andgrus

  • Dokumenty12 151
  • Odsłony694 700
  • Obserwuję374
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań548 128

James B J - Duma i obietnica

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :520.0 KB
Rozszerzenie:pdf

James B J - Duma i obietnica.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera J James B J
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

BJ JAMES Duma i obietnica

PROLOG - Nie. To nie ona. To niemożliwe! - Któż to jest, wobec tego? - Po prostu piękna kobieta. W Atlancie jest ich wiele. - Nigdy jej tu nie widziałem. - Sama? Niemożliwe! Szmer szeptów ogarniał ogródek restauracji i za­ głuszał płaczliwą grę węgierskiego skrzypka. Głowy dyskretnie odwracały się w jej kierunku, oczy spo­ glądały na nią ukradkiem. Siedziała tuż przy szem­ rzącej fontannie z kieliszkiem wina w ręku. Wpat­ rywała się w szklany dach, przez który widać było ciemne, pełne błyszczących gwiazd niebo. Owal jej twarzy był doskonały. Czarne brwi osła­ niały poważne, szare oczy. Pod opaloną skórą wyraź­ nie rysowały się kości policzkowe. Kruczoczarne włosy swobodnie opadały na plecy. Miała na sobie srebrno- niebieską suknię, podkreślającą jej wspaniałe kształty. Ci, którzy ją obserwowali, czuli, że ani nie słyszy szeptów, ani nie widzi spojrzeń. Była po prostu samotną, smutną kobietą. Nagle wstała i ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała się na chwilę przy marmurowym blacie. - Jak zwykle, droga przyjaciółko, można u ciebie znaleźć schronienie przed burzą - powiedziała niskim, gardłowym głosem. Siedząca na wysokim krześle Madame Zara spra-

5 DUMA I OBIETNICA wiała wrażenie królowej. Siwe włosy, okalające jej głowę, błyszczały jak korona. Popatrzyła na młodą kobietę i lekki uśmiech przemknął po jej twarzy. -Ale nie przed tą tutaj. - Palcem dotknęła srebrzys­ tej materii kryjącej obolałe serce. - Tej burzy nie można uciszyć. Madame Zara delikatnym ruchem odgarnęła grzy­ wkę z czoła kobiety i czubkami palców musnęła bliznę - siną, poszarpaną i brzydką. - On wróci. - Nie! - Szare oczy zabłysły, ale nie pojawiła się w nich ani jedna łza. - Ależ tak. - Powykręcane reumatyzmem palce jeszcze raz dotknęły szramy. - Na znak twojego męstwa, przyrzekam ci, że wróci. Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. - Nie dziś, nie jutro, ale wróci. Pełen współczucia uśmiech rozjaśnił twarz pokrytą zmarszczkami. - Wróci, kiedy będziesz gotowa. - Tyle razy miała pani rację. - Silne, młode palce objęły pokrytą błękitnymi żyłkami dłoń. Druga ręka machinalnym gestem zakryła bliznę włosami. - Ale tym razem myli się pani. - Posłuchaj mnie! - W starczym głosie zabrzmiała błagalna nuta. - Posłuchaj i uwierz! Zanim skończy się lato, będziecie razem. - Nie! On tu nie przyjedzie. Ani latem, ani zimą. Nigdy więcej. Dzisiejszy wieczór to moje pożegnanie z przeszłością. Jutro zaczynam nowe życie. - Wróci. - Nie. - Głos miała cichy, ale mówiła stanowczo. - Nie. Już nigdy nie będziemy razem. Puściła dłoń Madame Zary i cofnęła się. Gest pożegnania, cień smutnego uśmiechu. Od- DUMA I OBIETNICA 7 wróciła się. Szła w kierunku drzwi wyprostowana, z wysoko uniesioną głową. Nagle zatrzymała się i jeszcze raz rozejrzała dookoła, jakby chciała za­ trzymać to miejsce we wspomnieniach. Na zawsze zapamięta te drobne kwiatki rosnące wokół krzewów. Fiołki, anemony, bratki. I konwalie. Jego ulubione kwiaty. On. Sala rozpłynęła się. Przez chwilę miała przed oczy­ ma tańczące płomienie dogasającego ogniska. Na­ słuchiwała jego śmiechu, czekała, by otoczyło ją ciepło jego ramion. Westchnęła przeciągle. Jej piękna twarz była zimna. Na koniuszkach rzęs zawisły łzy. Nie ma żadnego ogniska, nie słychać żadnego śmiechu. Już nigdy nie będzie jej ciepło. Nagle zdała sobie sprawę ze spojrzeń i szeptów. Wyprostowała się. Po raz pierwszy tego wieczoru grała dla publiczności; podniosła wysoko głowę. Pożegnanie już się skończyło, nie chciała dłużej zwlekać. Z drżącym sercem wkroczyła w swoje puste życie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Stał na progu, z dala od wszystkich. Nie słyszał muzyki, nie widział uśmiechów tańczących. Zagubio­ ny w myślach o tym, co minęło. Dwadzieścia dwa lata temu Ross McLachlan zna­ lazł się tutaj po raz pierwszy i usłyszał, jak jego brat, którego również po raz pierwszy wtedy ujrzał, wzbra­ nia się oddać farmę ich lekkomyślnemu ojcu. Ross uśmiechnął się na samo wspomnienie. Jeśli on był wtedy zaskoczony, to jak musiał czuć się Dare, kiedy niespodziewanie ujrzał ojca, jakiegoś brudnego ulicznika i na dodatek bliźnięta. Ależ musiał to być dla niego szok! Trzej bracia! Ale Dare nie należał do ludzi, których łatwo zaskoczyć. Przywitał ojca z szacunkiem. Przecież tego nauczyła go babka, Flora McLachlan, dumna Szkotka, która go wychowywała, i od której przejął ziemię. Zaopiekował się również tak nagle odnalezionymi braćmi. Ross miał wówczas jedenaście lat, Dare dwadzieś­ cia, a bliźniacy kilka miesięcy. Szopa, pamiątka po marzeniach pierwszego McLachlana, który osiedlił się w Karolinie, stała tu już prawie dwieście lat. W jej cieniu rodziły się nowe pokolenia, była schronieniem dla zwierząt, przechowywano w niej plony zebrane na skalistych zboczach, a kiedyś nawet dała schronienie całej rodzinie, gdy groźni czerwonoskórzy tańczyli w świetle palącego się domu McLachlanów. Z czasem nastąpił spokój, ale McLachlanowie po kolei opuszczali i DUMA I OBIETNICA 9 tę ziemię. Pozostała tylko szopa, którą ostre słońce i zimne wiatry odarły z godności, pozostawiając surowe kamienie i belki. Czekała na dzień, kiedy kolejny uparty i odważny McLachlan odbuduje wokół niej farmę. Dokonał tego Dare, a trzej jego bracia znaleźli tu swój dom. Ułożył podłogę z cegieł i oszklił olbrzymie wrota. Świetliki, wbudowane w dach, dawały doskonałe oświetlenie. W olbrzymim kominku płonął ogień. Miłość całkowicie odmieniła starą budowlę, a pracę Dare'a dokończyła jego ukochana żona Jacinda. Tutaj malowała obrazy, dekorując nimi ściany. Kolory, symetria i dobry smak przydały szopie nowego uroku. Otoczona zielenią, stała się prawdziwym dziełem sztuki. Łączyła w sobie historię i nowoczesność, a dzięki właścicielom przeżywała swój najpiękniejszy czas. Teraz wnętrze szopy rozbrzmiewało śmiechem i ra­ dością. McLachlanowie i ich przyjaciele zebrali się na chrzcinach przedstawicieli nowej generacji - syna i córki Jacindy i Dare'a. Ross wrócił do rzeczywistości. Z uśmiechem za­ czął przyglądać się gościom. Ich różnorodność za­ skakiwała. Byli tu studenci, nauczyciele, rzeźbiarz, pianista, modelka, aktor, impresario, piękna malar­ ka... I aktorka. Popatrzył na nią. Jakby to wyczuła, podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Ross, jak za­ czarowany, oparł się powoli o ścianę. Wsunął jedną rękę do kieszeni, a drugą uniósł kieliszek szampana. Kobieta stała bez ruchu. Wydawało się, że go nie widzi, chociaż patrzyła w jego stronę. A potem, pochłonięta własnymi myślami, pochyliła głowę. Po chwili ponownie zaczęła mierzyć go wzrokiem. Powoli, spokojnie, aż oczy jej spoczęły na węźle krawata Rossa, który myślał, że aktorka uśmiechnie

10 DUMA I OBIETNICA się do niego ironicznie, ale przyglądała mu się nieru­ chomym wzrokiem. Kiedy ich oczy spotkały się, uniosła brwi i natych­ miast popatrzyła na jego usta. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Na jej twarzy pojawił się grymas, którego Ross nie rozumiał. Westchnęła i potrząsnęła głową. A potem po prostu odwróciła się i odeszła. Może wprowadziła nową taktykę do starej gry? zastanawiał się Ross. Może zamiast obrażać się po­ stanowiła go intrygować, by udowodnić, że nie jest obojętny na wdzięki żadnej pięknej kobiety? - Doskonale, moja droga - zamruczał Ross i roze­ śmiał się głośno. Cztery lata temu Jacinda Talbot z Tylerem, dziec­ kiem swej zmarłej przyrodniej siostry, pojawiła się w dolinie, by zacząć nowe życie. Co roku Antonia, zawsze świetnie ubrana, z pięknymi czarnymi, opada­ jącymi na ramiona włosami, przyjeżdżała tu, do Madi­ son, by spędzić trochę czasu z przyjaciółką. Była kusicielką, której nikt nie potrafił zapomnieć, gwiazdą filmu i teatru, przyciągającą uwagę wszystkich. Teraz przyjechała na dłużej i Madison stało się świadkiem jej aktorstwa. Grała rolę matki chrzestnej tak dobrze, że budziła powszechne zainteresowanie. Tylko Ross był odporny na jej wdzięki. Tak było od ich pierwszego spotkania na ślubie Dare'a i Jacindy, kiedy rozpoczęła się między nimi walka. Nigdy nie zmienili o sobie zdania - ona była nadętą, wpatrzoną w siebie egoistką, a on nudnym, mimo wykształcenia i kwitnącej praktyki lekarza-pediatry, prowincjuszem. Jako broń wybrali subtelny sarkazm. Po czterech latach Ross w dalszym ciągu traktował ją jak czarującą laleczkę, a ona nazywała go bufonem o byczym karku. Nic się nie zmieniło i Ross sądził, że tak już będzie zawsze. Chociaż dzisiaj wydawało mu się, że Antonia DUMA I OBIETNICA 11 była jakby spokojniejsza i cichsza. W trakcie uroczys­ tości potrafiła nawet uspokoić przerażone dziecko czułym słowem i delikatnym gestem. Miał wtedy, przez chwilę, wrażenie, że ją nawet trochę lubi. Ale natychmiast stłumił to uczucie. Przecież to była tylko gra z jej strony, przekonywał sam siebie. - Mówisz do siebie? - odezwał się znajomy głos i czyjaś ręka wsunęła mu się pod ramię. - Jeśli już musisz to robić, to chociaż nie strasz wszystkich taką groźną miną - powiedziała Jacinda, a potem dodała: - Ależ ona jest piękna. -Kto? - Ross! - wykrzyknęła z lekkim wyrzutem. - Nie wiem... - zaczął starym zwyczajem i urwał. Nie mógł udawać, że tego nie dostrzega. Uroda Antonii rzeczywiście zapierała dech w piersi. -Tak -wyrzucił przez zaciśnięte zęby. -Jest piękna! - O, cóż za postęp! Kiedyś nie powiedziałbyś tego. Popatrzył na drobną postać u swego boku i wyraz jego twarzy zupełnie się zmienił. Zamiast złośliwości w jego głosie pojawił się łagodny ton, kiedy dodał: - Tak, jest piękna, ale tobie nie dorównuje: Jacinda roześmiała się. - Chyba miałeś jakiegoś Irlandczyka w rodzinie. Umiesz prawić komplementy. - Możliwe. Dość często udaje mi się to robić. - Czy teraz też? - zapytała Jacinda. - Jeśli nie wierzysz, że jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie, zapytaj Dare'a. - Spróbowałby stwierdzić coś innego! Ale ty? - No cóż, jestem po prostu o tym przekonany. - Czyżby? - przyjrzała mu się z dużym zaintereso­ waniem. - Naprawdę? - O co ci chodzi? - gwałtownie spoważniał.

