...podczas gdy nieubłaganie zapada
noc.
C. Yreeswijk
CILLA & ROLF BÖRJLIND
PRZYPŁYW
***
KOŃCÓWKA LATA 1987
W rejonie Hasslevikarna, zatoczek
na Nordkoster, różnica między
przypływem i odpływem wynosi
normalnie od pięciu do dziesięciu
centymetrów. Chyba że mamy do
czynienia z przypływem syzygijnym,
zjawiskiem występującym wtedy,
gdy Słońce i Księżyc znajdą się w
linii prostej z Ziemią. Wówczas
różnica wynosi niemal pół metra.
Ludzka głowa ma wysokość mniej
więcej dwudziestu pięciu
centymetrów.
Tej nocy miał właśnie wystąpić
przypływ syzygijny.
Teraz akurat był odpływ.
Kilka godzin temu znajdujący się w
pełni Księżyc odessał opierające się
morze, które odsłoniło rozległy
kawał wilgotnego dna. Malutkie,
błyszczące krabiki kursowały po
piasku tam i z powrotem, jak
refleksy stalowobłękitnego światła.
Rozkolce przywarły mocno do
kamieni, aby tak już pozostać.
Wszystkie żyjątka miały
świadomość, że wkrótce nastąpi
cykliczny moment przypływu.
Miały ją również trzy postacie
poruszające się na brzegu.
Wiedziały nawet dokładnie, kiedy to
nastąpi, mianowicie za kwadrans.
Pierwsze, łagodne fale zwilżą to, co
zdążyło już po- deschnąć, potem
stłumiony, mroczny grzmot wyprze
z oddali jedną falę po drugiej, aż
przypływ osiągnie swoją
kulminację.
Przypływ syzygijny.
Ale na razie mieli czas. Kopanie
było na ukończeniu. Dół miał
głębokość przeszło półtora metra,
średnicę sześćdziesięciu
centymetrów. Ściśle obejmie ciało.
Tylko głowa będzie wystawała.
Głowa czwartej postaci.
Stojącej nieopodal ze związanymi
rękami.
Łagodny wiatr poruszał jej
długimi, czarnymi włosami,
błyskało nagie ciało, twarz
nieumalowana, wyprana z uczuć.
Obserwowała kopanie dołu, ale
dziwnie nieobecnym wzrokiem.
Mężczyzna wyciągnął zakrzywiony
koniec łopaty, wysypał piasek na
kupkę obok i odwrócił się.
Był gotów.
Chłopcu ukrytemu na skałach,
który patrzył na to z pewnej
odległości, wydawało się, jakby na
plaży oświetlonej przez księżyc
zapanował szczególny spokój. Co
robią te postacie znajdujące się tam
na piasku? Tego nie wiedział, ale
słyszał przybliżający się huk morza i
widział, jak po mokrym piasku
prowadzą nagą, niestawiającą oporu
kobietę i spuszczają ją do dołu.
Przygryzł dolną wargę.
Jeden z mężczyzn wsypywał piasek
do dołu. Błocko oblepiło ciało
kobiety jak mokry cement. Dziura
została szybko zasypana. Gdy na
plażę wlały się pierwsze fale, z
piasku wystawała tylko głowa
kobiety. Jej długie włosy zmoczyły
się, o ciemny kosmyk zaczepił
malutki krab. Kobieta milczała ze
wzrokiem utkwionym w księżyc.
Tamci odeszli kawałek dalej
między wydmy. Dwie postacie
zachowywały się nerwowo,
niepewnie, trzecia okazywała
spokój. Obserwowali wystającą z
piasku głowę oświetloną przez
księżyc.
Czekali.
Zaczął się przypływ, poziom wody
rósł szybko. Fale, z każdym
uderzeniem coraz wyższe, zalewały
głowę kobiety, wlewając się do ust i
nosa, dostając się do tchawicy.
Odwróciła twarz, ale za chwilę
spadła na nią kolejna fala.
Jedna z tamtych osób podeszła i
kucnęła przy niej. Ich spojrzenia
spotkały się.
