Spis treści
Okładka
Strona ty tułowa
Strona redakcy j na
Motto
I KTO ZJAWIA SIĘ W TĘ
WYJĄTKOWĄ NOC?
II MIASTO PEŁNE BOHATERÓW I
ZŁOCZYŃCÓW
III JAK DUCH
IV PEWNEGO DNIA ZNÓW
WSZYSCY BĘDZIEMY RAZEM
Podziękowania
Ty tuł ory ginału
DEN FALLANDE DETEKTIVEN
Redakcj a
Graży na Mastalerz
Uzy skany dostęp upoważnia wy łącznie
do pry watnego uży tku.
Rozpowszechnianie całości lub
fragm entu niniej szej publikacj i w j
akiej kolwiek postaci bez zgody
właściciela praw j est
zabronione.
Wy danie I
ISBN 978-83-7554-988-1
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
www.czarnaowca.pl
Redakcj a: tel. 22 616 29 20; e-m ail:
redakcj a@czarnaowca.pl
Dział handlowy : tel. 22 616 29 36; e-m
ail:
handel@czarnaowca.pl
Księgarnia i sklep internetowy : tel. 22
616 12 72; e-m ail:
sklep@czarnaowca.pl
Konwersj ę do wersj i elektronicznej wy
konano w sy stem ie
Zecer.
dla Meli, zawsze
WILLARD: They told me that you had
gone totally insane, and that your
methods were unsound.
KURTZ: Are my methods unsound?
WILLARD: I don’t see any method at
all, sir.
Apocalypse Now
WILLARD: Mówili, że pan kom pletnie
oszalał, a pańskie m etody uległy wy
paczeniu.
KURTZ: I co, uległy ?
WILLARD: Prawdę m ówiąc, nie widzę
w ty m żadnej m etody, sir.
Czas apokalipsy
Więcej na: www.ebook4all.pl
To by ło tej zim y, kiedy szalała śnieży
ca.
Kiedy zginął pewien naukowiec, a
pewien dy ktafon wędrował z ręki do
ręki przez Sztokholm
i gdziekolwiek się poj awiał, zdawał się
przy sparzać kłopotów. Pewna dem
onstracj a wy m knęła się
spod kontroli, a dwoj e ludzi, którzy
kiedy ś się przy j aźnili, spotkało się na
placu obok huśtawek,
gdzie bawili się, będąc dziećm i.
Na dnie j eziora Mälaren spoczęła
pewna kom órka, która nie m iała naj m
niej szego znaczenia
dla przebiegu wy darzeń, poza ty m że
została wrzucona do wody przez
sprawcę. Um ieraj ący na
łóżku szpitalny m człowiek wy szeptał
dwa słowa: Swedur i Esther. Cokolwiek
m iały znaczy ć, by ły
j ego ostatnim i. Kiedy sprawa się wy j
aśniła, okazało się, że j est j uż za późno.
A zegar ty kał i czas
nieubłaganie zbliżał się do
dwudziestego pierwszego grudnia.
To dziwna i skom plikowana historia. Z
czasem wszy scy się z ty m zgodzili. Ale
czy naprawdę
taka by ła? Może nie, m oże by ła
banalna, bo by ła to też ta zim a, kiedy j
eden człowiek zdradził
drugiego i chy ba właśnie to stało się
początkiem końca.
Mniej więcej tak to wszy stko wy
glądało, o ile nam wiadom o.
I
WHO COMES AROUND ON A
SPECIALNIGHT?
KTO ZJAWIA SIĘ W TĘ
WYJĄTKOWĄ NOC?
12/12
Ty lko j edno j est pewne: m iasto się
boi. Jestem przekonany, że właśnie teraz
pokazało swoj ą
prawdziwą twarz. To sły chać w j ego
tętnie, kiedy się podej dzie bliżej i
odważy przy łoży ć do
niego ucho, wtedy sły chać, j ak pulsuj e.
Zdenerwowane i spięte, nieprzewidy
walne. Jak żarówka,
która zaczy na m rugać, zanim zgaśnie na
dobre. Ty lko nikt się nad ty m nie
zastanawia. Nikt tego
nie widzi.
Sły chać j edy nie, j ak bij e sam otny
dzwon kościoła. Jest północ, pada śnieg,
lekkie płatki wiruj ą
w zwolniony m tem pie. Zim ne światło
latarni sprawia, że bły szczą j ak srebro
i staj ą się
przezroczy ste. Z pobliskiego klubu
dochodzi pulsuj ące dudnienie basów,
ktoś śpiewa: oh, I wish it
could be Christmas every day. Gdzieś
niedaleko piszczą ham ulce, kierowca
kładzie się na
kierownicy.