12 DUMA I OBIETNICA - Wydaje mi się... - przerwała i potrząsnęła głową. - Nieważne. To nie jest odpowiedni moment. - Odpowiedni moment na co, Jacindo? Niski głos był taki jak jego właścicielka: gorący, prowokujący, niezapomniany. - Czy mogę przyłączyć się do rozmowy? Ross popatrzył na piękną kobietę chłodno. - Czyżby zabrakło ci wielbicieli? - zapytał. Usłyszał śmiech Antonii; lekko ochrypły, niski. - Czy to zazdrość, doktorku? - Skądże znowu. Na to się nie choruje, jeśli człowiek jest odporny. Antonia roześmiała się znowu, unosząc lekko jedną brew. - Różne określenia słyszałam już z męskich ust, ale nikt jeszcze nie nazwał mnie chorobą. - Niemożliwe! - Ross miał kamienny wyraz twarzy. Antonia skupiła na sobie całą jego uwagę, nie czuł nawet, że dłoń Jacindy wysuwa się spod jego ramienia. - Ale ty na pewno jesteś na takie choroby odporny. - Antonia podniosła głowę. - Oczywiście. - Niebieskie oczy wpatrywały się twardo w szare. Żadne z nich nie odwróciło wzroku. - Jesteś tego zupełnie pewny, doktorku? - Antonia przysunęła się bliżej. Delikatnie przesunęła palcem po krawacie, a potem dotknęła dołka w brodzie Rossa. - Jesteś tego naprawdę pewny? Czy potrafisz zapo­ mnieć, że jestem kobietą? -O tym zawsze pamiętam. Niestety, mężczyzna jest bezradny wobec takiej kobiety jak ty. - Ross chwycił ją za rękę i trzymał w silnym uścisku. - Powiedzmy sobie otwarcie. Nie jesteś w moim typie, laleczko. I zapamię­ taj to! Nie przestraszyła się jego wybuchu i wolną ręką odgarnęła mu z czoła niesforny kosmyk włosów. DUMA I OBIETNICA 13 - A jaki jest twój typ? Jaka kobieta jest w stanie podniecić szanownego doktora McLachlana? Ross, chcąc uniknąć odpowiedzi, powtórzył pyta­ nie, które mu wcześniej zadała: - Czy to zazdrość, moja droga? Antonia stłumiła śmiech i powiedziała z westchnie­ niem: - Przepraszam, doktorku. Po prostu jestem cieka­ wa. Jacinda przyglądała się im z zadowoleniem. Po chwili wycofała się dyskretnie. Ross nawet tego nie dostrzegł. W zalanym słońcem pomieszczeniu, wypeł­ nionym muzyką i gwarem, Antonia pochłaniała całą jego uwagę. Mocniej zacisnął palce na jej dłoni. Trwali tak bez ruchu, wpatrzeni w siebie. Ross odezwał się pierwszy. - Jeśli uważasz, że znasz mnie tak dobrze, to mi powiedz, jaki typ kobiety lubię? Co mnie podnieca? W oczach Antonii na moment pojawił się wyraz zmieszania. Ale trwało to tak krótko, że, zdaniem Rossa, coś mu się po prostu przewidziało. Jeden ruch rzęs i znów była taka jak zawsze: pewna siebie, opanowana i powściągliwa. W duchu przeklinał swoje zdradzieckie ciało tak łatwo reagujące na jej najdrob­ niejszy dotyk. Jednocześnie nie mógł się pozbyć wraże­ nia, że przed chwilą ujrzał pod tą wystudiowaną maską twarz wrażliwej kobiety. Zobaczył kogoś, kogo ist­ nienia się nie spodziewał. - Antonio - zaczął i zupełnie nie wiedział, co ma dalej powiedzieć. Dlaczego nagle zapragnął ją prze­ prosić i za co? Zapomniał o swoim złośliwym pytaniu. Trzymał jej dłoń przyciśniętą do marynarki. Rozległy się dźwięki sonaty - spokojne i urzekające. Jamie, najmłodszy z McLachlanów, grał na pianinie prawie po mistrzows-

14 DUMA I OBIETNICA ku. Promienie słoneczne wpadające przez świetliki padały na Antonię, podkreślając barwę jej włosów. O Boże, jaka ona piękna! Nie zdawał sobie sprawy z jej urody aż do tej chwili. Poczuł ściskanie w dołku. Opanowały go dziwne uczucia. - Antonio... - głos miał niski, zachrypnięty. - Tak - popatrzyła na niego badawczo. W spo­ jrzeniu kryła się uwodzicielska moc. - Podniecam cię? -Nie! - Dlaczego kłamiesz, Ross? - usłyszał kpinę w jej głosie. - Jesteś na mnie skazany. Dotknęła czubkami palców miejsca na ręce, gdzie wyczuwało się puls. - Czuję to. Ręką dotknęła jego twarzy, a potem sięgnęła niżej, gdzie pod marynarką biło serce. - W tym miejscu. - Jej gardłowy śmiech wyrażał więcej niż słowa, więcej niż złośliwe uwagi. - Nie oszukasz mnie. - Czyżby? - skrzywił się Ross. Jednocześnie po­ dziwiał ją. Była dobra. Musiał to przyznać. Te ironicz­ ne spojrzenia były częścią jej gry. Teraz nie potrafił już dostrzec delikatnej kobiety pod maską aktorki. Wido­ cznie uległ złudzeniu. Wrażliwa dziewczyna była rów­ nie prawdziwa jak postać uwodzicielki. Pochwycił obie dłonie Antonii w swoje ręce i przycisnął do piersi. Nawet jego mali pacjenci nie potrafili patrzeć w taki sposób. Cóż, udało jej się pobić go jego własną bronią. Wygrała pierwszą rundę. Może zasłużył na to, ale ta wojna jeszcze się nie skończyła. Na twarzy Antonii malowała się niewinność. Patrzyła na niego spod opuszczonych rzęs i czekała. - Przykro mi, maleńka. DUMA I OBIETNICA 15 Te czułe słowa, delikatny ton głosu zaskoczyły ją. - Tobie jest przykro? - zapytała zdziwiona. - Nie wiedziałem. - Popatrzył na nią z powagą. - O czym? - znowu była ostrożna, ale i zaciekawio­ na. - Że masz takie braki w wykształceniu. - Uważam swoją wiedzę za wystarczającą. - A jednak masz pewne braki. - Które mi z pewnością zaraz wytkniesz - powie­ działa, przeciągając każde słowo. - Chodzi o twoje wiadomości z geografii. - Z geografii? Wydał z siebie głębokie westchnienie. - Są nieco dziwne. -Dziwne? - Odsunęła się od niego, czekając na cios. - Może uważasz, że taki wieśniak jak ty wie więcej? - O to właśnie chodzi. - Więc - powiedziała z niecierpliwością - wy­ tłumacz mi. - Wiesz, może nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie. Chodzi mi o specyficzną geografię. O geografię ciała. Mówiąc krótko: o anatomię. Antonia skinęła spokojnie głową. Walka znowu się zaczęła. A teraz ona dała się wciągnąć w pułapkę. Ale Ross nie zamierzał niczego wyjaśniać. Zamiast tego zaczął się jej przyglądać. Wyobraził sobie, że jest jednym z tysięcy jej wielbicieli. Była naprawdę piękna. Burza czarnych włosów, klasyczne rysy, pięknie zary­ sowane łuki czarnych brwi, pod którymi błyszczały pełne wyrazu oczy. Dalej jakby stworzone do pocałun­ ku usta. Była wysoka, szczupła i miała wspaniałe nogi. Chyba tylko mnich, chociaż nie było to wcale takie pewne, mógł powstrzymać się od wyobrażania sobie, jak te nogi oplatają i mocno ściskają. Nawet on, Ross, o tym myślał.

