andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony626 913
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań496 440

James B J - Dłoń anioła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :536.6 KB
Rozszerzenie:pdf

James B J - Dłoń anioła.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera J James B J
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

B.J. JAMES Dłoń anioła

PROLOG W progu przystanął na chwilę. Po to tylko, by jego ciemne, błyszczące oczy odnalazły Madame Zarę. Ale ta chwila wystarczyła, by inni go dostrzegli, i wokół rozległ się szmer zaskoczenia. Sława i bogactwo nie były niczym nowym dla miesz­ kańców Atlanty, którzy ucztowali aż do późnych godzin nocnych w tym pięknym tropikalnym ogrodzie. Ale to był Jamie. Gęste czarne włosy opadały mu na czoło, pod doskonale skrojonym ubraniem rysowały się szerokie, mocne ramiona. Tak, to był Jamie, który dał światu swoją muzykę. Niestety, po dzisiejszym wieczorze miała ona ucich­ nąć. Na twarzy Jamie'ego malował się smutek, którego nie potrafił ukryć. Uśmiechnął się lekko i ujął słabe, powy­ kręcane dłonie, które Zara wyciągnęła do niego. - Madame. - Mój słodki łobuziaku - mówiła staruszka, na próżno szukając śladu radości na jego twarzy. - Niełatwo jest zostawiać coś, co się kocha. Nawet jeśli tak trzeba. - Ma pani rację. Trudno jest odchodzić - westchnął ciężko - nawet jeśli tak trzeba. - Będziesz tęsknić. - Na pewno. Skinęła głową, korona siwych włosów zalśniła w świetle.

6 DŁOŃ ANIOŁA - To dobrze, że twój ostatni koncert odbył się tu, gdzie po raz pierwszy rzuciłeś świat na kolana. - Nigdy nie pragnąłem mieć go u swoich stóp. - Wiem. Ale jesteśmy ci wdzięczni za to, że ob­ darzyłeś nas swoją muzyką. - Dziękuję. - Jamie uniósł do ust jej dłoń. - Nigdy tego nie zapomnę. Warto było to przeżyć. - Nie wątpię. Tym razem uśmiech pojawił się i w jego oczach. Madame Zara umilkła. Temat był wyczerpany. Nie potrzeba żadnych słów, by wiedzieć, jak trudno jest kochać, a jeszcze trudniej zostawić swą miłość. Wysunęła dłoń z jego uścisku i dotknęła lekko policzka Jamie'ego, jakby chciała złagodzić jego ból. - Ależ z ciebie przystojny chłopak, Jamie. Gdybym miała pięćdziesiąt lat mniej... - Pani jest zawsze tak samo młoda. Pani jest wieczna, Madame - roześmiał się Jamie. - Czyli mogę być starsza od Pana Boga? - uniosła lekko brwi. - Nie, chciałem tylko powiedzieć, że pragnąłbym być mężczyzną liczącym się w pani życiu. - Ty pośród moich sześciu mężów? - tym razem Madame Zara się roześmiała. - Mówiła pani o pięciu. - Czyżby? - znowu uniosła brwi. - Z szóstym żyłam bez ślubu. - Szczęściarz. - Wiem, że ta kobieta, która będzie miała Jamie'ego McLachlana za męża, też będzie bardzo szczęśliwa. - Nie wiem, czy taka kobieta istnieje. - Istnieje. Kiedy ją spotkasz, będziesz wiedział. A ona na pewno ci się nie oprze.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Niech cię diabli, Simon! - Jamie uderzył dłonią w stół, aż zadźwięczało szkło. - Przecież wiedziałeś, że skończyłem już z Organizacją, kiedy to planowałeś. Simon McKinzie skinął głową, nie siląc się na wyjaś­ nienia. Podniósł szklankę, poruszył nią tak, że bur­ sztynowy płyn zawirował, i podniósł ją do ust. Jeden ruch i szklanka była pusta. Czysta, mocna whisky spłynęła mu do gardła; połknął ją jak wodę. Jamie patrzył, jak olbrzymia dłoń przechyliła ponow­ nie karafkę i następna porcja płynu pojawiła się w szklan­ ce. Marynarka Simona miała swoje lata, jak i jej właś­ ciciel, ale w dalszym ciągu wyglądała porządnie. Ktoś inny może wyglądałby śmiesznie w błyszczącym ubra­ niu, które wyszło z mody trzydzieści pięć lat temu, kiedy urodził się Jamie, ale nie Simon. - Dobrze dziś grałeś. - W ustach Simona była to najwyższa pochwała. - Dzięki. - Jamie skrzyżował ręce. - Starałem się. - Spoglądał przez cały czas na mężczyznę, który był jego przyjacielem i mistrzem. - Chwilami bałem się, że rozbijesz fortepian. - Jak dotąd, nigdy tego nie zrobiłem. A teraz, kiedy skończyłem z koncertami, nie będę miał ku temu okazji.

