andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Roy Anuradha - Pod dachem swiata

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Roy Anuradha - Pod dachem swiata.pdf

andgrus EBooki Harlequiny Litera R
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 277 stron)

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

Mojej mamie, z którą wspięłam się na moją pierwszą górę, oraz Rukunowi i Biscootowi, dwóm zagorzałym przeciwnikom wspinaczki ===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

CZĘŚĆ PIERWSZA ===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

1 Dziewczyna przychodziła zawsze o tej samej porze, i latem, i zimą. Każdego ranka słyszałam, jak się zbliża. Plastikowe klapki, brzęk metalu o kamienne stopnie, a potem jej kroki, oddalające się. Jednak tamtego poranka zjawiła się wcześniej. Gwizdokosy dopiero zaczynały nastrajać swoje gardła, zaś na strzelnicy po drugiej stronie doliny jeszcze nie rozbrzmiały dźwięki trąbki sygnałowej. I, co równie dziwne, nie usłyszałam, jak odchodzi, pozostawiwszy pod moimi drzwiami kankę z mlekiem, jak to czyniła każdego dnia. Ani nie zapukała, ani nie zawołała. Tylko czekała. Wszystko ucichło w błękitnej poświacie tuż przed wschodem słońca. A potem rozległy się kojące szmery porannej krzątaniny dobiegające z sąsiedztwa: stukot siekiery rąbiącej drzewo, szczekanie psów, pianie koguta. Dym z palonego drewna wpełzł do mojej sypialni przez otwarte okno. Ciężkie powieki znów opadły i jeszcze głębiej zakopałam się pod kocem. Zbudził mnie dopiero Generał wyprowadzający swego psa na spacer. Jak zwykle strofował go za nieposłuszeństwo, jak gdyby po tych wszystkich latach zachowanie psa wciąż wprawiało go w zdumienie. „No i dlaczego ty to robisz, Bozo?” – grzmiał Generał. – „Bozo, no dlaczego?”. Każdego ranka mijał mój dom mniej więcej o szóstej trzydzieści, a to oznaczało, że się spóźnię, no chyba że będę biec przez całą drogę. Zaczęłam gorączkowo krzątać się po mieszkaniu, by wyszykować się do pracy – usiłowałam jednocześnie zrobić sobie kawę, znaleźć jakieś ubranie i pozbierać księgi rachunkowe, które musiałam ze sobą zabrać. Tymczasem mleko na kawę spieniło się, wzburzyło i wykipiało, zanim zdążyłam dosięgnąć rondla. Nie miałam już ani chwili, żeby to teraz posprzątać. Chwytałam w biegu swoje rzeczy, w przerwach pospiesznie łykając kawę. Dopiero gdy sznurowałam buty, przykucnąwszy na jednej nodze obok frontowych drzwi, dostrzegłam ją kątem oka: Charu wciąż na mnie czekała pod schodami, kreśląc koła na ziemi nagim palcem stopy. Charu, wiejska dziewczyna, która dopiero co skończyła siedemnaście lat, była moją sąsiadką. Jak każdy mieszkaniec gór miała wydatne kości policzkowe i skórę zaróżowioną

od słońca. Rzadko kiedy pamiętała o tym, żeby się uczesać, toteż całymi dniami chodziła potargana, z włosami zwisającymi jej na ramionach w dwóch rozczochranych warkoczach. Podobnie też jak większość mieszkańców gór nie należała do osób wysokich, toteż patrząc na nią od tyłu, łatwo można było ją pomylić z chudym, drobnokościstym dzieckiem. Nosiła za duże, używane salwar kamiz[1], a w nosie, zamiast diamentu, maleńki srebrny kolczyk. A jednak emanowało z niej piękno, a zarazem chłód nepalskiej księżniczki, choć w okamgnieniu potrafiła stać się na powrót niezdarną nastolatką, dokładnie taką, jaką znałam. Kiedy zobaczyła, że zbieram się do wyjścia, w pośpiechu zerwała się na równe nogi, uderzając stopą o cegłę. Mimo bólu próbowała się uśmiechnąć i niemal bezgłośnie powiedziała do mnie: Namaste[2]. Dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego tak długo na mnie czekała. Z powrotem pobiegłam na górę i wzięłam list, który przyszedł poprzedniego dnia. Widniało na nim moje nazwisko, ale kiedy go otworzyłam, okazało się, że jest do Charu. Wsadziłam list do kieszeni, po czym wyszłam z domu frontowymi drzwiami. Mój ogród był tylko zapuszczonym skrawkiem wzgórza, lecz w błękitnozłotym świetle tamtego poranka zmienił się w falujące morze dzikich kwiatów. Lilie wielkości filiżanek do kawy wyprysły spomiędzy skał, zaś dryfujące na wietrze strzępy papieru przeistoczyły się w białe motyle. Wszystko pachniało wilgocią, chłodem i świeżością za sprawą deszczu, który spadł o świcie, po raz pierwszy od wielu gorących dni. Nagle poczułam, że zaczynam zwalniać, że cały ten pośpiech we mnie topnieje. Jaką różnicę zrobi jeszcze kilka minut? Zresztą i tak byłam już spóźniona. Zerwałam z drzewa śliwkę i zjadłam ją, z zachwytem przyjrzałam się motylom, ucięłam sobie z Charu pogawędkę o tym i owym. Jednak na temat listu nie wspomniałam ani słowem. Zżerała mnie perwersyjna wręcz ciekawość, w jaki sposób powie mi, czego ode mnie chce. Kilka razy nabierała powietrza, żeby się odezwać, ale w ostatniej chwili albo zmieniała zdanie, albo wymyślała coś w stylu: „Po trzech tygodniach suszy spadł wreszcie deszcz” czy „Małpy zjadły wszystkie brzoskwinie z naszego drzewa”. W końcu zrobiło mi się jej żal i wyciągnęłam list z kieszeni. Na kopercie wielkimi, dziecinnymi literami wypisany był mój adres, imię i nazwisko. – Chcesz, żebym ci przeczytała? – spytałam. – Tak, proszę – odparła i zaczęła bawić się płatkami róży, chcąc w ten sposób pokazać, że list nie ma dla niej większego znaczenia. Ale gdy tylko wydawało jej się, że nie patrzę, rzucała w jego kierunku ukradkowe spojrzenia, a na jej twarzy malował się wyraz ulgi i radości.