Chłopiec widział ze swego miejsca,
jak woda się podnosi. Głowa to
znikała, to się pojawiała, by znów
zniknąć. Nagle z dołu, w którym
tkwiła, dobiegł straszny,
rozdzierający krzyk. Rozszedł się
echem po zatoce, odbił o skałkę, na
której siedział chłopiec, ale już po
chwili został zdławiony przez
kolejną falę, która zalała głowę
kobiety.
Wtedy chłopiec puścił się biegiem.
A morze podnosiło się i
uspokajało, ciemne i gładkie.
Kobieta zamknęła oczy pod wodą.
Ostatnim jej doznaniem było
jeszcze jedno delikatne kopnięcie w
brzuchu.
***
LATO 2011
Jednooka Vera mimo przezwiska
miała dwoje zdrowych
oczu i spojrzenie, które mogłoby
porazić sokoła w locie.
Wzrok miała doskonały. Za to w
dyskusji przypominała pług
śnieżny. Na początek wygłaszała
swój pogląd i pruła do przo-
du, odrzucając na boki wszelkie
kontrargumenty.
Jednooka Vera.
Uwielbiana.
Stanęła tyłem do słońca
schodzącego coraz niżej nad
horyzontem. Jego promienie
ześlizgnęły się po zatoce Värtan,
odbiły od mostu na Lidingön i
sięgnęły w górę do parku przy
Hjorthagen, w sam raz, by stworzyć
piękną aureolę wokół sylwetki
Very.
- To mój świat!
Wypowiedziała to z żarem, który
urzekłby niejeden klub
parlamentarny bez względu na
barwy partyjne, choć w sali obrad jej
schrypnięty głos pewnie wydałby się
trochę nie na miejscu. Podobnie jak
ubranie złożone z paru
przybrudzonych T-shirtów
nałożonych jeden na drugi i
znoszonej, tiulowej spódniczki. Do
tego była boso. Jednak Vera nie
znajdowała się w sali obrad
parlamentu, tylko w małym parku
na uboczu, niedaleko portu, a klub
parlamentarny składał się z czworga
bezdomnych osobników w różnej
kondycji, którzy rozsiedli się na
ławkach pośród dębów, osik i
rozmaitych chaszczy. Małomówny,
wysoki Jelle siedział sam,
pogrążony w myślach. Na drugiej
ławce siedział Benseman z Muriel,
młodą ćpunką z Bagarmossen,
trzymającą w ręku plastikową
reklamówkę z Coop.
Na ławce naprzeciwko przysypiał
Arvo Pärt.
Na skraju parku, chowając się za
gęstymi krzakami, przykucnęło
dwóch młodych, ubranych na
czarno mężczyzn. Nie odrywali
wzroku od ławek.
- Moje życie, nie ich! Może nie?!
Jednooka Vera machnęła ręką w
kierunku jakiegoś odległego
punktu.
- Przychodzą i walą w ściany
przyczepy, ledwo zdążyłam włożyć
zęby, a ci już stoją przed drzwiami!
Trzech! I gapią się?! No to się
pytam, co jest?
- Jesteśmy z gminy. Twoja
przyczepa musi stąd zniknąć.
- Dlaczego?
- Bo zajmujemy ten teren.
- Na co?
- Na ścieżkę zdrowia.
- Co takiego?
- Trasę biegową, akurat przetnie to
miejsce.
- Co ty gadasz? Nie mogę zabrać
przyczepy! Nie mam samochodu!
- Trudno, to nie nasz problem. Do
przyszłego poniedziałku ma stąd
zniknąć.
Jednooka Vera musiała zaczerpnąć
tchu, w tym momencie Jelle
ziewnął dyskretnie. Verze nie
podobało się, że ktoś ziewa, kiedy
ona mówi.
- Kapujecie? Stoją te gryzipiórki i
każą mi się wynosić w cholerę, bo
jacyś utuczeni idioci będą spalać
tłuszcz, biegając po moim domu?
Wiecie, jaka byłam wkurzona?
- No - wychrypiała zdartym,
skrzeczącym głosem Muriel, która
raczej się nie odzywała, dopóki nie
wzięła działki.
Vera odgarnęła rudawy kosmyk
rzadkich włosów i nabrała powietrza
w płuca.