8 DŁOŃ ANIOŁA - Ze dwa razy musiałem wyjąć chusteczkę. Jamie roześmiał się. Smutek zniknął z jego twarzy. Simon łatwo się wzruszał. Jego wrażliwość dorównywała posiadanej sile. - Już ci przeszło? - Simon popatrzył badawczo na Jamie'ego. Lubił go najbardziej ze wszystkich McLach- lanów. - Czy możesz mnie teraz wysłuchać? - Chcesz się wytłumaczyć? Dobrze. Słucham. - Raczej wyjaśnić ci przyczyny. - Simon był dokład­ ny. - Dobrze. Wyjaśnij. - Zły, że wciągnięto go w tę operację, Jamie wiedział, że Simon zawsze postępował rozsądnie. Ten potężnie zbudowany weteran służb spec­ jalnych nie utworzyłby najlepszego odziału, gdyby nie kierował się rozsądkiem. Jamie działał razem z nim. Simon zwerbował go wiele lat temu. - Mendoza przyjeżdża jutro o szóstej. - Widząc pytanie w oczach Jamie'ego, dodał: - Tak, ten sam, z którym miałeś do czynienia trzy lata temu. - Ujawnił się? - Tak. Ma listę i teczkę pełną dowodów wystar­ czających, by uniemożliwić działanie szczególnie nie­ bezpiecznej grupie kartelu narkotykowego. Podobno lista zawiera znane nazwiska. Ale nie wiemy, czyje i jakie stanowiska piastują ci ludzie. Mendoza jest bardzo wystraszony. Potrzebujemy na lotnisku znajomej twarzy. Kogoś, komu ufa. Jamie westchnął. Był wykończony. Zawsze tak się czuł po koncertach, a teraz jeszcze to spotkanie. - Rozumiem. - Wystarczy, aby cię dostrzegł na lotnisku. Kiedy upewnisz się, że cię widzi, umożliwisz mu zamianę

DŁOŃ ANIOŁA 9 teczki, stawiając swoją w jak najdogodniejszym miejscu. Potem zabierzesz teczkę Mendozy i opuścisz teren lotniska. - Czy Mendoza będzie bezpieczny? - To problem kogoś innego. Ty się tą sprawą nie zajmujesz. Jak tylko dostarczysz nam teczkę, przecho­ dzisz na zasłużoną emeryturę. - A ja myślałem, że nastąpiło to już tydzień temu. - Czyżby? Chyba się pomyliłeś. - Niech ci będzie. - Jamie stuknął lampką o szklankę Simona. - Za tydzień, w którym Jamie McLachlan, pianista i tajny agent, przechodzi na emeryturę. - I za wszystkie jego dzieci, które zacznie produko­ wać, jak tylko znajdzie odpowiednią osobę. - Produkcja dzieci - roześmiał się Jamie. - No cóż, wymyśliłeś dla mnie zupełnie przyjemne zajęcie. - Prawda? - Simon uśmiechnął się i druga szklanka whisky zniknęła podobnie jak pierwsza. Brett Sumner przesunęła wyżej pasek aparatu foto­ graficznego i przycisnęła łokcie do ciała. Przy każdym kroku teczka obijała się jej o kolana. W odruchu wściek­ łości zapragnęła nagle uderzyć nią mężczyznę, który przepychał się przez tłum tuż za nią. Co z tego, że mu się spieszy. Wszystkim się śpieszy. Trzeba wykazać trochę cierpliwości. Zwolniła kroku i powoli posuwała się wraz z tłumem. Kiedy znalazła się w poczekalni, odetchnęła z ulgą. Nareszcie można było przełożyć aparat na drugie ramię i uchwycić teczkę tak, by nie przeszkadzała przy każdym ruchu. Poruszała się z wdziękiem. Pasma kruczo­ czarnych włosów wysuwały się spod zniszczonego kape­ lusza, czerwona apaszka była niedbale wsunięta w wycie-

10 DŁOŃ ANIOŁA cie bluzki. Mocne wysokie buty, w które wpuszczone były nogawki szerokich spodni, podkreślały płynny krok. Jej zgrabna sylwetka przyciągała wzrok wszystkich. Goniły ją spojrzenia pełne podziwu. Piękna twarz, dosko­ nała figura, pewność siebie i poczucie własnej godności podkreślały jej zmysłowość. Brett nie zdawała sobie zupełnie sprawy z podziwu, jaki budzi. Myślała tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do domu. Myślami była już w ciemni, gdzie powoływała do życia nadzieje, marzenia, ból i żal, które uchwyciła na zdjęciach. Idąc wśród tłumu, przypatrywała się twarzom napotykanych ludzi, szukając ciekawych obiektów. W oczy rzuciła jej się twarz szczupłego, atrakcyjnego mężczyzny. Widziała ją w ostrych, kontrastujących ze sobą kolorach, które nie tylko odzwierciedlały przepeł­ niającą go energię, ale i podstęp. Zwolniła kroku, zacieka­ wiona. A może to pozory? Twarze wielu osób przypomi­ nały maski, by nikt nie mógł ich zranić lub odkryć ich prawdziwej natury. Pracując, starała się zawsze ujawnić to, co kryło się pod taką maską. Nie rozumiała, dlaczego ten stojący samotnie męż­ czyzna przyciągnął jej uwagę. Dlaczego kojarzył się jej z podstępem. Chyba to podpowiadał jej instynkt. Zaprag­ nęła utrwalić napięcie, które malowało się na jego twarzy, i sięgnęła po aparat. W jakiś sposób odgadł jej intencje i wpił się w nią ciemnymi oczami. Brett zadrżała. Zaskoczona stwierdziła, że oczy mężczyzny były niebies­ kie i bardzo rozgniewane, jakby mówiły: wynoś się stąd; to nie twoja sprawa. Te nie wypowiedziane słowa dotarły do niej z taką mocą, że aż się cofnęła, a ręka zsunęła się z aparatu. Mężczyzna wpatrywał się w nią intensywnie, dopóki nie