Moja przyjaciółko Charu – zaczynał się list. Jak się masz? Jak się ma Twoja rodzina? Mam nadzieję, że wszyscy mają się dobrze. Ja mam się dobrze. Już dziesięć dni jestem w Delhi. Od pierwszego dnia szukam poczty, żeby wysłać ten list. Trudno tu cokolwiek znaleźć. To bardzo duże miasto. Jest tu wiele samochodów i autobusów. Po ulicach jeżdżą autoriksze, czasami są też słonie. Tu jest taki straszny tłok, że widzę tylko najbliższe domy. Czuję, jakby brakowało mi powietrza. Brzydko tu pachnie. Pamiętam zapach wzgórz. Na przykład kiedy skosi się trawę. Nie słychać tu ani ptaków, ani krów, ani kóz. Ale pokój, który dał mi sahib, jest w porządku. Jest nad garażem dla samochodu. Kiedy mam czas dla siebie po całym dniu gotowania, mogę na wszystko patrzeć przez okno. Teraz zarabiam więcej pieniędzy. Oszczędzam na posag dla siostry i żeby spłacić pożyczkę ojca. Potem mogę spełnić moje największe marzenie. W odpowiedzi przyślij mi odcisk swojej dłoni. To mi wystarczy. Niedługo znowu napiszę. Twój przyjaciel – Wiesz, od kogo jest ten list? – zadałam kolejne pytanie. – Znasz kogoś w Delhi czy to pomyłka? – Od przyjaciela – odpowiedziała. – To dziewczyna. Ma na imię Sunita. – Charu przez moment zawahała się, po czym dodała: – Powiedziałam jej, żeby pisała na pani adres, bo... bo listonosz lepiej wie, gdzie pani mieszka. Po tych słowach odwróciła głowę. Musiała zdawać sobie sprawę z tego, jak ewidentne było jej kłamstwo. Podałam jej list, a ona natychmiast go porwała i puściła się pędem w górę zbocza, na którym stał jej dom. Zanim zdążyłam zamknąć dłoń, Charu zdołała pokonać już połowę drogi. – Myślałam, że nauczyłam cię mówić „dziękuję” – zawołałam za nią. Zatrzymała się. Jej dupatta zatrzepotała na wietrze, kiedy stanęła niezdecydowana, by po chwili z powrotem do mnie zbiec. Mówiła tak szybko, że słowa płynące z jej ust zderzały się ze sobą. – A gdybym codziennie przynosiła pani więcej mleka, to czy... czy nauczy mnie pani czytać i pisać? [1] Wszystkie nazwy hinduskie zostały wytłumaczone w Słowniczku na końcu książki, w porządku alfabetycznym, natomiast tłumaczenia kwestii dialogowych zostały ujęte w przypisach.

[2] Namaste – tradycyjne indyjskie pozdrowienie, któremu towarzyszy gest półukłonu ze złożonymi dłońmi na wysokości serca – przyp. tłum. ===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

2 Moją rywalką w miłości wcale nie była inna kobieta. Były nią góry. Odkryłam to niedługo po ślubie. Żeby ze sobą być, musieliśmy przeciwstawić się naszym rodzinom. Przez pierwsze kilka miesięcy żyliśmy niczym dwoje rozbitków, szczęśliwych i triumfujących, którzy zamknęli cały wszechświat w dwóch wynajętych pokojach, na jednym wąskim łóżku. Dni sprowadzały się jedynie do oczekiwania na wieczór, kiedy znów mogliśmy być razem. Nocy nie traciliśmy na sen. O poranku żegnaliśmy się wiele razy, nim wreszcie każde z nas było w stanie pójść w swoją stronę. Ale nie trwało to zbyt długo. Zaczęło się od drobiazgów – milczenie, ślęczenie nad mapami, odkopywanie butów i kurtek upchniętych do walizki pod łóżkiem. Jednak z czasem ten powoli rozniecający się niepokój całkowicie obezwładnił Michaela. Był ze mną, a jednocześnie nie był. Stąpał po płaskim lądzie, lecz jego nogi uginały się, jak podczas wspinaczki po górskich stokach. Nocami leżał w łóżku z otwartymi oczyma i marzył. Analizował prognozy pogody dla odległych miejsc, o których nawet nie słyszałam. Michael nie wspinał się zawodowo; był fotografem prasowym. Gdy się pobraliśmy, dzięki znajomemu ze szkoły, którego ojciec pracował jako redaktor, dostał posadę w gazecie. W ciągu roku finansowo mogliśmy sobie pozwolić tylko na jedną górską wyprawę Michaela, i to właśnie tą jedną jedyną wyprawą żył przez cały czas. Jego wieczna tęsknota pozwoliła mi zrozumieć, jak to się dzieje, że niektórzy noszą w sobie góry, a inni morze. Ocean nieuchronnie przyciąga do siebie ludzi wody, niezależnie od tego, gdzie się akurat znajdują – w płonącym światłami mieście w głębi lądu czy na samym środku pustyni. Kiedy poczują zew, nie mają innego wyjścia jak tylko odnaleźć morze i stanąć nad jego bezkresnym brzegiem, gdzie ziemia rozpływa się pod stopami. Wówczas od razu ogarnia ich spokój. Ludzie gór, nawet jeśli rodzą się na równinie, nie mogą zbyt długo przebywać z dala od wzgórz. W każdym innym miejscu czują się jak na wygnaniu. W każdym innym miejscu ziemia jest zbyt płaska, powietrze

