andgrus

  • Dokumenty11 025
  • Odsłony625 134
  • Obserwuję362
  • Rozmiar dokumentów18.6 GB
  • Ilość pobrań495 634

Jordan Penny - Intrygująca pomyłka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :940.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Jordan Penny - Intrygująca pomyłka.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera J Jordan Penny
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 125 osób, 80 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 84 stron)

Penny Jordan Intrygująca pomyłka Tłu​ma​cze​nie Bar​ba​ra Ja​now​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY – Czwar​ta czter​dzie​ści pięć. – Sa​skia skrzy​wi​ła się. Bie​gła do wyj​ścia biu​row​ca, w któ​rym pra​co​wa​ła. Już była spóź​nio​na i nie mia​ła cza​su na roz​mo​wy ze zna​jo​my​mi, gdy do​biegł ją głos re​cep​cjo​nist​ki. – Wcze​śnie się wy​my​kasz… szczę​ścia​ra! An​dre​as zmarsz​czył czo​ło, usły​szaw​szy te sło​wa. Cze​kał na win​dę, więc ko​bie​ta, któ​ra opusz​cza​ła biu​ro, nie wi​dzia​ła go. Ale on wi​dział ją: dłu​go​no​gą bru​net​kę z krę​co​ny​mi wło​sa​mi mie​nią​cy​mi się czer​wo​no-zło​tym bla​skiem wska​zu​ją​cym na ogni​sty tem​pe​ra​ment. Na​tych​miast ode​gnał te my​śli. Kom​pli​ka​cje, ja​kie mogą wy​- nik​nąć ze związ​ku męż​czy​zny z ko​bie​tą, to ostat​nia rzecz, któ​rej te​raz po​trze​bo​- wał, a poza tym… Mars na jego czo​le po​głę​bił się. Od kie​dy dzia​dek po​zwo​lił się prze​ko​nać do przej​ścia na wcze​śniej​szą eme​ry​tu​rę i za​rzą​dza​nie sie​cią ho​te​li od​dał w ręce wnu​- ka, nie usta​wał w wy​sił​kach, aby skło​nić go, a na​wet zmu​sić do mał​żeń​stwa z jed​ną z dal​szych ku​zy​nek. Ta​kie mał​żeń​stwo, we​dług dziad​ka, po​łą​czy​ło​by nie tyl​ko dwie ga​łę​zie ro​dzi​ny, ale rów​nież ich ma​ją​tek – przed​się​bior​stwo że​glu​go​we odzie​dzi​czo​- ne przez ku​zyn​kę i sieć ho​te​li An​dre​asa. Na szczę​ście An​dre​as wie​dział, że w głę​bi ser​ca dzia​dek znacz​nie czę​ściej kie​ro​- wał się uczu​cia​mi, niż chciał​by się do tego przy​znać. Bądź co bądź zgo​dził się, żeby jego cór​ka, a mat​ka An​dre​asa, wy​szła za mąż za An​gli​ka. Nie​co nie​zdar​ne pró​by swa​ta​nia z ku​zyn​ką Athe​ną do​star​czy​ły​by An​dre​aso​wi co naj​wy​żej tro​chę roz​ryw​ki i po​wo​du do śmie​chu, gdy​by nie je​den fakt – Athe​na bar​- dziej niż jego dzia​dek dą​ży​ła do tego mał​żeń​stwa, by​naj​mniej nie ukry​wa​jąc swo​ich in​ten​cji. Była wdo​wą star​szą od nie​go o sie​dem lat, z dwoj​giem dzie​ci z mał​żeń​stwa z bo​ga​tym Gre​kiem, i An​dre​as po​dej​rze​wał, że to wła​śnie ona pierw​sza wpa​dła na ten ab​sur​dal​ny po​mysł i prze​ko​na​ła do nie​go dziad​ka. Win​da za​trzy​ma​ła się na po​zio​mie pen​tho​use’u i An​dre​as wy​siadł. Nie czas te​raz na roz​my​śla​nia o spra​wach oso​bi​stych. Te mogą za​cze​kać. Za nie​ca​łe dwa ty​go​dnie miał le​cieć na wy​spę na Mo​rzu Egej​skim na​le​żą​cą do dziad​ka, gdzie ro​dzi​na spę​- dza​ła ra​zem wa​ka​cje. Do tego cza​su mu​siał przy​go​to​wać szcze​gó​ło​wy plan prze​- kształ​ce​nia sie​ci ho​te​li bry​tyj​skich, któ​re ostat​nio na​by​li, na wzór tych, któ​re już po​sia​da​li. Choć An​dre​as zo​stał dy​rek​to​rem ge​ne​ral​nym, dzia​dek wciąż od​czu​wał po​trze​bę kwe​stio​no​wa​nia jego de​cy​zji biz​ne​so​wych. Wąt​pił w po​wo​dze​nie przed​się​wzię​cia, a prze​cież in​we​sty​cja musi oka​zać się tra​fio​na – ho​te​le były co praw​da sta​ro​świec​- kie i w nie naj​lep​szym sta​nie, ale mia​ły do​sko​na​łą lo​ka​li​za​cję. Mimo że ofi​cjal​nie An​dre​as miał przyjść do biu​ra za​rzą​du do​pie​ro na​stęp​ne​go dnia, wo​lał zro​bić to tego po​po​łu​dnia. I wy​glą​da​ło na to, że wła​śnie zna​lazł przy​naj​- mniej je​den spo​sób, w jaki moż​na by zwięk​szyć ren​tow​ność fir​my, stwier​dził po​sęp​- nie, sko​ro pra​cow​ni​cy mie​li zwy​czaj „wy​my​ka​nia się wcze​śniej”, po​dob​nie jak to

zro​bi​ła ta mło​da ko​bie​ta, któ​rą przed chwi​lą zo​ba​czył. Wcze​śnie się wy​mknę​ła! Do​bre so​bie, skrzy​wi​ła się Sa​skia, pró​bu​jąc zła​pać tak​- sów​kę. Gdy​by tyl​ko! Tkwi​ła przy biur​ku od siód​mej trzy​dzie​ści rano, jak każ​de​go dnia przez ostat​ni mie​siąc, i na​wet nie mia​ła cza​su na lunch. Wszy​scy zo​sta​li ostrze​- że​ni, że kie​row​nic​two De​me​trios Ho​tels, któ​re wchło​nę​ły ich nie​wiel​ką sieć ho​te​li, było bez​względ​ne, je​śli cho​dzi o kosz​ty. Na​stęp​ne​go dnia rano mie​li po​znać no​we​go sze​fa i Sa​skia z pew​no​ścią nie cie​szy​ła się na to spo​tka​nie. Krą​ży​ły po​gło​ski na te​- mat zwol​nień, a wśród dam​skiej czę​ści per​so​ne​lu po​wta​rza​no plot​ki o tym, jak im​- po​nu​ją​ce wra​że​nie robi An​dre​as La​ti​mer. – Star​szy pan, dzia​dek dy​rek​to​ra, lubi mieć wszyst​ko na oku, ale jego wnuk jest jesz​cze gor​szy. – Obaj wy​zna​ją po​li​ty​kę, że „gość za​wsze ma ra​cję, na​wet je​śli się myli” i bia​da temu pra​cow​ni​ko​wi, któ​ry o tym za​po​mni. Mię​dzy in​ny​mi dla​te​go ich ho​te​le cie​szą się taką po​pu​lar​no​ścią… i przy​no​szą ta​kie zy​ski. Ta​kie wła​śnie plot​ki do​szły do uszu Sa​skii. Tak​sów​ka tym​cza​sem za​trzy​ma​ła się przed wło​ską re​stau​ra​cją, w któ​rej była umó​wio​na. Ner​wo​wo się​gnę​ła do to​reb​ki po port​fel, za​pła​ci​ła kie​row​cy i szyb​ko wbie​gła do środ​ka. – O, Sa​skia, je​steś! My​śla​ły​śmy już, że nie uda ci się przyjść. – Prze​pra​szam. – Sa​skia zwró​ci​ła się do naj​lep​szej przy​ja​ciół​ki, zaj​mu​jąc miej​sce przy sto​li​ku dla trzech osób. – W pra​cy pa​ni​ka – wy​ja​śni​ła. – Ju​tro przy​cho​dzi nowy szef. – Zro​bi​ła wy​mow​ną minę, marsz​cząc kształt​ny no​sek i mru​żąc nie​bie​sko​zie​lo​ne oczy ocie​nio​ne gę​sty​mi rzę​sa​mi. Prze​rwa​ła, za​uwa​żyw​szy, że przy​ja​ciół​ka jej nie słu​cha i na jej twa​rzy od​bi​ja się smu​tek i na​pię​cie. – Co się sta​ło? – spy​ta​ła na​tych​miast. – Wła​śnie opo​wia​da​łam Lor​ra​ine, jaka je​stem zde​ner​wo​wa​na – od​rze​kła Me​gan, wska​zu​jąc ru​chem gło​wy swo​ją ku​zyn​kę Lor​ra​ine, star​szą od nich obu ko​bie​tę o zbla​zo​wa​nym wy​ra​zie twa​rzy. – Zde​ner​wo​wa​na? – zdzi​wi​ła się Sa​skia, od​rzu​ca​jąc w tył dłu​gie wło​sy i się​ga​jąc po buł​kę. – Umie​ram z gło​du! – Z po​wo​du Mar​ka – wy​ja​śni​ła Me​gan lek​ko drżą​cym gło​sem. – Mar​ka? – po​wtó​rzy​ła Sa​skia, od​kła​da​jąc buł​kę, by całą uwa​gę skon​cen​tro​wać na przy​ja​ciół​ce. – Wy​da​wa​ło mi się, że mie​li​ście ogło​sić wa​sze za​rę​czy​ny – po​wie​- dzia​ła. – Tak, to praw​da… mie​li​śmy… mamy… W każ​dym ra​zie Mark chce… – wy​ją​ka​ła, ale prze​rwa​ła, gdy włą​czy​ła się Lor​ra​ine. – Me​gan my​śli, że on ko​goś ma – po​in​for​mo​wa​ła Sa​skię i do​da​ła: – Że ją zdra​dza. Po nie​uda​nym mał​żeń​stwie Lor​ra​ine mia​ła skłon​ność do gar​dze​nia płcią mę​ską. – Och, na pew​no nie – za​pro​te​sto​wa​ła Sa​skia. – Sama mi mó​wi​łaś, jak bar​dzo Mark cię ko​cha. – Cóż, tak my​śla​łam – przy​zna​ła Me​gan. – Zwłasz​cza kie​dy po​wie​dział, że chce, że​by​śmy się za​rę​czy​li. Ale… wciąż otrzy​mu​je te te​le​fo​ny! A kie​dy ja od​po​wia​dam,

ten, kto dzwo​ni, od​kła​da słu​chaw​kę. W tym ty​go​dniu zda​rzy​ło się to już trzy razy… A kie​dy go za​py​ta​łam, kto dzwo​nił, mó​wił, że to po​mył​ka. – Może fak​tycz​nie tak było – pró​bo​wa​ła po​cie​szyć przy​ja​ciół​kę Sa​skia, ale Me​gan po​trzą​snę​ła gło​wą. – Nie, nie​moż​li​we. Mark sta​ra się być w po​bli​żu te​le​fo​nu, a ostat​nie​go wie​czo​ru roz​ma​wiał przez ko​mór​kę, gdy we​szłam do po​ko​ju i w chwi​li gdy mnie zo​ba​czył, od razu ją odło​żył. – Nie spy​ta​łaś go, co się dzie​je? – Sa​skia spoj​rza​ła na przy​ja​ciół​kę za​tro​ska​na. – Ależ tak! Od​parł, że coś so​bie uro​iłam… – po​skar​ży​ła się Me​gan. – Ty​po​wy mę​ski wy​bieg – stwier​dzi​ła Lor​ra​ine z po​nu​rą sa​tys​fak​cją. – Mój eks prze​ko​ny​wał mnie, że mam pa​ra​no​ję, a po​tem co zro​bił? Za​miesz​kał ze swo​ją se​- kre​tar​ką, ot co! – Chcia​ła​bym tyl​ko, żeby Mark był ze mną szcze​ry – po​wie​dzia​ła Me​gan, a do jej oczu na​pły​nę​ły łzy. – Je​śli jest inna ko​bie​ta… ja… ja po pro​stu nie mogę uwie​rzyć, że on mi to robi… my​śla​łam, że mnie ko​cha. – Je​stem pew​na, że tak jest – pró​bo​wa​ła ją po​cie​szyć Sa​skia. Jesz​cze nie po​zna​ła no​we​go part​ne​ra przy​ja​ciół​ki, ale z opo​wia​dań Me​gan wy​da​- wa​li się z Mar​kiem do​sko​na​le do​bra​ną parą. – Cóż, jest tyl​ko je​den spo​sób, żeby po​znać praw​dę – włą​czy​ła się Lor​ra​ine. – Czy​- ta​łam ar​ty​kuł na ten te​mat. Jest taka agen​cja… zgła​sza​ją się do niej ko​bie​ty, któ​re po​dej​rze​wa​ją swo​ich part​ne​rów o zdra​dę, a ona wy​sy​ła dziew​czy​nę, żeby wy​pró​bo​- wa​ła ich wier​ność. Tak wła​śnie po​win​naś po​stą​pić – stwier​dzi​ła. – Och nie, to nie w moim sty​lu – żach​nę​ła się Me​gan. – Mu​sisz – prze​ko​ny​wa​ła Lor​ra​ine. – Tyl​ko w ten spo​sób do​wiesz się, czy mo​żesz mu ufać. Ża​łu​ję, że nie wie​dzia​łam o tym przed ślu​bem. Mu​sisz tam pójść – po​wtó​- rzy​ła. – Mark z tru​dem wią​że ko​niec z koń​cem od cza​su, gdy za​ło​żył wła​sny biz​nes, a ty masz pie​nią​dze odzie​dzi​czo​ne po cio​tecz​nej bab​ce… Sa​skia pod​upa​dła na du​chu, słu​cha​jąc tej wy​mia​ny zdań. Bar​dzo ko​cha​ła Me​gan i mar​twi​ło ją, że przy​ja​ciół​ka po​zwa​la do​mi​no​wać nad sobą star​szej i bar​dziej do​- świad​czo​nej ku​zyn​ce. Nie mia​ła nic prze​ciw​ko Lor​ra​ine, na​wet ją lu​bi​ła, ale za​uwa​- ży​ła, że pró​bu​je na​rzu​cać swo​ją wolę i jest zde​ter​mi​no​wa​na, żeby wszyst​ko szło pod jej dyk​tan​do. Sa​skia po​dej​rze​wa​ła, że wła​śnie to przy​czy​ni​ło się do roz​pa​du jej mał​żeń​stwa. Te​raz jed​nak, choć bar​dzo współ​czu​ła przy​ja​ciół​ce, była przede wszyst​kim głod​na… bar​dzo głod​na. Po​żą​dli​wym wzro​kiem wpa​try​wa​ła się w menu. – Może to i roz​sąd​ny po​mysł – zgo​dzi​ła się w koń​cu Me​gan. – Ale wąt​pię, by w Hil​ford była taka agen​cja. – A po co ci agen​cja? – za​re​pli​ko​wa​ła Lor​ra​ine. – Po​trzeb​na ci tyl​ko bar​dzo atrak​- cyj​na przy​ja​ciół​ka, któ​rej Mark nie zna i któ​ra spró​bu​je go uwieść. Je​śli on ule​- gnie… – Bar​dzo atrak​cyj​na przy​ja​ciół​ka? – za​my​śli​ła się Me​gan. – Masz na my​śli ko​goś ta​kie​go jak Sa​skia? Dwie pary dam​skich oczu ob​ser​wo​wa​ły Sa​skię, któ​ra wła​śnie ugry​zła ka​wa​łek buł​ki. – Że​byś wie​dzia​ła. Sa​skia na​da​je się do​sko​na​le – zgo​dzi​ła się Lor​ra​ine. – Co? – Sa​skia omal się nie udła​wi​ła. – Chy​ba nie mó​wi​cie po​waż​nie! O nie, mowy