- Tu nie chodzi o żadną ścieżkę
zdrowia, tylko o tych, co
wyprowadzają te swoje kosmate
szczurki. Przeszkadza im, że
mieszka tu ktoś taki jak ja, bo nie
pasuję do ich ślicznego, uli- zanego
świata! I taka jest prawda! Mają w
dupie takich jak my!
Benseman pochylił się w przód.
- Wiesz co, Vera, przecież mogło
być tak, że...
- Idziemy, Jelle! Chodź!
Vera zrobiła kilka wielkich kroków
i szturchnęła w ramię Jellego. Nie
była ciekawa opinii Bensemana.
Jelle wstał, wzruszył ramionami i
poszedł za nią, chociaż nie wiedział
dokąd.
Benseman skrzywił się, trzęsącymi
dłońmi zapalił zgnieciony
niedopałek i otworzył puszkę piwa.
Arvo Pärt ożywił się na ten dźwięk.
- Teraz fajno.
Pochodzący z Estonii Pärt miał
specyficzny sposób mówienia po
szwedzku. Muriel spojrzała na
odchodzącą Verę i odwróciła się do
Bensemana.
- Uważam, że jest dużo prawdy w
tym, co powiedziała. Wystarczy, że
człowiek nie pasuje, a już ma się
wynosić... nie tak jest?
- Pewnie tak...
Benseman znany był przede
wszystkim z tego, że ma
niepotrzebnie mocny uścisk dłoni i
białka oczu zamarynowane w
spirytusie. Zwalisty mężczyzna
mówiący wyraźnym dialektem
norrlandzkim, o nieświeżym,
zjełczałym oddechu
wydobywającym się spomiędzy
rzadkich zębów. W poprzednim
życiu był bibliotekarzem w Boden,
gruntownie oczytanym i równie
gruntownie zgłębiającym świat
alkoholi. Od likieru z maliny
nordyckiej aż po bimber. Po
dziesięciu latach nałóg zepchnął go
na społeczne dno. Skradzioną
furgonetką przyjechał do
Sztokholmu, gdzie utrzymywał się z
żebrania i drobnych kradzieży w
sklepach, wiodąc egzystencję
ludzkiego wraka.
Ale oczytanego.
- ...żyjemy na cudzej łasce -
powiedział Benseman.
Pärt przytaknął i sięgnął po piwo.
Muriel wyjęła małą torebkę i
łyżeczkę. Reakcja Bensemana była
natychmiastowa.
- Zdaje się, że miałaś skończyć z
tym gównem?
- Wiem. Skończę.
- Kiedy?
- Kończę!
I rzeczywiście. Jednak nie dlatego,
że już nie miała ochoty na działkę,
ale spostrzegła między drzewami
dwóch zbliżających się chłopaków.
Jeden w czarnej kurtce z kapturem,
drugi w ciemnozielonej. Obaj mieli
na sobie szare spodnie dresowe,
glany i rękawiczki.
Wybrali się na polowanie.
Trójka bezdomnych zareagowała
dość szybko. Muriel chwyciła
plastikową torebkę i pobiegła. Za
nią, potykając się, Benseman i Pärt.
Nagle Bensemanowi przypomniało
się, że za koszem na śmieci
zachomikował jeszcze jedno piwo,
od którego zależało, czy w nocy
będzie spał, czy czuwał. Zawrócił i
potknął się przed ławką.
Jego zmysł równowagi wyraźnie
szwankował.
Szybkość reakcji również. Właśnie
wstawał, gdy dostał kopnięcie w
twarz i padł na wznak. Tuż obok stał
facet w czarnej kurtce. Drugi wyjął
komórkę i włączył kamerę.
Był to wstęp do niezwykle
brutalnego pobicia sfilmowanego w
parku, skąd żadne odgłosy nie
wydostawały się na zewnątrz, a
jedynymi świadkami było dwoje
przerażonych ludzi schowanych w
odległych krzakach.
Muriel i Pärt.
Jednak nawet z tej odległości
widać było krew lejącą się z ust i
ucha Bensemana, słyszeli również
stłumione jęki wydawane przy
każdym kopniaku w brzuch i w
twarz.
Raz za razem.
I znów.