DŁOŃ ANIOŁA 11 rozdzielił ich wózek z bagażami. Kiedy przejechał, mężczyzny już nie było. Brett wpatrywała się w opustoszałe miejsce zupełnie wytrącona z równowagi. Miała wrażenie, że wszystko to działo się w jej wyobraźni, że jej umysł nie uwolnił się jeszcze od nastrojów panujących w kraju, z którego właśnie wróciła. Jeszcze raz rozejrzała się po szerokim korytarzu, szukając nieznajomego, ale go nie znalazła. Zorientowała się, że stoi pośród przechodzących ludzi, i przyłączyła się do nich. Idąc z tłumem zmęczonych podróżnych, od­ twarzała w myślach obraz ujrzanej twarzy. Każdy szczegół utkwił jej w pamięci. Proste brązowe włosy odrzucone na bok były tak ciemne, że aż czarne. Wyraźnie zarysowane brwi miały ten sam kolor. Gęste, zawinięte rzęsy były jeszcze ciemniejsze. Wystające kości policzkowe i podbródek świadczyły o bezkom- promisowości tego mężczyzny. Pięknie wykrojone usta stworzone były do śmiechu; złość, która ściągnęła je w prostą, wąską linię, nie pasowała do nich. I te cudowne oczy jak płomień błyskający mocą. Piękna twarz. Twarz, której nie można zapomnieć. Znowu zwolniła kroku. Jedynie tłum ludzi powstrzy­ mywał ją od zawrócenia i ponownego przeszukania poczekalni. Była pod tak silnym wrażeniem tego męż­ czyzny, że postanowiła znaleźć jakieś logiczne wy­ tłumaczenie tego faktu. W końcu doszła do wniosku, że rysy wydają się jej znajome. Tylko skąd je znała? Dała upust swojej fantazji, próbując sobie wyobrazić mężczyz­ nę w innym, otoczeniu. Przed jej oczami pojawiały się obrazy i znikały. Męczyło ją uczucie, że rozwiązanie zagadki jest w zasięgu ręki, ale nie mogła nic na to

12 DŁOŃ ANIOŁA poradzić. Była już prawie u wyjścia, gdy przypomniała sobie o bagażach. - Cholera! — zaklęła poirytowana i zawróciła. Nie uszła nawet kroku, gdy mocne uderzenie powaliło ją na ziemię. - Dziwka! - padło przekleństwo. Czuła, że uderza głową o podłogę, a jakieś ciało przygniata ją swym ciężarem, ale jedyna rzecz, o której była w stanie myśleć, to aparat fotograficzny. - Nie mógł pan uważać? Co za niedołęga - syczała przez zęby. Powoli gramolił się na nogi, cały czas rozglądając się w panice na wszystkie strony. Po chwili znowu rzucił się na nią, próbując wyrwać jej z ręki teczkę. Brett zorien­ towała się, że napastnikiem jest mrukliwy facet o ciem- nych,-przerażonych oczach, który leciał z nią samolotem. Wyszarpnął jej teczkę i teraz ściskał ją tak mocno, jakby zawierała wszystkie skarby jego życia. Złodziej! Wstrętny typ, który chce po prostu ją okraść. - O nie! Nic z tego! - Zapominając o bólu, próbowała stanąć na nogi. - Nie! Była tak zajęta walką z napastnikiem, że nie zwracała na nic uwagi. Próbowała chwycić złodzieja za rękę, ale złapała go tylko za połę koszuli, gdy nagle na' jego brzuchu pojawiła się plama czerwieni. Mężczyzna po­ tknął się i osłaniając głowę jedną ręką, a w drugiej ściskając teczkę Brett, biegł w stronę taksówki. Znowu próbowała się podnieść. - Nie ruszaj się! - Szum głosów i dźwięk rozbijanego szkła zagłuszyły to polecenie. Zdenerwowana tak bezczelną kradzieżą dokonaną na

DŁOŃ ANIOŁA 13 oczach wszystkich, nie dostrzegała niczego wokół. Myś­ lała tylko o filmie, który straciła, o tych wszystkich wspaniałych twarzach, które udało jej się utrwalić. Nie mogła tego darować złodziejowi, więc rzuciła się w po­ goń za nim. - Do diabła! Kobieto! Kolejny raz znalazła się na podłodze, przygnieciona żelaznym uściskiem. - Czy pani jest głucha? - Patrzyły na nią rozgniewane, ciemnoniebieskie oczy. Jamie McLachlan był wściekły na siebie. Spóźnił się. Nie przypuszczał jednak, że ktoś taki jak Mendoza wpadnie w panikę. Nie spodziewał się, że ten głupiec zacznie uciekać przed ludźmi, którzy mieli go chronić. Biegł na oślep, aż zderzył się z piękną kobietą o łagod­ nych szarych oczach. - Czy pani oszalała? - krzyknął. - Czy też ma pani zbyt dużo odwagi, a za mało rozumu? Bał się o nią nawet teraz, gdy chronił ją własnym ciałem. Brett próbowała coś powiedzieć, ale jej słowa zostały zagłuszone gniewnymi pomrukami, jakie wydawał męż­ czyzna, przyciskając ją mocniej do podłogi. Czuła na włosach jego ciepły oddech, ręce na swoich plecach. Dwukrotnie powietrze rozdarły dwa groźne, krótkie dźwięki. Dwukrotnie przyciągnął jej ciało jeszcze bliżej do siebie, tak, że była wokół niej tylko ciemność wypełniona zapachem słońca, mydła i liści. Ktoś przebiegł obok. Trzasnęły drzwi. Zabrzęczało rozbijane szkło. Brett nic nie rozumiała. Wszystko to działo się zbyt szybko. Starała się uwolnić spod przy­ gniatającego ją ciężaru, ale było to ponad jej siły.

