andgrus

  • Dokumenty12 163
  • Odsłony697 991
  • Obserwuję375
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań550 443

Graham Heather - Instynkt mordercy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Heather - Instynkt mordercy.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera G Graham Heather
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

Graham Heather Instynkt mordercy Przełożył Wojciech Usakiewicz

Rodzinie i przyjaciołom z południa Florydy, dzięki którym jestem zadowolona, że Miami zawsze było domem, a zwłaszcza Grahamowi, Franci i D.J. Davantom oraz mojemu właśnie przybyłemu na świat malutkiemu krewnemu, chwilowo tytułowanemu panem Davantem. Także Victorii Sophii, Alicii i Bobby emu Rosellom oraz Anthony emu Robertowi Rosellowi!

Prolog Srebro. Noc lśniła srebrzyście, przez rozsunięte zasłony do salonu sączyła się poświata księżyca w pełni. Gdy ostrożnie wkradł się do środka, przepowiadając sobie w myślach rozkład pomieszczeń, zdziwiło go, że jest tak jasno. Przystanął nad śpiącym młodym człowiekiem, kucnął i przyjrzał się jego twarzy. Skąpana w blasku, złagodzonym i ocieplonym przez domieszkę złocistej barwy, wydawała się niemal dziecięca. Przycisnął silną dłoń, obciśniętą rękawiczką, do ust chłopaka i poderżnął mu gardło. Ostrze noża prześlizgnęło się po ciele niczym łódź motorowa po tafli spokojnego morza, nie było to jednak nawet w połowie tak łatwe, jak w filmie kryminalnym. Nawet jeśli nóż był ostry, tak jak ten, poderżnięcie gardła wymagało sporo wysiłku i umiejętności. On miał zarówno siłę, jak i umiejętności. Chłopak wydał rzężący odgłos, ale na tym się skończyło. Niecały metr dalej spała na podłodze dziewczyna, zaciskając dłonie na ozdobnej poduszce z kanapy. Niczego nie usłyszała. Podszedł bliżej. Gdy stanął nad nią, odniósł wrażenie, że zanurza się w złotym blasku, którym zdawały się emanować jej jasne włosy. Przeniósł ją do lepszego świata szybko, starannie wyliczonym ruchem, i znieruchomiał, aby obejrzeć jej twarz. Trwało to ułamek sekundy, potem nakazał sobie ruszyć dalej. Jeszcze nie osiągnął celu. Oczywiście, nie pracował sam, ale... Nie mógł nikomu ufać, bo kto inny mógłby wszystko zepsuć. Poza tym to przecież była jego misja.

Jeszcze raz zastygł w bezruchu. W domu panowała cisza. Aż dzwoniła w uszach. Należało pozostawić znak przed zakończeniem misji. Umoczył osłonięty rękawiczką palec w krwi martwej dziewczyny i podszedł do ściany. Pisał szybko, by zdążyć, póki krew jest płynna i lśniąca. Tyle jeszcze miał do zrobienia... Przed księżyc wysunęła się chmura i zapadła ciemność. Na okamgnienie wszystko zatonęło w czerni. Czerń. Jakże na czasie. Przecież czarna jest jego dusza. Czerwień. Ciemna, nasycona purpura. Głęboka i gęsta, rozlała się po białych płytach marmurowej posadzki. Ukryta pod olbrzymim łożem w sypialni pana domu, Chloe Marin początkowo zdawała sobie sprawę jedynie z intensywności tego koloru. Była tak odrętwiała z przerażenia, że jedynie rejestrowała czerwień, nie mogąc pojąć, co ona oznacza. Czas stanął w miejscu. Nie wiedziała, czy zbudziła się w tej nadmorskiej rezydencji zaledwie przed kilkoma sekundami, czy minęło kilkanaście minut. Dźwięk, który usłyszała, wystarczył, by wyrwać ją ze snu, lecz jej nie przestraszył. Przecież gdzieś w pobliżu spały gospodyni i dwie służące, a w różnych miejscach domu rozlokowało się przynajmniej dwadzieścioro młodych ludzi w wieku od szesnastu do dwudziestu jeden lat. David Grant, krzepki gwiazdor futbolu, zaległ na kanapie na parterze, to już Chloe wiedziała. Kit Arnes, jego przyjaciółka, leżała obok na podłodze. Kit nigdy nie oddalała się od Davida, nawet jeśli oznaczało to dla niej spanie w takich warunkach. W obronie swojego terytorium wykazywała więcej zaciekłości niż niejeden gracz na boisku.

Nagle Chloe zaniepokoiło coś nieuchwytnego i trudnego do nazwania, jakby wszystkie jej zmysły przestroiły się na otaczający ją mrok. Wyczuła ruch we wnętrzu domu. Nie był to naturalny ruch tych, którzy tu należeli, gdyż zostali zaproszeni. Ktoś skradał się niczym prześlizgujący się w trawie wąż. Dzieliła pokój z dwiema dziewczynami i początkowo wydawało jej się, że obie spokojnie śpią. Uprzytomniła sobie jednak, że coś jest nie w porządku, choć nie umiałaby wyjaśnić, skąd to wie. Próbowała obudzić fen Petersen, ale Jen spała tak głęboko, że nie zareagowała na naglące szepty. Lepiej powiodło jej się z Victorią Preston. Gdy przyjaciółka zaczęła podnosić się z łóżka, Chloe ujrzała wchodzącego do pokoju mężczyznę. Był cały w czerni, miał na sobie coś, co wyglądało jak skafander nurka z obcisłym kapturem, który zakrywał całą twarz z wyjątkiem oczu i ust. Nie zauważając Chloe ani Victorii, podszedł prosto do Jen i przez chwilę jej się przyglądał. Zanim Chloe zdążyła cokolwiek zrobić, zaatakował. Stłumiła krzyk, jednocześnie zaciskając dłoń na ustach Victorii. Łóżko Jen stało przy drzwiach, mogły więc uciec tylko przez łazienkę wspólną z sąsiednią sypialnią. Zaskoczona szybkością, z jaką pracuje jej umysł, Chloe chwyciła Victorię za ramię, pociągnęła ją za sobą do łazienki i zatrzasnęła za nimi drzwi. Zaraz potem wypchnęła krzyczącą przyjaciółkę na korytarz i chciała pobiec jej śladem, ale ktoś zatrzasnął drzwi od korytarza. Nie pozostało jej nic innego, jak wycofać się do drugiej sypialni. Zrozumiała, że w domu jest nie tylko jeden obcy człowiek. Nie tylko jeden morderca. Drzwi sypialni się otworzyły, ktoś wciągał do niej wielkie ciało. Chloe natychmiast dała nura pod łóżko. Niespodziewanie księżyc wyszedł zza chmur i do pokoju przez szpary w zasłonach wlało się srebrzyste światło.