16 DUMA I OBIETNICA - Naprawdę pociągasz mężczyzn - powiedział. - Ale nie działasz na ich serca, lecz na zupełnie inną część ciała. Roześmiał się i jak to czasami robił ze swoimi małymi pacjentami, pogłaskał ją po policzku. - Koniec wykładu na dziś. Do zobaczenia za rok. - Jacindo - Ross odwrócił się i uniósł dłoń drobnej kobiety do ust. - Dziękuję, że miałem zaszczyt być ojcem chrzestnym twoich dzieci. Nie jestem tylko pewien, czy dobrze wybrałaś matkę chrzestną, ale to nie moja sprawa. - Już wyjeżdżasz? - zapytała Jacinda. - Tak, sprawdzę tylko, czy nie zgubiłem biletów. Myślę, że polecę do Nowego Jorku jutro. - Zapomniałam, że masz konferencję. - Jacinda patrzyła na niego z troską. Ze wszystkich braci Dare'a najbardziej martwiła się o Rossa. Aż do bólu serca. - Ale wrócisz na obiad? - zapytała. - Jeśli tego chcesz...? - Bardzo. - Wobec tego możesz na mnie liczyć. - Pocałował ją w policzek. - Wrócę niedługo. Nie patrząc na Antonię, odszedł, a obie kobiety obserwowały, jak przeciska się przez tłum gości. ROZDZIAŁ DRUGI - Jest nie do pokonania. Jeden z kelnerów zatrzymał się przed nimi z tacą pełną kanapek. Antonia wzięła jedną, a potem zaraz drugą. Jacinda stłumiła uśmiech: Antonia nigdy nie jadała kanapek. Gryzła bezmyślnie kawałek chleba i mówiła: - Wydaje mu się, że potrafi mi dokuczyć, ale i tym razem nie udało mu się. Przygłup ze wsi! - Ze wsi, ale nie przygłup. - Jesteś pewna? - Oczywiście. I może pewnego dnia uda mi się ci to wyjaśnić, albo sama odkryjesz, że jesteś w błędzie. - Będę musiała się bardzo starać. Wieśniak! - Są gorsi od niego. -Jacinda była nieugięta. - Ross zawsze chciał pozostać McLachlanem i być pediatrą. - Jest arogancki. - To prawda. - Uparty. - Wiem. - Zawzięty. - Jak cała jego rodzina. - Arogant. - Jak wszyscy McLachlanowie. - Antyfeminista. - Czasami - przytaknęła Jacinda. -Jego egoizm jest tak wielki, jak... jak... -brakowa­ ło jej porównania.

Ig DUMA I OBIETNICA - Jak twój? - Tak. Nie! - odpowiedziała bez namysłu, a potem spytała zaskoczona: -I to mówi moja przyjaciółka? - Przepraszam. - Jacinda wzruszyła ramionami. Po chwili milczenia Antonia zaczęła chichotać. - Zawsze byłaś prawdomówna. - Przepraszam - powtórzyła Jacinda. - Nie trzeba. Ktoś przecież musi być szczery. - Ktoś, tylko nie Ross. - Ross jest przygłupem! - gwałtownie wykrzyknęła Antonia. - Powtarzasz się. - Uparty. - Już to mówiłaś. - Arogancki. - Dwukrotnie. - Jacinda podniosła w górę dwa palce. - Zarozumiały. - To coś nowego. - Jacinda czekała na nowy wybuch, ale ten nie nastąpił. - Skończyłaś? - Tak. - Na twarzy Antonii pojawił się uśmiech. Jacinda objęła ją. Antonia gwałtownie przytuliła się do niej. - Będę dobrą matką chrzestną. Najlepszą, przy­ rzekam. - Wiem. Dlatego cię wybrałam i tak ustaliliśmy termin uroczystości, abyś mogła przyjechać. - Nic nie wiem o niemowlętach, ale wszystkiego się nauczę. Wiem, co kiedyś o nich mówiłam. Że są brzydkie i wrzaskliwe, ale to było... - Zwykłe przejęzyczenie? - podpowiedziała Jacinda. - Właśnie! Niemowlęta są cudowne! - Szczególnie cudze. Antonia popatrzyła na przyjaciółkę z zażenowa­ niem. DUMA I OBIETNICA 19 - Ale ja naprawdę będę dla nich dobra. - Nie musisz mnie tak przekonywać. Przecież o tym wiem. - Starając się zachować powagę, Jacin­ da pogłaskała dłoń przyjaciółki. - Poza tym jesteś ich matką chrzestną, a nie prawdziwą. A to duża różnica.' - Taka jak między wieśniakiem a przygłupem? - Niezupełnie. - Nieważne. W każdym razie będę dla nich dobra. Nie! - Antonia wykrzyknęła to z takim naciskiem, że widać było wyraźnie, jak bardzo dotknęły ją słowa Rossa. -Będę doskonała! Ross McLachlan nie zawsze musi mieć ragę! - Nie zawsze - zgodziła się Jacinda - ale jest bardzo przystojny, prawda? Szare oczy Antonii zwęziły się gwałtownie. Potem uśmiechnęła się. Jacinda wspaniale potrafiła zmieniać jej nastrój. - Tak - przyznała z niechęcią. - Jest przystojny. Oczywiście, jak na wieśniaka. - Po chwili dodała: - Aroganckiego wieśniaka! Jacinda pierwsza się roześmiała. Potem chichotały już obie jak małe dziewczynki. - Teraz, kiedy już doszłyśmy do wspólnych wnios­ ków... - Jacinda otarła załzawione od śmiechu oczy -może przyłączymy się do gości. Pewnie zastanawiają się, o czym tak dyskutujemy. - Myślę, że bardziej ich interesuje, kto tym razem odniósł groźniejsze rany, ja czy Ross - zauważyła sucho Antonia, kiedy szły w stronę grupki przy­ słuchującej się Paulowi Talbotowi. - A kto? - zapytała Jacinda. - Zostałam pokonana. - Ale dożyjesz do następnej walki. Antonia objęła przyjaciółkę.

20 DUMA I OBIETNICA - Mam nadzieję. Cóż innego mogłabym robić na tym odludziu, niż dokuczać twojemu przystojnemu szwagrowi? - Znalazłoby się inne zajęcie. Antonia zatrzymała się gwałtownie. - O co ci, do licha, chodzi? - O co mi chodzi? - powtórzyła Jacinda z miną niewiniątka. - Na litość boską, Jacindo! Chyba nie bawisz się w swatkę? - Kto? Ja? - uśmiechnęła się Jacinda. - Nigdy! - Jacindo, Antonio! Chodźcie do nas! - Paul Talbot przerwał na moment swoje opowieści i gestem za­ praszał je do towarzystwa stojącego przy kominku. - Powiedz, Antonio - zażądał Paul. - Co myślisz o moich wnukach? Amy jest piękna jak jej matka, a mały Paul jest podobny jak dwie krople wody do swojego dziadka, nie sądzisz? - Rzeczywiście - potwierdziła Antonia, ale w duchu dodała, że wolałaby, aby mały odziedziczył po dziadku tylko imię i wygląd. Paul Talbot był bardzo przystojnym mężczyzną. Nie był złym aktorem, po prostu urodził się za późno. W innej epoce czułby się lepiej. Był typowym zawadiaką. Dlatego nie osiągnął pełnego sukcesu ani w pracy zawodowej, ani nie zaznał szczęścia w żadnym ze swoich sześciu małżeństw. Największym jego osiąg­ nięciem była córka. A ze względu na Jacindę Antonia gotowa była wybaczyć Paulowi każde przewinienie. - Wszystkie dzieci Jacindy są wspaniałe. - Objęła sześcioletniego Tylera, który uśmiechnął się do niej ukazując szczerbę w zębach, i popatrzyła na Jacindę, dodając: - Są tak doskonałe, jak ich matka. - Masz rację, moja droga. - Poczuła ciepły oddech na policzku, a opalona ręka podała jej kieliszek szampana. - Może wypijemy za ich zdrowie? DUMA I OBIETNICA 21 Patrząc na Rossa, Antonia nie zastanawiała się, w jaki sposób udało mu się pojawić z szampanem akurat w odpowiednim momencie. Pomyślała jedynie, że po raz pierwszy od czterech lat jego uśmiech nie był złośliwy. Ross czekał, by napełniono pozostałe kieliszki. Zebrani zwrócili się w jego stronę. Byli tu wszyscy przyjaciele, którzy odegrali jakąś rolę w życiu Jacindy i Dare'a. Canfleldowie. Zaprzyjaźnieni z Dare'em od dzieciń­ stwa. Dawid, który zjawił się w dolinie zgorzkniały na skutek życia w odosobnieniu i zagrożeniu, tu znalazł miłość i ukojenie. Slade'owie. Hunter, niegdyś żyjący samotnie rzeź­ biarz, ze swoją piękną Beth, która przywróciła go światu. McCallumowie. Patrick, dobry przyjaciel, lojalny i uczciwy, a jednocześnie brutalny, władający rozleg­ łym imperium, niemal nie spuszczał wzroku z Jordany, delikatnej kobiety, która go pokochała, a której piękne niewidzące oczy nigdy nie ujrzą jego twarzy. Zastępca Patricka, ciemnowłosy mężczyzna o ogro­ mnym poczuciu humoru, który chronił przyjaciół, ryzykując życie. Simon McKinsey, człowiek-opoka. Mężczyzna o nieskalanej opinii, który pracował w tajnej służbie ochrony kraju. Rodzina. Paul Talbot, Robert, Bruce i Jamie. I wreszcie Tyler, dzięki któremu Jacinda pojawiła się w Madison i w życiu Dare'a. Byli też inni: studenci, nauczyciele, sąsiedzi, ale nie należeli oni do grupy wypróbowanych przyjaciół. Przyjaciół, którzy przybyli z całego świata, by być razem z McLachlanami w tym uroczystym dniu. Jedynie Antonia, jedyna ze starych znajomych

