andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony696 816
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań549 612

Grace Carol - Prezent dla szefa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :607.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Grace Carol - Prezent dla szefa.pdf

andgrus EBooki Harlequiny Litera G Grace Carol
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Carol Grace Prezent dla szefa

ROZDZIAŁ PIERWSZY Joe Callaway bardzo się śpieszył. Szybko przeszedł obok grupy starannie ubranych osób czekających na windę w ele­ ganckim holu wysokiego biurowca w finansowej dzielnicy San Francisco. Chciał jak najprędzej znaleźć się w biurze. Nacisnął guzik dwudziestego piętra i niecierpliwie śledził zmieniające się cyfry. Trzecie, czwarte, piąte... Trwało to w nieskończoność. - Wyjechał na dwa tygodnie. Dopiero na miejscu okazało się, że pojawiły się komplikacje i musi zostać dłużej. Spot­ kania, negocjacje, rozmowy... nie było temu końca. Wyob­ rażał sobie, co zastanie po tak długiej nieobecności. Biurko zawalone papierami, tysiące spraw do natychmiastowego za­ łatwienia. Choć może nie będzie tak źle. Jego asystentka na pewno o wszystko się zatroszczyła. Jest fantastyczna. Szyb­ ka, rzeczowa, kompetentna, oddana pracy. Drugiej takiej ze świecą szukać. Martwiło go trochę, że przez ten czas nie udało mu się z nią skontaktować. Kostaryka wprawdzie leży daleko, lecz nie na końcu świata. Czasem miał dostęp do telefonu i in- ternetu, ale za każdym razem, gdy dzwonił do Claudii, odzy­ wała się poczta. Zostawiał wiadomości, jednak Claudia nie oddzwaniała. Rozumiał, że odległość, różnica czasu, trud- R S

ności na liniach. Mimo to dziwne, że ani razu nie odebrała osobiście. Cóż, nic na to nie mógł poradzić. Jednak nie ma powodu do niepokoju. Claudia ze wszystkim da sobie radę. Pracuje z nim od trzech lat, poznała go na wylot. Czasami odnosił wrażenie, że wręcz czyta w jego myślach. Nie mógł się doczekać, by opowiedzieć jej o rezultatach tego wyjazdu. Gdy tylko usłyszy o nowym projekcie, będzie przejęta nie mniej niż on. Znowu będą siedzieć w biurze od rana do nocy, by dopracować wszystkie szczegóły. Nie raz już tak było. Tylko że teraz to wyjątkowy projekt. I dla nie­ go, i dla niej. Oczami wyobraźni już widział jej minę. Brązowe oczy pełne niedowierzania, usta wygięte w uśmiechu. Zarzuci go pytaniami. Kiedy, dlaczego, jak? Uśmiechnął się do siebie. Wysiadł z windy i ruszył do biur Callaway Coffee. - Dzień dobry, panie Callaway! - Recepcjonistka obróci­ ła się w fotelu i miło uśmiechnęła na powitanie. - Witamy w firmie! - Dzień dobry, Janice. Poproś Claudię, żeby zaraz do mnie zajrzała, dobrze? Nie czekając na odpowiedź, poszedł do swojego gabinetu. Chciał jak najszybciej wypakować z teczki materiały i rozło­ żyć je na stole, nim przyjdzie Claudia. Cieszył się, że wcześ­ niej z nią nie rozmawiał. To będzie dla niej niespodzianka. Tym bardziej będzie mu miło powiedzieć jej o tym osobiście. Przyjemnie na nią patrzeć w takich chwilach. Buzia jej pro­ mienieje, policzki zaczynają się różowić. Mimowolnie przy­ pomniało mu to tamten grudniowy wieczór po gwiazdko­ wym przyjęciu w biurze, kiedy... Jego uśmiech zgasł. Musi porozmawiać z nią na ten temat, by uniknąć niepotrzebnych R S

problemów i niedopowiedzeń. Nie chce, by to wpłynęło na ich współpracę, popsuło ich relacje. Minęło wpół do dziesiątej. Wszystko gotowe. Gdzie po­ dziewa się Claudia? Już dawno powinna tu być. Otworzył drzwi. Dwie panie z księgowości stały przy biurku recepcjo­ nistki. Rozmawiały ściszonymi głosami. Na jego widok poderwały się i pierzchły do swoich pokoi, zostawiając na biurku kubki z kawą. Janice uśmiechnęła się z przymusem. Jednak czuł, że coś jest nie tak. Claudia nigdy nie kazała na siebie czekać. Zawsze była gotowa na każde je­ go wezwanie. - Co się stało? - zapytał. - Gdzie Claudia? - Nie wiem - odparła Janice. - Jak mam to rozumieć? Jest chora? Spóźni się? Poszła do łazienki? - Ja... naprawdę nie wiem. Nie widziałam jej. - Nie widziała jej pani? Jak to? Janice wzruszyła ramionami. - Niech pani zadzwoni do niej do domu - poinstruował. - Już to zrobiłam. Nie ma jej - odparła. - Nie ma jej? - powtórzył. Ledwie się opanował, by jesz­ cze raz nie zapytać, gdzie w takim razie jest. Zaczyna tracić cierpliwość. Bez Claudii nie da sobie rady. Nie ruszy z miej­ sca. Nawet nie wie, od czego zacząć. Nie ma pojęcia, gdzie co jest. -Trudno, poczekamy - mruknął. - Nie ma powodu, by zawczasu się denerwować - powiedział do siebie, a jednak czuł ogarniający go niepokój. To do Claudii zupełnie nie­ podobne. Zawsze była wyjątkowo punktualna. — Pewnie się spóźni - dodał. R S

