andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony697 991
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań550 443

Gould Judith - Piękne i bogate

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Gould Judith - Piękne i bogate.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera G Gould Judith
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 655 stron)

Tej samej autorki w wydawnictwie ALFA ukazały się URODZONE W TEKSASIE NAMIĘTNOŚCI MIŁOŚĆ RAZ JESZCZE

Judith Gould PIĘKNE I BOGATE

Tytuł oryginału Too Damn Rich Copyright © 1995 by Judith Gould Opracowanie graficzne i projekt okładki Jacek Tofil Redaktor Ewa Witan Redaktor techniczny Teresa Jędra For the Polish edition Copyright © 1999 by Wydawnictwo ALFA-WERO Sp, z o.o. For the Polish translation Copyright © 1999 by Bogumiła Nawrot, Anna Wojtaszczyk ISBN 83-7179-173-9 WYDAWNICTWO ALFA-WERO Sp, z o.o. - WARSZAWA 1999 Wydanie pierwsze Drukarnia WN ALFA-WERO Sp, z o.o. Zam. 3419/99 Cena zl 45,-

Lepiej bogatym żyć, aniżeli bogatym umrzeć. Boswell, Życie Johnsona Nikt nie powinien przyjeżdżać do Nowego Jorku, chyba że chce mieć szczęście. E.B. White (1899-1985)

Tę książkę dedykuję Philowi i Louise („Mamie Mac”) Hendersonom, zawsze asertywnej Nancy Austin oraz pamięci Kathryn Wheeler Gallaher i Gladys Allison

Spis treści Pewnego razu w mieście Londynie 9 Prolog 11 Część pierwsza Klub „MET” 15 Część druga Podchody 201 Część trzecia Ubijmy interes! 317 Część czwarta Wielkie bum 455 Część piąta Aukcja wszech czasów 583 Epilog 663

Pewnego razu, w mieście Londynie... Pewien człowiek nazwiskiem Charles Burghley otworzył dom aukcyj- ny. Był rok 1719, na tronie zasiadał Jego Wysokość król Jerzy I. Burghley handlował srebrami i porcelaną. Firma kwitła. W 1744 roku księgarz Samuel Baker postanowił rozszerzyć swą dzia- łalność i zainteresował się sprzedażą przetargową. Jego przedsiębior- stwo również dobrze prosperowało, chociaż to jego siostrzeńcowi i spad- kobiercy, Johnowi Sotheby'emu, zawdzięcza nazwę, która przeszła do legendy. W roku 1766 James Christie otworzył jeszcze jeden dom aukcyjny. Ponieważ skoncentrował się na sprzedaży obrazów i mebli, nie wkraczał w dziedzinę sreber i porcelany Burghleya czy książek Sotheby'ego, jego interesy też świetnie szły. Przez blisko dwa wieki trzy przedsiębiorstwa koegzystowały bez prze- szkód. Kiedy wyprzedawano majątek ruchomy wielkich posiadłości wiej- skich, firma Christie'ego wysyłała książki do Sotheby'ego, a srebra i ce- ramikę kierowała do Burghleya. I chociaż ostatecznie nic z tego nie wy- szło, domy aukcyjne Christie's i Sotheby's rozważały możliwość połącze- nia się, po raz pierwszy w 1934 roku, potem w 1940 - i ponownie w 1947. Ale w 1964 roku taka harmonia należała do przeszłości. Zaczęło się od zakupu przez Sotheby'ego Galerii Parke-Bernet w Nowym Jorku, dzięki czemu za jednym zamachem stał się pierwszym naprawdę międzynaro- dowym domem aukcyjnym. W bardzo krótkim czasie Christie's i Bur- ghley zdobyli własne przyczółki na Manhattanie i - jak Sotheby's - zaczęli obejmować swoją działalnością dziesiątki innych miast w różnych zakąt- kach globu.

Teraz, kiedy skarby całego świata stały się ewentualnym przedmio- tem handlu, konkurencja między trzema firmami bardzo się zaostrzyła. Każda znacznie się rozbudowała, zatrudniła ekspertów w nowych dzia- łach, zajmujących się obrotem meblami, dziełami sztuki, dywanami, książkami i rękopisami, winem, zdjęciami, instrumentami muzycznymi, monetami, bronią i militariami oraz biżuterią. Wiekowa tradycja dzielenia się łupami stała się reliktem przeszłości. W szczytowym okresie lat osiemdziesiątych, kiedy ceny dzieł sztuki osiągnęły zawrotny poziom, firmy Burghley's, Christie's i Sotheby's rocznie sprzedawały towar za dwa-trzy miliardy dolarów każda - i uzy- skiwały dwudziestoprocentowy zysk na prowizjach, pobieranych zarów- no od kupujących, jak sprzedających. Nawet po krachu na rynku dzieł sztuki, w trudnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy roczna sprzedaż spadła do miliarda dolarów, zyski trzech domów aukcyjnych nadal były olbrzymie. Naturalnie, kiedy w grę wchodzą tak pokaźne kwoty, staroświeckie, eleganckie metody pracy domów aukcyjnych idą w kąt. Prowadzenie licytacji wkroczyło w erę wielkiego biznesu. I właśnie wtedy rozpoczyna się nasza opowieść...