14 DŁOŃ ANIOŁA - Rusz się, do pioruna! Nie zauważyła, że uniósł głowę i badawczo rozejrzał się dookoła. - Wybacz, moja piękna - wyszeptał. - Bałem się, że jakiś głupiec zastrzeli cię, zanim uda nam się pocałować. - Co takiego? - Brett przestała się szarpać. Jamie roześmiał się i z zadowoleniem zauważył, że gniew, jakim zareagowała na głupią odzywkę, przywrócił rumieńce jej policzkom. Jednym ruchem podniósł się z podłogi, potem chwycił ją za rękę i pomógł wstać. - Mój aparat! - zawołała Brett, odpychając go. - Nie ruszaj się! - Ujął ją za ramię i nie puszczał, choć starała się uwolnić. Patrzył jej prosto w oczy. - Powie­ działem: nie ruszaj się. Znajdę twój cenny aparat. Nie słuchała go. Już dawno nikt jej nie rozkazywał. Jeśli temu człowiekowi wydawało się, że może nią rządzić, to mylił się bardzo. - To mój aparat - warknęła - i ja po niego pójdę. Przytrzymał ją mocniej. Sytuacja uległa zmianie. Mendoza zniknął, ludzie Simona pobiegli za nim. Ten, kto strzelał, gdzieś się ukrył. A on był tutaj, aby chronić tę kobietę. I miał zamiar wykonać swoje zadanie do końca. - Nigdzie nie pójdziesz. Mówię ci, że zostaniesz tutaj. O mały włos nie zostałaś zastrzelona. - Zastrzelona? - Dopiero teraz zaczęła słuchać tego, co mówi nieznajomy. Zauważyła potłuczone szkło ze śladami krwi. - Kto? - zapytała i przerażona patrzyła na niego, szukając ran. Zaskoczył go wyraz ulgi na jej twarzy, gdy zobaczyła, że nic mu się nie stało. - Do kogo strzelali? - Do faceta, który cię przewrócił. - Ale widziałam go, jak wsiadał do taksówki.

DŁOŃ ANIOŁA 15 - Jest ranny, ale uciekł. Ty znalazłaś się dokładnie na linii strzału. Jeszcze sekunda i byłoby po tobie. Przypomniała sobie plamę czerwieni na koszuli tęgie­ go mężczyzny. Jego niepewny chód. Brett zadrżała. A przecież dobrze wiedziała, co to przemoc. Widziała śmierć i zniszczenie. Ale nie tu, nie w rodzinnym kraju. Nie w Atlancie. Tu był jej dom, spokój, do którego wracała, pozostawiając za sobą niebezpieczeństwo, z ja­ kim stykała się w czasie wyjazdów. Co prawda, tutaj też zdarzały się gwałt i przemoc, ale niezbyt często. Czuła się tu bezpieczna. Teraz odebrano jej to poczucie, co było gorsze od bezpośredniego zagrożenia. - Nieruszaj się stąd, proszę- Jamie powtórzył polecenie. Skinęła głową. Nie była zdolna do żadnych reakcji. Nie chciał od niej odchodzić, ale wiedział, że nic jej już nie grozi. Słaniała się na nogach ze zmęczenia i bólu, ale była bezpieczna. Ruszył w stronę aparatu i teczki leżących na podłodze. Brett stała bez ruchu. Próbowała zebrać myśli i uporząd­ kować to, co się zdarzyło. - Proszę. - Jamie podał jej oba przedmioty. Co prawda, była przekonana, że teczka została skra­ dziona, ale widocznie się pomyliła, bo teraz miała ją przed sobą wcale nie uszkodzoną. Wydawało się, że i aparat nie uległ zniszczeniu, ale musiała to sprawdzić. - Chodźmy stąd w jakieś spokojne miejsce. - Jamie wziął ją pod rękę i zaprowadził do małej wnęki, gdzie nie było słychać gwaru lotniska. Tam przyciągnął ją do siebie tak mocno, że zachwiała się i oparła o niego. Ten krótki dotyk przypomniał mu, jak bardzo jej pragnął wtedy, gdy ją osłaniał. Zastanawiał się, czy można czuć pożądanie w obliczu niebezpieczeństwa. Ale kiedy popatrzył na jej

16 DŁOŃ ANIOŁA potargane włosy, piękną twarz i wspaniałe ciało - stwier­ dził, że jest to możliwe. Ścisnął jej rękę aż do bólu i wtedy zauważył na twarzy dziewczyny strach. Nie miał do niej pretensji, że się boi. Sam nie mógł zrozumieć tego, co czuł, więc jak ona mogła to pojąć? Miała za sobą ciężkie chwile, a on działał zbyt szybko. Dokąd go to za­ prowadzi? Wpatrywał się w nią z zachwytem, marzył o tym, by ją pocałować. Zapomniał zupełnie, że jest dla niej obcym człowiekiem. Powstrzymywała go od pocałunku tylko świadomość, że nie poprzestałby na jednym. Delikatnie odsunął włosy z jej twarzy, by upewnić się, że nie jest ranna. - Śmiałem się - powiedział - a nie powinienem. Przepraszam. - Wiem, dlaczego się śmiałeś. - Naprawdę? - Popatrzył na nią z powagą, a potem potrząsnął głową. - Nie jestem pewien, dlaczego to zrobiłem. Jeszcze raz przepraszam. To nie było zabawne dla żadnego z nas. Ktoś pojawił się za nim. Był to Jeb Tanner, jeden z najlepszych agentów Simona. Jamie wiedział, że jego przejście na emeryturę znowu odsuwa się w czasie. Był potrzebny Simonowi. Skinął głową w stronę Jeba i pono­ wnie zwrócił się do stojącej przy nim dziewczyny. - Jakżebym chciał, żebyś nie była w to wszystko wplątana. - Nie było to miłe powitanie. - Przepraszam - powiedział i zorientował się, że w kółko powtarza to słowo. - Plotę bzdury. - Ależ skąd - zaprzeczyła Brett. - Jesteś bardzo zdenerwowany. Podobała mu się coraz bardziej, ale potrzebował czasu,