Janice nie skomentowała. Zamrugała nerwowo. - Myśli pani, że to coś innego? - Myślę... Patrzył pan na biurko? Claudia chyba zostawi­ ła coś dla pana. Zostawiła mu coś? To zmienia postać rzeczy. Miał złe przeczucia. Przez długą chwilę wpatrywał się w recepcjonist­ kę, potem odwrócił się i poszedł do siebie. Biurko uginało się pod stertą listów i papierów. Dziwne, że wcześniej tego nie zauważył. Zaczął je przeglądać. Niechcący, gdy przesuwał papiery na drugą stronę, zrzucił część na podłogę. Wreszcie znalazł. Długa, biała koperta zaadresowana do niego. Popa­ trzył na znajome, równe pismo Claudii. Rozerwał kopertę, wyjął kartkę. Poczuł skurcz w żołądku. Drogi Joe. Przepraszam, że odchodzę tak niespodziewanie i podczas twojej nieobecności, ale tak wyszło. Złożyłam wymówienie z terminem dwutygodniowym. Lucy, pani przysłana z agen­ cji na moje miejsce, została już wprowadzona i dobrze mnie zastąpi. Życzę powodzenia w realizacji nowych projektów i wszystkiego dobrego. Claudia Stał nieruchomo, gniotąc w dłoniach kartkę i z niedowie­ rzającym zdumieniem jeszcze raz czytając ten krótki list. Co się stało, że tak go potraktowała? Zwracała się do niego jak pra­ cownik do szefa. A przecież stanowili dwuosobowy, bardzo zgrany zespół. Zawsze widział to w taki sposób. Nic dziwnego, że czuł się dotknięty i urażony. Ciszę przerywało tylko jedno­ stajne brzęczenie faksu stojącego w rogu gabinetu. R S

Chciało mu się krzyczeć i walić pięściami w stół, kazać jej wracać, tłumaczyć się, dlaczego mu to zrobiła po wszystkim, co przeszli razem przez te ostatnie lata. Zmusił się do zacho­ wania spokoju. Już dawno nauczył się powściągać emocje i panować nad sobą w każdej sytuacji. To jeszcze nie naj­ gorsza rzecz, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Bywało gorzej. Zniszczenie zbiorów kawy w Wenezueli, dyscyplinarne zwol­ nienie z pierwszej pracy. By nie wspomnieć o historii sprzed lat, gdy rodzice zostawili go na progu szkoły wojskowej, bo nie mogli z nim dłużej wytrzymać. Podobno był dzieckiem z piekła rodem. Wszystko to przeżył, przeżyje więc i to. Przede wszystkim musi odszukać Claudię i przekonać ją, by wróciła do pracy. Zgodzi się na jej warunki. Da jej podwyżkę, zwiększy wy­ miar urlopu, zatrudni dla niej kogoś do pomocy. Co tylko zechce. Nie będzie robić problemów. Ruszył do jej pokoju i otworzył drzwi. Powitała go cisza. W pokoju panował pół­ mrok, w powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny kwiatowy zapach. Na parapecie stał wysoki kaktus w doniczce owinię­ tej czerwoną wstążeczką. To od niego, prezent na Gwiazdkę. W przeciwieństwie do jego gabinetu, tutaj panował wzorowy porządek. Miało się wrażenie, że od dawna nikt tu nie prze­ bywał. Ogarnęło go dziwne poczucie pustki. Zamknął drzwi i poszedł do recepcji. Zatrzymał się przy biurku Janice. - Gdzie jest Lucy? - zapytał bardzo spokojnie. - Lucy? Ta z agencji? - upewniła się. - Tak, o nią pytam. Gdzie ona, do diabla, jest? Janice zrobiła wielkie oczy. - Odeszła od nas. Nie mogła się przyzwyczaić i wdrożyć. R S

- Aha - odparł z wymuszonym spokojem. Zacisnął zęby. - Mogłaby pani skontaktować się z agencją i poprosić, by przy­ słali kogoś na zastępstwo? Natychmiast. - Oczywiście. Już dzwonię. Zrobiłabym to wcześniej, ale myślałam... - urwała nagle. Nie dowiedział się, co sobie my­ ślała. Wrócił do gabinetu, usiadł w fotelu. Odchylił się do ty­ łu i zamknął oczy. Nigdy nie pozwalał sobie na rojenia, ale nie mógł się oprzeć, by przez chwilę udawać, że Claudia jest tutaj. W powietrzu czułby woń świeżo parzonej kawy. To by­ ła pierwsza rzecz, jaką jego asystentka robiła po przyjściu do biura. Oczami wyobraźni widział Claudię siedzącą na wprost niego na skórzanej kanapie. Krzyżując długie nogi, komentuje jego ostatni pomysł. Zawsze konsultował z nią swoje poczynania. Stworzenie nowego sklepu, nowy plan marketingowy, wszystko, nad czym aktualnie pracował. Po­ legał na jej zdaniu, liczył się z jej opinią. Była jego zaufanym człowiekiem. Wiedział, że nigdy go nie zawiedzie, że zawsze jest z nim szczera. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak często miała odmienne poglądy. Dyskutowali wtedy gorąco, kłócili się, przedstawiali swoje racje, czasem śmiejąc się przy tym. Nieoczekiwanie wrócił myślą do tamtego wieczoru i je­ go uśmiech rozwiał się bez śladu. Niemożliwe, by jej zniknię­ cie miało jakiś związek z... Wyprostował się, sięgnął po jej list i przeczytał go na no­ wa Raz, drugi. W końcu zrobił z jej kartki samolocik i puś­ cił go w powietrze. Poszybował daleko i wpadł do kosza na śmiecie. To poprawiło Joemu humor. Trudno, skoro Claudia nie chce z nim pracować, niech tak będzie. Kiedyś jakoś ra- R S