nie ma – za​pro​te​sto​wa​ła, zo​ba​czyw​szy w oczach Me​gan nie​me bła​ga​nie, a w oczach Lor​ra​ine de​ter​mi​na​cję. – Meg, to sza​leń​stwo, chy​ba sama to wi​dzisz – per​swa​do​wa​- ła, od​wo​łu​jąc się do roz​sąd​ku przy​ja​ciół​ki. – Jak mo​gła​byś zro​bić coś po​dob​ne​go Mar​ko​wi? Prze​cież go ko​chasz – do​da​ła ła​god​nie. – A jak może ry​zy​ko​wać mał​żeń​stwo, do​pó​ki nie wie, czy może mu ufać? – włą​czy​- ła się bez​ce​re​mo​nial​nie Lor​ra​ine. – No do​brze, a za​tem usta​lo​ne – za​koń​czy​ła sta​- now​czo. – Te​raz po​zo​sta​je tyl​ko zde​cy​do​wać, gdzie Sa​skia mo​gła​by przy​pad​ko​wo na​tknąć się na Mar​ka, i zre​ali​zo​wać nasz plan. – Dziś Mark uda​je się na mę​ski wie​czór – po​in​for​mo​wa​ła Me​gan. – Mó​wił, że chcą się wy​brać do tej no​wej wi​niar​ni. Je​den z jego przy​ja​ciół zna wła​ści​cie​la. – Nie mogę tego zro​bić – pró​bo​wa​ła pro​te​sto​wać Sa​skia. – To… to… nie​mo​ral​ne. Meg, przy​kro mi, ale… – Spoj​rza​ła prze​pra​sza​ją​co na przy​ja​ciół​kę. – My​śla​łam, że chcesz po​móc Me​gan, Sa​skio, i przy​czy​nić się do jej szczę​ścia. Zwłasz​cza po tym wszyst​kim, co dla cie​bie zro​bi​ła – za​uwa​ży​ła zło​śli​wie Lor​ra​ine. Sa​skia tknię​ta po​czu​ciem winy za​gry​zła dol​ną war​gę ślicz​ny​mi bia​ły​mi zę​ba​mi. Lor​ra​ine mia​ła ra​cję. Ma wo​bec Me​gan dług wdzięcz​no​ści. Przed sze​ścio​ma mie​- sią​ca​mi, kie​dy pró​bo​wa​li nie do​pu​ścić do prze​ję​cia ho​te​li przez De​me​trio​sa, pra​co​- wa​ła każ​de​go wie​czo​ru do póź​na, a na​wet w week​en​dy. Bab​cia, któ​ra wy​cho​wy​wa​- ła ją od cza​su roz​pa​du mał​żeń​stwa jej mło​dych ro​dzi​ców, po​waż​nie za​cho​ro​wa​ła i Me​gan, pie​lę​gniar​ka z za​wo​du, po​świę​ci​ła cały swój wol​ny czas i część urlo​pu na opie​ko​wa​nie się star​szą pa​nią. Sa​skia bała się na​wet my​śleć, ja​kie groź​ne na​stęp​stwa mo​gła​by po​cią​gnąć za sobą cho​ro​ba bab​ci, gdy​by nie Me​gan. Mia​ła świa​do​mość, że za​cią​gnę​ła u przy​ja​- ciół​ki dług, któ​re​go ni​g​dy nie zdo​ła spła​cić. Sa​skia uwiel​bia​ła bab​cię, któ​ra dała jej mi​łość i bez​piecz​ny dom w cza​sie, kie​dy naj​bar​dziej tego po​trze​bo​wa​ła. Mat​ka mia​- ła sie​dem​na​ście lat, kie​dy za​szła w cią​żę, i była dla niej ja​kąś od​le​głą po​sta​cią, a oj​- ciec, syn uko​cha​nej bab​ci, miesz​kał obec​nie w Chi​nach ze swo​ją dru​gą żoną i nową ro​dzi​ną. – Wiem, że tego nie po​chwa​lasz, Sa​skio – po​wie​dzia​ła Me​gan – ale mu​szę wie​- dzieć, czy Mark za​słu​gu​je na moje za​ufa​nie. – W jej ła​god​nych oczach zno​wu po​ja​- wi​ły się łzy. – On tyle dla mnie zna​czy… Jest mi​ło​ścią mo​je​go ży​cia. Ale… za​nim mnie po​znał, za​nim się tu​taj prze​pro​wa​dził, miał tyle dziew​cząt w Lon​dy​nie… – Za​- wa​ha​ła się. – Przy​się​gał, że nic dla nie​go nie zna​czy​ły, że żad​nej nie trak​to​wał po​- waż​nie i że ko​cha tyl​ko mnie… W głę​bi du​szy Sa​skia mu​sia​ła przy​znać, że sama nie po​my​śla​ła​by na​wet o związ​- ku z męż​czy​zną, któ​re​mu nie mo​gła​by ufać – i to ufać na tyle, by nie mieć po​trze​by spraw​dza​nia jego wier​no​ści. Je​śli cho​dzi o uczu​cia, była jed​nak trosz​kę ostroż​niej​- sza niż Me​gan. Jej ro​dzi​ce prze​cież my​śle​li, że się ko​cha​ją, kie​dy ucie​kli, żeby się po​brać, ale po upły​wie za​le​d​wie dwóch lat roz​sta​li się, obar​cza​jąc jej bab​cię od​po​- wie​dzial​no​ścią za wy​cho​wa​nie cór​ki. Bab​cia! Te​raz, gdy pa​trzy​ła na za​la​ną łza​mi twarz Me​gan, wie​dzia​ła, że nie ma wy​bo​ru. Musi zre​ali​zo​wać plan Lor​ra​ine. – Niech bę​dzie – zgo​dzi​ła się zre​zy​gno​wa​na. – Zro​bię to. Gdy Me​gan skoń​czy​ła jej dzię​ko​wać, do​da​ła cierp​kim to​nem:

– Mu​sisz mi opi​sać Mar​ka, w prze​ciw​nym ra​zie nie zdo​łam go roz​po​znać. – Ależ tak, oczy​wi​ście. – Me​gan wes​tchnę​ła eks​ta​tycz​nie. – Z pew​no​ścią bę​dzie tam naja​trak​cyj​niej​szym męż​czy​zną. Jest wspa​nia​ły, Sa​skio… nie​sa​mo​wi​cie przy​- stoj​ny, ma gę​ste ciem​ne wło​sy i naj​bar​dziej zmy​sło​we usta, ja​kie kie​dy​kol​wiek wi​- dzia​łam. Och, i bę​dzie miał na so​bie nie​bie​ską ko​szu​lę, pa​su​ją​cą do ko​lo​ru oczu. Za​- wsze taką nosi. Ja mu ją ku​pi​łam. – O któ​rej ma się tam po​ja​wić? – spy​ta​ła przy​tom​nie Sa​skia. – Sa​mo​chód mam chwi​lo​wo w warsz​ta​cie, a dom bab​ci jest ka​wa​łek dro​gi od mia​sta… – Nie martw się. Za​wio​zę cię – za​pro​po​no​wa​ła Lor​ra​ine ku jej za​sko​cze​niu. Ku​zyn​ka Me​gan nie cie​szy​ła się opi​nią oso​by szcze​gól​nie wspa​nia​ło​myśl​nej – w żad​nej dzie​dzi​nie. – Tak, a po​tem Lor​ra​ine po cie​bie przy​je​dzie i od​wie​zie cię do domu, praw​da, Lor​- ra​ine? – spy​ta​ła Me​gan z nie​zwy​kłą jak na sie​bie sta​now​czo​ścią. – W po​bli​żu wi​- niar​ni nie ma po​sto​ju tak​só​wek. Tym​cza​sem po​ja​wił się kel​ner, aby już przy​jąć za​mó​wie​nie, ale Lor​ra​ine zde​cy​do​- wa​nie po​trzą​snę​ła gło​wą. – Nie ma już cza​su na je​dze​nie – stwier​dzi​ła apo​dyk​tycz​nie. – Sa​skia musi po​je​- chać do domu i się przy​go​to​wać. O któ​rej Mark jest umó​wio​ny w wi​niar​ni, Me​gan? – zwró​ci​ła się do ku​zyn​ki. – Oko​ło wpół do dzie​wią​tej, jak mi się zda​je. – W po​rząd​ku, a więc po​win​naś tam być o dzie​wią​tej – po​in​stru​owa​ła Sa​skię Lor​- ra​ine. – Przy​ja​dę po cie​bie o wpół do ósmej. Dwie go​dzi​ny póź​niej Sa​skia wła​śnie scho​dzi​ła na dół, gdy usły​sza​ła dzwo​nek. Bab​cia wy​je​cha​ła na kil​ka ty​go​dni do sio​stry w Bath, więc była sama. Ner​wo​wym ru​chem wy​gła​dzi​ła spód​ni​cę czar​ne​go ko​stiu​mu i otwo​rzy​ła drzwi. Na pro​gu sta​ła tyl​ko Lor​ra​ine. Zgo​dzi​ły się, że by​ło​by nie​roz​sąd​ne za​bie​rać Me​- gan, gdyż Mark mógł​by ją za​uwa​żyć. Lor​ra​ine ob​rzu​ci​ła Sa​skię tak​su​ją​cym spoj​rze​- niem i zmarsz​czy​ła brwi. – Mu​sisz wło​żyć na sie​bie coś in​ne​go – stwier​dzi​ła ob​ce​so​wo. – W tym ko​stiu​mie wy​glą​dasz zbyt ofi​cjal​nie i nie​przy​stęp​nie. Pa​mię​taj, że Mark ma my​śleć, że ła​two cię po​de​rwać. I po​win​naś zmie​nić szmin​kę na czer​wo​ną… i może sil​niej pod​kre​ślić oczy. Po​słu​chaj, je​śli mi nie wie​rzysz, prze​czy​taj to. – Lor​ra​ine pod​su​nę​ła jej pod nos otwar​ty ma​ga​zyn dla ko​biet. Sa​skia z ocią​ga​niem prze​bie​gła wzro​kiem tekst. Na jej czo​le po​ja​wi​ła się cien​ka zmarszcz​ka, gdy czy​ta​ła, jak da​le​ko agen​cja jest go​to​wa się po​su​nąć, przy​go​to​wu​- jąc dziew​czę​ta na spo​tka​nie z ofia​rą pro​wo​ka​cji. – Nie zro​bię żad​nej z tych rze​czy – oświad​czy​ła to​nem nie​zno​szą​cym sprze​ci​wu. – A co do mego ko​stiu​mu… Lor​ra​ine we​szła do holu i za​mknę​ła za sobą drzwi. Sta​nę​ła na wprost Sa​skii. – Mu​sisz, dla do​bra Me​gan – po​wie​dzia​ła gwał​tow​nie. – Nie wi​dzisz, co się z nią dzie​je, na ja​kie nie​bez​pie​czeń​stwo jest wy​sta​wio​na? Gło​wę stra​ci​ła dla tego fa​ce​ta. Zna go za​le​d​wie czte​ry mie​sią​ce i już mówi o prze​ka​za​niu mu ca​łe​go ma​jąt​ku, któ​ry odzie​dzi​czy​ła… o po​ślu​bie​niu go… o za​ło​że​niu ro​dzi​ny… Czy ty wiesz, ile jej zo​sta​- wi​ła stry​jecz​na bab​ka?