I gdzieś w oddali: głos sy ren. To
właśnie taka noc.
Jeden z wielu zaułków Döbelnsgatan, m
ały i wąski. Jeśli wy ciągnie się ręce, m
ożna niem al
dotknąć zniszczony ch ceglany ch ścian,
taki j est wąski. I ciem ny. Fasady w
centrum m iasta pną
się do góry, na zniszczony asfalt dawno j
uż nie padały prom ienie słońca.
Niewielki zaułek prowadzi do nieco
większego wewnętrznego dziedzińca.
Pod ścianam i tłoczą
się ciem nozielone plastikowe kontenery
wy pełnione śm ieciam i. Pokry wa j e
cienka warstwa
śniegu. Jeśli się podniesie wzrok, m
ożna zobaczy ć w górze obram owany
ścianam i kam ienic
kawałek nieba.
Kobieta w j asnoniebieskim kom
binezonie starannie rozpościera duży
płócienny biały dach nad
częścią wewnętrznego dziedzińca. Pod
dachem leży na plecach m ężczy zna. Ma
na sobie rozpięte
grube palto, robiony na drutach szal,
ciem noszare dżinsy i wy sokie czarne
buty. Oświetlaj ą go
cztery daj ące m ocne białe światło
reflektory. Obok m ężczy zny leży
zniszczony plecak, m arki
Fj ällräven. Jest otwarty. Z wnętrza wy
lewa się zawartość: książka, portfel na
karty, para gruby ch
skarpet, pęk kluczy, trochę gotówki.
Mężczy zna m iał też rękawiczki, ale zdj
ął j e. Wy staj ą z kieszeni
palta.
Ma trzy dzieści, m oże czterdzieści lat.
Ciem ne włosy, krótko ostrzy żone i
starannie uczesane.
Ry sy lekko kanciaste, kilkudniowy
zarost. Oczy m a zam knięte, więc nie m
ożna stwierdzić, j akiego
są koloru, zresztą w ty m m om encie to
bez znaczenia.
Czekam nieco z boku, trzy m am ręce w
kieszeniach i przestępuj ę z nogi na
nogę, j akby m się
niecierpliwił. A tak naprawdę j est m i
po prostu zim no. Gdzieś wy soko, w j
edny m z okien
wy chodzący ch na podwórze, świeci
czerwona bożonarodzeniowa gwiazda,
wielka j ak
sam ochodowa opona. Za nią widać
twarz. Twarz m ałego chłopca.
– Od dawna tam stoi?
Kobieta w niebieskim kom binezonie,
Victoria Mauritzon, kucnęła, żeby
sięgnąć po coś do torby.
Teraz się odwraca.
– Kto?
Nie wy j m uj ąc rąk z kieszeni, żeby m i
nie zm arzły, wskazuj ę głową na okno.
– Chłopiec.
Podąża za m oim spoj rzeniem .
– Ach tak. – Patrzy na śnieg i m ruży
oczy. – Nie wiem .
Wraca do pracy. Bierze do ręki aparat
fotograficzny, coś ustawia, po czy m robi
sześćdziesiąt
osiem zdj ęć zm arłem u i otaczaj ącem u
go światu.
Niem e niebieskie światła radiowozów
uderzaj ą o ściany dom ów, w dali
łopocze na wietrze
biało-niebieska taśm a wy gradzaj ąca.
Przechodzący obok ludzie staj ą i przy
glądaj ą się w nadziei,
że coś dostrzegą. Od czasu do czasu
rozbły skuj ą flesze w kom órkach.
Mauritzon schowała aparat do torby,
teraz wkłada do ucha ofiary cy frowy
term om etr.
– Świeża sprawa – m ówi.
– Jak świeża?
– Sprzed godziny, nie więcej . Zwy kle j
estem w stanie stwierdzić dokładniej ,
ale ta m etoda nie
pozwala na większą precy zj ę, a nie m
am przy sobie żadnej aparatury.
– Jak zginął?
– Nie m am poj ęcia. – Spogląda na term
om etr, odczy tuj e wy nik, zapisuj e coś
w form ularzu. –
Na pewno nie ży j e.