dził sobie bez niej. Kiedy to było, chyba przed ostatnim trzę­ sieniem ziemi? Teraz też sobie poradzi. Ktoś zastukał do drzwi. Poderwał się z miejsca, serce za­ biło mu mocniej. Jednak wróciła. Usiadł w fotelu, położył nogi na biurku i sięgnął po cygaro. Nie chce, by Claudia zo­ rientowała się, jak podziałało na niego jej odejście. Wiedział, że wróci. Niech sobie nie myśli, że jest niezastąpiona, bo to nieprawda. Nie zapalił cygara, ścisnął je tylko zębami. -Proszę. To nie była Claudia. Na progu stała Janice, a obok niej pani w średnim wieku. W kostiumie i pantoflach na niskim obcasie. Odłożył cygaro, opuścił nogi na podłogę. -To pani Sarah McDuff - przedstawiła ją recepcjonist­ ka. - Z agencji. - Tak szybko? Świetnie. Dziękuję, Janice. Proszę, pani McDuff, zechce pani spocząć. Czuję, że będzie się nam do­ brze pracowało - zagaił, uśmiechając się z przymusem. Niezależnie od umiejętności pani przysłanej przez agen­ cję, jest jeden poważny problem - nie ma nikogo, kto mógł­ by ją wprowadzić, powiedzieć, co i jak. On nie ma na to cza­ su. Zaraz zaczyna umówione spotkanie. Trudno, musi sama sobie jakoś poradzić. - Potrzebne mi będą materiały na temat projektu na Ko­ staryce - rzekł, wskazując komputer na biurku Claudii. - Proszę jak najszybciej wydrukować wszystko, co pani znaj­ dzie na ten temat. Kobieta skinęła głową, zdjęła sweter i natychmiast usiad­ ła za biurkiem. Przez chwilę stał w progu, wpatrując się w panią siedzą­ cą na miejscu Claudii. Może powinien oswoić się z myślą, że R S

Claudii tu już nie zobaczy? Nie mógł się z tym pogodzić. To mu się po prostu nie mieściło w głowie. Czuł się tak, jakby wszystko się zawaliło. Miał wyrzuty sumienia, że zostawia nową osobę bez żad­ nych wskazówek, zupełnie bez pomocy. Jednak ta, która mogła pokazać jej wszystko krok po kroku, ulotniła się bez śladu. Tak przynajmniej mu powiedziano. Może Janice nie szukała Claudii wystarczająco skutecznie? Może zdarzył się nieszczęśliwy wypadek? Potrącił ją autobus, straciła pamięć i leży nieprzytomna w jakimś szpitalu? Przeraził się. Poprosił Janice, by odwołała zaplanowane spotkanie, a sam zamknął się w gabinecie i zaczął dzwonić. Zaskoczyło go, że numer Claudii został odłączony. Po kolei obdzwonił posterunki policji i szpitale, połączył się nawet z kostnicą. Podniósł wzrok znad biurka, gdy nowa asystentka weszła do gabinetu. Potrzebowała hasła, by wejść na jego konto. Nie miał o nim pojęcia. Kiedyś chyba je znał, ale zdążył zapo­ mnieć. Tylko Claudia mogła mu pomóc. Zwolnił nową pra­ cownicę do domu, prosząc, by przyszła rano. Obiecał, że za­ płaci jej za dzisiejszy dzień. Z dokumentów Claudii wyciągnął jej adres i wyszedł z biura. Pojedzie do niej do domu. Dziwne, że nigdy jej nie zapytał, gdzie mieszka. Zadzwonił do drzwi wiktoriańskiego bliźniaka na Greenwich Street. Otworzyła nieznajoma pani. Claudia wyprowadziła się przed dwoma tygodniami. - Zostawiła nowy adres? - zapytał. - Niestety - kobieta pokręciła głową. - To była miła dziew­ czyna. Nigdy nie spóźniała się z czynszem. Mam nadzieję, że nie wpadła w tarapaty? Joe zaprzeczył ruchem głowy. R S

- Jest pan jej chłopakiem? - zapytała, przyglądając mu się badawczo. - Nie. - Umilkł. - Miała chłopaka? - zapytał, zaskoczony tą myślą. Nigdy nie wspomniała o tym ani słowem. Choć, prawdę mówiąc, nie pytał jej o to. - Taka ładna dziewczyna - zawiesiła głos właścicielka do­ mu. Zacisnęła usta. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Nie interesuję się prywatnym życiem moich lokatorów. Ponuro pokiwał głową i jeszcze raz podziękował za fatygę. Nie miał pomysłu na następny krok. W biurze czekała go masa roboty, ale bez Claudii nie ruszy z tym z miejsca. Zo­ stawił samochód przed jej domem i powoli poszedł do ka­ wiarni na rogu. Tu też podają jego kawę. Zamówił podwój­ ne espresso. Usiadł przy stoliku na chodniku, wziął filiżankę i nieobecnym wzrokiem zapatrzył się w przestrzeń. Minęło dopiero kilka godzin od chwili, gdy rano wpadł do biura, na­ ładowany entuzjazmem i nowymi pomysłami. Teraz przy­ szłość firmy widział w innych barwach, nic już nie wydawało się takie jasne i oczywiste. Musi się wziąć w garść. W końcu nie stało się nic wielkie­ go. Nadal jest właścicielem liczącej się firmy. Ma wspaniały apartament z widokiem na zatokę, nowy samochód, jacht, kartę członkowską ekskluzywnego klubu. Nikt nie jest mu potrzebny do szczęścia. Jednak... Wypił do dna, zostawił drobne na stoliku i wrócił do sa­ mochodu. Musi jechać do biura. O szóstej ma spotkanie z szefem agencji PR, z którą dopiero rozpoczyna współpra­ cę. Agencja jest na fali i trudno opędzić się jej od klientów. Mogli się umówić dopiero o tej porze. Ma przyjść też pani, R S

