na pewno burza zatrzymała go w mieście. To osiem kilometrów stąd i zaraz będzie noc. W taką pogodę nie da się jechać. Freddie zwiesił głowę. — I co teraz? — szepnął. — Nie spodziewaliśmy się takiej burzy... Ani tego, że żona zacznie teraz rodzić. Felicja Ramirez wyprostowała się z godnością. Łagodnym ruchem położyła mu rękę na ramieniu. — Jestem kobietą. Mam sześcioro dzieci i pomagałam nie raz przy porodach. Wiem, co trzeba robić. Proszę pójść do żony, uspokoić ją i pocieszyć. Ja zagotuję wodę i wyjmę czyste ręczniki. Czeka nas ciężka noc. Kiedy Felicja wróciła do sypialni, Dorothy-Anne była przytomna i próbowała usiąść, ale głowa ciągle opadała jej z powrotem na poduszkę. Nagle na jej twarzy pojawił się grymas, a ciało wygiął kolejny silny skurcz. Zaskoczona, wytrzeszczyła oczy i dyszała ciężko z bólu. Przejęty Freddie chwycił ją za rękę, ale pani Ramirez zachowała spokój.
NAMIĘTNOŚCI 2 — Dobrze — rzekła patrząc na zegarek. — Od pierwszego skurczu minęło sporo czasu. Złapie trochę oddechu przed prawdziwą robotą. Gdy skurcz przeszedł, Dorothy-Anne opadła znowu na łóżko. Felicja zdjęła z niej przykrycie i zaczęła ostrożnie obmacywać brzuch. Najpierw się skrzywiła, a potem po raz pierwszy zaczęła się martwić. I ona sama, i wszystkie jej kuzynki miały szerokie, rozłożyste biodra. Taka budowa sprzyja rodzeniu dzieci. Natomiast to chucherko jest chude i wąskie. Przywołała gestem Freddie'ego i ściszyła głos, żeby leżąca jej nie usłyszała. — Jest bardzo mała. I ma bardzo wąskie ujście. * Mała. To wypowiedziane szeptem słowo unosiło się nad Doro-thy-Anne, poruszając wir wspomnień. Tak, rzeczywiście była mała. Podpisała podsunięte przez prawników papiery niewyrobionym, szkolnym charakterem pisma i zaczekała, aż poświadczą jej podpis. Potem panowie w prążkowanych garniturach pogratulowali jej podarunku i wyszli. Panna Bunt wywiozła prababcię na zewnątrz i zgodnie z poleceniem zostawiła je same na chodniku. Piąta Aleja tętniła życiem. Przez chwilę stały w milczeniu. — Dorothy-Anne! Dziewczynka przysunęła się bliżej. — Spójrz tylko — odezwała się prababcia podnieconym szeptem. — Przyjrzyj się temu hotelowi. Dorothy-Anne posłusznie zadarła głowę i popatrzyła na Hale Pałace. Tysiące ton jasnego wapienia wyglądało jakimś cudem tak, jakby nic nie ważyły. Majestatyczna budowla przypominała weselny piętrowy tort — tarasowe kondygnacje z balkonami, zwieńczone dwiema wieżami, które wznosiły się ku niebu, jakby chciały dosięgnąć gnanych wiatrem chmur. Po chwili dziewczynka spojrzała pytająco na prababcię. Elizabeth-Anne wzięła prawnuczkę za rękę i mocno ją ścisnęła. — Jest twój! — szepnęła. Akwamarynowe oczy błyszczały podnieceniem. —
Hale Pałace jest teraz twój i tylko twój. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Dorothy-Anne! Obudziło ją bębnienie deszczu o blaszany dach. Zatroskany, wystraszony Freddie wpatrywał się w bladą, ściągniętą bólem twarz żony. — Czy burza ustaje? — spytała słabo. 6 JUDITH GOULD Pani Ramirez, zaskoczona jej głosem, potrząsnęła tylko głową. — Moje dziecko... — szepnęła Dorothy-Anne. Położyła rękę na stosie prześcieradeł leżących obok. — Czy nic mu się nie stanie? — Absolutnie nic — rzekła łagodnie pani Ramirez, odgarniając jej z czoła wilgotne od potu włosy. — W końcu my, kobiety, jesteśmy stworzone do rodzenia, prawda? Dorothy-Anne pokiwała niepewnie głową. Freddie pomógł jej ułożyć się na plecach. — Teraz, gdy już pani oprzytomniała, zbadam panią wewnętrznie — oznajmiła pani Ramirez. — Proszę mi przynieść garnek z gorącą wodą — poleciła Freddie'emu. Poszedł bez słowa do kuchni, wdzięczny, że może się przydać. Pani Ramirez usiadła na łóżku i ujęła Dorothy-Anne za ręce. Były zimne i wilgotne. — Boli panią? Dorothy-Anne spojrzała w ciemne oczy kobiety. — Tak. — Gdzie? Dorothy-Anne podniosła się i wolno obróciła na bok. Przykrycie z niej spadło odsłaniając ciężkie, nabrzmiałe piersi. Pani Ramirez kiwnęła głową. Przynajmniej nie będzie problemu z karmieniem. Spojrzała pytająco na pacjentkę, która sięgnęła z trudem do lędźwi. — Tutaj. — W krzyżu? Rodząca przytaknęła. W oczach pani Ramirez pojawił się dziwny błysk. Wstała i odsunęła przykrycie do