DŁOŃ ANIOŁA 17 by jej to wszystko wyjaśnić. Niestety, Jeb Tanner unie­ możliwiał mu to. - Muszę już iść - westchnął. - Poczekaj! - Brett chwyciła go za ramię. - Co tu się stało? - To nie powinno cię obchodzić. Najważniejsze, że jesteś już bezpieczna. - To nie był zwykły napad i kradzież, prawda? Jeb - wysoki, spokojny mężczyzna, był już na granicy wytrzymałości. - Cholera! - Jamie popatrzył ze złością na wysłannika Simona, ale nie mógł zbagatelizować jego obecności. Musiał spełniać polecenia, dopóki nie wypełni swego zadania i dopóki sprawa Mendozy nie zostanie rozwiązana. Brett spojrzała na nieznajomego. Widywała podob­ nych ludzi w różnych krajach w czasie swych podróży. Niebezpieczeństwo nie było dla nich niczym nowym. W ich spokoju kryło się coś szczególnego. Zrozumiała, że mężczyzna o ciemnoniebieskich oczach, który uratował jej życie, też do nich należał. - Kim jesteś? - spytała. - Czym się zajmujesz? Jej spojrzenie trzymało go mocniej niż uścisk ręki. Nie chciał kłamać, a na to, żeby jej opowiedzieć o sobie, nie miał teraz czasu. - Później. - Przykrył jej dłoń swoją ręką. - Chciałbym ci wiele powiedzieć, ale nie teraz. - Ale.... - Przykro mi. Muszę już iść. Obiecuję, że wszystko ci później wyjaśnię. Odszedł, omijając potłuczone szkło i plamy krwi. Brett została sama.

ROZDZIAŁ DRUGI - Nikt nie zna jej nazwiska?! - Simon popatrzył na swoich ludzi. - Mówicie, że nikt z was nie spytał jej o nazwisko? I wyszła sobie z lotniska tak po prostu i zniknęła? Wszyscy milczeli. Nikt nie odważył się odezwać. Jeb Tanner zainteresował się nagle swoim złamanym paznok­ ciem. Dwaj inni, Matthew Sky i Mitch Ryan, wpatrywali się uparcie w podłogę. Jamie stał z boku, zmęczony, w ubraniu poplamionym krwią, i nie odrywał spojrzenia od Simona. - Co za bałagan! - stwierdził ten ostami, westchnął ciężko i potrząsnął głową na myśl o pomyłkach i pechu, jakie związane były z tą akcją. - Od początku do końca totalny bałagan. Ciszę przerywało jedynie pełne poczucia winy szura­ nie butami. - Taka prosta akcja, a myśmy ją schrzanili. - Nikt nie podniósł na niego oczu, nikt nie zaprzeczył. Wszyscy zauważyli, że użył zaimka „my",że wziął winę również na siebie. Nikt też nie miał wątpliwości, że nie skończył jeszcze swej przemowy. Teraz miało nastąpić najgorsze. Wyliczenie błędów, które popełnili. - Zgubiliśmy człowieka. Straciliśmy dowody. Lotnis­ ko zamieniliśmy w cyrk. Zwróciliśmy na siebie uwagę.

DŁOŃ ANIOŁA 19 Ale najgorsze - zacisnął pięści - najgorsze jest to, że pozwoliliśmy świadkowi, może jednemu ze spiskowców, wymknąć się niepostrzeżenie. - Nikt nie spodziewał się, że Mendoza będzie na tyle głupi i zacznie uciekać. A ona była przypadkowym świadkiem, Simonie, nikim więcej - Jamie zwrócił się do szefa. - Znalazła się przypadkiem w nieodpowiednim miejscu i czasie, na pewno nie brała udziału w żadnym spisku. - Jesteś tego pewien? - zapytał Simon ze złowrogim uśmiechem. - Czuję to. - Jamie usiłował zostawić sobie drogę odwrotu. - Może ta pewność była powodem tego, że nie wykonałeś rozkazów i działałeś na własną rękę? Jamie nie odpowiedział. Wiedział, że Simon musi tak postępować. Jego gwałtowna reakcja była wynikiem obawy o swoich ludzi. - Miałeś wyraźny rozkaz: zamienić teczki i opuścić teren lotniska. Zamiast tego włączyłeś się w całe to przedstawienie. Osłaniałeś kobietę, którą wcześniej prze­ wróciłeś na ziemię, potem podniosłeś ją, otrzepałeś z kurzu i odesłałeś do domu, nawet nie pytając o nazwisko - westchnął, mówiąc to wszystko z patosem. - A mimo to wiesz, że była przypadkowym, niewinnym świadkiem. - Nie odesłałem jej do domu - odpowiedział spokoj­ nie Jamie, na którym słowa Simona nie zrobiły większego wrażenia. - Nie zrobił też tego Jeb ani nikt inny. Mendoza był dla nas najważniejszy. I chyba jednak pomyliliśmy się, traktując tę kobietę jako zwykłego świadka. Więk­ szość ludzi, która znalazłaby się w podobnej sytuacji, potrzebowałaby pomocy i ochrony ze strony władz.