W mil​cze​niu po​trzą​snę​ła gło​wą. Wie​dzia​ła, jak za​sko​czo​na i zszo​ko​wa​na była Me​- gan, do​wie​dziaw​szy się, że jest je​dy​ną spad​ko​bier​czy​nią, ale Sa​skia tak​tow​nie nie za​py​ta​ła przy​ja​ciół​ki, o jaką sumę cho​dzi. Lor​ra​ine naj​wy​raź​niej nie mia​ła po​dob​nych skru​pu​łów. – Odzie​dzi​czy​ła pra​wie trzy mi​lio​ny fun​tów – po​in​for​mo​wa​ła Sa​skię, ki​wa​jąc z po​- nu​rą sa​tys​fak​cją gło​wą na wi​dok jej miny. – Ro​zu​miesz te​raz, jak waż​ne jest, że​by​śmy zro​bi​ły wszyst​ko, żeby ją chro​nić! Iks razy pró​bo​wa​łam ją ostrzec, że ten cu​dow​ny Mark może nie cał​kiem być taki, ja​kim się jej wy​da​je, ale nie słu​cha​ła. Te​raz, dzię​ki Bogu, przy​ła​pa​ła go i po​zna​ła jego praw​dzi​we ob​li​cze. Dla jej do​bra, Sa​skio, mu​sisz zro​bić wszyst​ko, co mo​żesz, żeby do​wieść, że nic nie jest wart. Wy​obraź so​bie, co by było, gdy​by nie tyl​ko zła​mał jej ser​ce, ale jesz​cze na do​da​tek ukradł wszyst​kie pie​nią​dze. Zo​sta​ła​by z ni​czym! Bez pie​nię​dzy i god​no​ści! Sa​skia mo​gła to so​bie wy​obra​zić aż na​zbyt do​brze. Jej bab​cia mia​ła tyl​ko skrom​- ną eme​ry​tu​rę i Sa​skia, chcąc się za wszyst​ko od​wdzię​czyć, wspo​ma​ga​ła fi​nan​so​wo bab​cię. Myśl o utra​ce​niu nie​za​leż​no​ści i po​czu​cia bez​pie​czeń​stwa, któ​re dają wła​- sne pie​nią​dze, na​pa​wa​ła ją prze​ra​że​niem. Sło​wa Lor​ra​ine dały jej za​tem nie tyl​ko bo​dziec do dzia​ła​nia, ale i chęć zro​bie​nia wszyst​kie​go, co w jej mocy, żeby chro​nić przy​ja​ciół​kę. Me​gan, ko​cha​na ufna Me​gan, po​my​śla​ła. Mimo odzie​dzi​czo​ne​go spad​ku wciąż pra​co​wa​ła jako pie​lę​gniar​ka i na​praw​dę za​słu​gu​je na męż​czy​znę, któ​ry bę​dzie jej wart. A je​śli Mark oka​że się nie​szcze​ry… Cóż, le​piej, żeby do​wie​dzia​ła się o tym prę​dzej niż póź​niej. – Może gdy​byś zdję​ła ża​kiet – za​su​ge​ro​wa​ła Lor​ra​ine. – Na pew​no masz ja​kiś sek​sow​ny let​ni top, któ​ry mo​gła​byś wło​żyć… albo na​wet… Za​mil​kła na wi​dok miny Sa​skii. – Let​ni tak – przy​zna​ła Sa​skia – sek​sow​ny… nie! Zo​ba​czyw​szy gry​mas na twa​rzy Lor​ra​ine, stłu​mi​ła wes​tchnie​nie. Bez​ce​lo​we było tłu​ma​cze​nie ta​kiej ko​bie​cie jak Lor​ra​ine, że ta​kie atu​ty jak ob​fi​te krą​gło​ści Sa​skii mogą sta​no​wić broń obo​siecz​ną. Męż​czyź​ni we​dług jej do​świad​czeń, nie po​trze​bu​ją wi​do​ku ko​bie​ce​go cia​ła w sek​sow​nym ubra​niu, by ze​chcie​li spoj​rzeć na nie po raz dru​gi ani by za​pra​gnę​li cze​goś wię​cej! – Mu​sisz coś mieć – na​le​ga​ła Lor​ra​ine. – Na przy​kład roz​pi​na​ny swe​te​rek… – Swe​te​rek? – zdzi​wi​ła się Sa​skia. – Tak, mam swe​ter. Ku​pi​ła go kie​dyś wio​sną, kie​dy w ra​mach oszczęd​no​ści w pra​cy wy​łą​czo​no ogrze​- wa​nie. Ale żeby roz​pi​nać gór​ne gu​zi​ki!? Ni​g​dy! – Po​ma​luj usta czer​wo​ną szmin​ką – po​le​ci​ła na​stęp​nie Lor​ra​ine. – I wy​raź​niej pod​- kreśl oczy. Mu​sisz mu dać do zro​zu​mie​nia, że ci się po​do​ba… – Prze​rwa​ła, gdy Sa​- skia unio​sła brwi. – To dla do​bra Me​gan. Wy​szły z domu tuż przed dzie​wią​tą. Sa​skia ule​gła Lor​ra​ine i po​pra​wi​ła ma​ki​jaż we​dług jej wska​zó​wek. Nie spoj​rza​ła na​wet w lu​stro w holu. Czu​ła się jak nie w swo​jej skó​rze. Ta cała szmin​ka! Ma​zi​sta, lep​ka… – na​rze​ka​ła w my​ślach. Mia​ła ocho​tę wy​jąć chu​s​tecz​kę i ze​trzeć ją z warg. Swe​te​rek po​sta​no​wi​ła za​piąć, kie​dy tyl​ko przy​bę​dą na miej​sce i znaj​dzie się poza za​się​giem wzro​ku Lor​ra​ine. To praw​- da, że nie było wi​dać dużo wię​cej niż mały frag​ment kre​secz​ki mię​dzy pier​sia​mi, ale

na​wet to wy​da​wa​ło się jej aż nad​to pro​wo​ku​ją​ce i nie po​zwo​li​ła​by so​bie na to w in​- nych oko​licz​no​ściach. – Je​ste​śmy na miej​scu – oznaj​mi​ła Lor​ra​ine, za​trzy​mu​jąc się przed wi​niar​nią. – Przy​ja​dę po cie​bie o je​de​na​stej, bę​dziesz mia​ła do​sta​tecz​nie dużo cza​su. Pa​mię​taj – do​da​ła, gdy Sa​skia wy​sia​da​ła z auta – ro​bi​my to dla Me​gan. My? Za​nim jed​nak zdą​ży​ła co​kol​wiek po​wie​dzieć, Lor​ra​ine od​je​cha​ła. Prze​cho​dzą​cy obok męż​czy​zna za​trzy​mał się i rzu​cił jej peł​ne za​chwy​tu spoj​rze​- nie. Sa​skia od​ru​cho​wo cof​nę​ła się i wy​pro​sto​waw​szy ra​mio​na, skie​ro​wa​ła się do wej​ścia do wi​niar​ni. Lor​ra​ine dała jej dłu​gą li​stę in​struk​cji, z któ​rych więk​szość bu​dzi​ła w niej za​że​no​- wa​nie i od​ruch nie​chę​ci. Co gor​sza, za​czy​na​ła ją opusz​czać od​wa​ga. Nie ma mowy, żeby zdo​ła​ła wejść do środ​ka, przy​bra​ła na​dą​sa​ną minę i za​czę​ła od​waż​ny, otwar​ty flirt, jaki za​le​ci​ła jej ku​zyn​ka przy​ja​ciół​ki. Ale je​śli tego nie zro​bi, bied​na Me​gan może skoń​czyć ze zła​ma​nym ser​cem, w do​dat​ku bez pie​nię​dzy. Ode​tchnę​ła głę​bo​ko i pchnę​ła drzwi do lo​ka​lu.

ROZDZIAŁ DRUGI An​dre​as za​uwa​żył Sa​skię w chwi​li, gdy we​szła do wi​niar​ni. Sie​dział przy ba​rze, ob​le​ga​nym przez tłum mło​dych męż​czyzn, któ​rzy do​pie​ro co przy​szli. Mógł zo​stać w biu​row​cu i zjeść coś w apar​ta​men​cie na​le​żą​cym do fir​my – a na​wet po​je​chać do naj​bliż​sze​go nowo za​ku​pio​ne​go ho​te​lu – ale wła​śnie od​był dwie dłu​gie roz​mo​wy te​- le​fo​nicz​ne, któ​rych wo​lał​by nie prze​pro​wa​dzić tego wie​czo​ru: jed​ną z dziad​kiem, dru​gą z Athe​ną. Po​sta​no​wił za​tem, roz​myśl​nie „za​po​mi​na​jąc” o ko​mór​ce, udać się gdzieś, gdzie nikt nie bę​dzie mógł się z nim skon​tak​to​wać. Nie był w szcze​gól​nie do​brym na​stro​ju. Nie gu​sto​wał w tego ro​dza​ju miej​scach. Wo​lał​by zjeść w przy​jem​nym oto​cze​niu, gdzie moż​na było w spo​ko​ju po​roz​ma​wiać i po​my​śleć. Miał w so​bie na tyle dużo z ty​po​we​go Gre​ka, żeby pre​fe​ro​wać re​stau​ra​- cje o bar​dziej ro​dzin​nym cha​rak​te​rze, a nie ta​kie, do któ​rych przy​cho​dzi​ły przy​pad​- ko​we oso​by na pod​ryw. Za​ci​snął usta na samą myśl o tym. Athe​na była co​raz bar​dziej na​tar​czy​wa w swo​- ich wy​sił​kach. Miał za​le​d​wie pięt​na​ście lat, gdy pierw​szy raz stał się obiek​tem jej sek​su​al​nych za​pę​dów. Wte​dy była o sie​dem lat star​sza i nie​ba​wem mia​ła wyjść za mąż. Na​raz za​uwa​żył zna​jo​mą dziew​czy​nę z biu​row​ca i znie​ru​cho​miał. Sta​ła w pro​gu, wo​dząc wzro​kiem po sali, jak​by ko​goś szu​ka​ła. Od​wró​ci​ła gło​wę i świa​tło pa​dło na jej błysz​czą​ce war​gi. An​dre​as wstrzy​mał od​dech, usi​łu​jąc opa​no​wać nie​po​żą​da​ną re​ak​cję swo​je​go cia​- ła. Co się ze mną, u dia​bła, dzie​je? Szkar​łat​na szmin​ka na ustach jest tak pro​wo​ku​- ją​ca i tak jed​no​znacz​nie wy​ra​ża jej in​ten​cje, że po​wi​nien się tyl​ko ro​ze​śmiać, a nie… Nie co? – za​py​tał sam sie​bie zgryź​li​wie. Nie po​żą​dać… pra​gnąć… Był zde​gu​sto​wa​ny sobą. Le​d​wie po​znał tę dziew​czy​nę, któ​rej re​cep​cjo​nist​ka za​- zdro​ści​ła wcze​śniej​sze​go wyj​ścia z pra​cy tego po​po​łu​dnia. Wte​dy jed​nak pra​wie nie mia​ła ma​ki​ja​żu… Wpa​try​wał się po​nu​ro w jej czer​wo​ne usta i pod​kre​ślo​ne czar​ną kre​ską oczy. Mia​ła na so​bie ko​stium z krót​ką spód​nicz​ką. Tak krót​ką, że jego wzrok mi​mo​wol​nie po​wę​dro​wał ku nie​wia​ry​god​nie dłu​gim, zgrab​nym no​gom w czar​nych raj​sto​pach… Sa​skia czu​ła się nie​swo​jo z tak od​sło​nię​ty​mi no​ga​mi. Na ży​cze​nie, a ra​czej roz​kaz Lor​ra​ine pod​wi​nę​ła spód​ni​cę w pa​sie, ale po​sta​no​wi​ła, że gdy tyl​ko znaj​dzie Mar​ka, uda się do to​a​le​ty i przy​wró​ci jej nor​mal​ną, przy​zwo​itą dłu​gość. – Nie mogę tak iść ubra​na – pro​te​sto​wa​ła na na​le​ga​nia ku​zyn​ki Me​gan. – Nie bądź śmiesz​na. To nic ta​kie​go. Nie wi​dzia​łaś zdjęć z lat sześć​dzie​sią​tych? – Tak, ale to było wte​dy – od​par​ła, ale Lor​ra​ine, oczy​wi​ście, nie przyj​mo​wa​ła żad​- nych ar​gu​men​tów i ko​niec koń​ców, Sa​skia ska​pi​tu​lo​wa​ła. W kar​di​ga​nie też czu​ła się skrę​po​wa​na i mi​mo​wol​nie za​czę​ła ba​wić się pierw​szym nie​za​pię​tym gu​zi​kiem.

An​dre​as zmru​żył oczy. Rany, to oczy​wi​ste, że ta dziew​czy​na chce zwró​cić uwa​gę na swo​je pięk​ne, peł​ne pier​si. Nie dało się na nie nie pa​trzeć! Za​zgrzy​tał zę​ba​mi ze zło​ści, bo nie był w sta​nie ode​rwać od niej oczu. Sa​skia wy​czu​ła, że jest ob​ser​wo​wa​na, od​wró​ci​ła się i za​mar​ła, kie​dy na​po​tka​ła utkwio​ny w so​bie wzrok An​dre​asa. Przez uła​mek se​kun​dy sta​ła jak ogłu​szo​na, ta​kie wra​że​nie wy​war​ła na niej jego mę​ska uro​da. Ser​ce za​czę​ło jej bić moc​niej, w ustach za​schło, a całe cia​ło usztyw​ni​- ło się… Wal​czy​ła roz​pacz​li​wie z uczu​ciem, któ​re​go nie wol​no było jej do​znać. To jest Mark, po​wie​dzia​ła do sie​bie w my​ślach, to musi być Mark… Na​rze​czo​ny Me​gan! Wpa​dła w pa​ni​kę i go​rącz​ko​wo pró​bo​wa​ła przy​wró​cić się do po​rząd​ku. W lo​ka​lu nie było żad​ne​go in​ne​go męż​czy​zny, któ​ry od​po​wia​dał​by opi​so​wi Me​gan. Po​cząt​ko​- wo ten eu​fo​rycz​ny opis kła​dła na karb spoj​rze​nia za​ko​cha​nej ko​bie​ty. Wspa​nia​ły, nie​sa​mo​wi​cie przy​stoj​ny, sek​sow​ny… I bę​dzie w nie​bie​skiej ko​szu​li, po​wie​dzia​ła Me​gan, pa​su​ją​cej do ko​lo​ru oczu. Ser​ce Sa​skii za​mar​ło. A więc to jest Mark. Nic dziw​ne​go, że Me​gan tak bar​dzo się nie​po​koi, że mógł​by ją zdra​dzać. Do ta​kie​go męż​czy​zny ko​bie​ty mu​szą lgnąć jak mu​chy do mio​du. Dziw​ne, ale jej przy​ja​ciół​ka nie wspo​mnia​ła o naj​waż​niej​szym, a mia​no​wi​cie, że nie tyl​ko jest tak nie​wia​ry​god​nie sek​sow​ny i mę​ski, ale że ema​nu​je aurą do​mi​na​cji i aro​gan​cji. Sa​skię ude​rzy​ło to w chwi​li, gdy otak​so​wał ją wzro​kiem, po czym na jego twa​rzy od​ma​lo​wał się wy​raz po​gar​dli​wej dez​apro​ba​ty. Jak on śmie pa​trzeć na nią w ten spo​sób? Na​gle wszyst​kie gnę​bią​ce ją wąt​pli​wo​- ści roz​wia​ły się. Za​czy​na​ła wie​rzyć, że Lor​ra​ine mia​ła ra​cję. De​li​kat​na i nie​do​- świad​czo​na Me​gan była bez​bron​na wo​bec ta​kie​go męż​czy​zny. Po​win​na mieć ko​goś, kto do​ce​ni jej de​li​kat​ność i bę​dzie ją od​po​wied​nio trak​to​wał. Mark może i jest za​- bój​czo atrak​cyj​ny, a już samo pa​trze​nie na nie​go, jak do​szła do wnio​sku Sa​skia, spra​wia praw​dzi​wą przy​jem​ność, ale jest w nim coś nie​po​ko​ją​ce​go, nie​bez​piecz​ne​- go. Nie była jed​nak w sta​nie ode​rwać od nie​go wzro​ku… Ale to tyl​ko dla​te​go, że wzbu​dza w niej od​ra​zę jako kłam​ca i uwo​dzi​ciel, za​pew​ni​ła sie​bie po​spiesz​nie. Ode​tchnę​ła głę​biej i przy​po​mnia​ła so​bie, co wy​czy​ta​ła w ar​ty​ku​le, któ​ry jej po​ka​- za​ła Lor​ra​ine. Wte​dy była zbul​wer​so​wa​na, że tak dłu​go i sta​ran​nie przy​go​to​wy​wa​- no dziew​czę​ta do ich za​da​nia. Prze​mknę​ło jej na​wet przez myśl, że mało któ​ry męż​- czy​zna był​by w sta​nie oprzeć się wy​ra​fi​no​wa​nym sztucz​kom tych dziew​cząt, ofe​ru​- ją​cych wszyst​ko od ku​szą​ce​go flir​tu po zmy​sło​wy i od​waż​ny seks, choć na szczę​ście na pro​po​zy​cjach się koń​czy​ło. Taki męż​czy​zna z pew​no​ścią nie na​rze​ka na brak za​in​te​re​so​wa​nia na​wet naja​- trak​cyj​niej​szych ko​biet. „Spo​ty​kał się z ty​lo​ma dziew​czy​na​mi, za​nim mnie po​znał” – za​brzmia​ły jej w uszach sło​wa przy​ja​ciół​ki. Te​raz nie mia​ła już co do tego wąt​pli​wo​- ści. Me​gan była słod​ka i Sa​skia ko​cha​ła ją mi​ło​ścią peł​ną lo​jal​no​ści, ale na​wet ona mu​sia​ła przy​znać, że ra​czej na co dzień nie przy​cią​ga wzro​ku tak atrak​cyj​nych męż​czyzn… Ale może wła​śnie to mu się w niej po​do​ba​ło – fakt, że była tak nie​śmia​ła i skrom​na. Może wła​śnie dla​te​go ją po​ko​chał… O ile po​ko​chał… Cóż, za​raz ma to spraw​dzić.