Nie dostrzegli, na swoje szczęście,
jak zęby Bensemana przebijają mu
policzek. Natomiast widzieli, że
próbował zasłonić oczy.
Potrzebne mu do czytania.
Muriel rozpłakała się cicho,
chowając usta w zgięciu łokcia.
Trzęsła się całym swoim
wyniszczonym ciałem. Pärt chwycił
w końcu dziewczynę za rękę i
odciągnął od koszmarnego widoku.
Nic nie mogli poradzić. Chociaż
można by wezwać policję. Można,
pomyślał Pärt i szybko pociągnął
Muriel w kierunku Lidingövägen.
Pierwszy samochód pojawił się
dopiero po dłuższej chwili. Part i
Muriel zaczęli wołać i machać
rękami, gdy znalazł się w odległości
pięćdziesięciu metrów. Skutek był
taki, że samochód przyśpieszył,
omijając ich szerokim lukiem.
- Bydlak! - zawołała Muriel.
Następny kierowca jechał z żoną,
zadbaną panią w pięknej wiśniowej
sukni. Kobieta pokazała na nich
palcem.
- Tylko nie potrąć tych
narkomanów, pamiętaj, że piłeś.
Szary jaguar również minął ich bez
zatrzymania.
Ostatnie promienie słońca gasły
nad zatoką Värtan, gdy miażdżyli
rękę Bensemana. Facet z komórką
wyłączył kamerkę, jego kumpel
sięgnął po pozostawione piwo.
Potem pobiegli.
W zapadającym zmroku leżał na
ziemi zwalisty mężczyzna.
Zmiażdżoną ręką pogrzebał w
żwirze, oczy miał zamknięte.
Ostatnią myślą było skojarzenie:
Mechaniczna pomarańcza. Cholera,
kto to napisał? Potem ręka przestała
się ruszać.
***
KOŁDRA ZSUNĘŁA SIĘ,
odsłaniając jej nagie uda. Lizał je,
przesuwając się po nich, szorstki
ciepły języczek. Poczuła łaskotanie i
poruszyła się. Kiedy kot lekko ją
ugryzł, zerwała się i odepchnęła go.
- Nie!
Co nie było skierowane do kota,
tylko do budzika. Zaspała. Bardzo.
W dodatku do długich, czarnych
włosów przylepiła jej się guma do
żucia, która widocznie odpadła od
ramy łóżka. Zgroza.
Wyskoczyła z łóżka.
Godzinne opóźnienie wywróciło do
góry nogami cały poranny program,
wystawiając na próbę jej
podzielność uwagi. Zwłaszcza w
...podczas gdy nieubłaganie zapada noc. C. Yreeswijk CILLA & ROLF BÖRJLIND PRZYPŁYW *** KOŃCÓWKA LATA 1987 W rejonie Hasslevikarna, zatoczek na Nordkoster, różnica między przypływem i odpływem wynosi
normalnie od pięciu do dziesięciu centymetrów. Chyba że mamy do czynienia z przypływem syzygijnym, zjawiskiem występującym wtedy, gdy Słońce i Księżyc znajdą się w linii prostej z Ziemią. Wówczas różnica wynosi niemal pół metra. Ludzka głowa ma wysokość mniej więcej dwudziestu pięciu centymetrów. Tej nocy miał właśnie wystąpić przypływ syzygijny. Teraz akurat był odpływ. Kilka godzin temu znajdujący się w pełni Księżyc odessał opierające się morze, które odsłoniło rozległy
kawał wilgotnego dna. Malutkie, błyszczące krabiki kursowały po piasku tam i z powrotem, jak refleksy stalowobłękitnego światła. Rozkolce przywarły mocno do kamieni, aby tak już pozostać. Wszystkie żyjątka miały świadomość, że wkrótce nastąpi cykliczny moment przypływu. Miały ją również trzy postacie poruszające się na brzegu. Wiedziały nawet dokładnie, kiedy to nastąpi, mianowicie za kwadrans. Pierwsze, łagodne fale zwilżą to, co zdążyło już po- deschnąć, potem stłumiony, mroczny grzmot wyprze z oddali jedną falę po drugiej, aż
przypływ osiągnie swoją kulminację. Przypływ syzygijny. Ale na razie mieli czas. Kopanie było na ukończeniu. Dół miał głębokość przeszło półtora metra, średnicę sześćdziesięciu centymetrów. Ściśle obejmie ciało. Tylko głowa będzie wystawała. Głowa czwartej postaci. Stojącej nieopodal ze związanymi rękami. Łagodny wiatr poruszał jej długimi, czarnymi włosami, błyskało nagie ciało, twarz nieumalowana, wyprana z uczuć. Obserwowała kopanie dołu, ale
dziwnie nieobecnym wzrokiem. Mężczyzna wyciągnął zakrzywiony koniec łopaty, wysypał piasek na kupkę obok i odwrócił się. Był gotów. Chłopcu ukrytemu na skałach, który patrzył na to z pewnej odległości, wydawało się, jakby na plaży oświetlonej przez księżyc zapanował szczególny spokój. Co robią te postacie znajdujące się tam na piasku? Tego nie wiedział, ale słyszał przybliżający się huk morza i widział, jak po mokrym piasku prowadzą nagą, niestawiającą oporu kobietę i spuszczają ją do dołu.