Macao, 13 września Spotkanie odbyło się w położonej na uboczu willi nad brzegiem mo- rza, daleko za miastem rojącym się od hazardzistów, prostytutek, zło- dziei i awanturników. Jedna osoba przyjechała skradzionym samochodem i skorzystała z drzwi frontowych. Druga przypłynęła skradzioną motorówką, którą zacumowała przy molo na tyłach posesji. Obie ubrane były na czarno, miały na sobie obszerne kombinezony, rękawiczki i bezkształtne kaptury. Chodziło o to, by się nie rozpoznały, gdyby miały przypadkiem gdzieś się spotkać. Pomyślano o wszystkim. Dla dodatkowego bezpieczeństwa zastoso- wano elektroniczne urządzenia zniekształcające głos, tak że wypowiedzi zakapturzonych postaci przypominały głębokie, jednostajne skandowa- nie robotów. Jak było zaplanowane, ich drogi zbiegły się w pozbawionym okien marmurowym przedsionku, w którym reostat nastawiono tak, by krysz- tałowy żyrandol ledwo-ledwo świecił. W mrocznym pomieszczeniu wy- pełnionym cieniami nie widać było oczu. Aby zapewnić sobie pełną ano- nimowość, uczestnicy spotkania nosili czarne okulary przeciwsłoneczne. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem z szacunkiem. Każdy wiedział, że ma przed sobą jednego z dwóch najniebezpieczniejszych ludzi, jacy chodzili po tej ziemi. Pierwszy przemówił ten wyższy. - Chcę mieć dziesięciu najlepszych specjalistów w swoich dziedzi- nach. - Elektronicznie zniekształcony głos skrzeczał monotonnie. - Oto lista. Sześciu się przyczaiło, należy więc ich odszukać. Czterech

odsiaduje dożywotnie wyroki i trzeba ich będzie wyciągnąć z pudła. Mo- żesz się tego podjąć? - Jaki jest harmonogram? - rozległ się równie zniekształcony głos drugiego. - Jeszcze nie ma harmonogramu. - Dobra. - Rozmówca skinął zakapturzoną głową, wyciągnął dłoń w rękawiczce, wziął wykaz, poświecił nam latarką i zapamiętał nazwiska. Po chwili błysnęła zapalniczka, kartka spłonęła, a zwęglony popiół został roztarty gumowym obcasem. - Potrzebuję czterech miesięcy. - Zgoda. Robota może być niedługo potem, a może i rok lub nawet więcej później. Potrzebne będą bezpieczne kryjówki dla naszych ludzi i cierpliwość. - A bodźce dla nich? - Dla każdego po dziesięć milionów dolarów. Po wykonaniu zadania. Nastąpiła chwila ciszy. - A dla mnie? - Połowa udziału w reszcie. - To znaczy? - Tyle samo, ile dostanę ja. Około pół miliarda dolarów. Rozumiem, że cię to satysfakcjonuje? Druga zakapturzoną postać skinęła głową. - Świetnie. Spotkamy się ponownie dokładnie za dwa miesiące. Skontaktuję się tak, jak zawsze. * * * Nim nastał świt, na przeciwległych krańcach wyspy miały miejsce dwa „wypadki”. Kierowca samochodu stracił panowanie nad kierownicą, uderzył w kamienny mur, w wyniku czego auto stanęło w płomieniach. Nim przy- była straż pożarna, nie było czego gasić. Druga kraksa wydarzyła się niemal w tym samym czasie: motorówka uderzyła w jeden z zacumowanych hydroplanów, kursujących między Macao i Hongkongiem. Doszło do potężnej eksplozji, a nocne ciemności rozdarła łuna pożaru. Po dokonaniu inspekcji miejsc obu wypadków Zhang Gu, szef straży pożarnej, był zbity z tropu. Strażacy wraz z nurkami przeczesali każdy centymetr kwadratowy terenu, ale znaleźli tylko wraki. - To niemożliwe - powiedział Zhang Gu do Lin Zhu, swego zastępcy.