Właśnie wtedy zobaczyła czerwień, purpurę rozlewającą się po podłodze. Skapywała z łóżka. Z leżącego tam ciała. Czekała, zaciskając usta, żeby stłumić krzyk. Słyszała bardzo ciche, ale wyraźne kroki. Obserwując pokój ze swojej kryjówki, dostrzegła, że morderca ma na butach przezroczyste plastikowe torby, w jakich przechowuje się artykuły w zamrażarce. Skafandry, w których nurkowano w wodach wokół Florydy i na Karaibach, sprzedawano na pęczki. Dwóch morderców, jeden w tym pokoju, drugi w sąsiednim. A może jest ich więcej? Czy Victorii udało się zbiec ze schodów? Obserwowała, jak stopy przesuwają się niemal bezgłośnie ku łazience. Była pewna, że zabójca zaraz ją znajdzie. Wydawało się to nieuniknione. Nie pozostało jej nic innego, jak po cichu wyczołgać się z kryjówki. Boso, na palcach, dobiegła do drzwi na korytarz. Uchyliła je i przekonała się, że jest pusty Wymknęła się, mając nadzieję, że ujrzy kogoś żywego albo coś, co pomoże jej ocalić życie. Dobiegła do schodów. Światło w kolorze ochry wypełniało salon u podnóża głównych schodów. Również tam na marmurze posadzki rozlała się czerwień. Czerwienią biło przesłanie ze ściany: Śmierć bluźniercom! Był również rysunek - ręka o dziwnym kształcie, wymalowana krwią. Wyczuła ruch za plecami i błyskawicznie się odwróciła. Brad Angsley, kuzyn Victorii, student college u, chwiejnym krokiem wydostał się z jednej z sypialni na górze, trzymając się za głowę. Ruszyła mu na spotkanie. - Jest tuż za nami! - krzyknął. - Szybciej! - przynagliła i pomogła mu, żeby nie spadł ze schodów.

Gdy dotarli do dwuskrzydłowych drzwi wyjściowych, Chloe odważyła się spojrzeć za siebie. Ktoś ich gonił. Człowiek w czerni, mający na ramieniu plecak albo płócienną torbę. Który z tych dwóch? A może byli inni? Co się stanie po otwarciu drzwi? Czy za progiem czyha kolejny morderca? Musiała to sprawdzić. Przez chwilę walczyła z zamkiem, wreszcie wypadła na zewnątrz, ciągnąc Brada kurczowo trzymającego się jej ramienia. Pobiegli długą żwirową alejką do podjazdu i omal nie zgubili się w gąszczu bmw, audi i grucho-tów różnych marek, należących do mniej zamożnych młodych ludzi, którzy też znaleźli się w rezydencji. Dudnienie kroków było słychać coraz bliżej. Chloe i Brad odwrócili się jednocześnie i w księżycowej poświacie Chloe ujrzała błysk noża ociekającego krwią. Pchnęła Brada na samochód i chwyciła za posąg Posejdona. W ogóle nie zauważyła, jaki jest ciężki, gdy podrywała go z ziemi, by wykonać zamach. Trafiła prześladowcę w bok głowy. Zachwiał się i zatoczył do tyłu, a Chloe wydała przenikliwy krzyk. Zdawał się trwać bez końca, aż wreszcie uświadomiła sobie, że Brad włamał się do samochodu i uruchomił alarm. Nagle rozbłysły reflektory, podjazd zalało światło. Chloe ujrzała Jareda Walkera, chyba całego i zdrowego, choć popielatego na twarzy. Wyprowadził spomiędzy drzew słaniającą się na nogach Victorię. Wymachiwała telefonem komórkowym. - Trzymajcie się! Pomoc w drodze! Dzięki Bogu za rozwój techniki, pomyślała Chloe. Jasno świecące reflektory należały do radiowozów, które jeden za drugim wjeżdżały na teren posiadłości. Chloe zerknęła na napastnika z nadzieją, że nie rzuci się na nich, zanim gliniarze zdążą wycelować i strzelić. Mężczyzna, któremu posąg rozdarł maskę, odwzajemnił jej spojrzenie

i w tej chwili Chloe odniosła wrażenie, że patrzy prosto w oczy zła. Serce jej zamarło, zaczęła się modlić. Mężczyzna zerknął w stronę nadjeżdżających policjantów, odwrócił się i rzucił się biegiem. Zniknął w głębokim cieniu przy domu. Księżyc, jakby na jego zamówienie, schował się za chmurę. Policjanci i sanitariusze wbiegali na podjazd. Ktoś zajął się Bradem, kto inny chwycił Chloe. Chciała krzyknąć. - Już w porządku - zapewnił ją męski głos. Po chwili zorientowała się, że należy do policjanta. - Pani jest ranna, potrzebuje pomocy. - Nie jestem ranna - zaprzeczyła. Uniosła ręce i zobaczyła, że są szkarłatne od krwi. Było po wszystkim, a przecież nie po wszystkim. Przez następne dni i miesiące nachodzili ją w snach. Wszyscy. Przyjaciele, którzy nie dostali od losu szansy, by dorosnąć i stać się dobrymi ludźmi lub samolubnymi egoistami. Byli martwi, leżeli na podłodze w rozlewających się coraz szerzej kałużach krwi. Tylko czy to były sny? Otwierała oczy i widziała ich dookoła łóżka, jak na nią patrzą i błagają o pomoc. - Jak mogę wam pomóc? Powiedzcie - prosiła nieraz na głos. Jednak nie odpowiadali. Przecież już nie żyli, nie byli rzeczywiści. Tak objawiała się u niej nerwica wywołana dramatycznymi przeżyciami. Podczas terapii pozwoliła się w końcu przekonać, że już ich nie widzi, a zjawy wzięły się z jej poczucia winy, bo przeżyła. Powiedziano jej, by uzbroiła się w cierpliwość, ponieważ z czasem pozbędzie się ciężaru tragedii. I rzeczywiście, zjawy ją opuściły i znowu nauczyła się żyć.