Wchodzę ostrożnie pod płócienny dach,
kucam obok plecaka. Mauritzon podaj e
m i lateksowe
rękawiczki. Niechętnie wy j m uj ę ręce
z kieszeni. Rękawiczki sprawiaj ą, że
Spis treści Okładka Strona ty tułowa Strona redakcy j na Motto I KTO ZJAWIA SIĘ W TĘ WYJĄTKOWĄ NOC? II MIASTO PEŁNE BOHATERÓW I ZŁOCZYŃCÓW III JAK DUCH
IV PEWNEGO DNIA ZNÓW WSZYSCY BĘDZIEMY RAZEM Podziękowania Ty tuł ory ginału DEN FALLANDE DETEKTIVEN Redakcj a Graży na Mastalerz
Proj ekt okładki Paweł Skupień Zdj ęcia na okładce Stock photo © baona, Stock photo © DinaZaharieva, Stock photo © rhy m an007, Stock photo © living_im ages, Stock photo © j iany ing y in Korekta Małgorzata Deny s, Maciej Korbasiński Redaktor prowadzący
Anna Brzezińska Den fallande detektiven © by Christoffer Carlsson, 2014 By Agreem ent with Pontas Literary & Film Agency. Copy right © for the Polish translation by Elżbieta Frątczak-Nowotny Copy right © for the Polish edition by Wy dawnictwo Czarna Owca, 2015 Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniej szy plik j est obj ęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodny m (waterm ark).
Uzy skany dostęp upoważnia wy łącznie do pry watnego uży tku. Rozpowszechnianie całości lub fragm entu niniej szej publikacj i w j akiej kolwiek postaci bez zgody właściciela praw j est zabronione. Wy danie I ISBN 978-83-7554-988-1 Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa www.czarnaowca.pl
Redakcj a: tel. 22 616 29 20; e-m ail: redakcj a@czarnaowca.pl Dział handlowy : tel. 22 616 29 36; e-m ail: handel@czarnaowca.pl Księgarnia i sklep internetowy : tel. 22 616 12 72; e-m ail: sklep@czarnaowca.pl Konwersj ę do wersj i elektronicznej wy konano w sy stem ie Zecer. dla Meli, zawsze
WILLARD: They told me that you had gone totally insane, and that your methods were unsound. KURTZ: Are my methods unsound? WILLARD: I don’t see any method at all, sir. Apocalypse Now WILLARD: Mówili, że pan kom pletnie oszalał, a pańskie m etody uległy wy paczeniu. KURTZ: I co, uległy ? WILLARD: Prawdę m ówiąc, nie widzę w ty m żadnej m etody, sir.
Czas apokalipsy Więcej na: www.ebook4all.pl To by ło tej zim y, kiedy szalała śnieży ca. Kiedy zginął pewien naukowiec, a pewien dy ktafon wędrował z ręki do ręki przez Sztokholm i gdziekolwiek się poj awiał, zdawał się przy sparzać kłopotów. Pewna dem onstracj a wy m knęła się spod kontroli, a dwoj e ludzi, którzy kiedy ś się przy j aźnili, spotkało się na placu obok huśtawek,
gdzie bawili się, będąc dziećm i. Na dnie j eziora Mälaren spoczęła pewna kom órka, która nie m iała naj m niej szego znaczenia dla przebiegu wy darzeń, poza ty m że została wrzucona do wody przez sprawcę. Um ieraj ący na łóżku szpitalny m człowiek wy szeptał dwa słowa: Swedur i Esther. Cokolwiek m iały znaczy ć, by ły j ego ostatnim i. Kiedy sprawa się wy j aśniła, okazało się, że j est j uż za późno. A zegar ty kał i czas nieubłaganie zbliżał się do
dwudziestego pierwszego grudnia. To dziwna i skom plikowana historia. Z czasem wszy scy się z ty m zgodzili. Ale czy naprawdę taka by ła? Może nie, m oże by ła banalna, bo by ła to też ta zim a, kiedy j eden człowiek zdradził drugiego i chy ba właśnie to stało się początkiem końca. Mniej więcej tak to wszy stko wy glądało, o ile nam wiadom o. I WHO COMES AROUND ON A
SPECIALNIGHT? KTO ZJAWIA SIĘ W TĘ WYJĄTKOWĄ NOC? 12/12 Ty lko j edno j est pewne: m iasto się boi. Jestem przekonany, że właśnie teraz pokazało swoj ą prawdziwą twarz. To sły chać w j ego tętnie, kiedy się podej dzie bliżej i odważy przy łoży ć do niego ucho, wtedy sły chać, j ak pulsuj e. Zdenerwowane i spięte, nieprzewidy walne. Jak żarówka,
która zaczy na m rugać, zanim zgaśnie na dobre. Ty lko nikt się nad ty m nie zastanawia. Nikt tego nie widzi. Sły chać j edy nie, j ak bij e sam otny dzwon kościoła. Jest północ, pada śnieg, lekkie płatki wiruj ą w zwolniony m tem pie. Zim ne światło latarni sprawia, że bły szczą j ak srebro i staj ą się przezroczy ste. Z pobliskiego klubu dochodzi pulsuj ące dudnienie basów, ktoś śpiewa: oh, I wish it could be Christmas every day. Gdzieś
niedaleko piszczą ham ulce, kierowca kładzie się na kierownicy. I gdzieś w oddali: głos sy ren. To właśnie taka noc. Jeden z wielu zaułków Döbelnsgatan, m ały i wąski. Jeśli wy ciągnie się ręce, m ożna niem al dotknąć zniszczony ch ceglany ch ścian, taki j est wąski. I ciem ny. Fasady w centrum m iasta pną się do góry, na zniszczony asfalt dawno j uż nie padały prom ienie słońca.