22 DUMA I OBIETNICA Jacindy, weszła z nią w nowe życie. Była jak egzotycz­ ny ptak, a pod jej zewnętrzną maską kryła się głęboka lojalność. Z powodu tej lojalności i dlatego, że tak wiele znaczyła dla Jacindy, Ross postanowił zapomnieć o wrogości i wyciągnąć rękę na znak zgody. Wszyscy patrzyli na niego z wyczekiwaniem. Wzno­ sząc kieliszek, Ross powiedział: - Za Dare'a, brata i przyjaciela, który zrealizował dawne marzenia. Za Jacindę, która dała mu miłość, na jaką zasługuje. -I za Tylera - uśmiechnął się do chłopca - który ich połączył. Bez którego nie byłoby tej uroczystości. Droga rodzino i przyjaciele! Za nowe pokolenie. Za Amy, Paula i Tylera! -I za pokój -wyszeptał Ross do Antonii. -Przynaj­ mniej na dziś. Zaskoczona tymi słowami, popatrzyła na niego z uwagą, oczekując jakiegoś podstępu. Przez chwilę milczała. - Zawieszenie broni będzie najlepszym prezentem dla Dare'a i Jacindy w tym uroczystym dniu. Antonia patrzyła na niego nieufnie. -Chociaż na dzisiejszy wieczór. Kiedy spotkamy się następnym razem, możemy rozpocząć walkę od nowa. - A teraz, zamiast złośliwości - komplementy. -Tak. - Czy się nam to uda? - Przecież jesteśmy dorośli i inteligentni, Antonio. Potrafimy zrobić to, co chcemy. - Żadnych sztuczek? - Nawet jeśli Ross zapomniał już o tym, Antonia cały czas pamiętała, jak szydził z jej inteligencji. - Żadnych. - Przyrzekasz? DUMA I OBIETNICA 23 - Na nasze dzieci. - Na nasze chrzestne dzieci - sprostowała Antonia. - Oczywiście. - Ross skłonił się grzecznie. - Zgoda - westchnęła głęboko, uspokojona. - Za­ wieszenie broni aż do końca kolacji. Jako prezent dla Dare'a i Jacindy. - Za pokój - Ross uśmiechnął się i uniósł kieliszek. -I za moją piękną towarzyszkę. Antonia zamarła, obawiając się tej niespodziewanej grzeczności. Zaskoczony jej reakcją, Ross wyciągnął rękę i po­ wiedział: - Nie rób takiej miny. Ja naprawdę uważam, że jesteś piękna. Popatrzyła na niego uważnie. Bardzo chciała mu wierzyć. Ross uśmiechnął się i czekał. Antonia wahała się jeszcze przez chwilę, a potem wzięła go za rękę. - To mi wystarczy. I dziękuję za komplement. W twoich ustach brzmi on lepiej niż... - popatrzyła na ich splecione ręce. - Lepiej niż co, Antonio? - Lepiej niż złośliwości, oczywiście - uśmiechnęła się. - Na pewno. - Oboje wybuchnęli śmiechem. Po raz pierwszy śmieli się z czegoś razem, a nie z siebie nawzajem. - Ross - Raven Canfield dotknęła jego ramienia - telefon do ciebie. Carolyn Elliot. Jej synek ma znowu gorączkę. - Dzięki, Raven. Już idę. - Puścił dłoń Antonii. - Charlie często choruje na zapalenie migdałków. Muszę jechać do niego, ale wrócę na kolację. Nie mogę zmarnować naszego rozejmu.

24 DUMA I OBIETNICA - Będę na ciebie czekać. - Antonia ze zdziwieniem stwierdziła, że nie mówi tego przez grzeczność. Pa­ trzyła, jak Ross i Raven odchodzą, i wmawiała sobie, że chce się tylko dowiedzieć, jak ten typ wyobraża sobie rozejm. -To może być ciekawe - powiedziała do siebie. Kiedy to się wreszcie skończy, zastanawiała się Antonia. Wieczór, który zapowiadał się tak ciekawie, rozczarował ją. Stała teraz na werandzie, próbując głęboko wdy­ chać powietrze, zadowolona, że nikt na nią nie patrzy. Jedną ręką trzymała się balustrady; drugą, zwiniętą w pięść, przyciskała do piersi, starając się zgnieść niewidzialny ciężar, który ją przytłaczał. Walczyła o każdy oddech, coraz bardziej wystraszona. Lęk ściskał jej gardło, a całe ciało walczyło o tlen, którego wcale nie potrzebowało. Drżąc, zacisnęła mocno szczę­ ki. Nie podda się. Przecież zawsze o wszystko musi walczyć. Ale jak zwyciężyć coś, czego nie widać, czego nie umie określić; coś, co spada na nią niespodziewanie tak jak dziś? To, że wiedziała, co jej dolega, nie było żadnym pocieszeniem. Jak mogła wierzyć, że nic złego się nie dzieje, kiedy czuła się tak źle? Czym można wytłumaczyć ogromne zmęczenie i to, że czasami nie mogła złapać tchu? Hiperwentylacja - tak nazwali to lekarze. Cały ciąg badań, coraz bardziej skomplikowanych, nie dawał oczekiwanego rezultatu. Gdyby tylko mogła złapać oddech, śmiałaby się z lekarzy. W końcu stwierdzono, że jest nadmiernie zmęczo­ na. Bała się, że to, co dotychczas osiągnęła, może utracić. Cień zawisł nad jej życiem. Jak walczyć z cieniem? Jaki lek mógłby pomóc? DUMA I OBIETNICA 25 Pojawili się tacy, którzy polecali jej lekarstwo. Pozbawieni skrupułów, czekający na moment słabości. Obiecywali raj na ziemi i spełnienie marzeń. Siłę i wiarę w siebie. Cały świat zamknięty w błyszczących fiolkach z białym proszkiem. Kokaina. Antonia nienawidziła narkotyków, destrukcji oso­ bowości, jaką powodują. Z drżeniem przypominała sobie jedną straszną chwilę, kiedy prawie uległa. Strach, jaki wtedy poczuła, zmusił ją, by po miesią­ cach cierpień znowu zwrócić się do lekarzy. Ale diagnoza zawsze brzmiała tak samo. Wyczerpanie. Stres. Nerwica. Zmęczenie. Tyle określeń miała jej udręka. Jakiś weteran określił to jako zmęczenie walką. Ludzie w białych fartuchach zalecali odpoczynek. To jedyne lekarstwo, twierdzili. - Nie. Nie mogę - powiedziała do siebie. - Nie teraz, kiedy jestem o krok od sukcesu. - Mówisz do siebie, Antonio? Żachnęła się i wreszcie schwytała oddech. - Ross, nie zauważyłam ciebie. - Starała się odzys­ kać spokój. - Co tu robisz? Spóźnisz się na deser. - Nie szkodzi. Patrzył na nią uważnie. Widać było, że jest zaniepo­ kojony. - Odeszłaś od stołu tak nagle. Bałem się, że coś ci się stało. - I przyszedłeś sprawdzić, czy potrzebuję twojej pomocy? - spytała, powoli odzyskując równowagę. - Jakie to szlachetne. Zwrócił uwagę na ironię w jej głosie, ale zauważył również jej bladość i dłoń przyciśniętą do piersi. - Myślałem, że się źle czujesz. I chciałem ci pomóc.

26 DUMA I OBIETNICA - Ty? Pomóc mi? - Odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się dźwięcznie. Nie chciała, żeby coś zauwa­ żył. To były jej problemy. Musi odwrócić jego uwagę. Miała na to tylko jeden sposób. Przysunęła się bliżej i palcami dotknęła jego policzka. -Kolacja skończona, doktorku. Nasz rozejm również, pomyślała. Zbliżyła się do Rossa. Chciała, by uwierzył, że krótki oddech oznacza podniecenie. Przesunęła pal­ cami po jego policzku i dotknęła kącika ust. - Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem. - Nie było to kłamstwo. - Nie potrzebuję twojej pomocy, doktorku. Niczego od ciebie nie potrzebuję. - Nie? - powiedział, odsuwając jej dłoń od swojej twarzy i przyciągając mocno Antonię do siebie. - Niczego nie chcesz? - Przycisnął ją jeszcze moc­ niej. - Nawet tego? Antonia zdołała jeszcze dostrzec gniew w jego oczach. Pochylił głowę i pocałował ją. Pocałunek był tak gorący, że aż parzył. Zaskoczona nie próbowała nawet się uwolnić. Kiedy otworzyła usta, żeby coś powie­ dzieć, poczuła znowu jego wargi na swoich. Pocałunek był tak słodki i pełen pożądania, że zupełnie straciła głowę. Chwyciła go za klapy marynarki. Już nie pragnęła go odepchnąć. Czuła, że nie potrafi utrzymać się na nogach. .Kręciło jej się w głowie. W końcu wydała z siebie głębokie westchnienie. Ross usłyszał je. Jego pocałunek stał się bardziej delikatny. Czule począł gładzić jej włosy! Drugą ręką przyciągnął ją jeszcze bliżej. Była jak jedwab i dzikie róże, mrok i blask, wyzwanie i obietnica. Zaczął obsypywać pocałunkami jej szyję. Zanurzył twarz w jej włosach. DUMA I OBIETNICA 27 - Antonio - wyszeptał. - Ja.... Głośny i natarczywy dźwięk telefonu przerwał czar tej chwili. Przez otwarte drzwi słychać było głos Dare'a, przekrzykujący muzykę, szum rozmów i śmiech. - Gdzie jest Ross? Dziecko Carolyn Elliot czuje się gorzej. Zanim Ross zdążył odpowiedzieć, Antonia od­ sunęła się od niego. Na jej ustach pojawił się złośliwy uśmiech. - Obowiązki wzywają, doktorku? Ross wiedział, że musi iść. Ale ciągle stał jak zaczarowany, nie wiedząc, co się stało. Dlaczego ją pocałował? Dlaczego tak się zapomniał? Antonia dotknęła jego ręki. - Telefon do ciebie. - Przepraszam, Antonio. To już się więcej nie powtórzy. - Nie musisz przepraszać. Zamiast na ciebie krzy­ czeć, powinnam była podziękować ci za troskliwość. Naprawdę nic mi nie dolega. Jestem po prostu przemę­ czona, co potwierdza cały batalion lekarzy. - Właśnie tak przypuszczałem. - Stresująca praca, cały ten światek filmowy - pró­ bowała mówić beztroskim tonem, ale nie było to łatwe. Na wargach czuła ciągle pocałunki Rossa. - Prze­ praszam, że cię sprowokowałam. Ross wzruszył ramionami. - Przecież, oprócz dzisiejszego wieczoru, zawsze to robimy. - Nasz rozejm.... Czekał w napięciu, co powie dalej. - Jakoś udało się go nam utrzymać. Może przy następnym spotkaniu spróbujemy jeszcze raz. -I szyb­ ko dodała: - Dla Jacindy.