1 Dziesięć lat później Stara nadbrzeżna rezydencja Branoffów wyglądała imponująco. Wzniesiona w początkach fascynacji tą okolicą, liczyła sobie ponad osiemdziesiąt lat i cechowała się elegancją stylu śródziemnomorsko-hiszpańskiego, charakterystycznego dla połowy lat dwudziestych XX wieku. Niedaleko, w podobnym domu, zastrzelono pod koniec ubiegłego wieku Gianniego Versacego. Często przechodzili tędy turyści, którzy chcieli ujrzeć miejsce zbrodni, po czym o tym opowiadać. W rezydencji Branoffów, wolnej od tak złowieszczej famy, ostatnio mieścił się oddział słynnej Agencji Bryson, a zarazem hotel dla modelek i modeli. Teren, zajmujący ponad cztery tysiące metrów kwadratowych, mienił się feerią barw. Przed frontem rozciągał się wypieszczony trawnik, alejki i rabaty wyglądały nieskazitelnie. Ozdobna żeliwna brama, strzegąca wstępu za trzymetrowy kamienny mur, była tego wieczoru otwarta. Piękni ludzie nadciągali na przyjęcie wydane przez agencję. Przede wszystkim były to kobiety, które jeśli nawet nie ucieleśniały doskonałości, to mogły ją uzyskać z pomocą drobnego retuszu urody. Ochrona, dysponująca listą zaproszonych, wpuszczała urodziwych, eleganckich gości, a także tych, którzy mieli mnóstwo pieniędzy, jak to się dzieje w najbardziej luksusowej części Miami Beach. Luke, podchodząc do bramy, aby pokazać ochroniarzom w smokingach zaproszenie i fałszywy dokument tożsamości,

wiedział, że tego wieczoru pasuje do kategorii bogatych. Przez większą część dotychczasowego życia chodził w krótkich spodniach i bawełnianych koszulkach, toteż kilka należących do niego strojów z designerskimi metkami było w doskonałym stanie. Z zadowoleniem stwierdził, że dzięki słusznemu, lecz nie przesadnie wzrostowi i odpowiedniej budowie ciała potrafi się wtopić w każdą grupę złożoną z właścicieli takich metek. Nie był policjantem, ale występował incognito. Zwykle nie nosił wieczorami okularów przeciwsłonecznych, uznał jednak, że jeśli je włoży, w tym towarzystwie łatwiej ujdzie za swojego, niż gdyby tego nie zrobił. Nie omylił się. Nawet ochroniarze sprawdzający zaproszenia i tożsamość wchodzących nosili ciemne okulary. Zaskakujące było to, że w wielobarwnym, ale przytłumionym świetle mogą cokolwiek przeczytać. Może w ogóle nie czytali, tylko po prostu wiedzieli. Niewykluczone, że mieli rację ci, którym szczęście nie dopisało, iż do wejścia wystarczała niezwykła uroda. Luke podziękował dwóm krzepkim mężczyznom, którzy po poddaniu go dokładnym oględzinom odsunęli się na bok. Wzrostem im nie ustępował, lecz nie miał postury buldoga. Prawdopodobnie tego wieczoru to, że był wysoki i szczupły, liczyło się jako zaleta, a poza tym niewątpliwie sprawiało, że ubranie lepiej na nim leżało. Gdy przecinając trawnik, zbliżał się do rezydencji, zauważył na ganku grupkę piękności. Sączyły koktajle i pozowały. Jedna przysiadła na balustradzie, inna na krawędzi krzesła, a każda umiejętnie eksponowała nogę założoną na nogę, elegancko, ale niewątpliwie prowokująco. Niczego nie sugerowały wprost, nie były to dziewczyny dążące do zrobienia kariery w branży porno. Mierzyły znacznie wyżej, w gwiazdorstwo na najwyższym poziomie. Musiały natychmiast zauważyć, że nie jest młody i daleko mu do atrakcyjności modela. W ich świecie oznaczało to, że

ma duże pieniądze. Natychmiast pojawiły się uśmiechy, z których kilka było bardziej ostentacyjnych niż pozostałe. Uśmiechnął się w odpowiedzi tak, aby wyglądać jak biznesmen z branży. Agencja Bryson działała nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale na całym świecie. To ona wylansowała kilka spośród najlepiej opłacanych modelek tego stulecia, kobiet odżegnujących się od podejrzanych układów, typowych dla innych przedstawicielek tej profesji, które seks wymieniały na rozkładówkę ze zdjęciem w kostiumie kąpielowym. Podejrzewał, że niektóre z obecnych tu dziewcząt znacznie chętniej niż inne pozwoliłyby sobie na odejście od oficjalnych reguł gry, aby zostać gwiazdą. To jednak było co innego. Tylko czy na pewno? Działalność Agencji Bryson była do tego stopnia transparentna, że gdy jedna z kandydatek na modelkę przepadła bez wieści, jedynie rodzina i przyjaciele bliżej zainteresowali się agencją. Chodziło o Colleen Rodriguez, piękność o genach kubańskich i irlandzkich, kruczowłosą i zielonooką, która dwa miesiące wcześniej zniknęła podczas sesji zorganizowanej przez agencję na jednej z wysp u wybrzeży Florydy. Władze hrabstw Monroe i Miami-Dade były bezradne. Niektórzy sądzili, że dziewczyna padła ofiarą zabójstwa, inni uważali, że choć na co dzień spotykała się z niejakim Markiem Johnstonem, to jako ambitna osoba mogła uciec z kimś, kto zaoferował jej karierę na większą skalę, a przede wszystkim obiecał duże pieniądze. Nie było wiadomo, czy wciąż żyje. Nie odnaleziono ani jej ciała, ani dowodów morderstwa, w związku z czym oficjalnie uchodziła za zaginioną. Luke przypuszczał, że Colleen Rodriąuez nie oddaliła się z własnej woli. Jej najlepsza przyjaciółka, René Gonzalez, również pracowała dla Agencji Bryson. Ostatnio unikała kontaktów z rodzicami, pewna, że po zniknięciu Colleen będą usiłowali przeszkodzić jej w karierze modelki, i na wszelki wypadek twierdziła, że Colleen wyjechała celowo, choć trudno