20 DŁOŃ ANIOŁA - Powinna zostać przesłuchana - upierał się Simon, choć wiedział, że nie ma racji. - Tak, to prawda - zgodził się Jamie. - Ale tylko dla jej własnego bezpieczeństwa. - Mam nadzieję, że gdy ją odnajdziemy, rozpoznasz ją- - Na pewno. - Mendoza został ranny - podjął następny temat Simon. - Sądząc po ilości krwi, rana jest poważna. Policjanci przeszukują ulice w okolicy, w której, według taksówkarza, wysiadł. Nasi ludzie sprawdzają okoliczne szpitale. Zadzwonił telefon. Simon podniósł słuchawkę. Od­ powiadał lakonicznie. Kiedy skończył, zwrócił się do czekających w napięciu mężczyzn. - Jakiś przechodzień znalazł Mendozę w zaułku. - Popatrzył na Matthew. - W tej części miasta, którą poleciłeś przeszukać. Niestety, było już za późno. Na szczęście dla nas miał przy sobie teczkę. - Gdzie ona jest? - Jedzie windą wraz z policjantem, który ją znalazł. Nastrój zmienił się całkowicie. Nic nie można już było zrobić dla Mendozy, ale mieli jeszcze jedną szansę, by zapobiec rozprowadzeniu kolejnej partii narkotyków. Jamie nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy od­ nalezioną teczkę. Coś go niepokoiło. Czuł to już wcześ­ niej. Teraz, gdy zdobyto najważniejszy dowód, nie mógł ukryć niecierpliwości. Stanął przy oknie. Patrzył na światła miasta. Na pewno któreś rozświetla jej mieszkanie. Zastanawiał się, które okna należą do niej. A może są ciemne, bo pracuje nad wywołaniem zdjęć, dla których ryzykowała życie?

DŁOŃ ANIOŁA 21 - Ona jest zawodowym fotografem - wypowiedział na głos słowa, które pojawiły się w jego myślach. Simon odwrócił się do Jamie'ego, ale nie odzywał się. Nie chciał mu przeszkadzać, bo czuł, że ten coś sobie przypomina. - Miała aparat fotograficzny, wyglądał na sprzęt profesjonalny. Bardzo się o niego troszczyła. Może jest fotoreporterem, a może dziennikarką, sam nie wiem. Czuł, że ma rację. Przesunął dłonią po włosach. W niczym nie przypominał mężczyzny, który nie dalej jak wczoraj grał swój ostatni koncert nagradzany burz­ liwymi oklaskami. Nie myślał teraz o tym. Myślał o szarookiej kobiecie. - Chyba leciała tym samym samolotem co Mendoza. Pewnie robiła reportaż z wydarzeń rozgrywających się w jego kraju. - Jamie odwrócił się do kolegów. - Cieka­ we, gdzie pracuje? Pytacie, jak wygląda? Jest wysoka, młoda, ma ciemne włosy. I zbyt piękna, by o niej zapomnieć. Któryś z was musiał ją gdzieś widzieć. - Ten opis pasuje do wielu kobiet. - Jeb myślał intensywnie, przesuwając palcami po jasnej brodzie. - Ale... - Co? - Jamie zbliżył się do niego. - Sumner! - Jeb uśmiechnął się radośnie. - Tak, to żona Carsona Sumnera! - Żona? - Głos Jamie'ego zabrzmiał ochryple. - Tak. Na imię jej Brett. Ten kapelusz mnie zmylił. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, kim jest ta kobieta. - Jeb spojrzał na Jamie'ego. - Masz rację. Brett jest dziennikarką i fotoreporterką. Wolny strzelec, nie pracuje dla żadnej określonej gazety.

22 DŁOŃ ANIOŁA Jest mężatką. Tego Jamie się nie spodziewał. Nie pasowało to do niej. - Sumner... - Simon wyjął z szuflady książkę telefo­ niczną i zaczął przerzucać kartki w poszukiwaniu właś­ ciwego nazwiska. - Mam! - Jaki adres? - Jamie odczuł ulgę, ale jednocześnie dziwny lęk. - Mieszka na Callaway Drive. - Simon odczytał numer. - Nie najlepsza dzielnica. Nie przypuszczałem, że żona Sumnera może tam mieszkać - wtrącił się Jeb. Ktoś zapukał. Drzwi otworzyły się i podobny do Jeba mężczyzna wprowadził do pokoju policjanta w mundurze. - To jest sierżant Mahoney. Rozpoznał Mendozę i znalazł teczkę. Podziękowali policjantowi i poczekali, aż wyjdzie. - Popatrzmy, co zdobyliśmy za cenę życia człowieka - powiedział Simon, stawiając na biurku zniszczoną teczkę. Zamek nie stanowił dla niego żadnego problemu, ale zawartość... -. Co to jest, do diabła! - Simon oniemiał. - No, no! Cóż my tu mamy? Czyżby nasz znajomy gustował w babskich rzeczach? Chyba nie znaliśmy go za dobrze. O, a tu jest jakiś film. Jak myślicie, czy lubił też nieprzyzwoite zdjęcia? - Przestań, Ryan - Simon jednym słowem potrafił każdego przywołać do porządku. Jamie przyjrzał się uważnie teczce. Zapach, który poczuł, natychmiast naprowadził go na ślad. Teczka Mendozy była taka sama jak teczka Brett. I właśnie jego teczkę dziewczyna miała przy sobie, gdy opuszczała lotnisko.