- Dlaczego? - Doszło do dwóch poważnych wypadków, a brak choćby odłamka ludzkiej kości czy fragmentu tkanek. - Może to akty wandalizmu. - Tak przypuszczam. - Gu westchnął. - Ale to mi się nie podoba. Coś mi tu śmierdzi jak stara ryba. - Czy mamy kontynuować poszukiwania? Zhang Gu pomyślał dłuższą chwilę, a potem pokręcił głową. - Nie - powiedział znużonym głosem. - Odwołaj ludzi. Niczego nie znajdziemy. Byłaby to tylko strata czasu. * * * Zhang Gu się nie mylił. Sprawcy obu wypadków już dawno się ulotni- li. Jeden z nich był tysiąc mil od Macao, na pokładzie samolotu Quan- tas, lecącego do Australii, do Sydney. Drugi odbywał pierwszy etap podróży samolotem Northwest, z mię- dzylądowaniem w Tokio. Zmierzał do Honolulu i ciepłych wód Waikiki.

CZĘŚĆ PIERWSZA KLUB „MET”

PREZES GOLDMART WYGRAŁ PRZETARG NA DOM AUKCYJNY SPECJALNIE DLA NOWOJORSKIEGO TIMESA NOWY JORK, 12 PAŹDZIERNIKA. JAK POINFORMOWA- ŁY WCZORAJ ŹRÓDŁA ZWIĄZANE Z WALL STREET, ROBERT A. GOLDSMITH, PREZES GOLDMART, INC., ZAPŁACIŁ PRA- WIE MILIARD DOLARÓW ZA AKCJE BURGHLEY'S, INC, I ZO- STAŁ GŁÓWNYM UDZIAŁOWCEM FIRMY. W WYNIKU TRANSAKCJI PAN GOLDSMITH NABYŁ PONAD PIĘĆDZIESIĄT PROCENT AKCJI PRZEDSIĘBIORSTWA, CZYLI OKOŁO TRZYDZIESTU DWÓCH I PÓŁ MILIONA UDZIAŁÓW, ZAŁOŻONEGO W 1719 ROKU, NAJSTARSZEGO NA ŚWIECIE DOMU AUKCYJNEGO. TO MISTRZOWSKIE FINANSOWE PO- SUNIĘCIE PANA GOLDSMITHA, KTÓRY ZDANIEM ANALITY- KÓW KUPIŁ AKCJE PO WYJĄTKOWO NISKICH CENACH W ZWIĄZKU Z PANUJĄCĄ OBECNIE RECESJĄ...

1. Nowy Jork, 12 października MacKenzie Turner obudziła się, mając ochotę skosztować kawałek Wielkiego Jabłka. Był jeden z tych jasnych, rześkich poranków na Manhattanie. Niebo było czyste i nawet najmniejszy obłoczek nie mącił idealnego obrazu, a co najwyżej lekkie muśnięcie smogu. Ale pogoda nie miała nic wspólne- go z jej cudownym samopoczuciem. Wynikało ono z tego, jak została obudzona ze słodkich snów, bo stwierdziła, że jawa jest jeszcze słodsza. Niezrównany kochanek delikat- nie całował jej sutek, a rękę wsunął między miękkie uda. - Mmmmm... - mruknęła rozmarzona, uśmiechając się i nie otwiera- jąc oczu, zmieniła pozycję. Jej ciało, niczym słonecznik obracający się za słońcem, instynktownie szukało ciepła, bijącego od mężczyzny. Delikatnie wsunął dwa palce między jej nogi. - Mmmmm! - Otworzyła błyszczące, bursztynowe oczy. - Pomyślałem, że to cię obudzi. - Uśmiechnął się łobuzersko. - Nigdy nie zaczynaj roboty, jeśli nie możesz jej skończyć! - oświad- czyła, prowokująco mrużąc powieki. - No i co zamierzasz teraz zrobić, koleś? - Co powiesz na to? - Nawet kiedy ponownie dotknął ustami jej pier- si, aż nabrzmiała i zrobiła się twarda, nie odrywał wzroku od dziewczy- ny. Wprost pożerał ją oczami. Chociaż ich niezobowiązująca znajomość trwała już ponad rok, nadal był oszołomiony, kiedy znalazł się obok tryskającej energią Kenzie Tur- ner, która wywierała na niego hipnotyzujący wpływ. Zdawało się, że swo- ją obecnością elektryzuje powietrze. Nie miało to nic wspólnego z urodą. Zdjęcie Kenzie nigdy nie trafiło- by do kalendarza z kociakami czy do numeru Sports Illustrated z