końca. Młoda kobieta zadrżała z zimna. — To nie potrwa długo — zapewniła ją pani Ramirez. Usłyszała kroki Freddie'ego i odwróciła się, by wziąć od niego garnek z wrzątkiem. Postawiła naczynie na nocnym stoliku, zacisnęła usta i zanurzyła obie ręce. Nie wydała przy tym nawet jęku. Umyła dokładnie ręce i potrząsała nimi, aż wyschły. Dorothy-Anne położyła się na plecach i posłusznie rozsunęła uda. Pani Ramirez uklękła przed nią. Po chwili rodząca poczuła w środku szorstkie palce obcej kobiety. Drgnęła. — Będę ostrożna — szepnęła uspokajająco pani Ramirez. — Proszę się odprężyć. Nie zrobię pani krzywdy. Dorothy-Anne uśmiechnęła się blado i zagryzła wargi. Manewrując z wprawą palcami, pani Ramirez starała się nie okazać NAMIĘTNOŚCI swego niezadowolenia. Rozwarcie wciąż było niewielkie. Miały przed sobą długie godziny. Następnie pochyliła się nad Dorothy-Anne i przyłożyła ucho do jej ogromnego brzucha. Słuchała przez chwilę, wreszcie uśmiechnęła się z satysfakcją. Tętno płodu było silne, wyraźnie różniło się od tętna matki. To dobrze. Zaczęła już okrywać leżącą, gdy przypomniała sobie, że zostało jeszcze coś do sprawdzenia. Dawno temu, gdy rodziła swojego drugiego syna Cesara, stara położna badała ułożenie dziecka. Pani Ramirez ponownie odsunęła przykrycie i trzymając jedną rękę na brzuchu kobiety, drugą delikatnie próbowała wyczuć w macicy pozycję płodu. Nagle serce podeszło jej do gardła. Czyżby się myliła? Szybko sprawdziła jeszcze raz. Niestety, to prawda. Dziecko nie było ułożone prawidłowo. Na wszelki wypadek powtórzyła badanie po raz trzeci. Nie ma mowy o pomyłce. Cofnęła rękę i skinęła na Freddie'ego. — Idę się umyć — powiedziała.
W kuchni stanęła przed nim z rękami w górze, jak chirurg przed nałożeniem rękawiczek. — I co? — spytał mężczyzna. — Dziecko leży na boku — syknęła z paniką w oczach. — Normalnie główka powinna urodzić się pierwsza, o tak... — Pokazała mu rękami. — A dziecko pańskiej żony jest ułożone tak... —Trzepnęła się po pośladku. Nim zdążył coś powiedzieć, usłyszeli z pokoju słaby jęk. Pośpieszyli tam natychmiast. — Co się stało? — spytał Freddie. — Słyszałam, że szepczecie — odpowiedziała z trudem. Czoło miała nadal mokre od potu, a oczy szkliste. — Moje dziecko... Ono może umrzeć, prawda? Pani Ramirez rzuciła jej ostre spojrzenie i przeżegnała się. — Nie wolno mówić takich rzeczy — fuknęła. — Ale ja wiem, że to prawda. Tak ma być. To moja kara... Freddie'ego zaskoczyły te słowa, ale wiedział, że żona jest prawie nieprzytomna. Otarł jej czoło z potu. — Kara? Za co? Nigdy nie zrobiłaś nic, co by zasługiwało na karę. — A właśnie, że zrobiłam — upierała się Dorothy-Anne. Czuła, że znów ogarnia ją fala zmęczenia i strachu. Musiała się od niej uwolnić. Zamknęła oczy, ale nie chciała zasypiać. Postanowiła, że musi raz z tym skończyć i powiedzieć całą prawdę. — Ty nic nie wiesz, Freddie. Tylko 28 JUDITH GOULD prababcia to rozumiała. Ona mnie chroniła, ale już odeszła i teraz muszę zapłacić... — Dorothy-Anne, nie gadaj głupstw. — To nie głupstwa, Freddie — dyszała ciężko. — Muszę odpokutować. — Za co, na miłość boską? — Bo... boja zabiłam moją matkę. Zabiłam ją, a prababci już nie ma... Tylko ona jedna... — Urwała. — Co „ona jedna"? — Rozumiała — wyszeptała z trudem Dorothy-Anne.