DŁOŃ ANIOŁA 23 - Oni też o tym wiedzą - zawołał. - Ci, którzy obserwowali Mendozę, byli lepiej poinformowani, niż my. Zorientują się, co się stało z teczkami. - To nie jest takie proste. - Simon zaczął przeglądać mały notes. - Nawet jeśli obserwowali zamianę, to przecież nie wiedzą, kim jest dziewczyna. - Wiedzą o zamianie i z łatwością mogą ziden­ tyfikować Brett. Może już ją znaleźli? Jamie w ciągu sekundy był przy drzwiach. - Jamie! Dokąd, do cholery, idziesz? - krzyknął Simon. - Na Callaway Drive. Módlcie się, żeby nie było za późno. Brett od kwadransa odpoczywała w wannie. Gorąca woda koiła zmęczenie. Próbowała uspokoić nerwy po tych wszystkich wydarzeniach na lotnisku, słuchając muzyki dobiegającej z głębi mieszkania. Muzyka połączona z medytacją stanowiły rytuał po każdej podróży. Pomagało jej to uporać się ze wstrząsają­ cymi obrazami i przeżyciami. W ten sposób mogła nabrać dystansu do tragedii, rozczarowań i klęsk, będących udziałem innych, i wrócić do kłopotów dnia codziennego. Te krótkie chwile izolacji nie zmieniały nic, ale dodawały jej siły. Dziś muzyka tylko ją drażniła. „Sonata Księżycowa" irytowała ją, a co gorsza nie dawała ukojenia. Zdawała sobie sprawę, że nie jest to wina muzyki. Kiedy indziej na pewno spełniłaby swoje zadanie. Ale nie dzisiaj, gdy spotkała tego człowieka. Mężczyznę, którego nie po­ trafiła wyrzucić z pamięci. Brett nie należała do kobiet, które mężczyźni łatwo

24 DŁOŃ ANIOŁA mogli wytrącić z równowagi. W każdym razie nie zdarzało jej się to do tej pory. Tym razem jednak nie potrafiła przestać myśleć o nieznajomym z lotniska. Rozgniewana, wyszła z wanny z postanowieniem zajęcia się zwykłymi sprawami. Nalała sobie trochę wina i usiadła w fotelu. Przytu­ liła zimną, oszronioną szklankę do skaleczonego poli­ czka. Poczuła, że ból mija, i zapadła w jakiś dziwny półsen. Widziała kalejdoskop zmieniających się obra­ zów, słyszała kakofonię dźwięków. Zapach prochu i krwi. Strach. Znała już to wszystko z obserwacji. Pisała o przemocy, ale nigdy nie doświadczyła jej bezpośrednio. Dzisiaj na lotnisku przestała być widzem. Rzeczy, o których dotąd tylko pisała, stały się jej udziałem. Jej spokojny świat w Atlancie rozpadł się. „Idź! To nie twój interes!" To właśnie chciał jej powiedzieć tajemniczy mężczyzna. Telepatia. Nić porozumienia między dwojgiem nieznajomych. Przecież posłusznie spełniła ten niemy rozkaz. Odeszła pewna, że już go więcej nie zobaczy, ale nie mogła przestać o nim myśleć. Na skutek roztargnienia znalazła się w niebezpieczeń­ stwie i znowu ich drogi się spotkały. Był zły na nią, krzyczał, ale uratował jej życie. A gdy dotknął jej obolałego policzka, zrobił to z ogromną delikatnością. Brett zadrżała na wspomnienie tego dotyku. Pamię­ tała swoją reakcję - uczucie rozkoszy, którego nie potrafiła stłumić. Nikt poza mężem nie dotykał jej w taki sposób. Tylko Carson Sumner tak na nią dzia­ łał.

DŁOŃ ANIOŁA 25 Nie! Nie wolno jej o tym myśleć. Nie wolno jej robić żadnych porównań. Absolutnie nie wolno. - No i dobrze. Nigdy więcej go nie zobaczę. - Jej głos zabrzmiał głucho w pustym mieszkaniu. Przez chwilę czuła się bardzo samotna. Roześmiała się, próbując zmienić nastrój. - Brett Sumner! Znowu mówisz do siebie! - Teraz śmiech zabrzmiał już radośniej. - Może dobrze, że już go więcej nie spotkasz. Mógłby pomyśleć, że zwariowałaś. Postanowiła zabrać się do pracy. Jeśli wszystkie zdjęcia się udały, będzie to najlepszy reportaż, jaki dotąd zrobiła. Znowu pomyślała o zdjęciu, które mogła zrobić. Taka fascynująca twarz! Starała się przekonać samą siebie, że wycofała się, bo chciała uszanować jego prywatność. Zawsze traktowała z szacunkiem tych, których fotografowała. Ale jakiż byłby to wspa­ niały portret. Zrobić takie zdjęcie - to byłoby arcy­ dzieło. I znowu myślała o tym mężczyźnie. Przecież Car­ son był jedynym, którego pragnęła. Był najważniejszą osobą w jej życiu - nauczycielem, mistrzem, kochan­ kiem. Jak więc wytłumaczyć to, że zupełnie przypadkiem spotkana osoba była w stanie poruszyć uśpione od lat uczucia, poddać w wątpliwość obietnicę złożoną samej sobie, że żaden mężczyzna nie przyciągnie jej uwagi. - Praca! Tego właśnie pani potrzebuje, pani Sumner. Nie wolno myśleć o głupotach. - Podniosła się z fotela i podeszła do drzwi, koło których stał bagaż. Wzięła teczkę i zaniosła ją do pokoju. Ucierpiała bardziej, niż Brett się spodziewała. Skóra miała liczne zadrapania, oderwane okucie i zepsuty zamek. Ale zdziwiła się