Z bo​jo​wą miną skie​ro​wa​ła się w jego stro​nę. An​dre​as ob​ser​wo​wał ją z mie​sza​ni​ną cie​ka​wo​ści i roz​cza​ro​wa​nia. Zmie​rza​ła ku nie​mu. Wie​dział o tym, ale chłod​na wyż​szość, z jaką igno​ro​wa​ła za​in​te​re​so​wa​ne spoj​rze​nia in​nych męż​czyzn i za​cho​wy​wa​ła się tak, jak​by w ogó​le ich nie za​uwa​ża​ła, była rów​nie wy​stu​dio​wa​na, jak roz​pię​te gu​zi​ki swe​tra, któ​ry mia​ła na so​bie. An​dre​- as znał ten typ ko​biet. – Och, prze​pra​szam – rzu​ci​ła Sa​skia, kie​dy zna​la​zła się obok nie​go i „przy​pad​ko​- wo” po​tknę​ła o jego nogę. Wy​pro​sto​waw​szy się, sta​nę​ła przy ba​rze i po​sła​ła mu uj​- mu​ją​co prze​pra​sza​ją​cy uśmiech. Przy​su​nę​ła się tak bli​sko, że po​czuł jej za​pach. Nie za​pach per​fum, sub​tel​ny i kwia​to​wy, lecz jej wła​sny za​pach… de​li​kat​ny, słod​ki jak miód, upa​ja​ją​co zmy​sło​wy. Ode​tchnął nim głę​bo​ko, jak​by chciał się odu​rzyć… Sa​skia przy​po​mnia​ła so​bie wska​zów​ki Lor​ra​ine i skrzy​wi​ła się z od​ra​zą i nie​sma​- kiem. An​dre​as pró​bo​wał się cof​nąć i stwo​rzyć mię​dzy nimi pe​wien dy​stans, ale przy ba​- rze było zbyt tłocz​no. – Prze​pra​szam… czy my się zna​my? – spy​tał chłod​no. To​nem swo​je​go gło​su i po​sta​wą da​wał ja​sno do zro​zu​mie​nia, że przej​rzał jej za​- mia​ry i nie był choć​by w naj​mniej​szym stop​niu za​in​te​re​so​wa​ny. Nie miał jed​nak po​- ję​cia, dla​cze​go tak pięk​na ko​bie​ta musi szu​kać męż​czy​zny w ba​rze. A ra​czej miał… po​znał już ko​goś, kto zro​bił​by wszyst​ko dla pie​nię​dzy… wszyst​ko… z każ​dym… Sa​skia sta​ła na wprost nie​go. Roz​chy​li​ła kar​mi​no​we usta w nie​co wy​mu​szo​nym uśmie​chu. – Hm… nie, wła​ści​wie nie… ale mam na​dzie​ję, że to się za​raz zmie​ni. Była za​do​wo​lo​na, że w ba​rze pa​nu​je pół​mrok. Ze wsty​du pa​li​ła ją twarz. Ni​g​dy nie przy​pusz​cza​ła, że kie​dy​kol​wiek bę​dzie tak się za​cho​wy​wa​ła wo​bec męż​czy​zny. Szyb​ko prze​szła do na​stęp​nej przy​go​to​wa​nej kwe​stii i de​li​kat​nie zwil​ży​ła usta ko​- niusz​kiem ję​zy​ka. Fuj! – po​my​śla​ła. – Ależ pa​skud​ny smak ma ta szmin​ka. – Nie za​py​ta mnie pan, czy mam ocho​tę na drin​ka? – zwró​ci​ła się do An​dre​asa z fał​szy​wą skrom​no​ścią, trze​po​cząc rzę​sa​mi w spo​sób, któ​ry miał wy​dać się jemu ku​szą​cy. – Po​do​ba mi się ko​lor pań​skiej ko​szu​li – do​da​ła, po​chy​la​jąc się ku nie​mu. – Pa​su​je do pana oczu… – Je​śli tak pani my​śli, to musi pani być dal​to​nist​ką – od​rzekł chłod​no. – Mam sza​re oczy. Za​czy​na​ła go iry​to​wać, a te pry​mi​tyw​ne sztucz​ki uznał za god​ne po​gar​dy. Po​dob​- nie jak nie​spo​dzie​wa​ną re​ak​cję wła​sne​go cia​ła. Czy wciąż ma osiem​na​ście lat? Wy​- da​wa​ło​by się, że jest męż​czy​zną… doj​rza​łym, do​świad​czo​nym, o wy​ra​fi​no​wa​nym gu​ście… a te​raz oka​za​ło się, że za​dzia​ła​ły nie nie​go ża​ło​śnie ogra​ne i po​spo​li​te chwy​ty. Zu​peł​nie tak jak​by ni​cze​go w tej chwi​li nie pra​gnął bar​dziej niż wziąć ją do łóż​ka, po​czuć jej cia​ło pod sobą, sły​szeć, jak wy​krzy​ku​je jego imię war​ga​mi na​- brzmia​ły​mi od na​mięt​nych po​ca​łun​ków, pod​czas gdy on… Ode​tchnął głę​biej, aby się opa​no​wać, i spoj​rzał na nią nie​chęt​nym wzro​kiem. – Pro​szę po​słu​chać – po​wie​dział ostrym to​nem, po​rzu​ca​jąc nie​po​żą​da​ne fan​ta​zje – po​peł​nia pani duży błąd.

– Och, nie! – za​pro​te​sto​wa​ła Sa​skia gwał​tow​nie, gdy za​czął się od niej od​wra​cać. Wie​dział, że po​win​na po pro​stu przy​jąć od​mo​wę, wró​cić do Me​gan i po​in​for​mo​- wać ją, że jej uko​cha​ny Mark jest do​kład​nie taki, jak my​śla​ła. In​tu​icja jed​nak pod​po​- wia​da​ła jej, że mimo wszyst​ko jest za​in​te​re​so​wa​ny. – Taki męż​czy​zna jak pan nie może być błę​dem – po​wie​dzia​ła przy​mil​nie. – Dla żad​nej ko​bie​ty… An​dre​as za​sta​na​wiał się, czy aby nie osza​lał. Za​wsze czuł od​ra​zę do ko​biet, któ​re tak otwar​cie mu się na​rzu​ca​ją, i nie ro​zu​miał, jak mo​gła mu się wy​da​wać choć tro​- chę atrak​cyj​na, tym​cza​sem po​żą​da​nie na​ra​sta​ło w nim co​raz bar​dziej. To nie​moż​li​- we, wy​klu​czo​ne, po​wta​rzał so​bie w du​chu. Mu​siał jak naj​szyb​ciej wy​bić ją so​bie z gło​wy i odejść. Nie po​trze​bo​wa​ła jego opie​ki, nie chcia​ła, aby ktoś za​brał ją z tego baru i ochro​nił przed tymi wszyst​ki​mi na​pa​lo​ny​mi fa​ce​ta​mi. Gar​dził nią, nie lu​bił ta​kich jak ona. Nie żeby pre​fe​ro​wał skrom​ni​sie czy dzie​wi​ce. Co to, to nie. Za naj​bar​dziej atrak​cyj​ne uwa​żał ko​bie​ty pew​ne sie​bie, któ​re ocze​ki​- wa​ły, że męż​czy​zna bę​dzie re​spek​to​wał ich pra​wo do od​ręb​no​ści. Ko​bie​ty, któ​re brzy​dzi​ły​by się ta​kim wła​śnie za​cho​wa​niem i od​rzu​ci​ły​by męż​czy​znę, ocze​ku​ją​ce​go cze​goś po​dob​ne​go. Tym​cza​sem ona… – Prze​pra​szam – po​wie​dział, da​jąc chłod​nym to​nem do zro​zu​mie​nia, że nie szu​ka to​wa​rzy​stwa – ale tra​ci pani czas. A czas, jak są​dzę – kon​ty​nu​ował po​zor​nie uprzej​- mym gło​sem – to pie​niądz dla ko​bie​ty ta​kiej jak pani. Pro​szę za​tem po​szu​kać ko​goś, kto bę​dzie… hm… bar​dziej otwar​ty na pani pro​po​zy​cję. Krew od​pły​nę​ła z twa​rzy Sa​skii, gdy ob​ser​wo​wa​ła, jak się od niej od​wra​ca i zmie​- rza w stro​nę drzwi. Od​rzu​cił ją, od​mó​wił… Pa​trzył na nią jak​by… jak​by… Nie​zgrab​nym ru​chem star​ła wierz​chem dło​ni szmin​kę i skrzy​wi​ła się na wi​dok błysz​czą​ce​go śla​du na ręce. Ale przy​naj​mniej do​wiódł, że jest wier​ny Me​gan… – Hej, pięk​na. Mogę ci po​sta​wić drin​ka? Sa​skia tępo po​krę​ci​ła gło​wą, igno​ru​jąc cierp​kie spoj​rze​nie, ja​kie rzu​cił jej męż​- czy​zna, gdy ru​szy​ła do wyj​ścia. Ro​zej​rza​ła się, ale ni​g​dzie nie za​uwa​ży​ła już Mar​ka. Wy​szedł, co bar​dzo ją ucie​szy​ło… Oczy​wi​ście, że się ucie​szy​ła. Jak​że​by mo​gło być ina​czej!? Bę​dzie uszczę​śli​wio​na, mo​gąc opo​wie​dzieć Me​gan i Lor​ra​ine, że nie uległ jej cza​ro​wi. Zer​k​nę​ła na ze​ga​rek i zmar​twi​ła się. Zo​sta​ła jesz​cze go​dzi​na do spo​tka​nia z Lor​- ra​ine, a już mia​ła do​syć uwa​gi tych okrop​nych męż​czyzn. Nie ma mowy, żeby zo​sta​- ła w wi​niar​ni sama. Szyb​ko skie​ro​wa​ła się do to​a​le​ty. Za​pię​ła kar​di​gan na wszyst​kie gu​zi​ki i umy​ła sta​ran​nie twarz, po czym na​ło​ży​ła swój zwy​kły ma​ki​jaż – dys​kret​ny cień na po​wie​ki i ja​sną be​żo​wą szmin​kę. Wło​sy upię​ła w kok. Od​cze​ka​ła dłuż​szą chwi​lę w to​a​le​cie do cza​su, gdy mo​gła spo​koj​nie wyjść. Gdy szła przez za​tło​czo​ny bar, męż​czyź​ni też od​pro​wa​dza​li ją peł​nym po​dzi​wu wzro​kiem, ale z cał​kiem in​nym wy​ra​zem twa​rzy niż po​przed​nio. Ode​tchnę​ła z ulgą, zo​ba​czyw​szy Lor​ra​ine. – I co? – spy​ta​ła od razu, umie​ra​jąc z cie​ka​wo​ści. – Nic. – Sa​skia po​trzą​snę​ła gło​wą. – Do​sta​łam ko​sza – za​żar​to​wa​ła. – Co?! – Lor​ra​ine, uwa​żaj! – krzyk​nę​ła, gdy ta omal nie ude​rzy​ła w sto​ją​cy za nimi na

par​kin​gu sa​mo​chód. – Za mało się sta​ra​łaś – rzu​ci​ła ze zło​ścią. – Za​pew​niam cię, że ro​bi​łam, co mo​głam – nie zgo​dzi​ła się Sa​skia. – Czy wspo​mniał o Me​gan… po​wie​dział ci, że nie jest wol​ny? – do​py​ty​wa​ła się Lor​ra​ine. – Nie… Ale jed​no​znacz​nie mi oka​zał, że nie jest mną za​in​te​re​so​wa​ny. Pa​trzył na mnie… – Urwa​ła i prze​łknę​ła śli​nę, nie chcąc o tym my​śleć, a tym bar​dziej mó​wić ko​mu​kol​wiek, jak uko​cha​ny Me​gan na nią pa​trzył. Z ja​kiejś nie​wy​ja​śnio​nej przy​czy​- ny nie chcia​ła opi​sy​wać ani tym bar​dziej pa​mię​tać lo​do​wa​tej po​gar​dy, któ​rą wi​dzia​- ła w jego oczach. Na​wet te​raz czu​ła ból i złość. – Gdzie jest Me​gan? – spy​ta​ła. – Nie​spo​dzie​wa​nie we​zwa​no ją do pra​cy. Za​dzwo​ni​ła do mnie i pro​si​ła, że​by​śmy po​je​cha​ły do niej i tam za​cze​ka​ły. Sa​skia uśmiech​nę​ła się ża​ło​śnie. Wła​ści​wie to po​win​na być za​do​wo​lo​na, bo wieść o tym, że zo​sta​ła zde​cy​do​wa​nie od​rzu​co​na, ucie​szy Me​gan. I chy​ba tyl​ko ją. Jej Mark. Sa​skia po​czu​ła w ustach go​rycz, a w ser​cu ukłu​cie. Co się z nią, u li​cha, dzie​je? Prze​cież nie może być za​zdro​sna o Me​gan, nie​praw​- daż? Ab​so​lut​nie nie! – Je​steś pew​na, że do​sta​tecz​nie się sta​ra​łaś? – do​cie​ka​ła Lor​ra​ine. – Po​wie​dzia​łam wszyst​ko, co mi ka​za​łaś. – A on w ogó​le nie za​re​ago​wał? Sa​skia była nie​mal pew​na, że Lor​ra​ine jej nie wie​rzy. – Ależ za​re​ago​wał – przy​zna​ła po​sęp​nie. – Tyle że nie w taki spo​sób, jak są​dzi​ły​- śmy… – Urwa​ła. – Nie był mną za​in​te​re​so​wa​ny, Lor​ra​ine – do​da​ła zre​zy​gno​wa​na. – Musi na​praw​dę ko​chać Me​gan. – Tak, chy​ba tak, sko​ro woli ją niż cie​bie – zgo​dzi​ła się Lor​ra​ine szcze​rze. – Ona jest słod​ka i ko​cham ją, ale nie wy​obra​żam so​bie… A może od​gadł twój za​miar? Czy to moż​li​we? – Nie, nie! Wy​klu​czo​ne – za​pew​ni​ła Sa​skia. Czu​ła się zmę​czo​na. Ma​rzy​ła tyl​ko o tym, żeby zna​leźć się w domu. Mia​ła dość to​wa​rzy​stwa Lor​ra​ine, ale wie​dzia​ła, że musi oso​bi​ście po​roz​ma​wiać z przy​ja​ciół​- ką. Kie​dy za​je​cha​ły przed dom Me​gan, jej sa​mo​chód stał już na par​kin​gu. Wy​sia​dła z auta i ru​szy​ła ścież​ką ogro​do​wą. Żo​łą​dek się jej ści​snął. Me​gan i Mark… Na​wet ich imio​na pa​so​wa​ły do sie​bie, bu​dzi​ły sko​ja​rze​nia z do​mem i mał​żeń​skim szczę​- ściem. A jed​nak… Mark nie wy​glą​dał na męż​czy​znę, któ​ry nada​wał się do wy​cho​wy​- wa​nia dzie​ci i ży​cia w do​mo​wym za​ci​szu. Ema​no​wał pier​wot​ną mę​sko​ścią, siłą i zmy​sło​wo​ścią, a w jego spoj​rze​niu od​bi​ja​ła się obiet​ni​ca, że w jego ra​mio​nach ko​- bie​ta za​zna ta​kich roz​ko​szy, któ​re na za​wsze ją od​mie​nią. Sa​skia za​ci​snę​ła usta i zru​ga​ła się w my​ślach. Co też cho​dzi jej po gło​wie? Mark na​le​ży do jej naj​lep​szej przy​ja​ciół​ki, któ​rej za​wdzię​cza ży​cie i zdro​wie jej bab​cia. Me​gan za​uwa​ży​ła, że przy​je​cha​ły, bo otwo​rzy​ła drzwi i uśmiech​nę​ła się sze​ro​ko. – Wszyst​ko w po​rząd​ku – oznaj​mi​ła bez wstę​pu Sa​skia. – Mark nie… – Wiem, wiem! – Me​gan roz​pro​mie​ni​ła się i za​pro​si​ła je do środ​ka. – Przy​je​chał do mnie do pra​cy i wszyst​ko mi wy​ja​śnił. Och, by​łam taka głu​pia! Nie wiem, dla​cze​go