2g DUMA I OBIETNICA Wyglądała pięknie. Widział rumieniec na jej twarzy. Nagle zapragnął znowu jej dotknąć, zapomnieć się. Poczuł, że wzbiera w nim gniew. Był zły na Antonię, że doprowadziła go do takiego stanu. Był zły na siebie, że jej uległ. Już miał jej powiedzieć, żeby nie zawracała mu więcej głowy, kiedy niespodziewanie usłyszał włas­ ny glos: - Możemy spróbować. - D l a Jacindy? - Tak - powiedział po chwili. - Dla Jacindy. - Zatrzymałam cię. Przepraszam. Powinieneś już iść. - Tak. - Skłonił się lekko. - Dobranoc, Antonio. Patrzyła, jak odchodził, dotykając w zamyśleniu obrzmiałych od pocałunków warg. ROZDZIAŁ TRZECI Jacinda siedziała przed toaletką i szczotkowała włosy. Do pokoju wszedł Dare. -Witaj -powiedziała, przyglądając się jego odbiciu w lustrze. Nie mogła się na niego napatrzeć. Stał niemal nagi, okryty tylko ręcznikiem okręconym wo­ kół bioder. Jego opalone ciało, jeszcze wilgotne po kąpieli, lśniło kropelkami wody. - Witam panią, pani McLachlan. Podszedł do niej, wziął szczotkę i zaczął przeciągać nią po włosach żony, odsuwając je z karku. Pochylił się, pocałował odsłonięte miejsce i zapytał: - Co z dziećmi? Jacinda westchnęła głośno, kiedy usta Dare'a prze­ sunęły się w kierunku jej ramienia. - Cała trójka już śpi. - A Antonia? - Dare zaczaj zsuwać z niej koszulę i wciąż pokrywał odsłonięte miejsca pocałunkami. - Pewnie jest u siebie, ale nie wiem, czy śpi. -Jacinda siedziała z odchyloną głową i spod opuszczonych powiek obserwowała w lustrze odbicie męża. Roz­ koszowała się pięknem jego opalonego ciała. -Wydaje mi się... - westchnęła, kiedy koszula zaczęła opadać z jej ramienia. Dotyk jedwabiu był jak pieszczota. Zadrżała, kiedy Dare zaczął całować jej piersi. - Wydaje mi się - próbowała mówić dalej - że Antonia sypia bardzo mało. - Aha - wymruczał Dare w odpowiedzi.

30 DUMA I OBIETNICA - Zbyt podnieca ją walka z Rossem. Roześmiał się. - Ale wybraliśmy rodziców chrzestnych! Nie bę­ dziemy się nudzić, kochanie. Zaczaj teraz całować jej drugie ramię. - Będą doskonali. - Razem czy każde z osobna? - zapytał bardziej zainteresowany jej reakcją na pieszczoty niż odpowie­ dzią. - Razem. - Jeśli przedtem nie pozabijają się nawzajem. - Dzisiaj już im to groziło. - Wiem - wymruczał Dare, całując szyję Jacindy. - Stałaś tak blisko, że bałem się, byś nie odniosła ran. - Sprawdzasz, czy wszystko w porządku? -Między innymi. Muszę jeszcze zajrzeć tu... i tu... i tu. Jacinda zadrżała i zamknęła oczy. - Antonia jest jakaś zmieniona. Bardziej cicha i powściągliwa. Zawsze była taka silna. Teraz wydaje się być zmęczona i przewrażliwiona. -Mimo to miała siłę na drugą rundę walki z Rossem zaraz po kolacji. - Tym razem była to inna walka. Kiedy Ross powrócił z ringu, wyglądał dziwnie. - Pewnie tak zawsze było, tylko tego nie zauważaliś­ my. - Jeśli kiedyś zaprzestaną walki... - Ależ oni tego nigdy nie zrobią. - Język Dare'a przesuwał się powoli po jej ciele. - Dlaczego? - Koszula ostatecznie zsunęła się z jej ramion, na moment zatrzymała na piersiach, dręcząc je dotykiem jedwabiu, a potem opadła na ziemię. - Bo gdyby kiedykolwiek... - Głos Dare'a był tak cichy, że ledwie było go słychać. Jego dłonie błądziły po ciele Jacindy. DUMA I OBIETNICA 31 -Bo... jeśli... kiedyś.... zaprzestaną...-Każde słowo brzmiało jak pieszczota. Dare czekał, aż Jacinda popatrzy na niego, a on dojrzy w jej oczach pożądanie. - To... wtedy... - cały czas pieścił żonę - będą... robić... to co my. Całował ją z początku delikatnie, potem pocałunki zmieniły się w szaleństwo. Jacinda zarzuciła mu ręce na szyję, więc Dare chwycił ją w objęcia i zaniósł do łóżka. - Dare! - Jacinda obudziła się nagle i gwałtownie usiadła. - Co się stało, kochanie? Bliźnięta? Tyler? - wyma­ mrotał Dare, kryjąc twarz przed światłem lampy. - Patrick! Obudził się zupełnie. To niemożliwe, aby kobieta, która go z pewnością kocha, budziła się w środku nocy po miłosnych uniesieniach i wołała imię charyzmatycz­ nego Szkota. - Na co, do licha, potrzebny ci Patrick? - Jest mądry! - Oczywiście. Dowiódł tego wiele razy. -Dare starał się nie tracić cierpliwości. - O co chodzi tym razem? - Powiedział przy kolacji, że uparciuchom trzeba pomóc, aby zrozumieli, że się kochają. - Kochanie, Patrick nie musi znać się na sprawach sercowych. - Wiem, ale doskonale zna się na uparciuchach. Patrick i Jordana mieli Rafe'a. Simon posłał do Raven Dawida. Nas połączyli Robbie, Ross i Jamie. Ktoś się starał. - Dotknęła jego policzka. - Ponieważ ktoś się o to postarał, mam ciebie. Dzięki Bogu, mam ciebie. Chciałabym tego samego dla Rossa i Antonii. Właśnie tego. Jej drżenie, pożądanie, marzenia, miłość i pocału­ nek mówiły więcej niż słowa.

32 DUMA I OBIETNICA Zaskoczony Dare przytulił ją i zaczął delikatnie pieścić. Nagle Jacinda wyskoczyła z łóżka i podbiegła do telefonu. - Co ty, do licha, robisz? - Dzwonię do Rossa. - Do Rossa? - powtórzył Dare. - Możesz mi powiedzieć, po co? - Chodzi o podwiezienie do Nowego Jorku. Dare powiedział spokojnie: - Nie pojedziesz do Nowego Jorku. - Ja? Nie! Antonia! - Kochanie, chyba nie myślisz... - Cześć, Ross! -jej głos brzmiał ciepło i serdecznie. Uniosła dłoń, by gestem uciszyć Dare'a. - Chciałam cię prosić o przysługę. - Przerwała i słuchała przez chwilę. - Bliźnięta czują się dobrze. Tyler również. Słu­ cham? - Jacinda popatrzyła na zegarek stojący przy łóżku. - Wiem, która godzina. Ale to bardzo ważne. Gdyby tak nie było, nie dzwoniłabym. Nie - energicz­ nie potrząsnęła głową, jakby go chciała tym przekonać - to nie może czekać. Dare wygodnie oparł podbródek na dłoni i słuchał. Z szerokim uśmiechem obserwował mistrzowską grę. Jacinda odrzuciła pukiel włosów opadających jej na twarz i jednym tchem powiedziała: - Trzeba podwieźć Antonię. Jutro, oczywiście. - Popatrzyła jeszcze raz na zegarek i dodała: - To znaczy dzisiaj. - Umilkła na chwilę. - Oczywiście, że mam na myśli samolot. - Potem dodała z miną niewiniątka: - Oczywiście, że z tobą. A z kim innym? Odsunęła na moment słuchawkę i uśmiechnęła się do Dare'a. Po dłuższej chwili zaczęła mówić dalej. - Antonia, tak jak i ty, musi lecieć do Nowego Jorku. Nie, jej lot został odwołany. Dlaczego ciebie proszę? Bo martwię się o nią. Jest taka wyczerpana. DUMA I OBIETNICA 33 Jazda na lotnisko i czekanie na przypadkowe połącze­ nie jeszcze bardziej ją zmęczą. - Znowu zamilkła. Tym razem na dłużej. - Nigdy bym nie pomyślała, że możecie pozabijać się nawzajem, pokonując setki mil w małym samolocie. Jacinda przygryzła dolną wargę i posłała mężowi niespokojne spojrzenie. Dare uśmiechnął się radośnie. Znał ją bardzo dobrze i nie miał wątpliwości, jak skończy się ta rozmowa. Z głębokim westchnieniem Jacinda przygotowała się do zadania ostatecznego ciosu. - Proszę cię, Ross. - Jej głos był pełen łagodnego smutku. - Zrób to dla matki twoich chrześniaków. Dare przewrócił się na wznak, podłożył ręce pod głowę i patrzył roześmianymi oczami w sufit. Ross nie miał żadnych szans. - Nie -Jacinda mówiła wolno, chcąc w tym krótkim słowie wyrazić cały swój smutek. - Nie, wcale nie uważam, że gram nieuczciwie. Nigdy tak nie postępuję, prawda, Dare? - Zwróciła się do męża, szukając obiektywnego potwierdzenia. Potem powiedziała do Rossa: - Dare mówi, że zawsze gram uczciwie. Nagle uśmiechnęła się. -Zrobisz to? O szóstej. Będzie tam. Pamiętaj, że cię kochamy, Ross. - Odłożyła gwałtownie słuchawkę. Z okrzykiem radości przebiegła przez pokój i wpadła w objęcia Dare'a. - T o się musi udać! Jestem tego pewna. Kiedy Ross to zrozumie, nie będzie się na mnie gniewał. - Może. - Dare przyciągnął ją do siebie. - Najpierw jednak musisz przekonać Antonię. A z nią nie pójdzie ci tak łatwo jak z Rossem. - Dlaczego? - Ponieważ nie uda ci się owinąć jej wokół małego palca, jak to zrobiłaś z McLachlanami.