zbyt gęste, a liście drzew zbyt szerokie, by zasłużyć na miano pięknych. Światło ma zupełnie nie taki kolor, jak powinno, a każdy dźwięk staje się hałasem. Już za naszych wspólnych studenckich czasów Michael uprawiał trekking i wspinaczkę, więc doskonale o tym wiedziałam. Zupełnie natomiast nie zdawałam sobie sprawy z faktu, iż jego pragnienie gór było równie silne jak to, które odczuwał w stosunku do mnie. Mieszkaliśmy wtedy w Hajdarabadzie, z dala od wysokich szczytów. Aby dostać się na samo pogórze Himalajów, trzeba było jechać pociągiem i samochodem aż dwie doby, a dotarcie na szczyty zajmowało jeszcze wiele dni. Jednak żadne bliższe góry nie wchodziły w grę. Ani Nilgiri, ani całe Ghaty Zachodnie. To musiały być Himalaje. Nie zrozumiem dlaczego, tłumaczył mi Michael, dopóki sama tego nie doświadczę na własnej skórze. I na pewno przyjdzie kiedyś taki dzień. A póki co, każdego roku pojawiał się plecak i śpiwór, po czym jego ciało opuszczało mnie, podążając szlakiem myśli, która już osiągnęła pułap dziewięciu tysięcy stóp n.p.m. i wciąż wspinała się wyżej. Któregoś razu Michael postanowił wybrać się nad jezioro Roopkund, położone w Himalajach na wysokości mniej więcej 16 tysięcy stóp. Prowadzi do niego bardzo długi, trudny szlak biegnący w kierunku pokrytego śniegiem szczytu Trishul, wznoszącego się przeszło 22 tysiące stóp nad poziomem morza. Przez większość roku wody jeziora są zamarznięte. Stało się o nim głośno w 1942 roku, kiedy to strażnik parku narodowego dotarł nad Roopkund i dokonał tam niezwykłego odkrycia: na brzegu jeziora ujrzał około 600 ludzkich szkieletów, dobrze zakonserwowanych w tak niskiej temperaturze. Od tej pory miejsce to wciąż pozostaje zagadką. Według ostatnich badań kości i czaszki pochodzą z IX wieku, choć niektórzy przypuszczają, że ludzie ci zginęli w VI wieku. Na wielu szczątkach zachowały się złote łańcuszki noszone na kostce, bransolety, naszyjniki i wisiorki. Sześciuset podróżnych w tak wysokich górach, na zupełnym pustkowiu – dokąd zmierzali? Nie wiadomo. Nie biegła tamtędy żadna znana droga do Tybetu ani gdziekolwiek indziej. Jak umarli? Zdaniem archeologów mogli zginąć przysypani lawiną, a może zaskoczyła ich burza gradowa – na licznych czaszkach widnieją wgniecenia wielkości piłki tenisowej. Większość szkieletów, po zdjęciu z nich biżuterii, pozostawiono w miejscu, gdzie były znalezione. Leżą tam do dziś, choć wielu poszukiwaczy pamiątek zdołało uszczuplić je co nieco, wywożąc stamtąd fragmenty szczątków jako trofea. I nawet teraz, za każdym razem gdy w porze monsunowej topnieją lody jeziora, kości i czaszki, dryfujące na falach, są wciąż wyrzucane na brzeg. Michael już kiedyś próbował dotrzeć nad Roopkund, ale mu się nie udało z powodu złej pogody i braku doświadczenia. Tym razem, jak sam twierdził, miał lepszy sprzęt, wybrał inną porę roku i doskonale wiedział, czego się spodziewać. Mimo to, im bliższy był dzień

jego wyjazdu, tym dotkliwiej odczuwałam, jak nad moją głową rośnie i ciemnieje chmura lęku. Przyłapałam się na tym, że patrzę na niego z taką zachłannością, o jakiej zdążyłam już zapomnieć przez sześć lat naszego małżeństwa. Jego zapach, który wdychałam tak głęboko, jakbym chciała go przechować wewnątrz własnego ciała, garb na nosie w miejscu złamania jeszcze z czasów dzieciństwa, pasma przedwczesnej siwizny, sposób, w jaki odchrząkiwał w połowie zdania czy łapał się za łokcie, gdy intensywnie myślał. Wiedział, że się martwię, dlatego w noc przed wyjazdem, kiedy leżałam na brzuchu, a jego palce błądziły po moich spiętych plecach i obolałej szyi, zaczął opowiadać mi o swojej wyprawie: w rzeczywistości, zapewniał mnie, szlak nie był wcale tak trudny, jak się wydawał. Gdy jego palce wędrowały w tę i z powrotem wzdłuż mojego kręgosłupa, ołowiana kula strachu wewnątrz mnie stawała się coraz cięższa. Już wielu innych przedtem, mówił dalej, pokonało tę trasę. Kiedy i oni tam dotrą, na tej wysokości już dawno nie będzie ani śniegu, ani deszczu, a łąki na szlaku pokryją się dzikimi kwiatami. Jego dłonie pokonały drogę od moich nóg do ramion, rozplątując supły napiętych mięśni, nim z powrotem zeszły w dolne partie grzbietu. Buty, śpiwór i namiot zostaną jeszcze dokładnie sprawdzone, każdy zamek wypróbowany, każda lina przetestowana. Do swojej czołówki kupił już nową żarówkę i baterie. W Delhi zaopatrzy się w lepsze okulary przeciwsłoneczne. Mówił o tym w taki sposób, jakby odhaczał kolejne punkty z listy, którą miał w głowie. Każda rzecz, jaką wymieniał, przypominała mi o wszystkim, co mogło pójść nie tak. Nie chciałam wiedzieć już nic więcej. Pogłaskałam go po kilkudniowym zaroście, który zawsze bardzo szybko odrastał i, o ile dobrze pamiętam, powiedziałam do niego: – Zanim wrócisz do domu, urośnie ci broda. Jak za każdym razem. Chwyciłam w palce cienką warstwę sadła, które sobie ostatnio wyhodował. – To też zrzucisz. Będziesz wychudzony i zagłodzony. – Całkowicie zagłodzony – powiedział Michael. – Chudy i wygłodniały. Skubnął zębami płatki moich uszu, po czym wyciągnął się nade mną, żeby zapalić nocną lampkę stojącą koło łóżka. Jego oczy uważnie zaczęły śledzić każdy skrawek mojej twarzy, i nawet dołeczek w brodzie nie uszedł ich uwadze. – Dlaczego on się ożenił z tą dziewczyną? – powiedział głosem naśladującym starego zrzędliwego wuja. – Dlaczego się ożenił z tą chudą jak patyk, ciemną jak pasta do butów dziewczyną? Jak się na nią patrzy, to nic nie widać, tylko te jej wielkie oczy. – Po tych słowach palce Michaela zanurzyły się w gąszczu moich splątanych włosów i przeczesały je z góry do dołu. – Prawie do pasa, Maya. Ciekawe, jak długie urosną do mojego powrotu. Czułam w powietrzu zapach smażonej cebuli, choć już prawie wybiła północ. Z radia