nie do​my​śli​łam się, co pla​nu​je. W przy​szłym ty​go​dniu wy​jeż​dża​my. Za​po​wie​dział już na​wet w pra​cy, że bie​rze urlop… to stąd te wszyst​kie te​le​fo​ny… Z pra​cy i od dziew​- czy​ny z biu​ra po​dró​ży. Och, Sa​skio, nie mogę wprost w to uwie​rzyć. Za​wsze ma​rzy​- łam o po​dró​ży na Ka​ra​iby, a Mark zor​ga​ni​zo​wał nam cu​dow​ne wa​ka​cje… Miej​sce, do któ​re​go je​dzie​my, go​ści przede wszyst​kim pary. Przy​kro mi, że mia​łaś zmar​no​- wa​ny wie​czór… Za​dzwo​ni​łam do cie​bie, ale już wy​szłaś. My​śla​łam, że wró​cisz wcze​śniej, kie​dy zo​rien​tu​jesz się, że Mar​ka nie ma w wi​niar​ni… – Urwa​ła na wi​dok wy​ra​zu twa​rzy przy​ja​ciół​ki. – Po​wie​dzia​łaś, że roz​ma​wia​łaś z Mar​kiem – zwró​ci​ła się Lor​ra​ine do Sa​skii. – Bo roz​ma​wia​łam! Był do​kład​nie taki, ja​kim go nam opi​sa​łaś… Me​gan po​trzą​snę​ła gło​wą. – Mark nie po​szedł do wi​niar​ni – po​wtó​rzy​ła. – Przy​je​chał o wpół do dzie​wią​tej do szpi​ta​la. Wi​dział, jak je​stem przy​gnę​bio​na, i po​sta​no​wił, że po​wie mi, co za​pla​no​- wał. I tak z tru​dem utrzy​my​wał to tak dłu​go w ta​jem​ni​cy. – Spoj​rza​ła na Lor​ra​ine i do​da​ła: – I za​nim co​kol​wiek po​wiesz, to wiedz, że za wszyst​ko sam za​pła​cił. Sa​skia opar​ła się o ścia​nę, nogi się pod nią ugię​ły. Je​śli Mark wca​le nie po​szedł do wi​niar​ni, to kogo, u li​cha, za​cze​pi​ła? Zbla​dła. Prze​łknę​ła ner​wo​wo śli​nę i po​czu​ła mdło​ści. Przy​po​mnia​ła so​bie, jak wy​glą​da​ła, jak się za​cho​wy​wa​ła i co mó​wi​ła… Dzię​ki Bogu, że to był ktoś obcy. Dzię​ki Bogu, że ni​g​dy już go nie zo​ba​czy. – Sas, kiep​sko wy​glą​dasz – usły​sza​ła za​tro​ska​ny głos przy​ja​ciół​ki. – Co się sta​ło? – Nic – skła​ma​ła, ale Lor​ra​ine wie​dzia​ła, o czym my​śli. – Cóż, cie​ka​we za​tem, kogo za​cze​pi​łaś, je​śli nie Mar​ka? – spy​ta​ła. – Cie​ka​we… – po​wtó​rzy​ła jak echo Sa​skia.

ROZDZIAŁ TRZECI Sa​skia bie​gła do pra​cy, kie​dy usły​sza​ła, że ze​gar na ra​tu​szu wy​bi​ja ósmą. Zde​ner​- wo​wa​ła się. Tego dnia chcia​ła być w biu​rze wcze​śniej, ale jak na złość za​spa​ła. Po​- przed​nie​go wie​czo​ru tak się drę​czy​ła tym, co zro​bi​ła, że nie mo​gła za​snąć. Nie mia​ła wpraw​dzie obo​wiąz​ku być przy biur​ku przed dzie​wią​tą, ale w dzi​siej​- szych cza​sach nikt nie zwra​cał na to uwa​gi, zwłasz​cza je​śli pra​co​wał na sta​no​wi​sku, z któ​re​go w każ​dej chwi​li mógł zo​stać zwol​nio​ny. Szef dzia​łu ostrze​gał ją o pla​no​- wa​nych re​duk​cjach, a jako czło​nek ze​spo​łu o naj​krót​szym sta​żu to wła​śnie ona naj​- praw​do​po​dob​niej pad​nie ofia​rą cięć per​so​nal​nych. Wie​dzia​ła, że zna​le​zie​nie po​dob​- nej pra​cy w Hil​ford było nie​moż​li​we, a prze​pro​wadz​ka do Lon​dy​nu nie wcho​dzi​ła w ra​chu​bę, bo mu​sia​ła​by zo​sta​wić bab​cię samą. W wie​ku sześć​dzie​się​ciu pię​ciu lat bab​cia nie była jesz​cze sta​ra i mia​ła wie​lu przy​ja​ciół, ale po cho​ro​bie, jaką prze​- szła, Sa​skia nie​po​ko​iła się o nią. Była prak​tycz​nie jej je​dy​ną ro​dzi​ną. – Już jest? – bie​gnąc przez hol, rzu​ci​ła w stro​nę Emmy, re​cep​cjo​nist​ki. Nie mu​sia​ła wy​ja​śniać, o kogo jej cho​dzi. – Wła​ści​wie przy​je​chał wczo​raj. – Emma po​sła​ła jej lek​ko wy​nio​sły uśmiech. – Jest te​raz na gó​rze i roz​ma​wia ze wszyst​ki​mi – do​da​ła z za​do​wo​lo​ną miną. – Tyl​ko za​- cze​kaj, aż go zo​ba​czysz… – wes​tchnę​ła z roz​ma​rze​niem. – Jest wspa​nia​ły… przez duże W. Emma prze​wró​ci​ła ocza​mi, a Sa​skia uśmiech​nę​ła się bla​do. Mia​ła te​raz swo​je wła​sne wy​obra​że​nie o tym, jak wy​glą​da wspa​nia​ły męż​czy​zna, i nie ży​wi​ła wąt​pli​wo​ści, że ten ich nowy szef z Gre​cji nie umy​wa się do nie​go. – Ale jak się do​my​ślasz, jest już za​ję​ty… – cią​gnę​ła. – Albo w każ​dym ra​zie lada chwi​la bę​dzie. Roz​ma​wia​łam z re​cep​cjo​nist​ką z cen​tra​li, po​wie​dzia​ła mi, że jego dzia​dek chce, żeby oże​nił się z ku​zyn​ką, któ​ra jest nie​sa​mo​wi​cie bo​ga​ta i… – Wy​bacz, Emmo, ale mu​szę le​cieć – prze​rwa​ła jej Sa​skia. Zwy​kłe biu​ro​we plot​ki. Nie za​mie​rza​ła się w to mie​szać, tak jak ni​g​dy nie po​zwa​- la​ła wcią​gnąć się w po​li​tycz​ne gier​ki. A poza tym… Je​śli ich nowy szef już pro​wa​dzi roz​mo​wy z pra​cow​ni​ka​mi, nie chcia​ła​by pod​paść tym, że nie bę​dzie jej przy biur​ku, gdy ją we​zwie. Jej biu​ro mie​ści​ło się na trze​cim pię​trze. Dzie​li​ła je z pię​cio​ma in​nym oso​ba​mi. Ich szef sie​dział w ga​bi​ne​cie za szkla​ny​mi ścia​na​mi, ale te​raz oba po​miesz​cze​nia były pu​ste. Kie​dy za​sta​na​wia​ła się, co zro​bić, drzwi otwo​rzy​ły się i wszedł szef z po​zo​sta​ły​mi oso​ba​mi. – Ach, Sa​skia, je​steś – po​wi​tał ją. – Tak, za​mie​rza​łam przyjść wcze​śniej… – za​czę​ła, ale Gor​don Jar​man po​trzą​snął gło​wą. – Nie tłu​macz się te​raz – po​wie​dział ostrym to​nem. – Le​piej jedź na górę do biu​ra za​rzą​du. Ocze​ku​ją cię. Pan La​ti​mer nie był za​do​wo​lo​ny, że jesz​cze nie przy​szłaś…

Z tymi sło​wa​mi od​wró​cił się i wszedł do swe​go ga​bi​ne​tu. Sa​skia nie mia​ła in​ne​go wy​bo​ru, jak tyl​ko udać się do win​dy. Gor​don ni​g​dy nie za​cho​wy​wał się tak su​ro​wo, na ogół był roz​luź​nio​ny i przy​stęp​ny. Sa​skia była co​raz bar​dziej zde​ner​wo​wa​na. Za​- sta​na​wia​ła się, jak An​dre​as La​ti​mer musi trak​to​wać swo​ich no​wych pra​cow​ni​ków, sko​ro spo​wo​do​wał taką zmia​nę u jej za​zwy​czaj mi​łe​go i opa​no​wa​ne​go prze​ło​żo​ne​- go. Pię​tro za​rzą​du po​zo​sta​wa​ło dla niej nie​zna​nym te​ry​to​rium. Pierw​szy raz od​wie​- dzi​ła je, kie​dy sta​ra​ła się o pra​cę, a ostat​nio, gdy po​pro​szo​no cały ze​spół, żeby po​- wia​do​mić o prze​ję​ciu fir​my przez De​me​trio​sa. Nie​pew​nym kor​kiem wy​szła z win​dy i skie​ro​wa​ła się do drzwi z pla​kiet​ką „Asy​- stent dy​rek​to​ra na​czel​ne​go”. Mad​ge Fiel​ding, se​kre​tar​ka po​przed​nie​go wła​ści​cie​la, prze​szła na eme​ry​tu​rę, gdy ogło​szo​no prze​ję​cie fir​my. Kie​dy Sa​skia zo​ba​czy​ła ele​ganc​ką za​dba​ną ko​bie​tę sie​dzą​cą za biur​kiem Mad​ge, do​my​śli​ła się, że nowy wła​ści​ciel spro​wa​dził ją z cen​- tra​li De​me​trio​sa. Ner​wo​wo po​da​ła swo​je na​zwi​sko i za​czę​ła wy​ja​śniać, że pra​cu​je u Gor​do​na Jar​- ma​na, ale asy​stent​ka zby​ła te wy​ja​śnie​nia, spoj​rza​ła na li​stę, któ​rą mia​ła przed sobą, i po​wie​dzia​ła chłod​no, nie pod​no​sząc gło​wy: – Sa​skia? Tak. Spóź​ni​łaś się. Pan La​ti​mer nie lubi… Praw​dę mó​wiąc, nie je​stem pew​na… – Urwa​ła i ob​rzu​ci​ła Sa​skię ga​nią​cym spoj​rze​niem. – Może nie mieć te​raz cza​su na in​te​rview – ostrze​gła, po czym pod​nio​sła słu​chaw​kę. – An​dre​as, jest tu​taj pani Rod​gers – oznaj​mi​ła zu​peł​nie in​nym to​nem niż ten, któ​- rym zwra​ca​ła się do Sa​skii. – Chcesz z nią roz​ma​wiać? Do​brze. – Rzu​ci​ła w stro​nę Sa​skii: – Mo​żesz wejść. To tam​te drzwi… Sa​skia z tru​dem zmu​si​ła się, żeby nie za​re​ago​wać na nie​przy​jem​ny ton se​kre​tar​- ki, i skie​ro​wa​ła do wska​za​nych drzwi. Za​pu​ka​ła, na​ci​snę​ła klam​kę i we​szła. W pierw​szej chwi​li ośle​pi​ło ją słoń​ce wpa​da​ją​ce przez duże okna. Zo​ba​czy​ła je​dy​nie nie​wy​raź​ną syl​wet​kę męż​czy​zny sto​ją​ce​go na wprost lu​stra ple​ca​mi do niej. Ale An​dre​as ją wi​dział. Nie za​sko​czy​ło go, że przy​szła do pra​cy póź​niej niż jej ko​- le​dzy. Bądź co bądź wie​dział, jak spę​dzi​ła wie​czór. Za​sko​czy​ło go, jak du​żym sza​- cun​kiem cie​szy​ła się ze stro​ny swe​go bez​po​śred​nie​go prze​ło​żo​ne​go i współ​pra​cow​- ni​ków. Oka​za​ło się, że Sa​skia za​wsze była pierw​sza do wy​ko​na​nia do​dat​ko​wej pra​- cy i chęt​nie po​ma​ga​ła ko​le​gom. – Tak, może to nie jest ty​po​we dla mło​dych ab​sol​wen​tów uczel​ni – zgo​dził się jej szef, gdy An​dre​as po​dał w wąt​pli​wość jego po​chwa​ły pod ad​re​sem Sa​skii. – Ale ona zo​sta​ła wy​cho​wa​na przez bab​kę i za​pew​ne dla​te​go pre​zen​tu​je sza​cu​nek do pra​cy i po​czu​cie obo​wiąz​ku wła​ści​we ra​czej dla star​szej ge​ne​ra​cji. Jak może pan się do​- wie​dzieć z okre​so​wych ocen, ma do​sko​na​łe kwa​li​fi​ka​cje i pra​cu​je bez za​rzu​tu. I jest wy​jąt​ko​wo atrak​cyj​ną mło​dą ko​bie​tą, któ​ra wie, jak wy​ko​rzy​stać swo​je „atu​ty” dla wła​snej ko​rzy​ści, stwier​dził w du​chu An​dre​as, ale Gor​don Jar​man kon​ty​- nu​ował za​chwy​ty nad ofiar​no​ścią Sa​skii w pra​cy, jej uprzej​mo​ścią w sto​sun​ku do ko​- le​gów, umie​jęt​no​ścią in​te​gra​cji z ze​spo​łem, su​mien​nym wy​ko​ny​wa​niem wszyst​kich zle​co​nych za​dań i po​pu​lar​no​ścią wśród in​nych człon​ków ze​spo​łu. Po prze​stu​dio​wa​niu ra​por​tu Gor​do​na i przej​rze​niu jej do​ku​men​tów An​dre​as był zmu​szo​ny przy​znać, że gdy​by nie wi​dział na wła​sne oczy po​przed​nie​go wie​czo​ru,