34 DUMA I OBIETNICA - Czyżby? - spytała Jacinda. -Tak. - Masz na myśli siebie? - Przede wszystkim - potwierdził Dare. - Od chwili kiedy po raz pierwszy ujrzałem cię w Atlancie... Gdybym miał czas, pokazałbym ci... - Pokaż... - A Antonia? - Później - wyszeptała Jacinda, poddając się jego pieszczotom. - Później z nią porozmawiam. - Nie wierzę - powiedziała Antonia, wyjmując torbę z bagażnika. - Nie mogę uwierzyć, że dałam ci się namówić na to. - Popatrzyła na pas startowy, gdzie stał przygotowany do drogi samolot, i potrząsnęła głową. - Musiałam stracić rozum. Kto o zdrowych zmys­ łach dałby się namówić nawet najlepszej przyjaciółce na dobrowolne zamknięcie się na wiele godzin w lata­ jącej puszce od konserw i w dodatku z pilotem, który cię nienawidzi? - To bardzo dobry samolot, a pilot wcale nie pała do ciebie nienawiścią. - Jacinda wyciągnęła drugą torbę z bagażnika. -Wobec tego udaje. I robi to znakomicie. -Antonia nawet nie zauważyła, że Dare wstawił torbę do samo­ lotu. - Nie mogę uwierzyć, że mnie do tego namówiłaś. - Powtarzasz się - przypomniała z uśmiechem Jacinda. - Wiem, ale po prostu nie mogę... - Antonia zagryzła wargi, by znów nie powiedzieć tych samych słów. Protestowała, ale doskonale pamiętała, w jaki sposób udało się Jacindzie ją przekonać. Jej najdroższa i bezinteresowna przyjaciółka poprosiła ją o przysługę. Przyszła do niej rozpromieniona po przeżytych unie- DUMA I OBIETNICA 35 sieniach i Antonia pomyślała, że jeśli zgodzi się dotrzymać towarzystwa zmęczonemu mężczyźnie, który musi odbyć samotny lot, to wyraz szczęścia na twarzy Jacindy pozostanie na zawsze. Dla niej gotowa była lecieć z Rossem nawet do Chin. - Już czas, Antonio - odezwał się Ross. Miał na sobie kombinezon, błękitną koszulę, sznu­ rowane buty i znoszoną skórzaną kurtkę. Widać było, że nawet on rozumie, jak trudno jej się rozstać z ukochaną przyjaciółką. - Przepraszam, ale skończyliśmy kontrolę przed lotem. Musimy się spieszyć, bo pogoda się zmienia. Trzeba już lecieć. Masz pięć minut. Poczekam na ciebie w samolocie. Antonia spojrzała na Jacindę i łzy zabłysły w jej oczach. Potem objęły się mocno. - Nie każ nam długo na siebie czekać - poprosiła Jacinda. - Dobrze. - Antonia otarła łzy. - Teraz, kiedy jestem matką chrzestną twoich dzieci, będziecie mnie oglądać tak często, jak to jest możliwe. Muszę pil­ nować, byście zbytnio nie rozpuścili moich chrześ­ niaków. - Dzięki za wszystko. - Jacinda zawahała się na moment i dodała: - Szczególnie za to, co teraz robisz. Antonia odzyskała już równowagę i pogroziła jej palcem. - Jesteś mi coś za to winna. I pamiętaj, jeśli zginę, będę cię straszyć. Obiecuję. - Antonio. - Dare dotknął jej ramienia. - Wiem - uśmiechnęła się smutno. - Pora iść. Jacinda przytuliła się do Dare'a i patrzyli, jak Antonia idzie w stronę samolotu. Ross czekał na nią w drzwiach. Pomachał do nich. W bladym świetle

36 DUMA I OBIETNICA poranka jeszcze bardziej przypominał Dare'a - był silny, szlachetny, godny zaufania. Jacinda była pewna, że ma rację. Ross mógł obdarzyć Antonię miłością, której potrzebowała. Mógłby zaopiekować się nią. - Antonio! - Jacinda poczekała, aż przyjaciółka się obejrzy. - Życzę ci Oskara! - Zdobędę go! - roześmiała się Antonia. Pomachała im jeszcze raz i weszła do samolotu. - Nie! - głos Rossa przedarł się przez warkot silnika. Antonia zamarła w bezruchu z ręką przygotowaną, by odpiąć pasy bezpieczeństwa. Od chwili kiedy posadził ją w samolocie, nie licząc kilku drobnych poleceń, Ross zajęty był obserwacją tablicy kontrolnej. Prawie się do niej nie odzywał. Antonia kilkakrotnie zadawała sobie pytanie, dla­ czego dała się namówić Jacindzie na tę podróż. Potem, wiedząc, że niczego nie zmieni, zaproponowała następ­ ny rozejm na czas lotu. Ale grymas, który dostrzegła na twarzy Rossa, zniechęcił ją do wszelkich prób. Może Jacinda uważała, że jest mu potrzebne towarzys­ two podczas samotnego lotu, ale jego zachowanie temu zaprzeczało. Starała się nie zaprzątać jego uwagi i chyba jej się to udało. Wyglądało na to, że Ross zapomniał zupełnie o jej obecności. Dopiero teraz, nawet nie patrząc w jej stronę, zauważył, że próbuje odpiąć pas. - Zostaw, niech będzie zapięty - odezwał się nieco łagodniej. - Możemy lada chwila wpaść w turbulencję. Na tym obszarze są dziury powietrzne i czasami nawet za pomocą automatycznego pilota nie daje się wyrów­ nać lotu. To rezultat zawirowań wiatrów nad górami. Przykro mi, ale samolot McLachlanów nie ma tej klasy, do której jesteś przyzwyczajona. Nawet przy najlepszej pogodzie lot nie przebiega gładko. Spróbuj DUMA I OBIETNICA 37 do tego przywyknąć. Nie chciałbym, abyś na skutek gwałtownego nurkowania potoczyła się gdzieś w głąb kabiny i podbiła sobie jedno z urzekających oczu. Miałabyś później kłopoty z wyjaśnieniem tego swoim wielbicielom. Antonia doskonale wyczuwała jego sarkazm. Nagle poczuła się zmęczona tą nieustanną walką i nagły ból chwycił ją za gardło. Nie potrafiła wykrztusić nawet słowa, więc tylko odwróciła się od niego. Lekkim skinieniem głowy dała znać, że zrozumiała, i spokojnie położyła ręce na kolanach. Ross popatrzył na nią, zaskoczony jej reakcją. Spodziewał się gwałtownej odpowiedzi; jednej z wielu, które podtrzymywały ich walkę. Antonia wpatrywała się w okno, więc mógł poobserwować ją przez chwilę. Coraz częściej przyznawał, że jest piękna. Jej twarz pozbawiona makijażu wydawała się delikatniejsza. Skórę pokrywała naturalna opalenizna. Wspaniałe włosy przewiązała wstążką w kolorze bluzki. Nawet tu, w samolocie, wyglądała elegancko. Nie wiedział dlaczego, ale jej spokojne zachowanie denerwowało go. Słońce stało niemal w zenicie. Silnik pracował spokojnie. Samolot leciał równo. Gromadzące się na horyzoncie chmury wyglądały niewinnie. Ross westchnął i znowu bezwiednie zaczął patrzeć na Antonię. Intrygowała go, ale nie potrafił jej zro­ zumieć. Jeśli miał być szczery, to nie rozumiał również swojego do niej stosunku. Lubił wszystkie kobiety. Grube, niskie, chude, stare i młode -lubił je i szanował. Wynikało to z jego charakteru. Kobiety to rozumiały. Lubiły go, niektóre kochały się w nim, najczęściej platonicznie. Zaważyło to też na wyborze zawodu na równi z jego miłością do dzieci. W efekcie jego praktyka lekarska rozwijała się doskonale.

38 DUMA I OBIETNICA Kiedy nie pracował, podczas długich, spokojnych godzin spędzanych samotnie na włóczęgach po lesie lub nad strumieniem pełnym pstrągów, zastanawiał się czasami, czy jego sympatia dla kobiet nie jest zbyt duża. I nagle w wieku trzydziestu trzech lat Ross zorientował się, że podziwia wiele kobiet, ale nie kocha żadnej. Nie kochał, ale i nie nienawidził. Przynajmniej do chwili kiedy poznał Antonię. Od pierwszego spo­ tkania ogarnęła ich nienawiść rodząca kpiny i wzgar­ dę. Dlaczego? Nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Czy różnili się poglądami? Czy sposobem postępowa­ nia? Skąd pojawiła się ta wrogość bez sensu? Zresztą, czy musiał doszukiwać się w tym jakiegoś sensu? Niespodziewany podmuch wiatru gwałtownie rzu­ cił samolotem. Antonia jęknęła i skuliła się na swym fotelu. - Boczny wiatr - wyjaśnił krótko Ross. - Bardzo częste zjawisko. Gdybyś leciała samolotem pasażers­ kim, nie czułabyś tego. Antonia udała, że nie dostrzega ironii w jego słowach. - Przed nami obszar złej pogody, ale tym się nie przejmuj. - Jego irytacja minęła, nastrój zmienił się. - To było pierwsze ostrzeżenie. Siedź spokojnie. - Uśmiechnął się do niej uspokajająco. Tym razem uśmiech był szczery. - Zanim burza rozpęta się na dobre, będziesz bezpieczna w Nowym Jorku. - Skąd wiesz? - wymamrotała Antonia przez zaciś­ nięte ze strachu zęby. - Doskonała prognoza pogody, jeszcze lepszy sa­ molot i dobry start. - Znów się uśmiechnął szczerze i bez złośliwości. - Na pewno bezpiecznie dowiozę cię na miejsce. Jacinda nigdy by mi nie wybaczyła, gdy­ bym tego nie zrobił. DUMA I OBIETNICA 39 - Ja również - zażartowała Antonia i rozluźniła dłonie, którymi z całych sił ściskała poręcze fotela. Ross uśmiechnął się i skupił całą swoją uwagę na sterach. Ale jego myśli znów powróciły do siedzącej obok kobiety. Do tego, co ich dzieliło, i do zagadnień tolerancji. Przecież aż do ostatniego spotkania nie chciał dostrzec w niej żadnej zalety. Nie potrafił znaleźć w niej nic wartościowego. Zastanawiał się, dlaczego zaczął zmieniać zdanie. Kto się zmienił? On? Ona? Patrzył na nią, próbując znaleźć odpowiedź. Tylko Jacinda znała Antonię i rozumiała ją dobrze. Dla innych była gwiazdą, walczącą o swoją pozycję w świecie filmu. Mało kto widział w niej wrażliwą, delikatną kobietę. On też dopiero teraz zaczął ją poznawać. Ross odwrócił się, by kolejny raz popatrzeć na chmury. Niepokoiły go coraz bardziej. Ciągle ich przybywało. Z minuty na minutę obejmowały coraz większą część horyzontu. Sprawdził automatycznego pilota i przyjrzał się przyrządom pomiarowym. Wszys­ tko było w porządku. Ale na jak długo? Zadrżał, miał przeczucie, że stanie się coś złego. Przecież nie był głupcem, znał swoje możliwości. Wiedział, że jest dobrym pilotem, posiadał instynkt. I teraz ten instynkt ostrzegał go. Jeszcze raz popatrzył na tablicę rozdzielczą, jak gdyby tam mógł znaleźć odpowiedź. Czuł lęk. Przez moment zastanawiał się nawet, czy nie powinni za­ wrócić. Tylko że wtedy przecięliby drogę burzy. Miał nadzieję, że prognoza była dokładna. Atmosfera w ka­ binie stawała się coraz bardziej napięta. Odwrócił się do Antonii, żeby ją uspokoić, i zobaczył łzy płynące po jej twarzy.