Przygryzł dolną wargę. Jeden z mężczyzn wsypywał piasek do dołu. Błocko oblepiło ciało kobiety jak mokry cement. Dziura została szybko zasypana. Gdy na plażę wlały się pierwsze fale, z piasku wystawała tylko głowa kobiety. Jej długie włosy zmoczyły się, o ciemny kosmyk zaczepił malutki krab. Kobieta milczała ze wzrokiem utkwionym w księżyc. Tamci odeszli kawałek dalej między wydmy. Dwie postacie zachowywały się nerwowo, niepewnie, trzecia okazywała spokój. Obserwowali wystającą z
piasku głowę oświetloną przez księżyc. Czekali. Zaczął się przypływ, poziom wody rósł szybko. Fale, z każdym uderzeniem coraz wyższe, zalewały głowę kobiety, wlewając się do ust i nosa, dostając się do tchawicy. Odwróciła twarz, ale za chwilę spadła na nią kolejna fala. Jedna z tamtych osób podeszła i kucnęła przy niej. Ich spojrzenia spotkały się. Chłopiec widział ze swego miejsca, jak woda się podnosi. Głowa to znikała, to się pojawiała, by znów zniknąć. Nagle z dołu, w którym
tkwiła, dobiegł straszny, rozdzierający krzyk. Rozszedł się echem po zatoce, odbił o skałkę, na której siedział chłopiec, ale już po chwili został zdławiony przez kolejną falę, która zalała głowę kobiety. Wtedy chłopiec puścił się biegiem. A morze podnosiło się i uspokajało, ciemne i gładkie. Kobieta zamknęła oczy pod wodą. Ostatnim jej doznaniem było jeszcze jedno delikatne kopnięcie w brzuchu. ***
LATO 2011 Jednooka Vera mimo przezwiska miała dwoje zdrowych oczu i spojrzenie, które mogłoby porazić sokoła w locie. Wzrok miała doskonały. Za to w dyskusji przypominała pług śnieżny. Na początek wygłaszała swój pogląd i pruła do przo- du, odrzucając na boki wszelkie kontrargumenty. Jednooka Vera. Uwielbiana. Stanęła tyłem do słońca schodzącego coraz niżej nad
horyzontem. Jego promienie ześlizgnęły się po zatoce Värtan, odbiły od mostu na Lidingön i sięgnęły w górę do parku przy Hjorthagen, w sam raz, by stworzyć piękną aureolę wokół sylwetki Very. - To mój świat! Wypowiedziała to z żarem, który urzekłby niejeden klub parlamentarny bez względu na barwy partyjne, choć w sali obrad jej schrypnięty głos pewnie wydałby się trochę nie na miejscu. Podobnie jak ubranie złożone z paru przybrudzonych T-shirtów nałożonych jeden na drugi i
znoszonej, tiulowej spódniczki. Do tego była boso. Jednak Vera nie znajdowała się w sali obrad parlamentu, tylko w małym parku na uboczu, niedaleko portu, a klub parlamentarny składał się z czworga bezdomnych osobników w różnej kondycji, którzy rozsiedli się na ławkach pośród dębów, osik i rozmaitych chaszczy. Małomówny, wysoki Jelle siedział sam, pogrążony w myślach. Na drugiej ławce siedział Benseman z Muriel, młodą ćpunką z Bagarmossen, trzymającą w ręku plastikową reklamówkę z Coop. Na ławce naprzeciwko przysypiał
Arvo Pärt. Na skraju parku, chowając się za gęstymi krzakami, przykucnęło dwóch młodych, ubranych na czarno mężczyzn. Nie odrywali wzroku od ławek. - Moje życie, nie ich! Może nie?! Jednooka Vera machnęła ręką w kierunku jakiegoś odległego punktu. - Przychodzą i walą w ściany przyczepy, ledwo zdążyłam włożyć zęby, a ci już stoją przed drzwiami! Trzech! I gapią się?! No to się pytam, co jest? - Jesteśmy z gminy. Twoja przyczepa musi stąd zniknąć.