sąsiadów dobiegał bezbarwny głos donoszący o powodziach, finansowych przekrętach, katastrofach kolejowych, wynikach meczu krykieta. Dłoń Michaela wędrowała coraz niżej, aż dotarła do moich bioder. – Twoje włosy będą sięgać dotąd – powiedział. – A może dalej? Nawet dotąd? Wyłączyłam światło. Wiadomość dotarła do mnie przez mojego gospodarza, który miał telefon. Ciało Michaela znaleziono po trzech dniach poszukiwań. Powiedziano mi, że zwłoki leżały nieopodal jeziora. Już prawie udało mu się tam dotrzeć, lecz nagle rozszalały się śnieżyce, spadł deszcz, ziemia zaczęła się osuwać, i Michael został odcięty od reszty wyprawy. Gdy go znaleźli, miał złamaną kostkę, co z pewnością uniemożliwiło mu schronienie się w bardziej osłoniętym miejscu. Jego twarzy, całkowicie poczerniałej od mrozu, w ogóle nie dało się rozpoznać. Ratownicy znieśli Michaela do najbliższej wioski na szlaku i tam skremowali jego zwłoki. Plecak, który przy nim znaleziono, trafił do Instytutu Górskiego, skąd odesłano go do Hajdarabadu wraz z popiołami wsypanymi do pustej puszki po ghi. Próbowałam przejrzeć zawartość plecaka, lecz gdy wyjęłam dwie pierwsze bluzy wciąż jeszcze pachnące Michaelem, nie dałam rady rozpakować reszty. Było to dla mnie zbyt bolesne. Zamknęłam wszystkie rzeczy w walizce, z której swego czasu zostały wyjęte, i z powrotem wsunęłam ją pod łóżko. W dniu, kiedy przyszedł plecak, udałam się do niedużego baru przy naszej uliczce. Serwowano tam paan, a do jednej ze ścian przytulona była prowizoryczna blaszana budka telefoniczna. Często przychodziliśmy tu z Michaelem. W barze kręciło się teraz kilka osób – wszyscy palili, plotkowali, czekali na swój paan i na swoją kolejkę przy telefonie. Ja też czekałam. Wreszcie nadeszła moja kolej. Świadoma ciekawskich uszu nadstawionych wokół mnie, niemal szeptem zadawałam pytania do słuchawki. Instytut Górski miał swoją siedzibę w górach oddalonych stąd o setki mil, więc nasza rozmowa przypominała raczej nawoływania w samym sercu szalejącej burzy. – Co? Co? – wrzeszczał głos po drugiej stronie linii, a ja mówiłam coraz głośniej, próbując przekrzyczeć trzaski i pogłos. – Co proszę? Kto mówi? – dopytywał się wciąż mój rozmówca, no więc zaczęłam krzyczeć: – Mój mąż zginął w wypadku. Czy może mi pan podać więcej szczegółów? Grupa osób znajdujących się w barze przysunęła się bliżej, wlepiając we mnie nieruchome spojrzenia. Maleńka budka telefoniczna wydzielała ciężką woń starego tytoniu do żucia, dymu papierosowego i kadzidła. Jakaś starsza kobieta poklepała mnie po

ramieniu i tonem pełnym współczucia powiedziała: Paapam, paapam[3]. Odepchnęłam jej rękę. Kiedy skończyłam wyjaśniać, o co mi chodzi, odległy głos po drugiej stronie linii odezwał się dziwnie brzmiącą angielszczyzną z silnym hinduskim akcentem: – Szanowna pani, nie jestem upoważniony do udzielania informacji. Proszę chwileczkę zaczekać. Po długiej pauzie w słuchawce zabrzmiał kolejny głos, który ostrożnym tonem podjął rozmowę: – O ile się nie mylę, szanowna pani jest... – przerwałam mu, po raz kolejny powtarzając: – Mój mąż zginął podczas tej wyprawy. Proszę mi powiedzieć, co się stało. Ja muszę wiedzieć, co się stało. Docierający do moich uszu głos drugiego mężczyzny raz po raz narastał i zanikał. Burza w słuchawce stawała się coraz bardziej gwałtowna. Nie słyszałam ani słowa. Łzy całkowicie mnie oślepiły. Nie byłam w stanie już dalej mówić, dławiąc się płaczem. Wepchnęłam telefon w najbliższą dłoń i potykając się, wyszłam z budki. Nie mogłam znieść myśli o kolejnym telefonie w tym zatłoczonym barze. Następnego dnia zamiast zadzwonić do instytutu, postanowiłam do nich napisać. „Szanowni państwo” – zaczynał się list. „Piszę, ponieważ chciałabym się dowiedzieć...” Po tych słowach odłożyłam długopis, by ponownie sięgnąć po niego tydzień później. Musiałam się dowiedzieć, jak zginął Michael. Jak to się dokładnie stało. Miałam setki pytań, ale czy mogłam otrzymać na nie odpowiedzi? Utkwiłam wzrok w białej gładkiej kartce papieru. Zamarznięte, poczerniałe od zimna twarze stanęły mi przed oczami. Usłyszałam trzask pękającej kostki Michaela. I znów odłożyłam długopis. Gdy położyłam się na łóżku, zauważyłam zwisające z sufitu lepkie pajęczyny. W tym kącie tylko Michael potrafił dosięgnąć ich miotłą, i to jeśli stanął na krześle. Teraz pająki będą mogły spokojnie sobie tu żyć. Wiedziałam, że w głębi kredensu leżą listy od jego dawnej dziewczyny. Postanowiłam je spalić, nie czytając ich. Czy kochał ją tak samo jak mnie? Bałam się tego dowiedzieć. Niepotrzebna była mi ta wiedza. Nigdy nie skończyłam listu do instytutu. Nigdy też nie zadzwoniłam tam po raz drugi. Ciągły niepokój i wewnętrzne rozedrganie zawładnęły mną bez reszty. O świcie opuszczałam nasze mieszkanie i gorączkowo przeczesywałam miasto, jak gdyby w nadziei, że w końcu gdzieś natknę się na Michaela. Robiłam to, bo czułam jakiś wewnętrzny przymus. Nocami zastanawiałam się, czemu tak bardzo bolą mnie nogi albo dlaczego moje ubrania tak przesiąknięte są potem. Dopiero po chwili docierało do mnie, że przecież cały dzień spędziłam na spalonych słońcem ulicach: włóczyłam się po mieście bez celu, trafiając w przypadkowe miejsca, wsiadałam do autobusów, zupełnie nie zwracając