40 DUMA I OBIETNICA - Co się stało? - zapytał. - Nic - odpowiedziała. - Jestem w złym nastroju. Aktorki bywają kapryśne. Miałeś wiele okazji, by to zauważyć. - Próbowała się uśmiechnąć. Nie uwierzył jej. Antonia Russell była zbyt silna,by poddawać się nastrojom. Intuicja podszepnęła mu uspokajające słowa. - Nie martw się, Antonio. Nawet tak wspaniała kobieta jak ty może odczuwać strach i wątpliwości. Może czuć się zmęczona, samotna i zagubiona, szcze­ gólnie jeśli niedawno pożegnała się z najlepszą przyja­ ciółką i nie wie, kiedy znów się zobaczą. Nie ma w tym nic złego, że tęsknisz za Jacindą, i w tym, że płaczesz. Łzy nie sprawią, że staniesz się gorszą aktorką. - Przestań! - wykrzyknęła Antonia. - Nie bądź taki dobry! - Ja? Dobry? - roześmiał się. - Dla ciebie? Skądże! Antonia popatrzyła mu w oczy. - Jesteś bardzo dobry - powiedziała. - A teraz... kiedy potrafiłeś zrozumieć, kim dla mnie jest Jacinda i jak to boli, kiedy się z nią rozstaję... Widzę, że jesteś dobry... Nawet dla mnie. Śmiech zamarł mu na ustach. Westchnął głęboko. - Chyba do czegoś doszliśmy. Po raz pierwszy spo­ jrzeliśmy na siebie inaczej i może to, co zobaczyliśmy, nie jest takie złe. - Może - na rzęsach Antonii błyszczały jeszcze łzy. - To dopiero początek - powiedział Ross. Antonia nie dowiedziała się nigdy, co miał na myśli. Nagłe szarpnięcie wstrząsnęło samolotem i wcisnęło Antonię w fotel. Krzyk zamarł jej na ustach, a żołądek podszedł do gardła. Samolot leciał w dół. Zawirowanie powietrza, towarzyszące uderzeniu wiatru, spowodo­ wało, że spadali jak kamień. Antonia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co DUMA I OBIETNICA 41 się dzieje. Widziała rozszalałe wskazówki na tablicy rozdzielczej, czuła gwałtownie rosnące ciśnienie i sły­ szała wycie dymiących silników. Widziała również napiętą twarz Rossa, po której płynęły strugi potu, gdy starał się z całych sił zapanować nad sterami. Samolot drżał, walcząc z własnym bezwładem. Przez moment wydawało się, że Ross odniósł zwycięst­ wo. Samolot powoli zaczął się wznosić i wtedy zamilk­ ły silniki. To był koniec. - Przejdź na tył kabiny, Antonio. Usiądź w środ­ kowym fotelu i zapnij mocno pasy. Opuść głowę i zakryj twarz. - Jego głos brzmiał głucho, kiedy monotonnie wydawał polecenia. - Jeśli znasz jakieś modlitwy, to módl się. - Nie patrząc na nią, pomógł jej odpiąć pasy. - Ross, co... - Rób, co ci każę! - krzyknął. -Ale... - Na miłość boską, Antonio, zrób to. Spadamy! Wtedy zrozumiała, skąd ta nagła cisza. Silniki zgasły. Samolot pozbawiony mocy leciał tylko siłą rozpędu. Antonia podniosła się i znowu zawahała. - W niczym nie pomożesz - stwierdził Ross, jakby czytając w jej myślach. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, pa­ trzyła na niego. Nie znała go takim. Nie chciała go stracić. - Mamy mało czasu. Idź. Nie ruszała się z miejsca. Czuła, jak podłoga drży pod stopami. - Proszę - szepnął Ross. Antonia westchnęła spazmatycznie. Chciała opano­ wać drżenie, które uniemożliwiało jej ruchy. Potem skinęła głową. Jej umysł nie zarejestrował niczego poza

42 DUMA I OBIETNICA prośbą Rossa. Kiedy odchodziła, Ross wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją. - Zostań przy wraku. Jeśli mnie tam nie będzie, nie odchodź. Nieważne, jak długo będzie to trwało, Dare cię odnajdzie. Zbliżali się do gór. Nie było już żadnej szansy. - Bądź zdrowa. - Jeszcze raz ścisnął jej rękę. Nie miał już czasu spojrzeć, czy wypełniła jego polecenie, bo drzewa wyszły im na spotkanie. ROZDZIAŁ CZWARTY Czubki drzew uszkodziły podwozie, skrzydło od­ padło. Antonia, wciśnięta w fotel, próbowała zapiąć pas. W chwili gdy zapadka zaskoczyła, zobaczyła przed sobą groźne szczyty gór. Zagryzła wargi, by nie krzyczeć, ale krzyk odbijał się w jej mózgu nie koń­ czącym się echem. Przecież to nie mogło się stać: burza była jeszcze daleko. Ale w tej części świata wystarczył podmuch wiatru, by posłać samolot w stronę skał. Nie mieli żadnej szansy. W ostatnim odruchu Antonia pochyliła się i położyła głowę na kolanach. Domyślała się, że Ross próbuje jeszcze walczyć. Ale bitwa była już przegrana. Silniki nie reagowały. Samo­ lot kończył lot. Zamknęła oczy i czekała na to co miało nastąpić. Zamiast zderzyć się z kamienną ścianą, samolot odbił się od niej i runął w dół. Nagle usłyszeli niemal ludzki krzyk rozdzieranego metalu, kiedy ode­ rwały się koła, i odgłos szorującego po ziemi brzucha samolotu. Podłoga pod nogami Antonii rozwarła się i jęk ginącego pojazdu zmieszał się z jej krzykiem. Skrzydło, które wyorało głęboki rów w ziemi, a potem oderwało się, wprawiło samolot w ruch obrotowy. Siła odśrodkowa wcisnęła Antonię w fotel. Próbowała się uwolnić, ale włosy zaczepiły się o rozdarty metal. Przez ułamek sekundy była uwięziona, potem brutalnie uwolniona upadkiem samolotu. Czuła pulsowanie

44 DUMA I OBIETNICA w skroniach, obraz rozmazywał się. Tracąc przyto­ mność, słyszała własny głos wzywający Rossa. Wre­ szcie nawet te ostatnie przebłyski świadomości znik­ nęły. Wydawało się jej, że coś wciągają w ciemną otchłań coraz głębiej i głębiej. W końcu nie czuła już nic. Najpierw była cisza. Potem chrapliwy oddech i po­ wolny, regularny stukot. Nie! To nie była burza. To bicie serca. Jej serca. Żyje! Antonia otworzyła oczy. Ciemność. Nic nie widziała. Usiłowała sobie wszystko przypo­ mnieć. Przesunęła ręką po twarzy, odnajdując kawałek wydartej z fotela skóry. Oprzytomniała nagle. Ross! Musiał tu gdzieś być. Trzeba było tylko go odnaleźć. Nie zauważyła nawet, że kawał metalu wbił się jej w ramię. Starała się zorientować w sytuacji. Leżała na boku. Wraz z fotelem wypadła z samolotu. Oparcie i poręcz były zniszczone, ocalało tylko siedzenie i pas, który ją ciągle przytrzymywał. Odpięła go drżącymi rękami. Ale w dalszym ciągu nie mogła wstać. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Na czworakach pełzła przez rumowisko. Oparła się o fotel Rossa i powoli podniosła się. Kiedy go zobaczy­ ła, krzyk rozpaczy wydarł się z jej ust. - Ross! - Z trudem przecisnęła się do niego. Nie dawał oznak życia. Drżącymi palcami zaczęła szukać pulsu na jego szyi. Była tak słaba, że z trudem utrzymywała się na nogach. Na szczęście puls, choć słaby, bił równo. DUMA I OBIETNICA 45 Przez krótki moment miała ochotę chwycić go z radości w objęcia. Żyli... żyli oboje. - Boże, co ja mam teraz robić? - Usiłowała przypo­ mnieć sobie jakieś wiadomości na temat udzielania pierwszej pomocy. Ze wszystkich sił starała się nie wpaść w panikę i zachować rozsądek. Drżącą ręką dotknęła bolącej skroni. Nie może go przecież tak zostawić, ale czy ruszając go, nie zaszkodzi mu bar­ dziej? - Ross! - Delikatnie dotknęła jego ramienia. - Pro­ szę, powiedz mi, co mam robić. Ross poruszył się, jęknął i znowu ucichł. Antonia nie mogła powstrzymać łez. Jakżeby chcia­ ła obudzić się z tego koszmaru. Być znowu w samolo­ cie i prowadzić swoją walkę z Rossem, który patrzyłby na nią znad sterów ze złośliwym uśmiechem na ustach. Niestety, to nie był sen. Bała się jak nigdy dotąd. Musiała jednak znaleźć siły. Musiała uratować Rossa. Ignorując ból, jaki odczuwała, zaczęła rozglądać się wokół. Nigdy nie była na miejscu katastrofy. Widok był szokujący. Obydwa skrzydła samolotu i część ogona odpadły. Na zewnątrz rozbitego kadłuba leżało rumo­ wisko trudnych do określenia rzeczy. Zanim zajmie się Rossem, musi wiedzieć, gdzie są. Delikatnie dotknęła jego policzka - chciała poczuć jego ciepło i choć przez chwilę nie czuć się taka samotna. Rozejrzała się dookoła i zamarła z przerażenia. - Mój Boże! - wyszeptała. Potem podeszła do krawędzi uskoku. Wydawało jej się, że znajdują się na szczycie świata. Wokół były tylko góry i doliny porośnięte gęstym lasem. Nigdzie nie było najdrobniejszego nawet śladu cywilizacji. Przecież nikt nas tutaj nie znajdzie, pomyś-