która jest ich dyrektorem artystycznym. Na wszelki wypadek lepiej zadzwoni i upewni się, czy będą. Jeśli coś im wypadło, pojedzie do klubu i zagra sobie w racketball, jak zwykle we wtorki. Trochę się porusza, tomu dobrze zrobi. Musi się roz­ luźnić, wtedy poczuje się lepiej. Choć jeśli chce, by wszystko wróciło do normy, musi znaleźć Claudię. Claudia Madison stała na chodniku przed biurowcem, w którym przepracowała ostatnie trzy lata. Już prawie wpół do siódmej. Większość okien na dwudziestym piętrze bu­ dynku była ciemna, tylko w niektórych paliło się światło. Pewnie sprzątaczki jeszcze pracują. Joe Callaway na pewno już dawno wyszedł. We wtorki nigdy nie zostawał dłużej, bo wtedy chodził do swojego klubu. Stała już dobre pół godziny, drżąc z zimna. Chłodne porywy wiatru uderzały ją w twarz, podrywały z chodni­ ka śmiecie i strzępy papierów. Nie śpieszyła się, wolała się upewnić. Nie widziała, jak wychodził. Na szczęście nie wi­ działa też nikogo, kto mógłby ją rozpoznać. Co dziwne, nie zauważyła pani, która przyszła na jej miejsce. Przez ten czas na pewno oswoiła się z Joem i jego wymaganiami. Kilka ty­ godni zrobiło swoje. Joe już dawno zapomniał o poprzedniej asystentce. Chyba że nagle potrzebował czegoś, czego jej na­ stępczyni nie umiała. Westchnęła. Gdyby ona mogła zapomnieć o nim tak szyb­ ko! Niestety, nie ma lekko. To musi potrwać. Jednak z cza­ sem to jej się uda. Musi tylko zdobyć się na więcej wytrwa­ łości. Zęby szczękały jej z zimna. Nie będzie dłużej czekać. Jest za zimno. I za dużo ją to kosztuje. Podniosła kołnierz, nabrała powietrza i weszła do budynku. R S

Powinna to zrobić dużo wcześniej. To tylko jedna rzecz, której nie zabrała, gdy porządkowała swój gabinet. Niepo­ trzebnie zwlekała. Wiedziała o tym, ale na początku nie mogła się przemóc, by wrócić. Czuła się fatalnie, fizycznie i psychicznie. Gdy przestała chodzić do pracy, nagle miała za dużo czasu i nie umiała go wypełnić. Świadomość, że znów nie zobaczy Joego, codziennie napełniała ją cierpieniem. Nie chciała wracać myślą do tego, co straciła. To była świetna praca, fantastyczny szef. Przez jakiś czas rozważała nawet, by dać sobie z tym spokój, machnąć ręką na prezent, który do­ stała od Joego. Będzie jej tylko przypominać przeszłość. Jed­ nak z czasem jej emocje nieco opadły. Podjęła kilka decyzji, poczuła się pewniej. Wiedziała, że może liczyć tylko na sie­ bie i da sobie radę. Nie ma innego wyjścia. Winda zatrzymała się na dwudziestym piętrze. Nagle ogarnęły ją wątpliwości. Zadrżała z niepokoju. A jeśli on tu jest? Albo ktoś siedzi w jej gabinecie? Może niepotrzebnie przyszła, bo po jej prezencie już nie ma śladu? Przycisnęła rękę do ściany, odetchnęła głęboko. Już miała się odwrócić i zjechać na dół, gdy sprzątaczka pomachała jej na powita­ nie i otworzyła drzwi. Wybąkała podziękowanie i na palcach ruszyła do swego dawnego pokoju. Mijając drzwi Joego, dostrzegła wąski pa­ sek światła padający na podłogę. Zza zamkniętych drzwi do­ biegały stłumione głosy. Głos Joego i jakiejś kobiety. Rozma­ wiają i śmieją się. Zastygła w miejscu. Czego się spodziewała? Liczyła, że po tym, co stało się między nimi, Joe nagle za­ cznie zachowywać się jak mnich? Joe Callaway? Najwyraź­ niej dobrze się bawi w gabinecie, w którym... gdzie... Powinna przyjść od razu albo wcale. Szkoda, że wcześ- R S

niej nie widziała tego tak jasno. Zaraz jej tu nie będzie. Tyk ją kosztowało, by zebrać się na odwagę i wjechać na górę do biura. Wślizgnie się do pokoju, zabierze to, po co przyszła, i zniknie. Więcej tu nie wróci. Nigdy nie zobaczy Joego, ni­ gdy nie usłyszy jego głosu. Już nigdy nie będzie pisać za nie­ go listów, robić rezerwacji na kolację z panienką, zamawiać kwiatów dla kolejnej dziewczyny, słuchać śmiechów docho­ dzących zza drzwi jego gabinetu. Z tym już koniec. Jej biurko było pokryte cieniutką warstwą kurzu. Wy­ glądało, jakby nikt przy nim nie pracował. Co tu się działo przez te cztery tygodnie? Przecież Lucy... Wiedziała, że nie powinna się guzdrać, jednak nie mogła powstrzymać napły­ wających wspomnień. Przypomniała sobie, jak po otwarciu pierwszego baru kawowego Joe wpadł tutaj z rozpromienio­ ną twarzą, porwał ją na ręce i zakręcił w koło. Zawirowało jej w głowie, tak jak teraz, na samo wspomnienie. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wyjęła z torebki chusteczkę i przetarła monitor. Cząsteczki kurzu uniosły się w powietrze. Zakręciło jej się w nosie i kichnęła. Przycisnęła dłonie do ust, by zdusić kolejne kichnięcie. W korytarzu rozległy się szybkie kroki. Claudia opadła na kolana, skuliła się za biurkiem. Ktoś otworzył drzwi, za­ palił światło. - Jest tu kto? - Głos Joego. Serce biło jej tak głośno, że bała się, że on zaraz to usłyszy. Zapadła długa cisza. Claudia wstrzymała dech. Światło zgasło, drzwi się zamknęły. Odetchnęła z ulgą. Potem wstała, podeszła do okna i zdjęła z parapetu kaktus, który Joe dał jej na Gwiazdkę. Wbrew powszechnemu mnie­ maniu, kaktus potrzebuje wody, choć trzeba bardzo uważać, R S