było orzec, czy w to wierzyła. Luke znalazł się na wydawanym przez agencję przyjęciu, przeobrażony nagle w projektanta na dorobku, i szukał sposobu, by porozmawiać z Rene i sprawdzić, czy wie coś, co mogłoby mu pomóc w odnalezieniu Colleen. - Cześć. - Smukła blondynka zdjęła nogę z nogi i wstając, wyciągnęła do niego rękę. - Jestem Lena Marconi, a ty...? Luke wyjął wizytówkę. - Jack Smith z Mermaid Designs - przedstawił się. - Miło mi cię poznać. - Mermaid Designs? - powtórzyła z żarem w oczach Lena. - Stroje plażowe? - Ściślej mówiąc, damskie stroje plażowe - wyjaśnił Luke. - Bikini, tankini i wszystko, co tylko można nosić. - Wspaniale - ucieszyła się z pewną przesadą Lena. Ciemnowłosa kobieta, siedząca obok, podniosła się płynnym ruchem, który mógłby wydać się czarujący, gdyby nie to, że był do przesady wyćwiczony. - Projektant kostiumów! Wspaniale. Agencja właśnie zaczyna prace nad kalendarzem na następny sezon, zresztą pan na pewno świetnie to wie. - Wyciągnęła do niego wypielęgnowaną dłoń. - Maddy Trent, ostatnio z Amarillo w Teksasie, miłośniczka South Beach. Miło mi pana poznać, panie Smith. - Wzajemnie - zapewnił. Na ganku siedziały także dwie blondynki. Podniosła się z miejsca ta o bardzo jasnych włosach, wielkich niebieskich oczach i przyjaznym uśmiechu. - Cześć, panie Smith. Jestem Victoria Preston. Proszę wejść, przedstawię pana Myrze, to znaczy Myrze Allen, szefowej biura agencji w Miami, a potem przypilnuję, żeby dostał pan coś do picia. Blondynka, zajmująca miejsce na lekko rozkołysanej dwuosobowej huśtawce z wiklinowym siedzeniem, nie poruszyła się, choć obrzuciła Luke a taksującym spojrzeniem. Jasne

włosy z rudawymi pasemkami, gładkie, z kręcącymi się końcami opadały jej na ramiona. Oczy miała zielone niczym kocica. Nie sprawiała wrażenia, jakby pozowała na chłodną i zdystansowaną. Wydawało się, że bardziej interesuje ją obserwowanie niż przedstawianie się. Ciekawe, pomyślał Luke. - Chloe? - powiedziała cicho Victoria Preston. - Och, naturalnie. Chloe wstała. Była wysoka, mogła mieć metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Sandałki na zwężonym obcasie o dziwnym kształcie, które nosiła, zapewne stanowiły ostatni krzyk mody. Z czterech piękności najbardziej klasyczną urodą charakteryzowała się Victoria, natomiast Chloe bez wątpienia była najbardziej intrygująca. Sekret krył się w oczach - dużych, ładnie rozstawionych i odrobinę skośnych. Szeroki uśmiech, pełne wargi i idealnie białe zęby należały do standardu w zawodzie modelki. Nie była wychudzona jak jej koleżanki, z postury przypominała gimnastyczkę lub biegaczkę. Wreszcie i ona podała mu rękę. - Chloe... Marin. To zawahanie było dziwne, jakby nie chciała się przedstawić. Imię wypowiedziała swobodnie, nazwisko z ociąganiem. Może posługiwała się pseudonimem, żeby uniknąć nazwiska w rodzaju Schwartzenkopfelmeyer lub Xenoskayanovich, na którym łamano by sobie język? Trudno orzec. Niewykluczone, że instynkt podpowiedział jej, by mu nie ufać. - Miło mi panią poznać, Chloe - zapewnił Luke. - Jest pan projektantem? - spytała. Skinął głową. Na jej wargach zaigrał wątły uśmiech, a w oczach pojawił się wyraz sceptycyzmu. - Chloe, musimy przedstawić pana Smitha Myrze - przynagliła ją Victoria.