uwagi, dokąd jadą, zatrzymywałam się na chwilę w parkach, a potem znów chodziłam tak długo, aż zelżał ruch, pozamykano sklepy, a opustoszałe ulice stały się zbyt niebezpieczne dla samotnie wędrującej kobiety. Któregoś razu wylądowałam w ruinach fortu Golkonda, gdzie dzięki niezwykłym właściwościom akustycznym odgłos dłoni klaszczących przy bramie wejściowej można usłyszeć po kilku sekundach ciszy na odległych wałach obronnych budowli. Kiedy zaledwie kilka miesięcy wcześniej razem zwiedzaliśmy to miejsce, Michael stwierdził ze śmiechem: – A co by było, gdybym zaklaskał, a w następnej chwili padł trupem? Wciąż słyszałabyś echo mojego klaskania. Klaskania ducha. – Ależ ty czasem bzdury wygadujesz! – rzuciłam ze złością, a wtedy Michael położył dłoń na moim policzku, by uspokoić mnie swoim żywym, ciepłym dotykiem. Teraz byłam zupełnie sama. Nie miałam żadnych przyjaciół – na przestrzeni lat, kiedy związek z Michaelem całkowicie mnie pochłonął, straciłam wszelki kontakt z bliskimi znajomymi. Praktycznie rzecz biorąc, nie miałam także rodziny, choć moi rodzice mieszkali w tym samym mieście. Kiedy wyszłam za mąż, ojciec urządził prawdziwe przedstawienie, oficjalnie wyrzekając się mnie. Zięć wyznający inną religię był dla niego po prostu czymś odrażającym. Z kolei moja matka żyła w zbyt wielkim strachu przed ojcem, żeby zrobić coś więcej niż tylko od czasu do czasu wymknąć się z domu i potajemnie spotkać ze mną w świątyni. Jeśli ja sama nie skontaktowałam się z nią, nie miała możliwości dowiedzieć się, co u mnie słychać. Nie odezwałam się do niej. Jeszcze nie teraz. Bo co miałabym jej powiedzieć? Nie zniosłaby takiego ogromu cierpienia. Miałam pracę, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że powinnam poinformować moich przełożonych, dlaczego przestałam przychodzić do biura. Puszka z prochami leżała na łóżku, w miejscu, w którym powinien leżeć Michael. Miałam dwadzieścia pięć lat i moje życie właśnie się skończyło. [3] Paapam, paapam – Biedactwo, biedactwo. ===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

3 Nie pamiętam, ile tygodni włóczyłam się tak po ulicach. Nie pamiętam też, dlaczego pierwszą osobą, z jaką postanowiłam porozmawiać o śmierci Michaela, był jego ksiądz, ojciec Joseph. Pewnego dnia po prostu wsiadłam do autobusu, którym zawsze jeździłam do pracy, i usiadłam przy trzecim oknie obok dziewczyny, która zawsze zajmowała mi miejsce. Jak zwykle zaczęła opowiadać o swoim narzeczonym. Nazywała go „mój Przyszły”. Mieli się pobrać w tym roku. On chciał pojechać do ślubu na grzbiecie słonia, ale ona już od dzieciństwa wyobrażała sobie swojego ukochanego na białym koniu – dokładnie tak, jak to widziała w filmach. – Czy w Hajdarabadzie w ogóle są słonie? – spytałam ją. – Może i nie ma – odparła z uśmiechem – ale mój Przyszły uważa, że im wyżej, tym bezpieczniej jest na ulicy. Mówiła mi prosto do ucha, chcąc przekrzyczeć trąbiące samochody. Próbowałam wyłowić sens jej opowieści, lecz słowa ginęły w panice rozpętanej przez moje własne myśli: Michael odszedł na zawsze. Już nigdy w życiu – za dnia, wieczorem i w nocy, przy wspólnym posiłku, w łóżku i na ulicy – nie będzie go przy mnie. Czym było teraz dla mnie to miasto bez niego? Przecież to on był tym miastem. Jego istnienie nadawało sens wszystkim budynkom i ulicom. Mijaliśmy właśnie minarety i trawniki przy Publicznej Szkole w Hajdarabadzie, mieszczącej się w starej okazałej rezydencji, która sprawiała wrażenie, jakby ciągnęła się w nieskończoność, i która równie dobrze mogłaby uchodzić za pałac. Dziewczyna chwyciła mnie za rękę, by zwrócić moją uwagę, i wskazała palcem na budowlę. – Mój Przyszły chce podświetlić ten budynek i wyprawić tu nasze wesele. – Roześmiała się. – Chce, żebym poczuła się jak prawdziwa księżniczka. Słysząc jej słowa, pomyślałam o tych kilku osobach, które były obecne na moim ślubie: sami obcy mi ludzie. Nasze rodziny nie zjawiły się na uroczystości – trzymały się od siebie z daleka, żywiąc do swoich odmiennych religii zaciekłą wręcz nienawiść. Rodzice Michaela