- Dlaczego? - Bo zajmujemy ten teren. - Na co? - Na ścieżkę zdrowia. - Co takiego? - Trasę biegową, akurat przetnie to miejsce. - Co ty gadasz? Nie mogę zabrać przyczepy! Nie mam samochodu! - Trudno, to nie nasz problem. Do przyszłego poniedziałku ma stąd zniknąć. Jednooka Vera musiała zaczerpnąć tchu, w tym momencie Jelle ziewnął dyskretnie. Verze nie podobało się, że ktoś ziewa, kiedy ona mówi.
- Kapujecie? Stoją te gryzipiórki i każą mi się wynosić w cholerę, bo jacyś utuczeni idioci będą spalać tłuszcz, biegając po moim domu? Wiecie, jaka byłam wkurzona? - No - wychrypiała zdartym, skrzeczącym głosem Muriel, która raczej się nie odzywała, dopóki nie wzięła działki. Vera odgarnęła rudawy kosmyk rzadkich włosów i nabrała powietrza w płuca. - Tu nie chodzi o żadną ścieżkę zdrowia, tylko o tych, co wyprowadzają te swoje kosmate szczurki. Przeszkadza im, że mieszka tu ktoś taki jak ja, bo nie
pasuję do ich ślicznego, uli- zanego świata! I taka jest prawda! Mają w dupie takich jak my! Benseman pochylił się w przód. - Wiesz co, Vera, przecież mogło być tak, że... - Idziemy, Jelle! Chodź! Vera zrobiła kilka wielkich kroków i szturchnęła w ramię Jellego. Nie była ciekawa opinii Bensemana. Jelle wstał, wzruszył ramionami i poszedł za nią, chociaż nie wiedział dokąd. Benseman skrzywił się, trzęsącymi dłońmi zapalił zgnieciony niedopałek i otworzył puszkę piwa. Arvo Pärt ożywił się na ten dźwięk.
- Teraz fajno. Pochodzący z Estonii Pärt miał specyficzny sposób mówienia po szwedzku. Muriel spojrzała na odchodzącą Verę i odwróciła się do Bensemana. - Uważam, że jest dużo prawdy w tym, co powiedziała. Wystarczy, że człowiek nie pasuje, a już ma się wynosić... nie tak jest? - Pewnie tak... Benseman znany był przede wszystkim z tego, że ma niepotrzebnie mocny uścisk dłoni i białka oczu zamarynowane w spirytusie. Zwalisty mężczyzna mówiący wyraźnym dialektem
norrlandzkim, o nieświeżym, zjełczałym oddechu wydobywającym się spomiędzy rzadkich zębów. W poprzednim życiu był bibliotekarzem w Boden, gruntownie oczytanym i równie gruntownie zgłębiającym świat alkoholi. Od likieru z maliny nordyckiej aż po bimber. Po dziesięciu latach nałóg zepchnął go na społeczne dno. Skradzioną furgonetką przyjechał do Sztokholmu, gdzie utrzymywał się z żebrania i drobnych kradzieży w sklepach, wiodąc egzystencję ludzkiego wraka. Ale oczytanego.