- Ojej, popatrzcie, kto idzie - odezwała się Maddy - ToVincente! - Jaki Vincente? - spytała Lena. - Po prostu Vincente - odparła przeciągle Maddy - Ostatnio był o nim wielki artykuł w „Gentelmens Quarterly"! Luke musiał bardzo się postarać, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Nie ulegało wątpliwości, że Maddy z Amarillo uznała go za coś w rodzaju karmy dla psów. - Proszę wejść, panie Smith - powiedziała Victoria i ruszyła przodem. Chloe podążyła za nimi. Wnętrze rezydencji okazało się jeszcze bardziej eleganckie niż jej zewnętrzny wystrój. Ledwie zdążyli stanąć w wyłożonym płytami z trawertynu holu, gdy pojawił się służący w liberii, niosąc szampana na srebrnej tacy. Luke z podziękowaniem wziął kieliszek i zwrócił uwagę na to, że kobiety nie poszły za jego przykładem. Może był to drogi gatunek, przeznaczony wyłącznie dla klientów i innych gości, pomyślał Luke. Przeszli do salonu wysokiego na dwa piętra, wyposażonego w kręte marmurowe schody i białą marmurową posadzkę, przykrytą kosztownymi dywanami. Dom chlubił się olbrzymim kominkiem, którego bez wątpienia nikt nie używał od dziesięcioleci. Trzy pary wysokich, przeszklonych drzwi prowadziły na obszerne patio, gdzie obok basenu stała wielka wanna do gorącej kąpieli. Wyszli na dwór i skierowali się do baru stylizowanego na polinezyjską chatę, który znajdował się przy południowym krańcu basenu. Po drodze mijali grupki ekstrawagancko ubranych ludzi. - To jest Myra - powiedziała Victoria, wskazując kobietę stojącą na lewo od baru. Rozmawiała z dwiema innymi kobietami, będącymi chyba niewiele po czterdziestce. Z czarnymi włosami, w prostych czarnych sukniach i czarnych pantoflach na średnim obcasie wyglądały atrakcyjnie.

- A te dwie są od Rostiniego. Zna pan tę markę? Luke pierwsze słyszał, przecież dopiero od kilku godzin był w tej branży. - Rostini - powtórzył i skinął głową. Poczuł na sobie wzrok Chloe i zorientował się, że wzbudził jej podejrzenia. - Sympatyczna para. I pomyśleć, że spotkały się w college u i wytrwały razem dłużej niż niejedno małżeństwo... Moim zdaniem, w sukniach koktajlowych nie mają sobie równych. Właśnie wtedy Myra Allen zauważyła ich trójkę. Luke już z nią rozmawiał, kiedy starał się o zaproszenie na wieczór, nie dał jednak tego po sobie poznać. Uśmiechnęła się i skinęła im dłonią. Była supermodelką do czasu, gdy kręcenie reklamy na plaży skończyło się wypadkiem, po którym została jej blizna na policzku. Gdy dochodziła do zdrowia, przyjęła administracyjną pracę w Agencji Bryson, zainkasowała także okrągłą sumkę od ubezpieczyciela klienta. Nie zrobiła operacji plastycznej, nie tuszowała skazy makijażem, żeby wrócić do pracy modelki, ale zaczęła szybko piąć się w hierarchii agencji i teraz kierowała jednym z jej najbardziej dochodowych oddziałów w Miami Beach. Wciąż była piękną kobietą. Wysoka, szczupła, umiała wyczarować ciepły uśmiech. - Pan Smith - powiedziała. - To wspaniale, że udało się panu przyjść. Wyciągnęła ku niemu rękę, więc podszedł się przywitać, usiłując wywnioskować z układu palców Myry, czy oczekuje pocałunku. Uznał, że jednak go nie złoży. Tak zachowałby się Francuz, a on był brytyjskim emigrantem, mieszkającym i pracującym w Stanach Zjednoczonych. Ograniczył się do uścisku dłoni. Myra odgarnęła kosmyk ciemnobrązowych włosów obciętych w bardzo wyrafinowany sposób. - Panie Smith, to są Josie Rowan i Isabel Santini. Z pewnością pan wie...

- ...że to Rostini - dokończył, uśmiechając się do obu kobiet. Myra zaprowadziła go do salonu i przedstawiła ludziom z branży. Byli tam Jesse i Ralph Donovanowie, młoda para wspólnie projektująca stroje wieczorowe. Bob czy też Bobby Oscar, ekstrawagancki i arogancki mężczyzna, który jednak nie wydawał się zdolny do tego, by oczarować młodą kobietę aż tak, żeby zniknęła. Cindy Klein, afektowana i zarozumiała, ale ważna jako gracz, reprezentujący jedną z największych marek świata. Harry Lee, szycha z grupy Bryson, mniej więcej sześćdziesięcioletni, szczupły, elokwentny i nieskazitelnie ubrany mężczyzna. Naturalnie, otaczał go wianuszek kobiet. Stojący w pobliżu drobny, szczupły, w okularach z czarną oprawką mężczyzna, wyglądał na asystenta Lee, zdanego na łaskę i niełaskę szefa. Luke odniósł wrażenie, że Harry Lee nie powziął podejrzeń co do jego przybranej tożsamości. - Nie ma jak Miami Beach - powiedział. - Każdy z naszych oddziałów przygotowuje kalendarz z modelkami w strojach kąpielowych, ale tutejszy jest najbardziej w cenie. Powiedzmy sobie szczerze, Miami słynie z gorących ciał. Oczywiście, za wiele kobiet nosi kostiumy, które nie okryłyby miniaturowego yorka, ale nie brakuje pięknych ciał, więc z tego korzystamy. Myra wspomniała, że będzie pan robił zdjęcia do swojego pierwszego katalogu we współpracy z twórcami naszego kalendarza. Zapraszamy. Przekona się pan, że Agencja Bryson zasłużenie słynie z najefektowniejszych i najbardziej utalentowanych modelek. Luke uprzejmie zgodził się z rozmówcą i przeszedł do grupki młodych kobiet. Natychmiast rozpoznał Lacy Taylor, która zaszczyciła okładki przynajmniej pół tuzina najbardziej liczących się kolorowych pism. Była sympatyczna, ale plątał jej się język, i Luke