by go nie przelać. Wtedy ginie. Nie chciała, by zmarniał. Nie chodzi o sentymenty, a o roślinę. Przycisnęła do siebie do­ niczkę i bardzo ostrożnie zaczęła uchylać drzwi. Wyjrzała na korytarz. Nikogo. Na palcach zaczęła iść do wyjścia. Spod drzwi gabinetu Joego nadal sączyło się światło, ale ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Pośpiesznie doszła do windy. Jakimś cudem przyjechała już po kilku sekundach. Claudia odetchnęła z ulgą, naciska­ jąc guzik parteru. Drzwi powoli zaczęły się zamykać. Serce waliło jej w piersi. Nagle przez niewielką szczelinę wsunęła się czyjaś ręka. Zadziałał czujnik i drzwi rozchyliły się szeroko. Do środka wszedł Joe. Zamurowało go. - To ty - wydusił zmienionym głosem. - Do diabła, co ty tu robisz? Drzwi zasunęły się bezszelestnie, zamykając ją jak w klat­ ce. Z mężczyzną, którego nie spodziewała się już nigdy uj­ rzeć na oczy. Z trudem przełknęła ślinę przez zaciśnięte gardło. Czuła znajomy zapach. Przemieszany aromat skó­ ry, cygar, kawy i Joego. Nogi się pod nią ugięły. Sytuacja ją przerosła. Nie była przygotowana na takie spotkanie. Po­ tężna postać Joego wypełniała niewielką przestrzeń windy. Przytłaczała ją. Gniewny blask jego oczu zdradzał wzbiera­ jącą w nim złość. - Ja... przyszłam zabrać mój kaktus. Bałam się, że nikt go nie podleje.... - Przyszłaś po swój kaktus - przerwał jej, piorunując ją wzrokiem. - Przyszłaś po niego, ale do mnie nie raczyłaś na­ wet zajrzeć. Powiedzieć mi choćby jednego słowa. Nie zdo- R S

byłaś się na to, by osobiście wyjaśnić, dlaczego odchodzisz. Nie, po co. Bardziej obchodzi cię twój kaktus... Naprawdę nie mogę w to uwierzyć. - Przepraszam - wykrztusiła. - Myślałam, że jesteś zajęty. Słyszałam głosy i nie chciałam... - Byłem zajęty. Miałem zaplanowane spotkanie. Które już się skończyło. Wiedziałabyś o tym, gdybyś zajrzała do mnie. Ale ty nie chciałaś mnie widzieć, prawda? Unikasz mnie. - Oparł rękę o ścianę i wbił w Claudię chłodne spojrzenie nie­ bieskich oczu. - Ależ skąd - zaoponowała blado. Wiedziała, że będzie wściekły. Domyślała się, jak to na niego podziała. Wpraw­ dzie nie raz powtarzał, że jest niezastąpiona dla firmy, ale przecież nie jest dzieckiem. Dobrze wie, że nie ma ludzi nie­ zastąpionych. Joe też szybko się o tym przekonał. Lucy, którą wybrała z wielu kandydatek, na pewno się sprawdziła. Winda zatrzymała się na parterze. Claudia odetchnęła. Minęła Joego i pośpiesznie ruszyła do drzwi. Przez mgnie­ nie czuła bijące od niego ciepło. Niechcący otarła ręką o jego kaszmirową marynarkę. Szła zdecydowanym krokiem, nie odwracając się. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na­ wet na sekundę wahania. Ale Joe był szybszy. Nim doszła do wyjścia z budynku, złapał ją za ramię. - Dokąd tak się śpieszysz? - zapytał ostro. - Jeśli sądzisz, że uda ci się tak po prostu wyjść, bez słowa wyjaśnienia, to się głęboko mylisz. Przytrzymując ją mocno, pociągnął w stronę niewielkiej restauracji mieszczącej się na parterze biurowca. Nie raz przychodzili tu na kawę i ciastko, gdy chcieli spokojnie po­ rozmawiać na osobności. Teraz było pusto. Jedynie dwóch R S