kostiumami kąpielowymi - nie z tymi kruczoczarnymi włosami, ostrzy- żonymi na Louise Brooks, okalającymi figlarną twarz elfa o wydatnych kościach policzkowych, wygiętych łukowato brwiach i małym, spicza- stym podbródku. Wszystko to nadawało jej wygląd bezbronnej łani, niewinnego dziecka, a nie namiętnego wampa. Ale było coś zdecydowanie niepokojącego i sprzecznego między drobną twarzyczką a dojrzałym, kobiecym ciałem. Od szyi w dół wszyst- ko nabierało właściwych proporcji. Właśnie połączenie tych zasadniczo odmiennych, nieprzystających do siebie elementów sprawiało, że mężczyźni pragnęli ją posiąść, a zarazem chronić. Jej usta ułożyły się w błogi uśmiech, kiedy leniwie się przyglądała, jak mężczyzna zostawia językiem mokry, wywołujący łaskotki ślad na jej okrągłych, niebiesko żyłkowanych piersiach. Potem przebiegł ją dreszcz, gdy kochanek zanurzył twarz między jej nogami. Absolutnie nikt nie potrafił tak podniecić kobiety jak Charley Ferrara! - Nie teraz, Charley - zaprotestowała słabo, bez przekonania, próbu- jąc go odepchnąć. - Wiesz, że muszę iść do pracy... Uniósł głowę; jego czarne oczy błyszczały. - Pewnie, że musisz. - Potem, podparłszy się na rękach, wysoko uniósł biodra i wolno się obniżył, wchodząc w nią tak, jak lubiła. Wydała z siebie ciche westchnienie satysfakcji i zdumienia. Potem, kiedy zaczął poruszać się wolno, rytmicznie, oddychając coraz szybciej, poddała się temu tempu, czując narastającą rozkosz. - Szybciej! - szepnęła namiętnie, unosząc i opuszczając biodra. Oczy jej błyszczały, wbiła palce w jego pośladki. - Szybciej! - domagała się. - Ejże, uspokój się, dziecino - odrzekł cicho. - To nie wyścigi. Nie ma się co spieszyć... - powtórzył. - Leż i rozkoszuj się przejażdżką. Poruszali się coraz szybciej w idealnej harmonii, jakby każde z nich stanowiło nieodzowną, nierozłączną część drugiego. - O, Boże! - jęknęła. - O, jak dobrze! Tak dobrze, Charley, tak... Jej twarz skurczyła się, z ust wydobył się zduszony okrzyk, kiedy zala- ła ją pierwsza fala orgazmu. Napięła mięśnie i wygięła się w łuk. Wtedy Charley też nie był w stanie już dłużej się powstrzymać. Objął ją mocniej ramionami i wszedł w nią tak głęboko, jak tylko mógł. Poczuła w środku szarpnięcie, a po chwili jego wytrysk; jednocześnie przezywali niewyobrażalną, skręcającą ciała rozkosz cudownego speł- nienia.

Jej cichnący krzyk przeszedł w westchnienie pełne niedowierzania. - Och, Charley! - szepnęła bez tchu. - Charley... Drgnął jeszcze raz, a potem razem opadli na łóżko. Między jednym a drugim urywanym oddechem uśmiechnął się szelmowsko i powiedział zachrypniętym głosem: - Dzień dobry. Spojrzała na niego wielkimi oczami. - Jeszcze jak! Pocałowała go i przesunęła dłonią po zmierzwionych, gęstych, kru- czoczarnych włosach, które sprawiały, że wyglądał nieśmiało, niemal chłopięco, mimo obwisłych wąsów jak u Sama Eliota. Przez chwilę leżeli nieruchomo. Nagle wzrok Kenzie padł na tarczę budzika i jej oczy zrobiły się wielkie z przerażenia. - Cholera! - zaklęła i odepchnęła mężczyznę. - Co się stało? - zapytał. - Cholerny budzik nie zadzwonił! - krzyknęła, z bezsilnej złości szar- piąc włosy. - Wiem. - Charley wciągnął się, podłożył ręce pod głowę i uśmiechnął się zadowolony z siebie. - Wyłączyłem go. - Co... co zrobiłeś? - Gapiła się na niego z niedowierzaniem. - Powiedziałem ci. Wyłączyłem go, żeby nam nie przeszkadzał. - Ty gnojku! Ty świnio! Ty... ty... - Złapała poduszkę i zaczęła go okładać po głowie. Podniósł rękę, by się osłonić. - Ejże! - krzyknął. - Ejże, uspokój się! Mam dziś wolne. - Ale ja nie! Boże, teraz się spóźnię! Kiedy minęła pierwsza złość, Kenzie odrzuciła poduszkę na bok, wy- skoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki. - Dlaczego tak się przejmujesz? - krzyknął za nią. - Nie możesz za- dzwonić i powiedzieć, że jesteś chora? Wysunęła głowę przez uchylone drzwi łazienki. - Zapomniałeś czy też cały twój rozum mieści się między nogami? Dziś jest pierwszy oficjalny dzień pod nowym zarządem! Patrzył na nią z głupią miną. - Boże! - Ze zniecierpliwieniem wzniosła oczy do góry. - Nie pamię- tasz, co ci mówiłam o wykupieniu przedsiębiorstwa? O nowym głównym udziałowcu? No więc dziś jest pierwszy dzień po zaakceptowaniu przez Komisję Papierów Wartościowych i Giełd przejęcia firmy, ty zakuty łbie! Patrzyła na niego roziskrzonym wzrokiem.