jak Sa​skia może wy​glą​dać i się za​cho​wy​wać, przy​jął​by bez za​strze​żeń po​chwal​ne spra​woz​da​nie Gor​do​na. Nie​wąt​pli​wie po​tra​fi​ła owi​jać so​bie wo​kół pal​ca męż​czyzn, na​wet je​śli w sto​sun​ku do nie​go się po​my​li​ła. Tego ran​ka na przy​kład prze​isto​czy​ła się w za​an​ga​żo​wa​ną mło​dą ko​bie​tę dba​ją​cą o ka​rie​rę – skrom​nie ubra​ną, z gład​ko ucze​sa​ny​mi wło​sa​mi i twa​rzą no​szą​cą za​le​d​- wie dys​kret​ny ślad ma​ki​ja​żu. An​dre​as zmarsz​czył brwi, gdy jego cia​ło na​gle za​re​- ago​wa​ło na wspo​mnie​nie po​wab​nych kształ​tów ko​bie​ty, któ​rą wczo​raj po​znał, kształ​tów tak skrzęt​nie te​raz ukry​tych pod gra​na​to​wą gar​son​ką. Czy nie ma dość pro​ble​mów, żeby jesz​cze za​wra​cać so​bie tym gło​wę? Ze​szłe​go wie​czo​ru po po​wro​cie z wi​niar​ni ode​brał te​le​fon od mat​ki, któ​ra z nie​po​ko​jem ostrze​ga​ła, że dzia​dek po​kłó​cił się ze zna​jo​mym. – Wczo​raj wie​czo​rem po​szedł na obiad z daw​ny​mi kum​pla​mi i naj​wy​raź​niej prze​- chwa​la​li się swo​imi ostat​ni​mi trans​ak​cja​mi. Wiesz, jacy oni są – wes​tchnę​ła. – A je​- den z nich po​wie​dział, że ma na​dzie​ję, że jego syn zdo​bę​dzie rękę Athe​ny… – Po​wo​dze​nia! – rzu​cił An​dre​as. – Mam na​dzie​ję, że tak się sta​nie i będę miał z gło​wy i dziad​ka, i Athe​nę. – Tak – w gło​sie mat​ki za​brzmia​ła nuta wąt​pli​wo​ści. – Ale w tej chwi​li jest jesz​cze bar​dziej zde​ter​mi​no​wa​ny, żeby do​pro​wa​dzić do wa​sze​go mał​żeń​stwa. Poza tym ma znacz​nie wię​cej cza​su na pla​no​wa​nie swo​ich in​tryg i ma​ru​dze​nie, od kie​dy prze​- szedł na eme​ry​tu​rę… Szko​da, że nie ma jesz​cze ni​ko​go w two​im ży​ciu… – Mat​ka zno​wu wes​tchnę​ła. – Gdy​by się do​wie​dział, że zo​sta​nie pra​dziad​kiem, szyb​ko za​po​- mniał​by, że kie​dy​kol​wiek chciał cię swa​tać z Athe​ną! – do​da​ła, chi​cho​cząc. Ktoś w moim ży​ciu? Sam póź​niej nie wie​dział, czy to stres, czy zmę​cze​nie zwią​za​- ne z prze​ję​ciem ko​lej​nej fir​my skło​ni​ły go do tej od​po​wie​dzi. – Ale dla​cze​go za​kła​dasz, że z ni​kim się nie spo​ty​kam? – zwró​cił się do mat​ki. Na​stą​pi​ła dłu​ga chwi​la ci​szy, ale nie​wy​star​cza​ją​co dłu​ga, żeby sklął się w du​chu i od​wo​łał po​chop​ne sło​wa. – Na​praw​dę? Masz ko​goś? – spy​ta​ła mat​ka wy​raź​nie pod​eks​cy​to​wa​na. – Kto to taki? Kie​dy ją po​zna​my? Jak ją…? Och, ko​cha​nie, to cu​dow​nie. Twój dzia​dek bę​dzie za​chwy​co​ny. Olym​pio, zgad​nij, co… Usły​szał, jak mat​ka prze​ka​zu​je tę wia​do​mość jego sio​strze, i pró​bo​wał ostu​dzić ich en​tu​zjazm, ostrzec, że mó​wił tyl​ko w try​bie przy​pusz​cza​ją​cym, ale żad​na z nich nie za​mie​rza​ła go słu​chać. Dzia​dek tego ran​ka też nie słu​chał, co ma mu do po​wie​- dze​nia, gdy za​dzwo​nił do nie​go o nie​ludz​kiej po​rze, bo o pią​tej rano, żeby się do​wie​- dzieć, kie​dy po​zna na​rze​czo​ną uko​cha​ne​go wnu​ka. Na​rze​czo​na… Nie miał po​ję​cia, jak, u li​cha, mat​ka i jego sio​stra zdo​ła​ły z la​ko​- nicz​nej od​po​wie​dzi rzu​co​nej w gnie​wie wy​wnio​sko​wać, że się za​rę​czył. Wie​dział jed​nak, że je​śli szyb​ko ko​goś nie wy​cza​ru​je do ode​gra​nia tej roli, znaj​dzie się w nie lada ta​ra​pa​tach. – Oczy​wi​ście, przy​wie​ziesz ją na wy​spę – oznaj​mił dzia​dek to​nem nie​zno​szą​cym sprze​ci​wu. Co te​raz, u dia​bła, ma zro​bić? Ma tyl​ko osiem dni na zna​le​zie​nie na​rze​czo​nej i uświa​do​mie​nie jej, że ich „za​rę​czy​ny” nie są ni​czym wię​cej niż zwy​kłą fik​cją. Osiem dni, a ona po​win​na być na tyle do​brą ak​tor​ką, żeby zwieść nie tyl​ko jego dziad​ka, ale tak​że mat​kę i sio​stry.

Po​iry​to​wa​ny prze​su​nął się tak, żeby nie pa​da​ły na nie​go bez​po​śred​nio pro​mie​nie słoń​ca, i od​wró​cił się. Sa​skia do​pie​ro te​raz zo​ba​czy​ła go wy​raź​nie. Nie była w sta​nie ukryć szo​ku na jego wi​dok ani po​wstrzy​mać okrzy​ku prze​ra​że​- nia. Zbla​dła, po czym gwał​tow​nie się za​czer​wie​ni​ła. – To pan! – wy​krztu​si​ła, co​fa​jąc się in​stynk​tow​nie do drzwi. Wspo​mnie​nia ze​szłe​- go wie​czo​ru wró​ci​ły, a wraz z nimi pew​ność, że za chwi​lę stra​ci pra​cę. Ona nie​wąt​pli​wie jest do​sko​na​łą ak​tor​ką, po​my​ślał An​dre​as, ob​ser​wu​jąc jej re​ak​- cję. Jej za​cho​wa​nie tego ran​ka było dia​me​tral​nie róż​ne od tego, ja​kie za​pre​zen​to​- wa​ła ze​szłe​go wie​czo​ru. Oczy jej po​ciem​nia​ły z za​nie​po​ko​je​nia, a mięk​ka dol​na war​ga drża​ła mimo usi​ło​wań, żeby się opa​no​wać… Och, tak, ona jest uro​dzo​ną ak​- tor​ką! Na​gle An​dre​as uj​rzał świa​teł​ko w tu​ne​lu jego bie​żą​cych pro​ble​mów. O tak, bar​- dzo miłe świa​teł​ko. – A więc tak, pan​no Rod​gers – za​czął – prze​czy​ta​łem spra​woz​da​nie Gor​do​na Jar​- ma​na na pani te​mat i mu​szę pani po​gra​tu​lo​wać. Uda​ło się pani go prze​ko​nać o wła​- snym pro​fe​sjo​na​li​zmie i in​nych za​le​tach. To nie lada osią​gnię​cie, zwa​żyw​szy na pani wiek, krót​ki staż pra​cy i nie​wiel​kie do​świad​cze​nie za​wo​do​we. Zwłasz​cza że ma pani nie​kon​wen​cjo​nal​ny, tak to na​zwij​my, sto​su​nek do go​dzin pra​cy… po​po​łu​dniem wy​cho​dzi pani z biu​ra wcze​śniej niż ko​le​dzy, a rano zja​wia się póź​niej. „Wcze​śniej?” – Sa​skia wpa​try​wa​ła się w nie​go, sta​ra​jąc za wszel​ką cenę za​cho​- wać spo​kój. Skąd on o tym wie? Jak​by czy​ta​jąc w jej my​ślach, An​dre​as po​wie​dział ła​god​nie: – By​łem w holu, kie​dy pani wy​cho​dzi​ła ja​kiś czas przed koń​cem dnia. – Ale to prze​cież… – za​czę​ła Sa​skia. Nie po​zwo​lił jej do​koń​czyć i po​trzą​snął gło​wą. – Żad​nych wy​krę​tów, pro​szę – po​wie​dział chłod​nym to​nem. – To może dzia​łać na Gor​do​na Jar​ma​na, ale pe​cho​wo dla pani je​stem od​por​ny na ta​kie sztucz​ki. Poza tym wi​dzia​łem, jak się pani za​cho​wu​je po go​dzi​nach. Chy​ba że… – Zmarsz​czył brwi, za​- ciął usta i ob​ser​wo​wał ją z lo​do​wa​tą drwi​ną. – Chy​ba że, oczy​wi​ście, to wła​śnie z tego po​wo​du wy​sta​wił pani tak do​sko​na​łą opi​nię… – Nie! – za​prze​czy​ła gwał​tow​nie Sa​skia. – I jesz​cze raz nie! Wczo​raj wie​czo​rem na​stą​pi​ła po​mył​ka – tłu​ma​czy​ła. – Ja… – Tak, nie​wąt​pli​wie był to błąd – po​twier​dził An​dre​as. – W każ​dym ra​zie z pani stro​ny. Zda​ję so​bie spra​wę, że pani pen​sja jest sto​sun​ko​wo ni​ska, ale mój dzia​dek był​by bar​dzo nie​szczę​śli​wy, do​wie​dziaw​szy się, że jed​na z jego pra​cow​ni​czek do​ra​- bia w spo​sób, któ​ry może fa​tal​nie wpły​nąć na re​pu​ta​cję na​szej fir​my. – Uśmiech​nął się lek​ko, po czym kon​ty​nu​ował ze zwod​ni​czą życz​li​wo​ścią. – Ja​kie to szczę​ście dla pani, że to nie w jed​nym z na​szych ho​te​li… uda​ła się pani na… dru​gą zmia​nę. – Jak pan śmie!? – Sa​skia prze​rwa​ła mu z fu​rią, po​licz​ki ob​la​ły się ru​mień​cem, a oczy przy​bra​ły wo​jow​ni​czy wy​raz. – Jak śmiem? To ra​czej ja po​wi​nie​nem za​dać to py​ta​nie – obu​rzył się An​dre​as i za​- to​pił w niej twar​de spoj​rze​nie. – Nie​za​leż​nie od im​pli​ka​cji mo​ral​nych tego, co pani pró​bo​wa​ła zro​bić, to czy kie​dy​kol​wiek za​sta​no​wi​ła się pani nad ry​zy​kiem, na ja​kie się pani na​ra​ża? Prze​rwał na mo​ment i zmie​nił ton na bar​dziej przy​ja​zny.

– Wiem od pani sze​fa, że bar​dzo się pani nie​po​koi utra​tą pra​cy. – Tak, tak, to praw​da – przy​tak​nę​ła gor​li​wie Sa​skia. Nie było sen​su za​prze​czać jego sło​wom. Roz​ma​wia​ła już z Gor​do​nem Jar​ma​nem o swo​ich oba​wach zwią​za​nych z pla​no​wa​ny​mi cię​cia​mi per​so​nal​ny​mi w fir​mie, a on naj​wy​raź​niej to za​pa​mię​tał i prze​ka​zał An​dre​aso​wi. Za​prze​cza​nie w tej chwi​li tyl​ko by go utwier​dzi​ło w prze​ko​na​niu, że ma zwy​czaj kła​mać. – Wszyst​ko panu wy​ja​śnię. Pro​szę po​słu​chać, je​śli cho​dzi o wczo​raj​szy wie​czór – za​czę​ła roz​pacz​li​wie, gdy pa​ni​ka wzię​ła górę nad dumą. – Wiem, jak to mu​sia​ło wy​- glą​dać, ale tak nie było… Ja nie je​stem… – Za​trzy​ma​ła się w pół sło​wa, od​ga​du​jąc z wy​ra​zu jego twa​rzy, że nie ma za​mia​ru jej słu​chać i nie wie​rzy w jej ani jed​no sło​- wo. Mu​sia​ła przy​znać, że po​nie​kąd trud​no go za to wi​nić, a na za​pro​sze​nie Lor​ra​ine i Me​gan do jego biu​ra, żeby po​twier​dzi​ły jej wer​sję, była zbyt dum​na. – Mą​dra de​cy​zja – po​wie​dział ła​god​nie An​dre​as, gdy za​mil​kła. – Wi​dzi pani, gar​- dzę kłam​ca​mi jesz​cze bar​dziej niż ko​bie​tą, któ​ra… – Te​raz to on prze​rwał w pół zda​nia, ale Sa​skia wie​dzia​ła, co my​śli, i jej twarz spur​pu​ro​wia​ła. – Mam dla pani pew​ną pro​po​zy​cję – do​dał po chwi​li. Sa​skia wy​da​ła stłu​mio​ny okrzyk, a An​dre​as splótł pal​ce i spoj​rzał na nią wzro​kiem kota, któ​ry za chwi​lę za​cznie tor​tu​ro​wać zła​pa​ną mysz. – Ja​kie​go typu pro​po​zy​cję? – spy​ta​ła ostroż​nie, ale jej ser​ce za​czę​ło gwał​tow​nie bić. Do​my​śla​ła się od​po​wie​dzi i praw​do​po​dob​nie dla​te​go od​czu​wa​ła mie​sza​ni​nę pod​nie​ce​nia i od​ra​zy. – Och, nie ta​kie​go ro​dza​ju, z ja​kim praw​do​po​dob​nie spo​ty​ka się pani naj​czę​ściej – od​rzekł mi​łym to​nem An​dre​as. – Czy​ta​łem, że nie​któ​re wy​kształ​co​ne mło​de ko​bie​ty pod​nie​ca od​gry​wa​nie roli la​dacz​ni​cy… – Ja ta​kich rze​czy nie ro​bi​łam – za​czę​ła Sa​skia obu​rzo​na, ale ją po​wstrzy​mał. – By​łem tam. Czy już za​po​mnia​ła pani? Gdy​by mój dzia​dek wie​dział, jak się pani za​cho​wy​wa​ła, za​żą​dał​by na​tych​mia​sto​we​go zwol​nie​nia. – Wy​raz twa​rzy Sa​skii świad​czył o tym, że mu uwie​rzy​ła. – Nie musi mu pan mó​wić. – Wi​dział, ile wy​sił​ku kosz​tu​je ją po​ko​na​nie dumy. – Pro​szę… – Nie mu​szę – zgo​dził się. – Ale czy to zro​bię, czy nie, za​le​ży od pani od​po​wie​dzi. – To szan​taż – za​pro​te​sto​wa​ła Sa​skia. – Nie​mal tak sta​ry jak pro​fe​sja, któ​rą pani wczo​raj wy​ko​ny​wa​ła – za​uwa​żył. Sa​skia czu​ła się bli​ska omdle​nia. Była tyl​ko jed​na rzecz, któ​rej mógł od niej żą​- dać. W koń​cu ze​szłe​go wie​czo​ru dała mu wszel​kie po​wo​dy do tego typu po​dej​rzeń. – Je​stem zdzi​wio​na, że taki męż​czy​zna jak pan ucie​ka się do szan​ta​żu, żeby skło​- nić ko​bie​tę do sek​su – wy​ce​dzi​ła przez zęby. – Na pew​no na to się nie zgo​dzę, nie​- za​leż​nie od tego, za kogo mnie pan bie​rze… – Do sek​su? – po​wtó​rzył i ro​ze​śmiał się gło​śno, od​rzu​ca​jąc w tył gło​wę. – Seks? – do​dał lek​ce​wa​żą​co. – Z pa​nią? Wy​klu​czo​ne! Nie tego chcę od pani – oświad​czył chłod​no. – Nie? W ta​kim ra​zie… cze​go? – spy​ta​ła drżą​cym gło​sem. – Chcę, żeby mi pani po​świę​ci​ła swój czas i zgo​dzi​ła się uda​wać moją na​rze​czo​ną – po​in​for​mo​wał ją spo​koj​nie.