nawet nie chcieli mnie poznać. Na ślub przybyło tylko dwóch zbuntowanych kuzynów, którzy zrobili parę zdjęć: na każdym z nich widniała inna konfiguracja naszej czwórki. No i oczywiście urzędnik stanu cywilnego, którego twarzy wyraz znudzenia rutyną nadawały posępnie zwisające wąsy i senne, apatyczne spojrzenie. Gdy już uporaliśmy się z papierkową robotą, wraz z kuzynami udaliśmy się do restauracji serwującej biryani w okolicy Charminaru. Jedną ze ścian prawie w całości wypełniało akwarium obramowane pasami beżowego atłasu. W jego mętnej wodzie wśród plastikowych paproci nie pływały żadne ryby. Rachunek za jedzenie wyniósł 378 rupii. W sumie cały ślub kosztował nas niecałe 500 rupii, czyli tyle co nic w porównaniu z wystawnymi weselami moich krewnych i przyjaciół. Ale dla mnie liczył się tylko blask szczęścia w oczach Michaela, zapach wianka i naszyjnika z kwiatów, które dla mnie kupił, i sposób, w jaki mnie do siebie przyciskał w ciasnej rikszy, gdy jechaliśmy do naszego nowo wynajętego mieszkania. Miałam na sobie ciemnozielone jedwabne sari, które należało niegdyś do mojej matki. Dostałam je od niej tej samej nocy, kiedy uciekłam z domu. Nie odezwała się wtedy ani słowem, tylko złożyła pocałunek na moich włosach i twarzy, patrząc na mnie tak, jakby już nigdy więcej nie miała mnie zobaczyć. Zdjęła szmaragdowe kolczyki i wpięła je w płatki moich uszu. Na głowie udrapowała mi brzeg swojego ukochanego sari, żeby sprawdzić, czy będzie mi w nim do twarzy. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w moje częściowo przysłonięte oblicze, po czym dotknęła palcem swoich powiek, zdjęła z nich odrobinę kohlu i wtarła jego czerń w moje czoło, by zapewnić mi ochronę przed złymi duchami. Mówiłyśmy do siebie językiem gestów, starając się nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Byłyśmy świadome obecności ojca – przebywał gdzieś w domu, wyczulony na każdy szmer, każdy szept. Od dnia, w którym odkrył istnienie Michaela, stał się czujny jak zwierzę szykujące się do ataku. Krążył po całym domu niczym myśliwy ruszający na łowy. Robił to całkowicie bezgłośnie pomimo laski, którą miał zawsze przy sobie, by móc się na niej wesprzeć z powodu krótszej nogi. Kiedy cała sprawa wyszła na jaw, nie odezwał się do mnie ani słowem, lecz od tej pory nie wolno mi było wychodzić z domu, nawet na uczelnię. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat i nie mogłam tak po prostu przestać chodzić na zajęcia. Ojciec powiedział wszystkim, że mam ospę i że zarażam, więc nie wolno mnie odwiedzać. Podrobił zwolnienie lekarskie dla dyrektora. Zabronił spotykać się ze znajomymi, miałam szlaban na wyjścia, nie mogłam korzystać z telefonu. Czasami czułam, jak jego lodowate spojrzenie przesuwa się po całym moim ciele, jak gdyby chciał wytropić miejsca, których dotykał Michael. Jednak wciąż byłam jego córką. Zanim popadłam w niełaskę, starał się mnie odpowiednio wytresować, ponieważ chciał, żebym brała z niego przykład:

bezwzględność w dążeniu do celu i podejmowanie wliczonego w to ryzyka. Jego wysiłki przyniosły efekt. Po dwóch tygodniach uciekłam z domu, wiedząc, że już nigdy tu nie wrócę. Gdy dojeżdżałyśmy do przystanku mojej towarzyszki podróży, ona wciąż gadała jak najęta o swoim Przyszłym. – Jutro wezmę dla ciebie zaproszenie – powiedziała z uśmiechem. – Koniecznie musisz przyjść na mój ślub! Wysiadłam dwa przystanki dalej i ruszyłam w kierunku biura ojca Josepha. Czułam się osłabiona, senna, wręcz bezcielesna. Miałam ochotę usiąść na chodniku i już nigdy więcej z niego nie wstać. Gdy dotarłam do hotelu o ścianach w kolorze żółci i różu, przeszłam przez główną bramę i udałam się wprost nad basen ulokowany na tyłach budynku. Obok basenu wznosiła się zabudowana klatka schodowa. Usiadłam na jednym ze stopni, naprzeciwko lśniącej błękitem pustki, pasa zielonych kafelków dookoła tafli wody, wilgotnego ręcznika porzuconego na leżaku. Po drugiej stronie ciągnęła się ściana okien z nieprzezroczystego szkła, dzięki czemu wszystko, co miałam w zasięgu wzroku, znajdowało w niej lustrzane odbicie. Tuż nad moją głową przeleciał ptak, na tyle nisko, że zdołał objąć mnie swym falującym cieniem. Na przeciwległym krańcu instruktor pływania zachęcał małą dziewczynkę, by zanurkowała, skacząc z trampoliny. Ale dziecko, zupełnie jakby to była scena z jakiegoś filmu, krzyczało na całe gardło: „Puść mnie! Ja nie chcę umierać! Nie chcę umierać!”. Nagle wszystko stało się zamazane i niewyraźne. Nad brzegiem basenu, na zielonych kaflach ujrzałam ludzkie szkielety: czaszki, obojczyki, kości strzałkowe, piszczelowe i udowe. Szczęki i żebra, paliczki stóp i dłoni przyozdobione w pradawne, srebrne i złote pierścienie. Sznury złotych korali splecione z kręgami szyjnymi. Widziałam, jak na dnie basenu ludzkie czaszki rzucają we wszystkie strony puste spojrzenia. Ich oczy, zanurzone w przejrzystej wodzie, wydawały się olbrzymie. W którymś momencie czaszki wypłynęły na powierzchnię, a jedna z nich z pluskiem roztrzaskała się o krawędź, tuż pod moimi stopami. Wyciekająca z niej twarz, która na moich oczach rozpadła się na strzępy, była twarzą Michaela. Okna, ręczniki, wrzeszczące dziecko, zielone kafle, wściekle niebieskie niebo ze swoimi cienistymi ptakami – wszystko nagle oddaliło się ode mnie. Stopień, na którym siedziałam, rozsypał się w drobny mak, a ja w oszołomieniu zaczęłam się zapadać w bezkresne niebo, jak we śnie. Dopiero gdy z wody nieopodal moich stóp wynurzyła się głowa, a za chwilę usłyszałam: „Wszystko w porządku?” z francuskim akcentem, uświadomiłam sobie, że moja twarz jest mokra od łez, kapie mi z nosa, mam rozczochrane włosy i jestem spóźniona na spotkanie z księdzem. Natychmiast wbiegłam po schodach na górę i bez pukania wpadłam do pokoju ojca