- Nie leż tak, jak dar Boga dla kobiet! Rusz się, człowieku! Zaparz kawę! Pospiesz się! - Klasnęła w dłonie. Skrzyżował ręce pod głową, wyciągnął się leniwie i zaczął we wszyst- kie strony poruszać palcami u nóg. - Och, daj spokój, Kenz. Wiesz, że nie ma ze mnie pożytku w kuchni. - Słucham? - Znów wzniosła oczy do nieba i z niesmakiem wycedziła przez zęby: - Gliniarze! - Zdaje się, że będę musiała się napić gdzieś po drodze. Dlaczego, no dlaczego - zwróciła się błagalnie do świata jako takiego - musiałam się związać z włoskim gliniarzem, który jest zbyt mę- ski, by chociażby zaparzyć filiżankę kawy? Czy ktoś mógłby mi odpowie- dzieć na to pytanie? - Może dlatego, że jestem taki dobry w łóżku? - odpowiedział, uśmie- chając się lubieżnie. - Wielka szkoda, że nie ma z ciebie pociechy w domu. - Przyjrzała mu się podejrzliwie. - Słuchaj no, nie musisz dzisiaj nigdzie iść? Nie masz nic do roboty? - Nie. Mam wolne aż do jutra, skarbie; kiedy spotkam się ze swym partnerem z Interpolu. Mówiłem ci, że będę z nim współpracował w wy- dziale kradzieży dzieł sztuki... Ale Kenzie nie usłyszała tego, gdyż zatrzasnęła już drzwi łazienki i we- szła pod prysznic. Woda leciała z głośnym szumem.

2. W apartamencie położonym wysoko nad Piątą Aleją Dina Goldsmith obudziła się z uczuciem, że przez noc zaszła jakaś zmiana, i z miejsca zaczęła się zastanawiać, cóż mogłoby to być. Leżąc w weneckim łożu, zmarszczyła czoło, wpatrując się w baldachim, i próbowała pozbyć się resztek snu. Co się zmieniło? - zachodziła w głowę. Nagle sobie przypomniała. Usiadła prosto i przeciągnęła się leniwie. Co za cudowny dzień! Jak mogła zapomnieć? Z dnia na dzień została królową Manhattanu! Oto, co się stało! Czy to możliwe? Może powinna się uszczypnąć... Uszczypnęłaby się w ramię, gdyby nie grube, niewygodne mitynki, które wkładała na noc, by nie zabrudzić koronkowej pościeli i mieć pew- ność, że balsam nawilżający, którym smarowała dłonie, rzeczywiście zostanie na skórze. Zdumiewające, wczoraj wieczorem poszła do łóżka jako ta sama Dina Goldsmith, co zwykle - piękna, urodzona w Holandii żona Roberta A. Goldsmitha, miliardera, właściciela GoldMart, Inc., drugiej co do wiel- kości sieci tanich (ku jej niezadowoleniu) domów towarowych. A teraz, po zaledwie ośmiu godzinach, obudziła się zupełnie inna Di- na Goldsmith - wspaniała żona nowego właściciela (a przynajmniej naj- większego udziałowca i prezesa) Burghley's, Inc., najstarszego na świe- cie, największego i niewątpliwie najważniejszego dostawcy najwyższej klasy dzieł sztuki, mebli, biżuterii, znaczków pocztowych, porcelany, dywanów - nie wspominając o Bóg wie jakich jeszcze skarbach, wywołu- jących zawrót głowy. Burghley! Już sama nazwa elektryzowała, dodając każdej rzeczy, któ- ra przekroczyła jego nobliwe progi, wartości, szacunku i prestiżu.