z przykrością stwierdził, że jest naćpana, a do tego stanowczo za dużo wypiła. Zaraz potem zauważył niepozorną brunetkę, chodzącą za nią krok w krok i pilnującą, by Lacy nie wpadła na stół ani nie utonęła w basenie. Znów pojawiła się tryskająca energią, pełna uroku Lena Marconi, która poświęciła mu kilka minut przerwy w pościgu za Vincente'em. Lena zdawała się mieć dość sił witalnych, by niczego nie przeoczyć, a w jej pojęciu projektant kostiumów kąpielowych był wart zainteresowania. Następnie Luke poznał Jeanne LaRue, której nazwisko z pewnością było pseudonimem zawodowym. Wysoka, szczupła, koścista, i, zdaje się, supermodna, ale zarazem dość szorstka, wydawała się przeciwieństwem Lacy, która wdzięk miała we krwi i nie musiała się wysilać, by przyciągnąć tyle uwagi, ile tylko jej się zamarzyło. Lacy przypominała trochę szczenię golden retrievera, Jeanne była bardziej jak pitbull. Dookoła kręciło się również mnóstwo innych modelek, jednak nie dostrzegł Rene Gonzalez. Udało mu się nie zaplątać w żadnej rozmowie, ponieważ wszyscy chętnie przejmowali inicjatywę w prowadzeniu konwersacji. Dopóki od czasu do czasu kiwał głową i zgadzał się z wyrażanymi poglądami, jego interlokutorzy zdawali się go lubić. Luke zdołał uzyskać kilka informacji, choć w wypytywaniu musiał zachowywać daleko posuniętą ostrożność. Najpierw spytał Myrę o Rene i usłyszał, że tak, oczywiście, z pewnością kiedyś się pojawi. Jeanne LaRue okazała się nieza-interesowana tym tematem. Znała Rene, ale jej zdaniem dziew- czyna była pozbawiona wdzięku i mało doświadczona. Jeśli zamierzał urządzić sesję na plaży, to dając pracę Rene, nie zrobiłby dobrego interesu, stwierdziła. - Victoria zna swój fach i byłaby dobra. I oczywiście Lacy pod warunkiem, że potrafi pan wyegzekwować, żeby była trzeźwa, chociaż zdjęcia dla nowych perfum Dream robiła całkiem przymulona, a wyszły bosko. Naturalnie, ma pan mnie. Jestem najlepsza, zwłaszcza w kostiumie kąpielowym.

Zmarszczył czoło. - A Colleen Rodriguez? Przez kilka tygodni media trąbiły o jej zniknięciu, potem ludzie o niej zapomnieli. - Dlatego, że ten ptasi móżdżek najwidoczniej się zakochał i postanowił dać nogę. - Dziwne. Jeśli jestem zakochany, to czy nie chcę ogłosić tego całemu światu? Jeanne wyraźnie znużyła się rozmową na temat innej kobiety - Może to sztuczka dla rozgłosu. Wie pan, jakieś oszustwo. Mam nadzieję, że ją wsadzą do paki, kiedy już się znajdzie. Omal wszystkiego nie zniszczyła. - Jak to? Pani się o nią nie martwiła? Czy ona nie była... nie jest pani przyjaciółką? - Jasne, że tak. Wszystkie jesteśmy przyjaciółkami. Tyle że ona zachowała się jak egoistyczna rozkapryszona smarkula. Byłyśmy na wyspie, miałyśmy zdjęcia do reklamy i wszyscy byli zadowoleni. A ona ni stąd, ni zowąd zniknęła. Dodam, że z torebką i paszportem. - Chyba nie wzięła wszystkich swoich rzeczy? Jeanne machnęła ręką. - Nie wiem, co wzięła, a czego nie. Nie dzieliłam z nią pokoju. Z nikim nie dzielę. Mam to w kontrakcie. Może pan porozmawiać z Lacy, mieszkała z Colleen. Lacy można do rany przyłożyć, Colleen to wiedziała i kręciła się przy niej, zawsze starała się być blisko. Jeśli ktokolwiek coś wie, to właśnie Lacy. Oczywiście, najczęściej jest ubzdryngolona, więc jeśli Colleen nawet spotkała ją, wychodząc, i mówiła, dokąd się wybiera, to Lacy mogła tego nie zauważyć. Luke zapisał sobie w pamięci, żeby spytać Lacy o Colleen Rodriguez. Tego wieczoru musiał jednak znaleźć René. Tymczasem Jeanne znowu była myślami przy zleceniu. - Nie wiem, jak Chloe Marin - powiedziała. - Ona jest najlepsza do sesji, które kojarzą się ze sportem. Naturalnie, ma te

swoje niezwykłe oczy i fantastyczne piersi, o ile wiem, własne. Uważam, że odrobina silikonu zawsze się przyda, żeby szczeniaczki stały wtedy, kiedy powinny. Do tej pory nie spotkałam mężczyzny, który byłby innego zdania, a większość wydaje się zdecydowanie popierać to rozwiązanie. Mam rację, panie Smith, prawda? Luke uświadomił sobie, że ta kobieta domaga się komplementu, pochyla się ku niemu i niemal mu się oddaje. Schylił głowę, starając się powściągnąć uśmiech i nie zdradzić rozbawienia. Bez wątpienia oczekiwała od niego przyjęcia tej niezbyt subtelnie przedstawionej oferty. Kiedyś skorzystałby z takiej propozycji bez wahania, wtedy jednak był młody, chętny i nieokrzesany Od tej pory minęło sporo czasu. Najpoważniejszy związek skończył się tragicznie i Luke wciąż nie wiedział, czego właściwie chce, ale na pewno nie tego, co oferowała mu Jeanne LaRue. Starannie rozważał odpowiedź, gdy został wytrącony z zamyślenia, bo ktoś usiadł tuż obok niego. - Och, bardzo przepraszam. Nie chciałam zrzucić pana ze stołka. Odwrócił się i przekonał, że przed koniecznością udzielenia odpowiedzi ocaliła go właścicielka naturalnych wdzięków, o której dopiero co była mowa. Przyglądała mu się w skupieniu wielkimi oczami, a jego owionął eteryczny aromat perfum. Zaskoczyło go wrażenie, jakie na nim wywarła, silnie oddziałując na jego zmysły. Wzięła od barmana dwa piwa, jedno postawiła przed Lukiem i pochyliła się ku niemu, by spytać półgłosem: - Potrzebuje pan ratunku? - No cóż... - Może pan nie potrzebować. Jeśli tak, to zniknę i pozwolę panu rozkoszować się Jeanne, a właściwie jej towarzystwem. Jeśli zaś nie...