Elizabeth-Anne NOWY JORK 4 sierpnia 1928 roku 1 W dniu, w którym Elizabeth-Anne Hale przybyła z czwórką dzieci na Manhattan, termometr wskazywał trzydzieści dwa stopnie w cieniu. Nowy Jork przypominał rozżarzony piec hutniczy. Asfalt na ulicach uginał się jak plastelina, a betonowe budynki zdawały się skręcać w dusznym powietrzu, uwięzione w kanionach własnych murów. — Dokąd? — spytał kierowca taksówki, do której wsiedli przed dworcem Penn. Obejrzał się z niepokojem na kłębiące się z tyłu dzieci, ale siedząca przy nim kobieta wprawiła go w osłupienie. Trzydziestotrzyletnia Elizabeth-Anne nie zaliczała się do piękności, zwracała jednak uwagę swoim entuzjazmem. Miała przystojną twarz o zdecydowanym wyrazie, cienki, prosty nos i błyszczące oczy w kolorze najczystszego akwamarynu. Mimo tych jubilerskich skojarzeń najbardziej przyciągały uwagę jej długie i bujne pszenicznozłote włosy. Splatała je w warkocz i upinała na czubku głowy, żeby nie przeszkadzały. Wąską talię podkreślała biała bluzka i długa, szara spódnica z perkalu. Na szyi nosiła prosty wisiorek — bratek zatopiony w szkle, podarunek zaręczynowy od męża. Spojrzała na szofera wielkimi oczami błyszczącymi w opalonej twarzy. — Czy mógłby pan polecić nam jakiś hotel? Przyzwoity, ale niezbyt drogi? — Jasne. W tym mieście są setki hoteli. — Zerknął w lusterko na trzy dziewczynki i chłopca na tylnym siedzeniu. Nie domknięty bagażnik uginał się pod licznymi walizkami. -— Najlepszy będzie Madison Squire. Nie tani, ale o niewygórowanych cenach. — Niech będzie Madison Squire. Zdecydowała, że zostaną tam, nawet jeśli będzie drogo, przynajmniej na jedną noc. Mieli za sobą męczącą podróż, a rano zawsze można poszukać czegoś innego. Potem najważniejszą sprawą będzie znalezienie odpowiedniego mieszkania.
JUDITH GOULD Taksówkarz włączył się płynnie do ruchu. — Skąd pani jest? — Z Teksasu — odpowiedziała dźwięcznym, zdecydowanym głosem. — Nigdy w życiu nie zrozumiem was, wieśniaków. Po co pchacie się na wakacje do brudnego, hałaśliwego miasta? Przecież całe to świeże powietrze, za którym się uganiacie, macie w domu? — Nie przyjechaliśmy na wakacje. Przeprowadzamy się tutaj. Kierowca potrząsnął głową. — Ja tam nie mogę się doczekać emerytury. Sprawię sobie wtedy na wsi jakiś miły domek. Zwłaszcza te upały są nie do zniesienia. — Przywykliśmy do upałów. — Taa... Jasne, w Teksasie to musi być jak w piecu! — Owszem. — Co pani tam robiła? Jakieś ranczo? — Ranczo? — Roześmiała się z wyższością. — Nie, Teksas to nie same rancza. — Kręciła głową na boki, żeby przyjrzeć się miastu. Myślami cofnęła się w przeszłość. Elizabeth-Anne prowadziła w Quebecku trzy własne przedsiębiorstwa: pensjonat Hale, restaurację Good Eats Cafe oraz motel Hale, zbudowany przy nowej autostradzie. Pensjonat i restaurację sprzedała, zresztą całkiem nieźle. Nie zamierzała rozgłaszać wszem i wobec tego faktu, ale w portfelu miała czek na blisko trzydzieści tysięcy dolarów. Ten czek rozpalał jej wyobraźnię, oznaczał bowiem bramę do nowego życia, przyszłości jej i dzieci. Zresztą ciągle może liczyć na pokaźne wpływy z motelu, którego prowadzenie powierzyła godnej zaufania osobie. Z takim zabezpieczeniem będzie jej łatwiej stawić czoło samotnemu wychowaniu czwórki dzieci. Elizabeth-Anne obejrzała się do tyłu i uśmiechnęła do dzieci, ale nawet tego nie zauważyły. Z oczami wlepionymi w otwarte boczne okna podziwiały niewiarygodnie wysokie budynki i wystrojone tłumy na chodnikach.