Burghley! Gdzie podczas każdej aukcji w niezwykłych latach osiem- dziesiątych padał jeden rekord za drugim - czy chodziło o najdroższego kiedykolwiek sprzedanego Picassa czy van Gogha, czy najwyżej wyce- niony serwis obiadowy z miśnieńskiej porcelany, czy zdjęcie Ansela Adamsa. Burghley! Ze swą trzechsetletnią główną siedzibą przy Bond Street w Londynie, swym własnym pałacem, zajmującym cały kwartał tutaj, na Madison Avenue, plus dwudziestoma trzema mniejszymi galeriami roz- rzuconymi na całym świecie. Burghley! Dom aukcyjny stojący w jednym rzędzie obok Christie's i Sotheby's, którego zarząd i organ doradczy przypominał istne Kto jest kim, tyle tam było bezwstydnie bogatych i utytułowanych osobistości, a wiele z nich dotychczas spoglądało z góry na Dinę Goldsmith, traktując ją jak parweniuszkę, ponieważ była żoną właściciela tanich domów to- warowych! No cóż... Na jej ustach pojawił się uśmiech. Wszystko się zmieniło - i to z dnia na dzień! Pora, by zacząć grać swoją rolę. - Darlene! - zawołała. Do sypialni natychmiast wbiegła zaaferowana pokojówka, czekająca pod drzwiami. Jedno spojrzenie na przejętą kobietę wystarczyło, by Di- na się zorientowała, że nawet służba już o wszystkim wie. - Przygotuj mi kąpiel! - poleciła władczym tonem. - I przypilnuj, żeby woda miała dokładnie dwadzieścia sześć stopni Celsjusza. - Tak jest, proszę pani! - Darlene kiwnęła głową i pobiegła do mar- murowej łazienki sąsiadującej z sypialnią. - Ale najpierw przynieś miskę gorącej wody, rozwiąż mitynki i zmyj mi z rąk to przeklęte mazidło! - Tak jest, proszę pani! - Darlene wróciła migiem z mydłem, miską parującej wody, pudełkiem chusteczek higienicznych i stertą myjek. Dina wyciągnęła przed siebie obie ręce, niczym chirurg. Czekała nie- cierpliwie, aż Darlene rozwiąże grube, flanelowe mitynki i umyje jej dło- nie wodą z mydłem. - A teraz przygotuj mi kąpiel - poleciła, gdy w końcu miała czyste rę- ce. - Tak jest, proszę pani! - Służąca zniknęła, zabierając brudne chus- teczki higieniczne, wodę i myjki. Dina włączyła swój domofon przy łóżku - nie ten z ośmioma liniami zewnętrznymi, ale model do użytku wewnątrzdomowego. Nacisnęła gu- zik jednego z dwudziestu czterech zaprogramowanych numerów.

Majordomus odezwał się po pierwszym dzwonku. - Słucham? - rozległ się w pokoju jego dudniący głos. - Powiedz kucharzowi, żeby przygotował śniadanie dokładnie za go- dzinę - poleciła. - Chcę gorącą, świeżo parzoną kawę bezkofeinową. Pół filiżanki odtłuszczonego jogurtu naturalnego. I jedną grzankę z chleba niskokalorycznego. Lekko przyrumienioną, bez masła. - Przekażę pani pole... - Czy mój mąż jest jeszcze w domu? - przerwała mu. - Niestety już... Rozłączyła się i natychmiast zadzwoniła do swej osobistej sekretarki, urzędującej na końcu korytarza. Jeden dzwonek... drugi... trzeci... - Słucham? - rozległ się kobiecy głos. - Gaby, każ, żeby kierowca czekał w samochodzie dokładnie za półto- rej godziny. I zadzwoń do domu aukcyjnego Burghleya. Chcę, żeby trzech najważniejszych dyrektorów czekało u wejścia, by nas oprowa- dzić. - To znaczy, że jadę z panią - zauważyła kwaśno sekretarka. - Prawidłowo się domyślasz. - Zajmę się tym - powiedziała Gabriella Morton zrezygnowanym to- nem. - À propos, przypominam, że na drugą jest pani umówiona u Ken- netha. - Już nie - odparła zarozumiale. - Zadzwoń do niego i powiedz, że od tej pory, jeśli chce mnie czesać, ma przychodzić tutaj. - Rozłączyła się, odrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka. Przeciągając się leniwie, przez kilka chwil rozkoszowała się swą nową pozycją. Potem, nucąc radośnie pod nosem, wsunęła ręce w łososiowo- różowy, jedwabny szlafrok, obszyty strusimi piórami, a stopy w puszy- ste, łososioworóżowe pantofelki na obcasie. Tak ubrana, ruszyła maje- statycznie w kierunku łazienki. Tym razem nie traciła czasu na podziwianie portretu van Gogha nad marmurowym kominkiem, Wyścigów konnych Degasa nad pozłacaną konsolą czy swego wielce cenionego trio - słodkich obrazków Renoira. Dziś rano Dina Goldsmith nie potrzebowała widoku bezcennych dzieł sztuki i antyków, by potwierdzić własną pozycję. Dziś dokładnie wiedzia- ła, kim jest - i jakie zajmuje miejsce w tym mieście. Trzeba przyznać, że Dina Van Vliet z Goudy, holenderskiej stolicy se- rów, nie najgorzej poradziła sobie w życiu. W ciągu dwudziestu dziewię- ciu lat przebyła długą drogę - bardzo długą. Zaszła dalej, niż ktokolwiek by przypuścił...