Niewielki zaułek prowadzi do nieco większego wewnętrznego dziedzińca. Pod ścianam i tłoczą się ciem nozielone plastikowe kontenery wy pełnione śm ieciam i. Pokry wa j e cienka warstwa śniegu. Jeśli się podniesie wzrok, m ożna zobaczy ć w górze obram owany ścianam i kam ienic kawałek nieba. Kobieta w j asnoniebieskim kom binezonie starannie rozpościera duży płócienny biały dach nad częścią wewnętrznego dziedzińca. Pod
dachem leży na plecach m ężczy zna. Ma na sobie rozpięte grube palto, robiony na drutach szal, ciem noszare dżinsy i wy sokie czarne buty. Oświetlaj ą go cztery daj ące m ocne białe światło reflektory. Obok m ężczy zny leży zniszczony plecak, m arki Fj ällräven. Jest otwarty. Z wnętrza wy lewa się zawartość: książka, portfel na karty, para gruby ch skarpet, pęk kluczy, trochę gotówki. Mężczy zna m iał też rękawiczki, ale zdj ął j e. Wy staj ą z kieszeni
palta. Ma trzy dzieści, m oże czterdzieści lat. Ciem ne włosy, krótko ostrzy żone i starannie uczesane. Ry sy lekko kanciaste, kilkudniowy zarost. Oczy m a zam knięte, więc nie m ożna stwierdzić, j akiego są koloru, zresztą w ty m m om encie to bez znaczenia. Czekam nieco z boku, trzy m am ręce w kieszeniach i przestępuj ę z nogi na nogę, j akby m się niecierpliwił. A tak naprawdę j est m i po prostu zim no. Gdzieś wy soko, w j
edny m z okien wy chodzący ch na podwórze, świeci czerwona bożonarodzeniowa gwiazda, wielka j ak sam ochodowa opona. Za nią widać twarz. Twarz m ałego chłopca. – Od dawna tam stoi? Kobieta w niebieskim kom binezonie, Victoria Mauritzon, kucnęła, żeby sięgnąć po coś do torby. Teraz się odwraca. – Kto?
Nie wy j m uj ąc rąk z kieszeni, żeby m i nie zm arzły, wskazuj ę głową na okno. – Chłopiec. Podąża za m oim spoj rzeniem . – Ach tak. – Patrzy na śnieg i m ruży oczy. – Nie wiem . Wraca do pracy. Bierze do ręki aparat fotograficzny, coś ustawia, po czy m robi sześćdziesiąt osiem zdj ęć zm arłem u i otaczaj ącem u go światu. Niem e niebieskie światła radiowozów uderzaj ą o ściany dom ów, w dali
łopocze na wietrze biało-niebieska taśm a wy gradzaj ąca. Przechodzący obok ludzie staj ą i przy glądaj ą się w nadziei, że coś dostrzegą. Od czasu do czasu rozbły skuj ą flesze w kom órkach. Mauritzon schowała aparat do torby, teraz wkłada do ucha ofiary cy frowy term om etr. – Świeża sprawa – m ówi. – Jak świeża? – Sprzed godziny, nie więcej . Zwy kle j estem w stanie stwierdzić dokładniej ,
ale ta m etoda nie pozwala na większą precy zj ę, a nie m am przy sobie żadnej aparatury. – Jak zginął? – Nie m am poj ęcia. – Spogląda na term om etr, odczy tuj e wy nik, zapisuj e coś w form ularzu. – Na pewno nie ży j e. Wchodzę ostrożnie pod płócienny dach, kucam obok plecaka. Mauritzon podaj e m i lateksowe rękawiczki. Niechętnie wy j m uj ę ręce z kieszeni. Rękawiczki sprawiaj ą, że