- Zniknę razem z panią, jeśli można - odrzekł równie cicho Luke. Nie uśmiechała się do niego zalotnie. Nie flirtowała, po prostu zauważyła, że jest w opresji, i dała mu szansę ucieczki. - Panie Smith, przyszedł Brad, kuzyn Victorii - powiedziała głośniej. - Wspominałam panu o nim. Luke zwrócił się do Jeanne: - Bardzo przepraszam, panno LaRue. Panna Marin dała mi znać, że jest ktoś, kogo powinienem poznać. - To Brad - wyjaśniła Chloe. - Pan Smith musi wynająć na sesję środek lokomocji. - Może skorzystać z agencyjnej łodzi - podpowiedziała Jeanne. - Na pewno woli mieć własną. Zresztą im więcej łodzi, tym więcej zabawy - zauważyła Chloe. Jeanne zmarszczyła czoło, jakby zastanawiała się, na czym koleżanka opiera swoje twierdzenie, jednak Chloe nie czekała na dalszy ciąg rozmowy, tylko ujęła Luke a pod ramię i odeszli. - Brad ma flotyllę do wynajęcia. Jeśli podczas sesji zamierza pan kursować tam i z powrotem między lądem a wyspą, łódź z pewnością się przyda. Była przyjazna, życzliwa, ale zachowywała dystans. Miała w sobie sprzeczność, która budziła podejrzenia. - Czy René Gonzalez będzie brała udział w zdjęciach do kalendarza? - spytał Luke. Spojrzała na niego przenikliwie. - René? Nie jestem pewna. - Czy nie powinna tu być dziś wieczorem? - A co pan wie o René Gonzalez? - Słyszałem, że ma bardzo egzotyczny typ urody, doskonały do mojego katalogu - wyjaśnił. - Rzeczywiście jest urocza - przyznała Chloe i do tego stwierdzenia się ograniczyła.

Przy drugim końcu basenu zastali Victorię, stojącą z dwoma mężczyznami, mniej lub więcej trzydziestoletnimi. Obaj byli ubrani zgodnie z kodem obowiązującym w Miami: elegancka marynarka, koszula rozpięta pod szyją, bez krawata, luźne spodnie z kantem, a wszystko od znanego projektanta. Jeden z nich miał rudawe włosy, krótko ostrzyżone i wymodelowane żelem, drugi - bardziej śniadą karnację i bujne włosy zachodzące na czoło. Wyglądali jak para rockmanów na dorobku. - Panie Smith, Victorię już pan poznał - oznajmiła Chloe - a ja chcę przedstawić Jareda Walkera i Brada Angsleya. Brad jest kuzynem Victorii - dodała, wskazując ruchem głowy mężczyznę o śniadej cerze. - Miło mi poznać - powiedział Luke. - Jestem Jack - dodał. - Jack jest jedną ze wschodzących gwiazd projektowania, obecnych tu dziś wieczorem - wyjaśniła Chloe. - Chce zrobić zdjęcia do katalogu swojej nowej linii w czasie, gdy na wyspach będziemy miały sesję do kalendarza z kostiumami kąpielowymi. Powiedziałam mu, że powinien dysponować łodzią. Nie ma to jak zgrabny jacht motorowy. A kogo miałabym mu polecić, jeśli nie ciebie? - zwróciła się do Brada. - Rzeczywiście, tym właśnie się zajmuję. - Brad uśmiechnął się z chłopięcym wdziękiem. - Ta wyspa... Nie trzeba tam wracać... - Victoria zadrżała. Jared otoczył ją ramieniem. I w jego oczach, i w tonie dawała się zauważyć wyraźna czułość, gdy mówił: - Victorio, nie ma nic złego w tej wyspie. - Tam zniknęła Colleen - powiedziała bezbarwnie Chloe. Zwracała się do Jareda, ale skinieniem głowy wskazała Luke a. - Pan Smith... Jack... jest nowym klientem agencji. Powinniśmy reklamować sesję, zamiast go odstraszać. Brad uśmiechnął się do Luke a. - Ona ma rację. Na pewno panu bardzo się tam spodoba. To jest agencyjny skrawek raju. Wspomnę też, że trzy mile morskie

dalej jest Islamorada, o której na pewno pan słyszał. To wędkarska stolica tych wysp, a może nawet całego świata. - Tam zniknęła Colleen - powtórzyła Chloe. Luke zakonotował, że Chloe radziła, żeby go nie odstraszać, a teraz po raz drugi wspomniała o zniknięciu koleżanki. Wyraźnie nie chciała, żeby ten temat wygasł. Co więcej, Luke odniósł wrażenie, że Chloe dziwnie mu się przygląda. - Słyszałem o tym - przyznał. - Czy państwo są pewni, że nie stało jej się nic złego? Właściwie dlaczego miałaby, ot tak, zniknąć? Jared pokręcił głową. - Kto to wie? Modelki działają pod wpływem emocji, a bywają wręcz szalone. - Ej! Victoria wymierzyła mu kuksańca. - Większość modelek, niektóre modelki - uściślił Jared. -Nie ty, Vickie. Ty jesteś całkiem zdrowa na umyśle. - Mówiąc między nami - odezwał się Brad, zniżywszy głos, choć w otaczającym ich gwarze i przy muzyce rozbrzmiewającej w tle i tak nikt nie mógłby ich podsłuchać -kto z was zaprzeczy, gdy powiem, że Jeanne LaRue jest lekko stuknięta? - Jest... bezceremonialna, to wszystko - orzekła Victoria, Jared parsknął śmiechem. - Przeszłaby w szpilkach po własnej matce, byle tylko osiągnąć cel. - Uczciwie to przyznaje - zwróciła mu uwagę Chloe. - To mi się u niej podoba. Czy nie mówi się, że wróg jest mniej niebezpieczny niż przyjaciel? - Jakoś tak - przyznał Brad. Wsunął dłoń do kieszeni i podał Lukeowi wizytówkę. - Proszę. Możemy usprawnić pana pracę. Mnóstwo ludzi lata na wyspę samolotem, ale to jest niecałe pięćdziesiąt mil morskich, a łódź daje dużo większą