* * * Najwcześniejsze wspomnienia Diny Goldsmith wiązały się z serem - dlatego teraz nie brała go do ust i biada temu, kto włożyłby do lodówki choćby jego gram! Sam zapach sera, sama myśl o nim wystarczała, by wracały wspomnienia czasów dawno minionych. I nie było to dziwne, zważywszy, że ojciec Diny pracował w jednej ze sławnych fabryk sera w Goudzie. To zapamiętała najlepiej: zapach sera, spowijający go jak miazmaty. Przesiąknięte było nim ubranie, włosy, skóra ojca. Żeby nie wiem ile się moczył w wannie, nigdy nie udawało mu się pozbyć tej woni. Nawet te- raz, po tylu latach, Dina nie potrafiła jej zapomnieć. Ale przewrotny los sprawił, że właśnie dzięki serom wyruszyła z Gou- dy w świat. Dina Van Vliet była dziewczyną o typowej nordyckiej urodzie. Metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, włosy jak pszenica, wydatne kości policz- kowe, szeroko rozstawione, błękitne oczy. Poza ładną buzią i zgrabną figurą miała nogi, które wywoływały zachwyt - wystarczający, by zapew- nić jej tytuł Miss Goudy. Stamtąd był tylko krok do Amsterdamu, gdzie zdobyła koronę Miss Holandii, a potem nastąpił wyjazd do Caracas w Wenezueli na konkurs Miss Universum. Niestety, Miss Holandii nie weszła nawet do półfinałów. Ale nieważ- ne, Dina Van Vliet była realistką. Nikt nie musiał jej mówić, co ma w sobie najcenniejszego, wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Wiedziała również, że nie wróci do kraju wiatraków, drewnianych chodaków i sera. Więc spakowała nagrody pocieszenia, wzięła dziewięć tysięcy dolarów, które jej zostawiła babka ze strony matki, i przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie wynajęła mieszkanie o kontrolowanej wyso- kości czynszu w modnym rejonie Upper East Side. A co ważniejsze, zainwestowała w bardzo dobrą, bardzo drogą i bar- dzo wydekoltowaną uniwersalną suknię wieczorową oraz przyzwoity sznurek hodowlanych pereł. Tak wyekwipowana, bezwstydnie wykorzystując swój tytuł Miss, by uzyskać wstęp na właściwe tereny, wkroczyła do kręgów towarzyskich Manhattanu niczym rekin polujący na ofiarę. Przyjęcia cocktailowe, obiady, premiery i imprezy dobroczynne - Dina zaliczała je wszystkie, odrzucając przy okazji niezliczone propozycje wspólnego spędzenia nocy i równie wiele oświadczyn, składanych przez najprzystojniejszych kawa- lerów z Manhattanu.