- ...żyjemy na cudzej łasce - powiedział Benseman. Pärt przytaknął i sięgnął po piwo. Muriel wyjęła małą torebkę i łyżeczkę. Reakcja Bensemana była natychmiastowa. - Zdaje się, że miałaś skończyć z tym gównem? - Wiem. Skończę. - Kiedy? - Kończę! I rzeczywiście. Jednak nie dlatego, że już nie miała ochoty na działkę, ale spostrzegła między drzewami dwóch zbliżających się chłopaków. Jeden w czarnej kurtce z kapturem, drugi w ciemnozielonej. Obaj mieli
na sobie szare spodnie dresowe, glany i rękawiczki. Wybrali się na polowanie. Trójka bezdomnych zareagowała dość szybko. Muriel chwyciła plastikową torebkę i pobiegła. Za nią, potykając się, Benseman i Pärt. Nagle Bensemanowi przypomniało się, że za koszem na śmieci zachomikował jeszcze jedno piwo, od którego zależało, czy w nocy będzie spał, czy czuwał. Zawrócił i potknął się przed ławką. Jego zmysł równowagi wyraźnie szwankował. Szybkość reakcji również. Właśnie wstawał, gdy dostał kopnięcie w
twarz i padł na wznak. Tuż obok stał facet w czarnej kurtce. Drugi wyjął komórkę i włączył kamerę. Był to wstęp do niezwykle brutalnego pobicia sfilmowanego w parku, skąd żadne odgłosy nie wydostawały się na zewnątrz, a jedynymi świadkami było dwoje przerażonych ludzi schowanych w odległych krzakach. Muriel i Pärt. Jednak nawet z tej odległości widać było krew lejącą się z ust i ucha Bensemana, słyszeli również stłumione jęki wydawane przy każdym kopniaku w brzuch i w twarz.
Raz za razem. I znów. Nie dostrzegli, na swoje szczęście, jak zęby Bensemana przebijają mu policzek. Natomiast widzieli, że próbował zasłonić oczy. Potrzebne mu do czytania. Muriel rozpłakała się cicho, chowając usta w zgięciu łokcia. Trzęsła się całym swoim wyniszczonym ciałem. Pärt chwycił w końcu dziewczynę za rękę i odciągnął od koszmarnego widoku. Nic nie mogli poradzić. Chociaż można by wezwać policję. Można, pomyślał Pärt i szybko pociągnął Muriel w kierunku Lidingövägen.
Pierwszy samochód pojawił się dopiero po dłuższej chwili. Part i Muriel zaczęli wołać i machać rękami, gdy znalazł się w odległości pięćdziesięciu metrów. Skutek był taki, że samochód przyśpieszył, omijając ich szerokim lukiem. - Bydlak! - zawołała Muriel. Następny kierowca jechał z żoną, zadbaną panią w pięknej wiśniowej sukni. Kobieta pokazała na nich palcem. - Tylko nie potrąć tych narkomanów, pamiętaj, że piłeś. Szary jaguar również minął ich bez zatrzymania. Ostatnie promienie słońca gasły
nad zatoką Värtan, gdy miażdżyli rękę Bensemana. Facet z komórką wyłączył kamerkę, jego kumpel sięgnął po pozostawione piwo. Potem pobiegli. W zapadającym zmroku leżał na ziemi zwalisty mężczyzna. Zmiażdżoną ręką pogrzebał w żwirze, oczy miał zamknięte. Ostatnią myślą było skojarzenie: Mechaniczna pomarańcza. Cholera, kto to napisał? Potem ręka przestała się ruszać. *** KOŁDRA ZSUNĘŁA SIĘ,
odsłaniając jej nagie uda. Lizał je, przesuwając się po nich, szorstki ciepły języczek. Poczuła łaskotanie i poruszyła się. Kiedy kot lekko ją ugryzł, zerwała się i odepchnęła go. - Nie! Co nie było skierowane do kota, tylko do budzika. Zaspała. Bardzo. W dodatku do długich, czarnych włosów przylepiła jej się guma do żucia, która widocznie odpadła od ramy łóżka. Zgroza. Wyskoczyła z łóżka. Godzinne opóźnienie wywróciło do góry nogami cały poranny program, wystawiając na próbę jej podzielność uwagi. Zwłaszcza w