możliwość ekonomicznego gospodarowania czasem. Zna się pan na łodziach? - Owszem - zapewnił go Luke. Brad skinął głową. - Wobec tego od pana zależy, czy chce pan mieć łódź z kapitanem, czy bez. Rzecz w tym, co wydaje się panu bardziej odprężające. - Jest pan związany z agencją? - spytał Luke. - Właściwie nie - odparł ze śmiechem Brad - ale jako kuzyn Victorii mam na nią oko. - I na Chloe - dodała Victoria. - I na Chloe, oczywiście - zgodził się Brad. - Wszyscy znamy się od wieków - wyjaśnił Jared. - Czy to znaczy, że pochodzicie z okolicy? - zainteresował się Luke. - Tu urodziliśmy się i wychowali - potwierdził Jared. - Nie jestem związany z agencją. Trzymam się z nimi, bo jesteśmy przyjaciółmi, a dziewczyny czasem wymyślą mi jakąś randkę. Zresztą nie miałbym nic przeciwko temu, żeby popracować jako model. - Zniżył głos. - Prawdę mówiąc, ten wieczór jest dla mnie wyjątkowy. Poznałem Myrę Allen. - Myra lubi pracować, siedząc w domu, a jeśli już wybiera się na plan, to zwykle zostaje w hotelowym pokoju. Nie interesują jej pejzaże - zauważył Brad. - Ale jest żywą legendą i spotkać ją to przeżycie - powiedział Jared. - Chyba kogoś naszła chętka - zażartowała Victoria. - Wyłącznie na ciebie. Myra Allen stoi na piedestale, ją podziwia się z daleka - zapewnił Jared. Mówił zupełnie neutralnym tonem, ale Luke widział, jak łagodnieje mu wzrok, gdy nawet żartem zwraca się do Victorii. Organizowała mu randki z tą czy inną modelką, a on mógł na nie chodzić, lecz to nic nie znaczyło. Zakochany był w Victorii.

- Zresztą - dodał Jared - nie wierzę w to, że Colleen Rodriguez nagle wyjechała. Sądzę, że coś jej się stało, jeśli więc tam jedziecie, dziewczyny, to nie zostawię was samych. Katem oka Luke zerknął ku salonowi i dostrzegł, że ktoś chyłkiem przesuwa się ku schodom. - A co pan o tym sądzi, Jack? - spytała Victoria. - Słucham? - mruknął nieprzytomnie. Powinien natychmiast się oddalić, wejść na piętro i sprawdzić, co tam się dzieje. Odwrócił się do grupki, by wymówić się od towarzystwa, i zauważył, że Chloe zniknęła. Powiedział, że musi poszukać ubikacji, zauważył, że tym słowem wywołał uśmiechy na twarzach, i zniknął we wnętrzu. Ostrożnie przecisnął się przez tłum do schodów. Rezydencja była bardzo rozległa, nawet nie umiał odgadnąć, ile pokoi może znajdować się na piętrze, nagle jednak powziął niezbite przekonanie, że w jednym z nich zastanie Rene Gonzalez. Otworzył drzwi pierwszego z brzegu pokoju. Był pusty, chociaż sprawiał wrażenie, jakby ktoś tam mieszkał. Dostrzegł zdjęcia i zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie. Przedstawiały Myrę, tyle że młodą i doskonałą w każdym calu. Zamknął za sobą drzwi i zajrzał do następnego pokoju. Przy nogach łóżka leżała torba podróżna, a z przywieszki wynikało, że należy do Jeanne LaRue. A więc i ona tu mieszkała, przynajmniej tymczasowo. Okazało się, że kolejny zajmowała Lacy. Na łóżku siedziały pluszowe misie. Luke coraz bardziej się spieszył. Następny pokój również był zamieszkany, ale osoba, która w nim rezydowała, starała się, aby przestrzeń pozostała bezosobowa. Gdy rozglądał się dookoła, zauważył ruch. Kołysały się prześwitujące zasłony drzwi balkonowych. Podszedł i wyjrzał na zewnątrz. Zauważył solidną drewnianą kratę przeznaczoną dla pnących roślin, z której łatwo można było skorzystać, przechodząc przez balustradę.

Przez trawnik biegła kobieta, kierując się w głąb posiadłości. Przed przyjściem Luke przestudiował plan, wiedział więc, że teren wokół rezydencji otacza jednolite ogrodzenie, a oprócz głównej bramy jest jeszcze jedna, przez którą można wyjść na plażę. Ta brama powinna być zamknięta, nie znaczyło to jednak, że nikt nie mógł jej otworzyć. Nabrał pewności, że biegnącą kobietą jest René Gonzalez, zobaczył bowiem rozwiane czarne włosy. Dotrze na plażę czy znajdzie się w pułapce? Ucieka przed nim? Czyżby usłyszała, że on jej szuka, czy może obawia się tego, kto stoi za zniknięciem Colleen Rodriguez? Szybko znalazł się za balustradą i zaczął schodzić po kracie. Usłyszał czyjeś chrząknięcie, więc podniósł głowę. Chloe Marin stała na balkonie przechylona przez galeryjkę i przyglądała mu się bardzo podejrzliwie. - Słyszałam, że szuka pan toalety, panie Smith - powiedziała. - Nie musi pan schodzić z balkonu i korzystać z plaży jako ubikacji, jak pan to miejsce nazywa. Domyślam się, że tak chciałby pan wyjaśnić tę sytuację. René Gonzalez oddalała się coraz bardziej. - Nie ma to jak piękny pejzaż - odparł Luke, po czym zręcznie zszedł po kracie, mając nadzieję, że drewno wytrzyma te ewolucje, zeskoczył na ziemię i ruszył w pościg za René Gonzalez.