Diny nie interesowali chłoptysie, którym rodzice założyli fundusze powiernicze. Wiedziała, czego chce, i była zdecydowana dopiąć celu. I - patrzcie państwo! - zanim ktokolwiek zdążył policzyć do trzech, znalazła swe szczęście w osobie Roberta A. Goldsmitha, niedawno owdowiałego założyciela i prezesa GoldMart, Inc. Prawdę mówiąc, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Robert - gruby i nieatrakcyjny - łysiał i miał pięćdziesiąt kilka lat. Był trochę ordynarny i nieokrzesany. Nosił te same ohydne garnitury z poliestru, które sprzedawał w sieci tanich domów towarowych obejmu- jącej cały kraj. W jego mieszkaniu znajdowały się przecenione meble, na podłodze leżała pomarańczowa wykładzina, stały sztuczne rośliny, a na ścianach wisiały oprawione w ramki obrazki klaunów, kotków i dzieci o wielkich oczach - wszystko z GoldMart. No to co? Był do wzięcia, a tylko to się liczyło. To oraz fakt, że miał forsy jak lo- du. Równie ważne, że Robert A. Goldsmith nie miał byłych żon ani dzieci mogących rościć pretensje do jego majątku, kiedy przyjdzie czas - Dina sprawdziła to dyskretnie, ale dokładnie. Jeśli chodzi o mankamenty Roberta, Dina uważała, że na wszystko znajdzie się rada. Ostatecznie można się nauczyć manier, zacząć stoso- wać surową dietę i zmienić ohydną garderobę, a wstrętne mieszkanie przy Central Park West urządzić od nowa. Wkrótce więc odbył się ślub i przestała istnieć Dina Van Vliet. Naro- dziła się Dina Goldsmith - i to nie były żarty! Teraz, kiedy została oficjalnie członkinią owego najbardziej elitarnego ze wszystkich klubów - żon stu najbogatszych ludzi na świecie - wkroczy- ła na arenę towarzyską z takim samym wyrachowaniem i zimną krwią, z jakimi przystąpiła wcześniej do zdobycia męża o nieoszacowa-nym ma- jątku. Nagle zrobiła się niezwykle zajęta. Były codzienne obiady z osobami z towarzystwa w La Grenouille i Le Cirque, gdzie bulion z homarem bladł w starciu z prawdziwymi przy- stawkami - pikantnymi plotkami i szeptanymi na ucho doniesieniami o skandalach. Wieczorne przyjęcia cocktailowe, po których następowały oficjalne obiady, premiery na Broadwayu plus tradycyjne poniedziałkowe wieczo- ry galowe w operze Metropolitan, nieodzowne bale dobroczynne oraz sobotnio-niedzielne wyjazdy dc Hamptons latem i do Palm Beach lub na Karaiby zimą.

Każdy by pomyślał, że Dinie Goldsmith się udało. Ale wkrótce odkryła prawdę. Chociaż utrzymywanie znajomości z pewnymi ludźmi wydawało się sprawą oczywistą, państwo Goldsmith nie byli przyjmowani przez wszystkich. A przynajmniej nie w tych do- mach, które się naprawdę liczyły. Stara gwardia Nowego Jorku, New- port, Hamptons i Palm Beach nie akceptowała ich, a wszystko dlatego, że Robert sam się dorobił, a w związku z tym jego pieniądze były nowe i nie pokryła ich jeszcze dająca szacunek patyna, którą mogły uzyskać dopiero po upływie kilku pokoleń. Z wyjątkiem okazji, kiedy chodziło o zbiórkę funduszy na cele dobro- czynne, gdzie każdy darczyńca był serdecznie witany, stare pieniądze zamknęły przed nimi drzwi. Ponownie, tak jak kiedyś w Caracas, Dina przemyślała sytuację i stwierdziła, że potrzebne są poważne zmiany. Po pierwsze, musieli się przeprowadzić na sam East End, koniecznie na Piątą Aleję. Doszła do wniosku, że musi to być ni mniej, ni więcej, tylko wspaniała twierdza białych angielskich protestantów obok Central Park. Ponieważ pieniądze nie stanowiły przeszkody, wkrótce znalazła ide- alny trzydziestoczteropokojowy, dwupoziomowy apartament, łącznie z marmurową klatką schodową, ogrodem zimowym i dwoma tarasami. Natychmiast zatrudniła odpowiedniego dekoratora wnętrz, siedemdzie- sięciodwuletniego smoka o nieskazitelnym anglosaskim pochodzeniu. Ale jeśli myślała, że przeprowadzka na Piątą Aleję oraz wynajęcie właściwego projektanta wnętrz w cudowny sposób otworzą wszystkie drzwi, które do tej pory były przed nimi zamknięte, grubo się myliła. Utrzymujący się ostracyzm doprowadzał ją do szaleństwa. Teraz, po ośmiu długich latach przyszło wreszcie upragnione zwycię- stwo! Jej modlitwy zostały wysłuchane! Udane przejęcie przez Roberta domu aukcyjnego Burghleya odniesie skutek tam, gdzie zawiodły wszystkie inne metody - bo nikt nie musiał mówić Dinie, że większo- ściowe udziały w tej firmie nagle uczynią z niej pierwszą osobę w mie- ście. I to z dnia na dzień! Po tylu latach znalazła się na samym szczycie! Na samym wierzchołku socjety Manhattanu! A teraz... Ach! Teraz przyszła pora spłaty długów... teraz ona będzie z góry spo- glądała na snobów... a wszyscy pokonani będą czekali, by móc pocałować podeszwy jej pantofelków od Maud Frizons! O, tak! Będzie się rozkoszowała każdą minutą! Bo czy jest na ziemi coś równie rozkosznego, jak odpłacanie pięknym za nadobne?