mężczyzn piło kawę przy barze, oglądając w telewizorze mecz koszykówki. Kelnerka powitała ich uśmiechem. - Trochę później niż zwykle, prawda? Dawno państwa u nas nie było - zagadnęła. - Boję się, że ciastka już się skoń­ czyły, ale mamy świetny krupnik na wołowinie. Joe zerknął na zegarek. - Nieźle brzmi, Ginny. Poprosimy o zupę, a na drugie zie­ loną sałatę i befsztyki. Mało wypieczone. Kelnerka odeszła, nim Claudia zdążyła zaprotestować. Może i jest głodna, ale nie ma zamiaru jeść z nim obiadu. - Nie mogę zostać tak długo - powiedziała. - Jak ci pasuje. Nie chcesz, to nie jedz, ale ja jestem głodny. Nic nie jadłem, wypiłem tylko trzy kawy. Jestem spięty. Zde­ nerwowany i podminowany. Chcesz wiedzieć dlaczego? Pokręciła głową. Nie chciała wiedzieć. Niczego nie chce wiedzieć na jego temat. Widać, że jest zirytowany i zły. Ma. mocno zaciśnięte usta, ponurą minę. Przez mgnienie było jej go żal. Ledwie się powstrzymała, by nie wyciągnąć ręki i nie pogładzić go po zmarszczonym czole. Przycisnęła dło­ nie do kolan. Powinna wstać i wyjść,nie czekając na zamówione potra­ wy. Jednak bała się, że Joe z miejsca ruszy za nią. Nie darmo był założycielem i właścicielem wielkiej firmy. Miał dopiero trzydzieści trzy lata, a zaszedł tak daleko. Wie, czego chce, i jest skuteczny. Nikomu nie da się wodzić za nos. Zawsze dopnie swego. Choć nigdy nie posuwał się do ostateczności. Nie mu­ siał. Ma wyrafinowane metody i doskonałą taktykę. Zna go nie od dziś. R S

- Dobrze - przystała, - W takim razie powiedz, dlaczego jesteś taki podminowany. Domyślam się, że chodzi o sprawy związane z firmą? - Tak i nie - odparł. Ginny postawiła przed nimi talerze z zupą. Jeszcze kilka minut temu Claudia gotowa była przysiąc, że nawet jej nie tknie. Joe nie będzie nią komenderować. Jed­ nak teraz, gdy poczuła apetyczny aromat domowego krupniku, uświadomiła sobie, że ona też niewiele dzisiaj jadła. Jedli w milczeniu. Gdy skończyli, Joe znacząco popatrzył na jej pusty talerz, ale przezornie powstrzymał się od ko­ mentarza. - Podam ci główny powód, dla którego uważam dzisiejszy dzień za fatalny - zaczął Joe. Miał teraz nieco spokojniejszy ton. - Przyszedłem dziś do biura po całonocnym locie z Ko­ staryki... - Jak to? Wróciłeś dopiero dzisiaj? Przecież miałeś wrócić kilka tygodni temu? - Nic dziwnego, że ma sińce pod ocza­ mi i jest rozdrażniony. Jednak nie powinna się nad nim uża­ lać. Nic mu po jej współczuciu. Zresztą i tak wygląda wspa­ niale z tymi kruczoczarnymi włosami leciutko opadającymi na kołnierz koszuli i policzkami ze śladem zarostu. - Taki był plan, ale wyszło inaczej. Miałem opowiedzieć ci o tym dziś rano, zaraz po przyjściu do biura. - Umilkł, przez dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie. Chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła. Zupełnie jakby ją hipnotyzował, przy­ trzymywał jej spojrzenie. Naraz zmienił wyraz twarzy, wzrok mu złagodniał. - Nie mieści mi się w głowie, że mi to zrobiłaś - rzekł, zni­ żając głos. Zamrugała, zaczęła gnieść serwetkę. Łzy napłynęły jej do R S

oczu. Czuła się tak, jakby wbił jej nóż w serce. Umie to ro­ bić. Umie sprawić, by poczuła się winna. Za to, co on zrobił. Choć nie ma o tym pojęcia. I nigdy się nie dowie. - Zostawiłam ci list - odezwała się oschłe. Wyjął z kieszeni kartkę papieru, wygładził ją palcami. - Mówisz o tym? - zapytał. Claudia, skinęła głową. - „Tak wyszło" - zacytował. - „Wszystkiego dobrego" - czytał dalej. - To dostałem od ciebie po trzech latach pra­ cy ręka w rękę. Ufałem ci. Uważałem cię za przyjaciela. I tak traktowałem. Nie musiałaś prosić o podwyżki, sam z tym wychodziłem, prawda? Uważał ją za przyjaciela? I nawet ten grudniowy wieczór tego nie zmienił? Oboje wypili wtedy za dużo szampana. I on, i ona. Ale to nie znaczy, że może udawać, że nic się nie wydarzyło. Następnego dnia odwoziła go na samolot do Ko­ staryki. Joe nawet słowem się wtedy nie zająknął na temat poprzedniego wieczoru. Było jej przykro, ale dopiero po ja­ kimś czasie zdecydowała, że zniknie z firmy jeszcze przed jego powrotem. - A pomyślałeś czasem o mnie? - zapytała, pochylając się do przodu. Będzie się bronić, nie podda się. Nie ma zamia­ ru czuć się winna. - Co ja z tego miałam, jak ja się czu­ łam? Owszem, dostawałam dobrą pensję, nie powiem. Wie­ działam, że masz do mnie zaufanie. Ale to ja byłam buforem między tobą a twoimi panienkami, gdy już ci się sprzykrzyły. Ja musiałam cię kryć i wymyślać tłumaczenia, gdy nie mia­ łeś ochoty na randkę. Na mnie odbijałeś sobie swoje sercowe problemy, ja musiałam wysłuchiwać twoich żalów! - kończy­ ła podniesionym, wzburzonym głosem. R S