26 DŁOŃ ANIOŁA dopiero wtedy, gdy ją otworzyła. Była przygotowana zobaczyć ubranie na zmianę, notatki i filmy, tymczasem ujrzała bezładnie powrzucane dokumenty i paczki uży­ wanych banknotów. Wzięła do ręki kilka kartek i zaczęła je przeglądać. Były tam jakieś kolumny cyfr i mapy z oznaczeniami. Niektóre teksty pisane były po angielsku, inne po hisz­ pańsku. Odłożyła wszystko z powrotem. Czuła się jak intruz. Zaczęła się zastanawiać, czyje to rzeczy. Po chwili przypomniała sobie grubasa, który przepychał się przy wyjściu z samolotu, a potem w poczekalni przewrócił ją i wyrwał jej z rąk teczkę, krzycząc przy tym głośno i przeklinając. Pewnie myślał, że specjalnie stanęła mu na drodze, i że zabrała jego teczkę. Po prostu nie zauważył, że jej była taka sama. Brett miała wrażenie, że za tym kryje się coś więcej niż zwyczajna kradzież. Mały grubas chciał odebrać od niej swoją własność. Sądząc po ilości krwi na jego koszuli, był ciężko ranny. Nie wiedziała, co ma w tej sytuacji zrobić. Komu zwrócić teczkę? Nie zastanawiała się dotąd, jaką wartość przedsta­ wiają rzeczy, które znalazły się w jej rękach. Instynkt mówił jej, że chodzi tu o coś więcej niż o skradzione pieniądze. Zdawała sobie sprawę, że atrakcyjny nie­ znajomy jest w jakiś sposób zaangażowany w tę spra­ wę. Z przerażeniem zadała sobie pytanie, kto strzelał i dlaczego? Zdenerwowana, postanowiła dokładnie wszystko przejrzeć i dopiero wtedy zdecydować, jak postąpić. Po chwili zorientowała się, że grubas przewoził ma­ teriał o sile dynamitu. Listę nazwisk. Brett znała niektóre. Co prawda, miała temat na wspaniały artykuł,

DŁOŃ ANIOŁA 27 ale groziło jej niebezpieczeństwo. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do FBI lub na policję. Nagle wzrok jej padł na jedno z nazwisk. Czy były tam inne, które pominęła? Niebaczny telefon mógł spowodować, że papiery trafiły­ by do kogoś w nich wymienionego. Wszystko to było bardzo skomplikowane. Zupełnie nie wiedziała, co robić. Nagle przyszło jej do głowy rozwiązanie. Elise Cheney spędzała lato w Paryżu, a Brett miała klucz do jej mieszkania, więc postanowiła zawieźć tam teczkę. Da jej to czas na dalsze decyzje, a teczka będzie bezpieczna. Przypomniała sobie, że nieznajomy, który uratował jej życie, obiecał wyjaśnienia. Bardzo ich potrzebowała. Kim był? Dlaczego zajmował się tą sprawą? Mógł okazać się niebezpieczny. Nie mogła nikomu ufać. Jeszcze nie teraz. Zamknęła teczkę. Położyła ją ostrożnie na stole i poszła się ubrać. Jamie zatrzymał samochód przy krawężniku, prze­ cznicę od domu Brett. Jazda przez miasto pozwoliła mu wszystko przemyśleć. Na lotnisku działał zbyt powoli. Powinien być bardziej zdecydowany. Ale to z kolei mogło być równie niebezpieczne. Zgasił światła, ale został w samochodzie, obserwując ulicę. Wokół było cicho. Brett mieszkała w spokojnej dzielnicy, typowej dla Atlanty. Na ulicy nie było żywego ducha. Wszystko wydawało się być w porządku, a mimo to Jamie czuł niepokój. Nagle drzwi budynku otworzyły się i stanęła w nich Brett. Zastanawiał się przez chwilę, dokąd dziewczyna idzie o tak późnej porze. Na dodatek miała przy sobie teczkę. Myślał, że będzie

28 DŁOŃ ANIOŁA szła chodnikiem, ale przeszła przez jezdnię, kierując się w stronę zaparkowanego samochodu. Zatrzymała się na chwilę, przycisnęła teczkę mocniej do ramienia i zaczęła szukać kluczyków w kieszeni dżinsów. Jamie czuł, że zaraz coś się stanie. Gdzieś w oddali rozległ się szum silnika i z parkingu wyjechał samochód. Wtedy już wiedział, co się zdarzy, nawet zanim reflektory samochodu oświetliły Brett. Wyskoczył z samochodu, zaczął biec i wołać, ale było za późno. Widział jej przerażoną twarz w ostrym świetle reflek­ torów. Widział, że dopiero teraz odgadła zamiary kierow­ cy i odrzuciwszy teczkę, próbowała uciekać. Usłyszał dźwięk, którego miał już nigdy nie zapomnieć - odgłos ciała uderzającego o karoserię. Samochód odrzucił Brett na bok jak szmacianą lalkę. Usłyszał pisk hamulców i ujrzał jakąś postać wyskakującą z samochodu. Jamie nie miał broni. Rzadko nosił ją przy sobie. Na ogół nie potrzebował jej, wykonując zadania dla Or­ ganizacji. Mógł więc tylko krzyczeć, by zaalarmować ludzi. Biegł w stronę Brett. Leżała w zakrwawionej bluzce i dżinsach. Jego krzyk był pełen bólu. W domu, w którym mieszkała, zapaliły się światła. W oknach pojawiły się twarze. Łajdak, który ją potrącił, na moment zatrzymał się, chwycił teczkę i rzucił się do ucieczki. Samochód bez numerów rejestracyjnych znik­ nął za rogiem, gdy Jamie zakończył najszybszy bieg w swoim życiu. - Brett! Boże! Brett! - Uklęknął przy niej i starał się wyczuć puls. Ucieszył się, czując słabe oznaki życia. Ostrożnie zbadał dziewczynę, ale nie znalazł żadnych