Josepha. Stanęłam pośrodku i chwyciłam się oparcia krzesła, żeby nie upaść. W głowie miałam tylko to jedno: dom, w którym szczyt w kształcie trójzębu oprawiony jest w ramy okna, jak to opisywał Michael. Dom z widokiem na Trishul, u podnóża którego leży Roopkund, jezioro duchów. Kiedyś widział taki dom. Powiedział mi gdzie. Marzył, że kiedyś tam zamieszkamy i że każdego ranka po przebudzeniu będziemy mogli spoglądać na Trishul i widzieć, jak promienie słońca po kolei wytłaczają na niebie każdy z jego wierzchołków. – Ojcze, niech mi ojciec znajdzie jakąś pracę w Ranikhet. Proszę – powiedziałam. – Nie mogę tu zostać ani dnia dłużej. Po upływie czterech miesięcy od śmierci Michaela wsiadłam do tego samego pociągu, który mi go zabrał. Podróż z Hajdarabadu do Delhi trwała całą dobę. Kolejną noc spędziłam w pociągu do Kathgodam, miasta położonego jeszcze bardziej na północ, gdzie kończyły się linie kolejowe i zaczynały wzgórza. A potem jeszcze trzy godziny w autobusie na krętych, coraz bardziej stromych drogach prowadzących do Ranikhet, niewielkiego miasteczka leżącego w głębi Himalajów. W torebce miałam adres szkoły, w której ojciec Joseph załatwił mi posadę. Wszystko, co do tej pory znałam, zostało dwa tysiące kilometrów za mną, ale to tylko liczby. W rzeczywistości tego dystansu w żaden sposób nie dało się zmierzyć. ===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

4 Tutaj w górach niebo nad naszymi głowami nie przybiera tak kolosalnych rozmiarów jak to, pod którym wychowywałam się na Dekanie. Ogrom tamtego nieba obejmuje całą planetę i tylko gdzieniegdzie wrażenie bezkresu zakłócają głazy wielkości budynków, porozrzucane to tu, to tam niczym szklane kulki do gry wyjęte z rzeki olbrzymów przez dziecko olbrzyma, dla którego otwarta równina to nic więcej jak tylko plac zabaw. W górach niebo ma swoje granice. Jego płynny błękit zamknięty jest w dłoni; jej palce to otaczające nas góry. My też jesteśmy zamknięci w tej dłoni i choć króluje tu poczucie bezkresnej dali, żyjemy jednocześnie w przeświadczeniu, że to tutaj, na naszym wzgórzu, wszystko się zaczyna i kończy. To tutaj zaczyna się i kończy niebo, a jeśli na ziemi istnieją jakieś inne miejsca, to rozpościerają się nad nimi zupełnie inne nieba. Nasze niewielkie miasteczko leży na trzech wzgórzach. Wszędzie jest stąd daleko. Jeśli spojrzymy na nie w nocy z przeciwległego krańca doliny, naszym oczom ukaże się ciemność upstrzona gdzieniegdzie żółtymi światłami przysłoniętymi przez drzewa. Ze wszystkich stron otaczają je lasy i ciągnące się kilometrami pasma gór, wśród których tylko od czasu do czasu można natrafić na jakąś wioskę czy osadę, tak maleńką, że znajduje się w niej pięć domów na krzyż, a do głównych dróg, biegnących wiele kilometrów stąd, prowadzą jedynie ścieżki wydeptane ludzką stopą. Na północ od Ranikhet wznoszą się Himalaje Wysokie. Po drugiej stronie ich śnieżnobiałych oblodzonych szczytów leżą Chiny i Tybet. W pogodne dni, przy dobrej widoczności można dostrzec na wschodzie stożkowate szczyty Pancha Chuli u bram Nepalu. Gdy przyjeżdża się do nas z równiny, w okolicy Kathgodam ciemny od kurzu i płaski jak blat stołu ląd zaczyna powoli piąć się i wybrzuszać, przeistaczając się w strome stoki, a po niespełna dwóch godzinach podróży rosnące tu mangowce, bananowce, figowce bengalskie i damarzyki ustępują miejsca sosnom, dębom, cyprysom i cedrom. W przejrzystym powietrzu wszystko nabiera ostrzejszych kształtów i człowiek czuje się tak, jakby nagle, i to w zupełnie niewyjaśniony sposób, poprawił mu się słaby wzrok.