46 DUMA I OBIETNICA lała z przerażeniem. Dobrą chwilę zajęło jej opanowa­ nie paniki rosnącej z każdą minutą. Potem zaczęła oglądać miejsce, na które spadli. Pełno tu było olb­ rzymich głazów, wielkości połowy samolotu. Rosły na nich niewysokie, poskręcane sosny - teraz połamane, a niektóre nawet ścięte na skutek katastrofy. Musi pogodzić się z faktami. Nikt nie może im pomóc. Tylko ona może coś zrobić. Jeszcze raz rozejrzała się wokół. Cisza, jaka ją otaczała, była gorsza od śmierci. Antonia wiedziała, co to jest samotność, ale nigdy nie doświadczyła jej w takim stopniu. Podmuch wiatru przyniósł zapach benzyny. Zdała sobie sprawę, jak mało ma czasu. Nad nimi gromadziły się czarne chmury. Niedługo rozpęta się burza. Wy­ starczy jeden piorun, aby wszystko spłonęło. Musiała wyciągnąć Rossa. Umieścić jak najdalej od wraku samolotu. Rozdarty kawałek metalu brzęczał na wie­ trze jak kamerton. Gdzieś we wraku jakaś część z łoskotem upadła na ziemię. Burza była już blisko, a tyle jeszcze było do zrobienia. Kiedy wracała do samolotu, oczy miała suche. Koniec ze łzami. Koniec z łudzeniem się, że ktoś im przyjdzie z pomocą. Ross zrobił wszystko, by ich ocalić. Nie wolno było jej tego zmarnować. Wiedziała, że Ross jej potrzebuje. Nikomu dotych­ czas tak naprawdę nie była potrzebna. Ta myśl wywołała w niej dreszcz. Strach? Z pewnością. Ale to było coś jeszcze. Coś, czego nie znała, coś trudnego do określenia. - Ross! Słyszysz mnie? - Antonia pochyliła się nad nim i delikatnie dotknęła miejsca, w którym przedtem badała puls. Był wyraźniejszy i unormowany. Ross nie był już tak blady. Całą koszulę miał poplamioną DUMA I OBIETNICA 47 krwią, ale nie znalazła żadnych ran ani skaleczeń. Zaskoczyło to ją i bardzo ucieszyło. - An... tonią... Szept był tak cichy, że z początku pomyślała, iż to wyobraźnia płata jej figle. Przykucnęła i zobaczyła, że Ross ma otwarte oczy. Wprawdzie nie patrzyły zbyt przytomnie, ale dla niej był to najpiękniejszy widok na świecie. Chwyciła go za rękę. - Jestem tu - powiedziała spokojnie. - Co... - oblizał wargi i dalej szukał słów. - Samolot się rozbił - powiedziała, nie chcąc obarczać jego zmęczonego umysłu zbyt wieloma szcze­ gółami. - Zderzenie! - krzyknął zaskakująco mocnym gło­ sem. - Tak - potwierdziła spokojnie Antonia. - Na szczęście zatrzymaliśmy się na krawędzi zbocza. - Ran... ran...? - przymknął oczy, próbując się skoncentrować. - Uderzyłeś się w skroń. Straciłeś przytomność. Potrząsnął niecierpliwie głową i aż pobladł z wysił­ ku. Widać było, jak trudno mu zebrać myśli. - Jesteś ran...? - Krople potu pojawiły się na jego czole. Antonia zdjęła chustkę z szyi i otarła mu twarz. - Nie, nie jestem ranna. Troszkę potłuczona, ale czuję się doskonale. - Przysunęła się bliżej i uwodziciel­ skim głosem, który zawsze powodował kłótnię między nimi, powiedziała: - I tak nie jesteś w stanie zbadać pacjenta, doktorku, więc nie mówmy już o tym. Ross wydał z siebie jakiś dziwny odgłos i Antonia zaskoczona zobaczyła, że próbuje się uśmiechnąć. - Nie śmiałbym... -wycofał się. Mówił z ogromnym wysiłkiem. - Mimo wszystko - powtórzył - nie śmiał­ bym.

48 DUMA I OBIETNICA Widząc zachowanie Rossa, Antonia poczuła się lepiej. Nie było z nim tak źle, jeśli potrafi żartować. Burza zbliżała się, wiatr przynosił jej odgłosy. Czas naglił. To, co musiała zrobić, było bardzo trudne dla niej, ale jeszcze gorsze dla Rossa. Może żarty ułatwią sprawę. - Nie oszukasz mnie, przystojniaczku. - Odsunęła włosy z jego posiniaczonego czoła. - Jesteś dla mnie taki uprzejmy, bo mam cię w swojej mocy. - Coś... -wciągnął głęboko powietrze i popatrzył na nią trochę przytomniej. - Coś w tym rodzaju. Mówił wolno, lecz wyraźnie. Antonia widziała, jak wielka jest jego determinacja. - Korzystając z takiej okazji, mam pewne plany wobec ciebie. - Spo... - przerwał i po chwili dokończył: - spodzie­ wałem się tego. - Ross - odezwała się z powagą Antonia. - Musimy odejść jak najdalej od samolotu. Burza, którą przepo­ wiadałeś, zmieniła kierunek. Zbliża się do nas. Moż­ liwość, że w to miejsce uderzy piorun, nie jest duża, ale jeśliby tak się stało... - Benzyna. - Tak. Zbiorniki przeciekają. Wylecimy w powie­ trze. Będą fajerwerki. - Fajerwerki? - Ross uniósł brwi i uśmiechnął się z wysiłkiem. -I to duże. - Uśmiechnęła się bezwiednie. Nie była to najlepsza pora na żarty. A może jednak tak? Może śmiech był początkiem nadziei? - Musimy iść. -Tak. -Antonia zobaczyła, że Ross próbuje odpiąć pasy, ale nie mógł sobie z tym poradzić. Odsunęła delikatnie jego ręce i uwolniła go. Kiedy chciał się podnieść, powstrzymała go. DUMA I OBIETNICA 49 - Pomogę ci. Potrząsnął głową i spróbował wstać. Zadrżał i skrzywił się z bólu, ale próbował dalej. Z ogromnym wysiłkiem wstał, chwiał się przez chwilę i znowu opadł na fotel. Zapach benzyny był tak silny, że aż dławiący. Twarz Rossa była bardzo blada i pokryta potem. Popatrzył na Antonię i uśmiechnął się krzywo. Silny mężczyzna, którego zawiodły siły i który zdawał sobie z tego sprawę. - Może... - powiedział wolno i spokojnie - skorzys­ tam z twojej pomocy. Antonia kilkakrotnie wracała do samolotu, przyno­ sząc wszystko, co uważała za niezbędne. Bolała ją głowa, ale nie miała czasu o tym myśleć. Spojrzała pod nawis skalny, gdzie leżał Ross - śpiący, czy też nieprzytomny - na posłaniu, zrobionym z ubrań wyjętych z walizek, i wyruszyła na ostatnią wyprawę do wraku. Przeciskała się przez poszarpane wnętrze. Opary paliwa dławiły ją, a oczy napełniły się łzami. Przypad­ kowo natrafiła na miękkie futro, które poprzednio zostawiła jako bezużyteczne. Nie z próżności wróciła po nie. W miarę upływu czasu temperatura spadała gwałtow­ nie i Antonia obawiała się, że nocą będzie jeszcze zimniej. Przy silnym wietrze, będąc tak blisko rozlanego paliwa, bała się rozpalić ognisko. Czarne futro z norek było ciężkie jak diabli, ale bardzo ciepłe. Ross nie zmarznie. - Antonio? Ledwo wyszła z kabiny, gdy usłyszała jego wołanie. Z futrem przewieszonym przez ramię biegła do jamy, w której się schronili. Uklękła przy nim i dotknęła jego policzka, powtarzając już któryś raz z rzędu: - Jestem tu, Ross. Otworzył oczy i odwrócił głowę w jej stronę.

50 DUMA I OBIETNICA - Gdzie byłaś? - Przyniosłam z samolotu to, co może być nam potrzebne. - Powinienem ci pomóc. - Uniósł się na posłaniu i oparł o głaz. - Już skończyłam. Ross kiwnął głową i zamknął oczy. - Wstrząs mózgu - powiedział, dotykając głowy i opuchniętej skroni. - Jak się tu dostałem? Chociaż mówił wyraźnie i wiedział, co się stało, nie potrafił wszystkiego zrozumieć. Antonia była zadowo­ lona, że nie pamięta, jak ciężka i długa była wędrówka od wraku pod nawis skalny, który wybrała na kryjów- kę. - Nieważne, jak się tu dostałeś. Najważniejsze, że jesteś. Ross pragnął wyjaśnień, ale zmęczenie było silniej­ sze. Przyglądała mu się zmartwiona. Taka senność nie była normalna. Niewiele wiedziała o wstrząsie mózgu, ale modliła się, żeby to było tylko to. Kiedy myślała o wraku leżącym na polanie, wydawało jej się, że to prawdziwy cud, iż oboje przeżyli tę katastrofę. Ross spał, a po polanie hulał wiatr. Tu byli od niego osłonięci. Ciężkie czarne chmury wisiały tak nisko nad nimi, że niemal mogła ich dotknąć. Ujrzała błys­ kawicę, potem przetoczył się grzmot. Zadrżała z zim­ na. Podniosła futro porzucone na ziemi. Odwróciła się do Rossa, chcąc go przykryć, i zobaczyła, że patrzy na nią. Uśmiechnął się. Dobrze wiedział, że boi się burzy. Delikatnie pociągnął ją na posłanie, które dla niego zrobiła. Nie protestowała. Przytulił ją do siebie. Oparła głowę na jego piersi. Ciepło futra i rytm serca Rossa uspokoiły ją i zaczęła zapadać w sen. DUMA I OBIETNICA 51 Nie chciała zasnąć, broniła się przed tym ze wszyst­ kich sił. Bała się, że kiedy nie będzie czuwać, Rossowi coś się stanie. -Teraz nie możemy nic zrobić. Musimy przeczekać burzę. - Przyciągnął ją do siebie. - Możemy tylko czekać... Pośpij trochę, odpocznij. - Domyślał się, czego obawia się Antonia, więc wyszeptał: - Nie opuszczę cię. - Pogłaskał ją uspokajająco po plecach. A kiedy odprężyła się, dodał: - Przyrzekam. - Nazywam się Ross McLachlan. Na dźwięk swego głosu Ross otworzył oczy. Światło raziło go, ale nie odczuwał już bólu, który doprowa­ dzał go przedtem niemal do szaleństwa. Przymknął oczy. Jakieś okruchy wspomnień poja­ wiały się i znikały. Gdzie jest? Dlaczego wydawało mu się, że nie wolno mu zapomnieć, jak się nazywa? Pamiętał jedynie, że podał Antonii rękę, pomagając jej wejść do samolotu. - Antonia?! - podniósł się gwałtownie i przez chwilę miał wrażenie, jakby ktoś mu odciął głowę. Potem poczuł straszliwy ból, który przeszył wnętrze czaszki. Po chwili odzyskał zdolność rozumowania i to, co ujrzał, zaskoczyło go. Leżał na posłaniu pokrytym jedwabiem i futrem. Były to czarne norki. Przypomniał sobie, że ostatnio nosiła je Antonia. Dlaczego stale na myśl przychodziła mu Antonia? I dlaczego się tutaj znajdował? Bardzo wolno podniósł się z posłania. Starał się ignorować ból głowy i słabość ciała. Wolno posuwał się między głazami w stronę polany. Od czasu do czasu zatrzymywał się, walcząc z nudnościami. To, co zobaczył, przekroczyło jego największe oba­ wy. Polana przypominała pole bitwy. Samolot, jego