– Co? – Sa​skia wy​trzesz​czy​ła oczy. – Jest pan sza​lo​ny – stwier​dzi​ła z nie​do​wie​rza​- niem. – Nie, nie je​stem – za​pro​te​sto​wał. – Ale je​stem zde​ter​mi​no​wa​ny, żeby nie zo​stać zmu​szo​ny do mał​żeń​stwa za​aran​żo​wa​ne​go przez dziad​ka. I jak słusz​nie przy​po​- mnia​ła mi ostat​nio moja dro​ga mat​ka, uda mi się to tyl​ko wte​dy, gdy prze​ko​nam go, że ko​cham ko​goś in​ne​go. To je​dy​ny spo​sób, aby po​wstrzy​mać go w tym ab​sur​dal​- nym za​mia​rze. – Pan… chce, że​bym… uda​wa​ła pań​ską… na​rze​czo​ną? – Sa​skia ce​dzi​ła sło​wa ostroż​nie, jak gdy​by nie była pew​na, czy do​brze je zro​zu​mia​ła. Kie​dy jed​nak uj​rza​ła po​twier​dze​nie na jego twa​rzy, za​pro​te​sto​wa​ła gwał​tow​nie. – Nie, nie ma mowy! Wy​klu​czo​ne! – Nie? – An​dre​as spoj​rzał na nią z oso​bli​wą życz​li​wo​ścią. – A więc oba​wiam się, że nie mam wy​bo​ru. Nie​ste​ty ist​nie​je duże, ale to bar​dzo duże praw​do​po​do​bień​- stwo, że przy​kre, ale ko​niecz​ne re​duk​cje do​tkną wła​śnie pa​nią. Mam na​dzie​ję, że wy​ra​zi​łem się ja​sno. – Nie! Nie może pan tego zro​bić… To zwy​kłe… – za​czę​ła Sa​skia, ale wi​dząc jego cy​nicz​ne spoj​rze​nie, nie do​koń​czy​ła. Tra​ci​ła czas. Nie ma mowy, żeby jej wy​słu​chał. Nie pa​so​wa​ło to do jego pla​nów. Już pod​jął de​cy​zję, wi​dzia​ła to wy​raź​nie. Je​śli od​mó​wi, wkrót​ce stra​ci pra​cę. Prze​- łknę​ła z tru​dem, a po​tem ode​tchnę​ła cięż​ko. Zna​la​zła się w sy​tu​acji bez wyj​ścia. – No i co? – szy​dził An​dre​as. – Jak dłu​go bę​dzie się pani na​my​ślać? Przyj​mu​je pani moją pro​po​zy​cję czy…? Sa​skia mia​ła wra​że​nie, że chwy​ci​ło ją coś za gar​dło. Z tru​dem wy​do​by​ła głos. – Przyj​mu​ję – od​par​ła zre​zy​gno​wa​na. – Do​sko​na​le. Oznaj​mi​my, że spo​tka​li​śmy się przy​pad​ko​wo, kie​dy by​łem w Hil​ford za​ła​twiać for​mal​no​ści do​ty​czą​ce prze​ję​cia wa​szych ho​te​li. Ze wzglę​du na pro​wa​- dzo​ne ne​go​cja​cje trzy​ma​li​śmy w se​kre​cie nasz zwią​zek… na​szą mi​łość. Te​raz jed​- nak nie mamy po​wo​du, aby na​dal się ukry​wać, i żeby tego do​wieść oraz uczcić na​- szą wol​ność, za​bie​ram cię na lunch. Za​milkł na chwi​lę i zmarsz​czył czo​ło. – Pod ko​niec przy​szłe​go ty​go​dnia le​ci​my na wy​spę na Mo​rzu Egej​skim, więc mu​si​- my wie​dzieć coś nie​coś o so​bie. – Do​kąd le​ci​my? – prze​ra​zi​ła się Sa​skia. – Nie, ja nie mogę. Moja bab​cia… An​dre​as sły​szał od Gor​do​na Jar​ma​na, że Sa​skia miesz​ka z bab​ką. Uniósł jed​ną brew w nie​mym zdzi​wie​niu. – Te​raz je​steś moją na​rze​czo​ną, ko​cha​nie – po​wie​dział słod​ko – więc chy​ba je​stem waż​niej​szy niż bab​cia? Wiem, bę​dzie za​sko​czo​na na​szym związ​kiem, ale nie wąt​- pię, że go za​apro​bu​je i wy​ka​że zro​zu​mie​nie dla po​wo​dów, dla któ​rych utrzy​my​wa​li​- śmy go w se​kre​cie. Je​śli chcesz, mogę pójść z tobą, aby wszyst​ko wy​ja​śnić… – Nie! – za​pro​te​sto​wa​ła Sa​skia. – Zresz​tą i tak nie ma po​trze​by. Bab​cia jest ak​tu​- al​nie w Bath u swo​jej sio​stry. Zo​sta​nie tam przez kil​ka naj​bliż​szych ty​go​dni. Ale pana plan nie może się udać… Pań​ski dzia​dek do​my​śli się, że… że my nie… że to nie​praw​da. I… – Ależ nie po​zwo​li​my mu na to – od​rzekł spo​koj​nie An​dre​as. – Je​steś do​sko​na​łą ak​- tor​ką, jak zdą​ży​łem już za​uwa​żyć, i z pew​no​ścią zdo​łasz go prze​ko​nać… A je​śli bę​-

dziesz po​trze​bo​wa​ła do​dat​ko​wej mo​ty​wa​cji… – Oczy po​ciem​nia​ły mu sro​go. Sa​skia na​tych​miast cof​nę​ła się o krok, jej twarz za​czer​wie​ni​ła się z za​kło​po​ta​nia, gdy zo​- ba​czy​ła, jak na nią pa​trzy. – Bar​dzo do​brze – skwi​to​wał. – Może jed​nak nie prze​sa​dzaj z tą nie​śmia​ło​ścią i nie​win​no​ścią. Mój dzia​dek nie jest taki na​iw​ny. Wąt​pię, by się spo​dzie​wał, że męż​- czy​zna w moim wie​ku za​ko​cha się na​mięt​nie w ko​bie​cie, któ​ra nie ma po​dob​nie jak on świa​do​mo​ści sek​su​al​nej. Bądź co bądź je​stem pół-Gre​kiem, a na​mięt​ność jest bar​dzo waż​nym ele​men​tem na​szej grec​kiej na​tu​ry. Sa​skia mia​ła ocho​tę od​wró​cić się i uciec. Z każ​dą mi​nu​tą sy​tu​acja po​gar​sza​ła się. Co zro​bi, za​sta​na​wia​ła się fa​ta​li​stycz​nie, kie​dy się do​wie, że ona nie ma żad​nej „świa​do​mo​ści sek​su​al​nej”, jak to okre​ślił, i że jej je​dy​ne do​świad​cze​nie sek​su​al​ne ogra​ni​cza się do kil​ku nie​zdar​nych po​ca​łun​ków i nie​win​nych ob​jęć? Za swo​ją ostroż​ność w spra​wach sek​su mo​gła oczy​wi​ście po​dzię​ko​wać ro​dzi​com. Ich lek​ko​- myśl​ne po​stę​po​wa​nie wzbu​dzi​ło w niej lęk przed po​wtó​rze​niem ich błę​dów. Zro​bi jed​nak wszyst​ko, aby An​dre​as ni​g​dy się o tym nie do​wie​dział! – Do​cho​dzi dzie​sią​ta – rzekł, spo​glą​da​jąc na ze​ga​rek. – Zejdź do swe​go biu​ra. O pierw​szej przyj​dę za​brać cię na lunch. Im szyb​ciej ujaw​ni​my nasz zwią​zek, tym le​piej. Po​wie​dziaw​szy to, zbli​żył się do niej. Sa​skia na​tych​miast wpa​dła w po​płoch i gdy na​gle otwo​rzy​ły się drzwi, krzyk​nę​ła. Asy​stent​ka An​dre​asa sta​nę​ła na pro​gu w tej sa​mej chwi​li, w któ​rej wy​cią​gnął rękę i chwy​cił Sa​skię za nad​gar​stek. Miał sza​re oczy, a nie, jak to su​ge​ro​wa​ła ze​szłe​go wie​czo​ru nie​bie​skie, oraz opa​- lo​ną skó​rę, choć nie tak bar​dzo, żeby moż​na było od razu za​uwa​żyć jego grec​kie po​cho​dze​nie. Na​to​miast wło​sy były bar​dzo ciem​ne, gę​ste i gład​kie. W wy​so​kich ko​- ściach po​licz​ko​wych, kla​sycz​nie rzeź​bio​nej szczę​ce i wy​ra​zi​stym no​sie wid​niał ja​kiś ślad sta​ro​żyt​ne​go ro​do​wo​du. Po​my​śla​ła, że twarz An​dre​asa zdra​dza jego skłon​ność do do​mi​no​wa​nia nad oto​cze​niem, wy​wie​ra​nia wpły​wu na wszyst​ko, co robi, i na każ​- de​go, z kim ma do czy​nie​nia. – Och, An​dre​asie! – wy​krzyk​nę​ła asy​stent​ka, pa​trząc z nie​do​wie​rza​niem, jak jej szef przy​cią​ga do sie​bie Sa​skię. – Prze​pra​szam, że prze​szka​dzam, ale dzwo​ni twój dzia​dek. Już dru​gi raz! – Po​wiedz, że za​raz do nie​go od​dzwo​nię – od​parł. – Ach, za​po​mniał​bym! I żad​nych spo​tkań dzi​siaj od pierw​szej w po​łu​dnie do wpół do trze​ciej. Nie chcę, aby kto​kol​- wiek mi prze​szka​dzał – do​dał. – Za​pra​szam na​rze​czo​ną na lunch. Mó​wiąc to, zwró​cił się do Sa​skii z taką czu​ło​ścią, na jaką może się zdo​być je​dy​nie nie​cier​pli​wy ko​cha​nek. Sa​skia znie​ru​cho​mia​ła i wpa​trzy​ła się w nie​go jak za​hip​no​- ty​zo​wa​na. Gdy​by spoj​rzał tak na nią wczo​raj… Uspo​kój się! – zru​ga​ła się na​tych​miast w my​ślach i spoj​rza​ła na asy​stent​kę. Wy​- glą​da​ła na jesz​cze bar​dziej zbi​tą z tro​pu. Wy​da​ła ja​kiś nie​ar​ty​ku​ło​wa​ny od​głos, ale po​trzą​snę​ła gło​wą, kie​dy An​dre​as za​py​tał, czy coś się sta​ło. – Nie. Ja tyl​ko… To zna​czy… Nie… ab​so​lut​nie nic… – To do​brze. Och, i jesz​cze jed​no. Za​re​zer​wuj, pro​szę, jesz​cze jed​no miej​sce w sa​mo​lo​cie do Aten w przy​szłym ty​go​dniu. Obok mnie – po​le​cił asy​stent​ce. – Nie mogę się już do​cze​kać, kie​dy cię przed​sta​wię mo​jej ro​dzi​nie, zwłasz​cza dziad​ko​wi – zwró​cił się te​raz do Sa​skii. – Ale naj​pierw…