Przyjrzała się wszystkim czworgu, począwszy od Reginy. Ogarnęła najstarszą córkę spojrzeniem pełnym miłości i dumy. Jako szesnastolatka, zapowiadała się na przystojną kobietę. Z długimi do pasa pszeniczno-złotymi włosami przypominała matkę. Na jędrnym ciele nie miała ani deka tłuszczu, zapewne z powodu niezliczonych obowiązków, które ciążyły na niej w Quebecku. Była poważną panienką, która lada moment stanie się kobietą, a o tym, że jeszcze niezupełnie wyrosła z dzieciństwa, świadczyło tylko kilka piegów na nosie. W jej żywych, przenikliwych oczach Eliza-beth-Anne dostrzegała inteligencję i siłę. Kiedy meksykańska położna trzepnęła malutką Reginę po urodzeniu, ta nie krzyknęła z bólu. Raczej zawyła z oburzenia. NAMIĘTNOŚCI Przesunęła wzrok na czternastoletnią Charlotte-Anne. Ze wszystkich trzech córek ona właśnie przysporzyła matce najwięcej cierpień przy porodzie, ale za to, jak na ironię, była pod względem fizycznym najdoskonalszym tworem. Też miała bujne blond włosy, ale wyjątkowo miękkie i jedwabiste. Była wysoka, jak na swój wiek, i bardzo szczupła, o nieskazitelnej bladej cerze, bladoróżowych ustach i akwamarynowych oczach bardzo podobnych do matki, lecz tak niewiarygodnie jasnych, że jednocześnie fascynowały i niepokoiły. Właśnie temu pastelowemu kolorytowi zarówno włosów, jak karnacji i oczu, Charlotte-Anne zawdzięczała swą urodę, którą Elizabeth-Anne uważała za naprawdę niezwykłą. Najmłodsza z dziewczynek — i najbardziej wrażliwa z całej czwórki — jedenastoletnia Rebeka nie była ani tak uderzająco piękna jak Charlotte-Anne, ani tak inteligentna jak Regina, ale z cichą determinacją próbowała dorównać siostrom. O ile u starszych dziewczynek cechy matki i ojca rozkładały się raczej równo, u Rebeki ta równowaga była wyraźnie zakłócona. Bardzo wysoka i chuda, twarz miała mocno zarysowaną, podobną do ojca, oczy o ciemniejszym niż u matki odcieniu, brwi złociste, tak samo jak włosy. Ze wszystkich trzech córek Elizabeth-Anne darzyła największymi względami Rebekę. Nie z powodu wieku, ale dlatego, że nie mając wybitnej urody, wdzięku ani bystrości umysłu, starała się ze wszystkich sił nadrobić
te mankamenty. Także źle skrywana niepewność siebie i brak odporności na ciosy skłaniały ku niej matczyne serce. I jeszcze mały Zacheusz. Właśnie skończył cztery lata i za każdym razem, gdy Elizabeth-Anne na niego patrzyła, wzruszenie ściskało jej gardło. Był żywym portretem swego ojca, miniaturowym Zacheuszem Hale'em seniorem, z tym samym bystrym spojrzeniem niebieskich oczu i cudownie zagadkowym, złośliwym uśmieszkiem. Wyciągnęła rękę i odgarnęła mu z czoła niesforne jasne kosmyki. Kompletnie ją zignorował. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w miasto. Tak, to nieodrodny syn Zacheusza — oczy, usta, dosłownie wszystko, jakaś niesamowita reinkarnacja, żywa pamiątka, którą zawsze powinna mieć blisko siebie i zachować w sercu. Elizabeth-Anne potrząsnęła głową ze smutkiem. To naprawdę wspaniała rodzina, aczkolwiek pozbawiona ojca. Już cztery lata trwa rozłąka z Zacheuszem. Całe cztery lata minęły od chwili, gdy szczęśliwe dni ich małżeństwa tak nagle się urwały. Kiedy duży Zacheusz odszedł, mały miał się dopiero urodzić. Miłość, która sprowadziła na świat ich syna, ta miłość, która miała trwać do końca życia, roztrzaskała się w drobny mak jak kryształ na kamiennej posadzce. Zacheusz był dla Elizabeth-Anne wszystkim. Po tragicznej śmierci 3 — Namiętności 4 JUDITH GOULD rodziców wychowywała ją przyszywana ciotka, miła i dobra kobieta, która prowadziła pensjonat i kafejkę. Obydwa te interesy odziedziczyła Elizabeth-Anne, wówczas młoda mężatka. Zarówno wcześniej, jak i po ślubie jej życie wypełnione było ciężką pracą, do której zdążyła przywyknąć. Kiedy wracała myślą do przeszłości, często jej się wydawało, że przed spotkaniem z Zacheuszem nie zaznała prawdziwego szczęścia. Pochodził z farmerskiej rodziny, do Teksasu przyjechał ze środkowych stanów w poszukiwaniu fortuny. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Błyskotliwy, inteligentny, umiał świetnie opowiadać, ale także słuchać. CS o i był przystojny, tak przystojny, że na samo wspomnienie czuła ból w sercu. Mimo
młodego wieku szybko zdecydowali się na małżeństwo. Zacheusz, choć w przeszłości nie uniknął błędów, okazał się nie tylko uczciwym człowiekiem, ale cudownym, dbającym o potrzeby rodziny, cierpliwym i niezawodnym ojcem, idealnym kochankiem i przyjacielem. A potem wszystko się skończyło. Jak grom z jasnego nieba, jeden głupi, nic nie znaczący wypadek zrujnował ich życie na zawsze. W miejscu, obok którego miała przebiegać nowa szosa, małżonkowie budowali pierwszy w okolicy motel. To był pomysł Elizabeth-Anne, jej marzenie od wielu lat, ale Zacheusz chętnie zgodził się na inwestycję, choć pochłonęła wszystkie oszczędności. Po prostu rozumiał pasję i zdecydowanie żony. Potem jednak, kilka miesięcy po rozpoczęciu robót, wszystko szło źle. Na budowie w tajemniczy sposób ginęły cale partie materiałów, które sprowadzano z magazynu Sextona. Wkrótce zaczęło brakować pieniędzy, ale żadne z małżonków nie widziało wyjścia z sytuaqi. Domyślali się, że to sprawka Texa Sextona, wpływowego właściciela większości gruntów i przedsiębiorstw w hrabstwie. Na pewno nie w smak mu była konkurencja ze strony Hale'ów, poza tym jego żona nigdy nie lubiła Elizabeth-Anne. Pewnej nocy Zacheusz postanowił się zaczaić na ewentualnych złodziei. Przyłapał na gorącym uczynku brata Texa Sextona, Roya. Wybuchła kłótnia. Rozzłoszczony Roy zamierzył się na Zacheusza kawałkiem metalowej rury, lecz nagle potknął się i upadł, rozbijając głowę o kamień. Hale wiedział, że nikt nie uwierzy w jego niewinność. Razem z Eliza-beth-Anne zbyt wiele zyskiwali na śmierci Sextona. Zbiegł więc, zostawiając żonie list z wyjaśnieniami: głupi przypadek zmusza go do ucieczki przed pewnym wyrokiem śmierci, sąd bowiem będzie oczywiście po stronie rodziny Sextonów. Niestety nie może zabrać żony ze sobą, nie chce rujnować życia jej oraz dzieci. Prosi, żeby została na miejscu, wychowała je i dokończyła budowy motelu, spełniając w ten sposób wspólne zamierzenie obojga. Nawet teraz na myśl o mężu napływały jej do oczu łzy, ale tragedia NAMIĘTNOŚCI 35