Patrzył na nią z niedowierzającym zdumieniem, jak na wulkan, który nagle zbudził się z uśpienia. - Myślałem, że lubisz dla mnie pracować - rzekł z nie­ skrywanym zdziwieniem. - Tak było - odparła bezbarwnie. - Ale już nie mogę. -Dlaczego? - Z powodów osobistych - rzekła.- Starała się zachować panowanie nad sobą. Nie może okazać słabości. Zaczęła jeść, siląc się na spokój. Niech dojdzie do wniosku, że te osobi­ ste powody nie mają z nim żadnego związku. Wiedziała, że przygląda się jej przenikliwie, próbując wyczytać coś z jej twarzy. Spokojnie sięgnęła po sałatę. Jeśli liczy, że coś z niej wyciągnie, to bardzo się myli. Nigdy, przenigdy mu nie po­ wie. Niech próbuje przekupić ją jedzeniem czy pieniędzmi, niech ją torturuje... i tak nic z niej nie wydobędzie. Zabie­ rze tajemnicę do grobu. - Jak mam to rozumieć? - zapytał. - Że to zbyt osobiste powody, bym chciała omawiać je z tobą. - Odsunęła talerz z sałatą. - Mogę już iść? - Poczekaj, jeszcze nie skończyliśmy jedzenia. To ci do­ brze zrobi. Wyglądasz jakoś mizernie. Nie schudłaś ostatnio? Może coś ci dolega? Czy to dlatego zrezygnowałaś z pracy? - Nie. Nic mi nie dolega i wcale nie schudłam. Jem z tobą obiad, bo chcę być uprzejma. - Uprzejma? Teraz chcesz być miła? Uważasz, że ten twój list był uprzejmy? - Był po prostu zwięzły - zareplikowała. - Znalazłam za­ stępstwo na moje miejsce. Czego więcej chcesz? - Ciebie - powiedział przez zaciśnięte usta. Poczuła, że oblewa się rumieńcem. Oczywiście, że jest mu R S

potrzebna. Do radzenia sobie z jego panienkami, odbiera­ nia ich telefonów, odpowiadania na ich nieprzyjemne liściki, uprzedzania jego życzeń. - Twoja zastępczyni odeszła - powiedział. To wyjaśniało kurz na jej biurku. - Nic na to nie poradzę - odparła. - Przykro mi z tego powodu. - Wcale ci nie jest przykro - podjął. - Gdyby tak było, wróciłabyś do pracy. Chyba że już masz nową posadę. No tak, teraz rozumiem - olśniło go. - Ktoś zaproponował ci lepsze pieniądze. - Nie, nie mam nowej pracy - rzekła. - Jeszcze nie. - W takim razie co zamierzasz robić? - Jeszcze nie wiem - odparła. - Może zacznę uczyć. - Uczyć - powtórzył, potrząsając głową. - Nie wiedziałem, że lubisz dzieci. - Może pora polubić - wymamrotała. Spochmurniał, ale nim zdążył coś powiedzieć, kelner­ ka przyniosła skwierczące befsztyki. Do nich puree z ziem­ niaków i zielony groszek. Poczuła, że ślinka napływa jej do ust. W jednej chwili przeszła jej ochota, by wstać od stołu i odejść. Rzeczywiście ostatnio schudła. Nie miała apetytu i jadła niewiele. Jednak teraz, gdy tak siedziała na wprost Joego, mężczyzny, którego nie chciała nigdy więcej widzieć, nagle poczuła wilczy głód. - Nic nie rozumiem - powiedział Joe, odkładając widelec. - Myślałem, że odpowiada ci ta praca, że jesteś zadowolona. - Byłam, ale teraz potrzebuję odmiany. - Dlaczego od razu nie powiedziałaś? - zapytał. - Dam ci szansę. Mam coś dla ciebie, co powinno ci przypaść do gu- R S

stu. To coś znacznie ciekawszego niż uczenie dzieci. Jak tylko skończymy jedzenie, wrócimy na górę i pokażę ci, jaki mam pomysł. Zobaczysz, to ci się spodoba. - Wziął sztućce, odciął kawałek befsztyka i zjadł z apetytem. Zrobiła to samo. Musi zebrać myśli, działać rozsądnie. Je­ dzenie ją wzmocni. Czemu nie przygotowała się na taką roz­ mowę? Bo nie sądziła, że kiedykolwiek się spotkają. Mogła zawczasu wymyślić coś sensownego. Powiedzieć, że ma do­ brą posadę... Ale w co by najszybciej uwierzył? Nie miała pojęcia. A gdyby powiedziała mu prawdę? Nie, to niemożliwe. Z góry może przewidzieć jego reakcję. Okaże współczucie, zaproponuje pieniądze, będzie troskliwy i miły. Bezwiednie i wbrew własnej woli zacznie traktować ją inaczej, litować się nad nią. A tego nie chce. Zaskoczył ją, pytając o plany na przyszłość. Dlatego odpowiedziała tak bez sensu. Przygotu­ je sobie odpowiedź, przemyśli ją starannie. Obmyśli sobie plan na życie. Nie może tylko dać się osaczyć, przekonać do jego racji. Wie, jaki jest nieustępliwy, jak zawzięcie potrafi przeć do ce­ lu. Musi znaleźć w sobie pewność i upór, by mu się przeciw­ stawić. Nie ulec jego sile przekonywania. Nie wiadomo jed­ nak, czy temu sprosta. Wygląda więc na to, że jest tylko jedno rozwiązanie. Po­ wiedzieć mu prawdę. Będzie musiała przyjąć jego współ­ czucie, zgodzić się na pieniądze, które uciszą jego wyrzuty sumienia. Ale wtedy sprawa będzie rozwiązana. Joe nie bę­ dzie jej zatrzymywał. Zna go, jest wspaniałomyślny i szczod­ ry. Odprawi ją z pokaźną sumą i życzeniami na przyszłość. Licząc, że na zawsze zniknie z jego życia. Programowo nie R S

chce się wiązać, unika wszelkich zobowiązań. Chce być nie­ zależny i wolny, mieć czas tylko dla siebie i swojej firmy. Zo­ stawił za sobą niejedno złamane serce. Czyli wszystko prze­ mawia za tym, że powinna spróbować pójść tym tropem. Wzięła głęboki oddech. - Joe - zaczęła. - Muszę ci coś powiedzieć. R S