Za​nim zo​rien​to​wa​ła się, co za​mie​rza zro​bić, pod​niósł do ust jej rękę dło​nią do góry. Za​drża​ła, po​czuw​szy jego cie​pły od​dech. Na​gle za​krę​ci​ło się jej w gło​wie i za​- bra​kło tchu; ogar​nę​ła ją eu​fo​ria, jak​by sta​ła się na​gle inną oso​bą i wkro​czy​ła w inne ży​cie – ży​cie peł​ne nie​bez​piecz​nych, ma​gicz​nych, bu​dzą​cych po​dziw i lęk do​znań, któ​re, jak nie​gdyś my​śla​ła, ni​g​dy nie sta​ną się jej udzia​łem. – Naj​pierw, moja dro​ga, mu​si​my zna​leźć coś pięk​ne​go dla przy​ozdo​bie​nia two​ich pal​ców – usły​sza​ła bez​tro​ski głos An​dre​asa. – Mój dzia​dek nie był​by za​do​wo​lo​ny, gdy​bym za​brał cię do domu bez pier​ścion​ka po​twier​dza​ją​ce​go moje in​ten​cje. Sa​skia usły​sza​ła, jak asy​stent​ka tłu​mi okrzyk zdzi​wie​nia, ale i tym ra​zem nie była ona bar​dziej zszo​ko​wa​na niż Sa​skia. An​dre​as twier​dził, że jest do​brą ak​tor​ką, ale i jemu nic nie bra​ko​wa​ło. Spoj​rze​nie, któ​re jej po​słał, nie mó​wiąc już o tym, co po​- wie​dział… – Uświa​da​mia so​bie pan, że do lun​chu całe biu​ro już bę​dzie wszyst​ko wie​dzieć? – spy​ta​ła Sa​skia drżą​cym gło​sem, gdy asy​stent​ka opu​ści​ła ga​bi​net i za​mknę​ła za sobą drzwi. – Całe biu​ro? – po​wtó​rzył. – Moja dro​ga, był​bym bar​dzo zdzi​wio​ny, a na​wet roz​- cza​ro​wa​ny, gdy​by ta wia​do​mość nie wy​szła poza biu​ro. Spoj​rza​ła na nie​go py​ta​ją​co, więc wy​ja​śnił krót​ko: – Do cza​su lun​chu spo​dzie​wam się, że wieść do​trze rów​nież do Aten… – Do twe​go dziad​ka – do​my​śli​ła się Sa​skia. – Mię​dzy in​ny​mi – zgo​dził się, nie wy​ja​śnia​jąc, kim są owi „inni”. Na​gle w gło​wie Sa​skii zro​dzi​ły się dzie​siąt​ki py​tań, któ​re chcia​ła mu za​dać: o jego dziad​ka i resz​tę ro​dzi​ny, wy​spę, na któ​rą za​mie​rzał ją za​brać, i o ko​bie​tę, któ​rą prze​zna​czył mu na żonę dzia​dek. Mia​ła mgli​ste wra​że​nie, że Gre​kom bar​dzo za​le​ży na ochro​nie in​te​re​sów ro​dzin​nych, a we​dług tego, co mó​wi​ła Emma, jego ku​zyn​ka dys​po​no​wa​ła tak samo po​kaź​nym ma​jąt​kiem jak on. – Go​to​wa, Sa​skio? Gdy An​dre​as zbli​żył się do jej biur​ka, za​czer​wie​ni​ła się. Ko​le​dzy sta​ra​li się omi​jać ich wzro​kiem, ale Sa​skia do​sko​na​le wie​dzia​ła, że sta​no​wią przed​miot za​in​te​re​so​wa​- nia wszyst​kich w fir​mie. Jak​że​by mo​gło być ina​czej? – Gor​do​nie, Sa​skia wró​ci z lun​chu tro​chę póź​niej – oznaj​mił An​dre​as jej zdu​mio​ne​- mu sze​fo​wi, gdy ten wy​szedł ze swe​go ga​bi​ne​tu. – Po​wie​dzia​łaś mu już o nas, ko​cha​nie? – zwró​cił się czu​łym to​nem do Sa​skii. – Eee… nie… – Sa​skia nie była w sta​nie spoj​rzeć mu w twarz. – Sa​skio – usły​sza​ła głos Gor​do​na, któ​ry pa​trzył na nią zu​peł​nie zdę​bia​ły. – Nie ro​- zu​miem… Zro​zu​miał​by jesz​cze mniej, gdy​by pró​bo​wa​ła mu wy​ja​śnić, co się na​praw​dę dzie​- je, po​my​śla​ła. Uwa​ża​ła, że to bar​dzo nie​uczci​we oszu​ki​wać czło​wie​ka, któ​ry był dla niej tak życz​li​wy… ale nie mia​ła wyj​ścia. – Nie rób wy​rzu​tów Sa​skii – po​wie​dział An​dre​as. – To ja po​no​szę winę. Na​le​ga​- łem, żeby utrzy​mać nasz zwią​zek w se​kre​cie do cza​su ofi​cjal​ne​go prze​ję​cia fir​my. Nie chcia​łem sta​wiać Sa​skii w nie​zręcz​nej sy​tu​acji i pod​da​wać pró​bie jej lo​jal​ność. I mu​szę ci po​wie​dzieć, Gor​do​nie, że Sa​skia na​le​ga​ła, że​by​śmy nie pro​wa​dzi​li żad​- nych dys​ku​sji na te​mat prze​ję​cia fir​my… Zresz​tą mo​żesz so​bie wy​obra​zić, że roz​-

mo​wy o pra​cy nie były moim prio​ry​te​tem, kie​dy się spo​ty​ka​li​śmy – do​dał, rzu​ca​jąc Sa​skii na​mięt​ne spoj​rze​nie, pod któ​re​go wpły​wem jej twarz ob​la​ła się ru​mień​cem. – Dla​cze​go to zro​bi​łeś? – spy​ta​ła z roz​draż​nie​niem, gdy tyl​ko wy​szli z biu​ra. – Co masz na my​śli? – rzu​cił nie​fra​so​bli​wie An​dre​as. – Do​sko​na​le wiesz, co mam na my​śli! – ob​ru​szy​ła się. – Dla​cze​go nie mo​gli​śmy spo​tkać się gdzie in​dziej? – Po​ta​jem​nie? – Te​raz wy​glą​dał bar​dziej na znu​dzo​ne​go niż za​ko​cha​ne​go, ścią​gnął brwi i spoj​rzał na nią nie​cier​pli​wie. Bała się, żeby za bar​dzo się do niej nie zbli​żył; czu​ła się wów​czas nie​swo​jo, a jej zmy​sły wy​czu​la​ły się. – Czy nie wy​ja​śni​łem ci już, że ce​lem na​sze​go dzia​ła​nia jest ujaw​nie​nie na​sze​go związ​ku? I wła​śnie dla​te​go… – urwał na chwi​lę i uśmiech​nął się – …za​re​zer​wo​wa​- łem na lunch sto​lik w wi​niar​ni – do​dał słod​ko. – Ja​dłem tam ze​szłe​go wie​czo​ru i mu​- szę po​wie​dzieć, że każ​de da​nie było wy​śmie​ni​te, na​wet je​śli to, co na​stą​pi​ło po​tem, było mniej… straw​ne… Sa​skia po​czu​ła, że ma już tego dość. – Po​słu​chaj, od dłuż​szej chwi​li usi​łu​ję ci wy​tłu​ma​czyć, że ze​szłe​go wie​czo​ru to była po​mył​ka. Ja… – W stu pro​cen​tach się z tobą zga​dzam – za​pew​nił ją An​dre​as. – To była po​mył​- ka… Two​ja… a sko​ro już je​ste​śmy przy tym te​ma​cie, po​zwól, że cię ostrze​gę. Je​śli kie​dy​kol​wiek za​cho​wasz się po​dob​nie, bę​dąc moją na​rze​czo​ną, je​śli kie​dy​kol​wiek choć​by spoj​rzysz na in​ne​go męż​czy​znę… – Prze​rwał, wi​dząc w jej oczach za​sko​cze​- nie, któ​re za​raz prze​ro​dzi​ło się w strach. – Je​śli w grę wcho​dzi moja ko​bie​ta, to je​stem bar​dziej Gre​kiem niż Bry​tyj​czy​- kiem… dużo bar​dziej… – do​koń​czył. – Nie je​stem two​ją ko​bie​tą. – Tyl​ko na taką od​po​wiedź umia​ła się zdo​być Sa​skia. – Nie – przy​znał cy​nicz​nie. – Na​le​żysz do każ​de​go męż​czy​zny, któ​ry może so​bie na cie​bie po​zwo​lić, nie​praw​daż? Ale… – Prze​rwał mu okrzyk pro​te​stu. Twarz Sa​skii zbie​la​ła, po​tem znów się za​czer​wie​ni​ła, jak gdy​by nie była zdol​na za​pa​no​wać nad swo​imi emo​cja​mi. – Nie masz pra​wa mó​wić do mnie w ten spo​sób! – wy​sy​cza​ła przez zęby. – Nie mam pra​wa? Ależ jako twój na​rze​czo​ny mam wszel​kie pra​wa – dro​czył się z nią An​dre​as, po czym, za​nim zdo​ła​ła go po​wstrzy​mać, wy​cią​gnął rękę i prze​su​nął pal​cem wzdłuż jej dol​nej po​wie​ki, ście​ra​jąc łzy upo​ko​rze​nia. – Łzy? – za​kpił. – Moja dro​ga, je​steś jesz​cze lep​szą ak​tor​ką, niż my​śla​łem. Do​tar​li do wi​niar​ni i Sa​skia była zmu​szo​na się opa​no​wać, gdy An​dre​as otwo​rzył drzwi i we​szli do środ​ka. – Nie mam ocho​ty na je​dze​nie, nie je​stem głod​na – oświad​czy​ła, gdy usie​dli przy wska​za​nym sto​li​ku. – Dą​sasz się? – spy​tał An​dre​as. – Nie mogę cię zmu​sić do je​dze​nia, ale ja z pew​no​- ścią nie za​mie​rzam od​mó​wić so​bie przy​jem​no​ści do​bre​go po​sił​ku. Mamy spra​wy do omó​wie​nia – do​dał chłod​nym służ​bo​wym to​nem, bio​rąc kar​tę, żeby za​po​znać się z menu. – Wiem o to​bie tyl​ko tyle, ile prze​czy​ta​łem w two​ich do​- ku​men​tach w fir​mie, ale je​śli mamy prze​ko​nać moją ro​dzi​nę, a zwłasz​cza mego dziad​ka, że je​ste​śmy ko​chan​ka​mi, to mu​si​my po​znać się o wie​le le​piej.

Ko​chan​ka​mi… Sa​skia stłu​mi​ła jęk​nię​cie. Sko​ro przy​ję​ła ul​ti​ma​tum, musi te​raz kon​se​kwent​nie grać do sa​me​go koń​ca. W prze​ciw​nym ra​zie on może ją znisz​czyć. – Ko​chan​ka​mi? – Po​sła​ła mu smęt​ny uśmiech. – My​śla​łam, że grec​kie ro​dzi​ny nie ak​cep​tu​ją przed​mał​żeń​skie​go sek​su. – Ow​szem, ale w sto​sun​ku do có​rek – zgo​dził się bez​na​mięt​nie An​dre​as. – A po​nie​- waż nie je​steś Gre​czyn​ką, a ja je​stem pół-Bry​tyj​czy​kiem, nie mam wąt​pli​wo​ści, że dzia​dek bę​dzie nie​co bar​dziej… to​le​ran​cyj​ny… – Ale nie był​by to​le​ran​cyj​ny, gdy​byś się za​rę​czył z ku​zyn​ką? – do​py​ty​wa​ła Sa​skia, nie bar​dzo wie​dząc, dla​cze​go myśl o ku​zyn​ce An​dre​asa jest jej przy​kra. – Athe​na, moja ku​zyn​ka, jest wdo​wą, więc na​tu​ral​nie dzia​dek… – Za​milkł. – Poza tym Athe​na ni​g​dy by nie po​zwo​li​ła dziad​ko​wi wtrą​cać się w swo​je spra​wy – do​dał. – Jest bar​dzo pew​ną sie​bie ko​bie​tą. – Wdo​wa? – Nie wie​dzieć dla​cze​go Sa​skia przy​pusz​cza​ła, że ku​zyn​ka jest mło​dą dziew​czy​ną. Ni​g​dy do gło​wy jej nie przy​szło, że mo​gła już być mę​żat​ką. – Tak. I ma dwo​je na​sto​let​nich dzie​ci. – Na​sto​let​nich! – Wy​szła za mąż w wie​ku dwu​dzie​stu dwóch lat – po​wie​dział An​dre​as, wzru​szyw​- szy ra​mio​na​mi. – To było pra​wie dwa​dzie​ścia lat temu. Sa​skia roz​war​ła sze​ro​ko oczy, do​ko​nu​jąc szyb​kie​go ob​li​cze​nia. Athe​na była więc star​sza od An​dre​asa, to ja​sne. Sa​mot​na i nie​wąt​pli​wie wraż​li​wa ko​bie​ta, któ​rą chcia​no zmu​sić do dru​gie​go mał​żeń​stwa, uzna​ła współ​czu​ją​co. – Nie mu​sisz jed​nak prze​sad​nie przej​mo​wać się Athe​ną – kon​ty​nu​ował An​dre​as. – Wąt​pli​we bo​wiem, że​byś się z nią spo​tka​ła. Ona ni​g​dzie nie za​grze​je dłu​żej miej​sca. Ma dom w Ate​nach, No​wym Jor​ku i Pa​ry​żu i więk​szość cza​su spę​dza na prze​miesz​- cza​niu się z jed​ne​go do dru​gie​go mia​sta. Poza tym musi dbać o to​wa​rzy​stwo że​glu​- go​we, któ​re odzie​dzi​czy​ła. To​wa​rzy​stwo że​glu​go​we i sieć ho​te​li, po​my​śla​ła. Nic dziw​ne​go, że dziad​ko​wi An​- dre​asa tak pil​no ich wy​swa​tać. Sa​skię dzi​wi​ło jed​nak, że An​dre​as nie pali się do tego ma​ria​żu, zwłasz​cza że wie​dzia​ła, ile kosz​to​wa​ło go prze​ję​cie sie​ci ho​te​li. – W prze​ci​wień​stwie do cie​bie nie je​stem go​tów się sprze​dać – za​uwa​żył zja​dli​- wie, jak gdy​by od​ga​du​jąc jej my​śli. – Ja się nie sprze​da​łam – za​prze​czy​ła gwał​tow​nie Sa​skia i stro​pi​ła się na wi​dok kel​ne​ra nio​są​ce​go dwa ta​le​rze peł​ne pysz​nie wy​glą​da​ją​cych dań. – Ni​cze​go nie za​ma​wia​łam – po​wie​dzia​ła. – Ja dla cie​bie za​mó​wi​łem – oświad​czył An​dre​as. – Nie lu​bię, jak moje ko​bie​ty przy​po​mi​na​ją chu​de, za​gło​dzo​ne kró​li​ki. Grec​ki męż​czy​zna może ude​rzyć żonę, ale ni​g​dy nie upadł​by tak ni​sko, żeby ją gło​dzić. – Ude​rzyć… – Sa​skia po​łknę​ła ha​czyk, ale na​tych​miast za​mil​kła, wi​dząc fi​glar​ny błysk w oczach An​dre​asa. Zno​wu so​bie z niej żar​to​wał. – Po​dej​rze​wam, Sa​skio, że je​steś ko​bie​tą, któ​ra na​wet w świę​tym, nie mó​wiąc już o zwy​kłym śmier​tel​ni​ku, obu​dzi​ła​by chęć, aby nad tobą do​mi​no​wać i cię po​skro​mić, a po​tem żeby za​pa​no​wać nad sobą sa​mym. Wy​po​wie​dział te sło​wa w tak zmy​sło​wy spo​sób, że Sa​skia za​drża​ła. Dla​cze​go on tak sil​nie na mnie dzia​ła? Żeby ode​gnać te nie​po​ko​ją​ce my​śli, opu​ści​ła wzrok na ta​lerz i za​czę​ła jeść, nie​-