ROZDZIAŁ DRUGI - Ja też mam ci coś do powiedzenia - rzekł Joe. - Mów pierwszy - zachęciła go. W ten sposób zyska na czasie. Zastanowi się, jak ubrać w słowa to, co chce mu wy­ znać. Jeśli rzeczywiście się na to zdecyduje. - Pamiętasz, to był twój pomysł, by rozpocząć prace nad stworzeniem odmiany Blue Grotto odpornej na suszę. Prze­ konać do tego producentów. Tak się stało. Starania zaowo­ cowały sukcesem. Tegoroczne zbiory zapowiadają się rewe­ lacyjnie. A my mamy wyłączność. - To wspaniale. Naprawdę bardzo się z tego cieszę. - Tak właśnie myślałem. To ty ich zainspirowałaś. Ale to dopiero początek. Teraz musimy zachęcić naszych klientów. I tu zaczyna się twoja rola. - Moja rola? Przecież ja nie zajmuję się sprzedażą. - Sama powiedziałaś, że potrzebujesz odmiany. Chciałaś przekwalifikować się na nauczycielkę. Teraz będziesz miała okazję nauczyć speców od sprzedaży, jak przekonywać do naszej nowej, udoskonalonej odmiany Blue Grotto. Lub za­ jąć się PR. Sama zdecydujesz, co bardziej przypadnie ci do gustu. Tylko wróć. Znów stań się częścią zespołu. - N i e . Nie zrażał się. Mówił dalej, jakby jej nie słyszał. R S

- Będzie jak dawniej. Będziemy pracować ręka w rękę, ty i ja... - Urwał. - O co chodzi? Jak dawniej. Wcale nie chce, by znowu tak było. Nie ma ochoty umawiać dla niego panienek, aranżować mu week­ endowych wypadów w szpanerskie miejsca z aktualną na­ rzeczoną. Nie po tej gwiazdkowej imprezie. Teraz ma swo­ je życie, na nim chce skoncentrować całą uwagę. Życie bez Joego. - Nic z tego, Joe, Nie wrócę. - Claudio, nie bądź taka. Czemu wszystko utrudniasz? To zupełnie nie w twoim stylu. - Skąd wiesz, co jest w moim stylu? Popatrzył na nią dziwnie. Pewnie myśli, że straciła rozum. Myli się w jej ocenie. Dopiero teraz widzi wszystko we właś­ ciwych proporcjach. Po raz pierwszy od trzech lat. Ten, któ­ rego kocha, nigdy nie odwzajemni jej uczucia. Musiało się wydarzyć coś tak dramatycznego, by wreszcie przejrzała na oczy. To się stało. I nie ma powrotu do przeszłości. To już za­ mknięta karta. Łudziła się, że któregoś dnia Joe popatrzy na nią zza biurka i nagle zobaczy w niej kogoś innego. Nie do­ skonałą asystentkę, powierniczkę i swoją prawą rękę, a sek­ sowną, atrakcyjną kobietę. Uświadomi sobie znienacka, że kocha tę dziewczynę. Nie za jej umysł, umiejętności i kompetencje. Kocha ją dla niej samej, całym sercem, głęboko. Będzie błagać, by za niego wyszła. Przekonywać, że z czasem i ona go pokocha. Wtedy wyzna mu skromnie, że to już dawno się stało. Joe przyjmie to z radosnym niedowierzaniem, rozpromieni się ze szczęś­ cia. A potem będą żyli długo i szczęśliwie. Jak w bajkach. Tylko że to nie bajka, a prawdziwe życie. Joe Callaway nie R S

zakocha się w niej. Ani teraz, ani nigdy. Skoro nie stało się to przez trzy lata, na pewno już się nie zdarzy. Nie stało się tak po tym gwiazdkowym przyjęciu. Dopiero wtedy pozbyła się złudzeń. W końcu. Kocha go tak długo, że sama już nie jest pewna, kiedy to się zaczęło. Może tego ranka, gdy przyniósł jej żółte róże, po nocy przesiedzianej nad sprawozdaniem dla akcjonariu­ szy? Może wtedy, gdy próbowała usunąć plamkę z jego ko­ szuli, gdy śpieszył się do opery? Albo w pewną sobotę, gdy po ciężkiej pracy pałaszowali w jego gabinecie chińszczyznę na wynos? Czy po tym grudniowym przyjęciu? Wszyscy już sobie poszli, a oni jeszcze zostali na trochę... Joe już nawet o tym nie pamięta. Popatrzył na nią zwężonymi oczami. - Jak możesz zadawać mi takie pytanie? Znamy się od... trzech lat, prawda? Z żadną kobietą nie wytrzymałem tak długo. Tylko z tobą to mi się udało, tobie zresztą też. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Naprawdę chcesz tak po prostu odejść? Tylko dlatego, że pragniesz odmiany? Musi być inny powód - zamyślił się, nie odrywając od niej oczu. - Chodzi o mnie, powiedz? Zmienił się lekko na twarzy. Nigdy go takim nie widzia­ ła. Tyle razy przychodziło mu mierzyć się z przeciwnościami losu. I nigdy nie miął z tym żadnego problemu. Radził sobie zawsze bez pudła, błyskawicznie. Jednak teraz w jego oczach maluje się niepewność. Serce zatrzepotało jej w piersi. Zacis­ nęła usta. Musi się trzymać. Joe jest dorosłym facetem, obej­ dzie się bez jej współczucia. Sam sobie poradzi. - Nie - powiedziała cicho. - Chodzi o mnie. - Claudio, nie ma znaczenia, czy chodzi o mnie czy o cie- R S