Paprocie niczym fontanny wytryskują ze skalnych ścian, a głazy i kamienie obsypane są kwiatami. Pola pszenicy tarasowo przecinają żyzne wzgórza, rysując na nich zielone i brązowe kręgi. Na ich tle wyraźnie odznaczają się plamy bieli, w miejscach gdzie rolnicy pobudowali swoje chaty, których dachy pokryte są szarym łupkiem. Wkrótce pozostawiamy za sobą zaniedbane miasteczka i na naszej drodze pojawiają się rwące górskie rzeki, porośnięte kaktusami jałowe zbocza klifów, przypominające poduszeczki na igły, gęste lasy i nieruchome szarobłękitne jeziora. U kresu podróży, która miała swój początek w gorących tropikach, leży miasteczko Ranikhet, gdzie króluje już klimat umiarkowany. To właśnie tutaj przeniosłam się po stracie Michaela. Ojciec Joseph uruchomił swoje znajomości, żeby załatwić mi pracę w przykościelnej Szkole im. Świętej Hildy. Wynajęłam chatę na terenie posiadłości zwanej Domem Światła. Nazwa wzięła się stąd, że rezydencja znajdująca się w jej górnych partiach przez cały dzień skąpana była w blasku słońca: przez okna wychodzące na wschód wpadały tu pierwsze poranne promienie, zaś na trawnikach po zachodniej stronie domu kładły się ostatnie smugi zachodzącego słońca. Właściciel, na którego wszyscy mówili Diwan Sahib[4], mieszkał samotnie w tej rozpadającej się rezydencji. Nieco niżej, na tym samym wzgórzu, mieścił się zespół budynków z suszonej cegły, skupionych wokół dziedzińca z ubitej ziemi i stajen dla bydła. Mieszkała tu Charu wraz z babcią i wujem Puranem, któremu nadano przydomek „Sanki”, gdyż często zachowywał się tak, jakby brakowało mu piątej klepki. Wynajmowane przeze mnie mieszkanie, które znajdowało się nieopodal, służyło niegdyś za stajnie i obory, gdzie w pomieszczeniu nad boksami dla koni i przegrodami dla krów mieszkali pasterze. Dziś ów wiejski domek składał się z dwóch, usytuowanych jeden nad drugim, pokoi o pobielanych kamiennych ścianach i małej werandy. Kuchnia i łazienka, które zostały przyfastrygowane do budynku w późniejszych czasach, stały pod dziwnym kątem zarówno względem siebie, jak i reszty domu. Ani jedno okno nie przylegało do swojej framugi i ani jedna para drzwi nie pasowała do swojej futryny. Zimą lodowate przeciągi wpadały przez szpary i hulały po domu, zaś w porze monsunów rozmaite stworzenia wprowadzały się do mieszkania i okupowały kąty pokoi: ociężałe czarne skorpiony, zdezorientowane ćmy zderzające się z lampami, zielonookie pająki, które swoimi rozłożystymi odnóżami mogłyby objąć powierzchnię talerza. Moja chata stała na skraju górskiego wybrzuszenia należącego do Domu Światła. Kiedy leżałam w łóżku, w ramie okna widziałam Trishul. U jego podnóży, niewidoczne z tej odległości, znajdowało się jezioro, nad którym Michael spędził ostatnie godziny życia. Dzieliły nas niezmierzone połacie lasów oraz falujące błękitem i zielenią wzgórza.

[4] Diwan Sahib – można tłumaczyć jako „Pan Minister”, przy czym „Diwan” to w okresie panowania brytyjskiego w Indiach urzędnik stojący na czele administracji centralnej Stanów Książęcych, czyli księstw indyjskich stanowiących lenna Korony. „Sahib” zaś to z języka arabskiego „pan”, „władca”; w języku hindi tytuł grzecznościowy stawiany po imieniu, nazwisku lub tytule zawodowym – przyp. tłum. ===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=

5 Szkołę im. Świętej Hildy nazywano „przyklasztorną”, choć tak naprawdę nie istniał tu żaden klasztor. Zarządzający nią kościół zdecydował się na taką a nie inną nazwę, żeby przyciągnąć uczniów. Księża wyszli bowiem z założenia, że ludzie chętniej posyłają swoje dzieci do tego typu szkół, bo według powszechnej opinii można się w nich porządnie nauczyć angielskiego. A skoro dzieci będą tu przychodzić, to przy okazji dowiedzą się co nieco o Jezusie. Jeżeli zechcą, to zachowają tę wiedzę, a jeśli nie, to ją po prostu odrzucą. Charu była jedną z moich uczennic. Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, miała dwanaście lat. Do szkoły przyszła wyszorowana, w granatowo-białym stroju. Była uczesana w warkoczyki, włosy miała natłuszczone olejem gorczycznym, jej twarz lśniła czystością, w ręce trzymała ćwiczenia i ołówek, i na wszystkich lekcjach myślała tylko o niebieskich migdałach. Ledwo, ledwo nauczyła się pisać litery. Przez wiele dni w tygodniu w ogóle nie przychodziła do szkoły. Gdy późnym popołudniem wracałam do domu, widziałam, jak wypasa krowy swojej babci, a czasem słyszałam tylko jej głos dobiegający zza wzgórza. „Gouri! Gouriiiiiiii!”, wołała jedną z nich. Latem prawie zawsze można było dostrzec jej granatową spódniczkę wśród gałęzi woskownicy, a gdy zadzierając głowę, pytałam, czemu nie przyszła do szkoły, złaziła z drzewa, wpychała mi do rąk garść czerwonych, świeżo zebranych owoców, po czym znikała w lesie. Któregoś popołudnia podczas mojego pierwszego roku w Ranikhet ujrzałam babcię Charu, która wygrzewała się na macie przed domem. Była kościstą kobietą z zapadniętymi policzkami i skórą pomarszczoną jak suszona śliwka od ciężkiej pracy na słońcu. Kąciki jej oczu wypełniały cieniutkie linie niczym strzały w kołczanie łucznika. Wszyscy mówili do niej „Ama”. Słynęła z tego, iż była niegdyś najpiękniejszą kobietą w Ranikhet. Nie bała się nikogo i niczego. Swojego młodszego syna, ojca Charu, wyrzuciła z domu za pijaństwo i za to, że w pijackim szale zatłukł swoją żonę na śmierć. Wnuczkę postanowiła wychowywać bez jego pomocy, bo – jak sama twierdziła – nie potrzebowała w domu mężczyzny takiego jak on. Syn wciąż odwiedzał matkę i córkę. Ten cherlawy

facet, z beedi wetkniętym za każde ucho, z posępną miną siadał na dziedzińcu i palił papierosa, podczas gdy matka beształa go za utrzymywanie kochanki, żądając pieniędzy na wikt i opierunek dla Charu. A przy tym wszystkim, co zdumiewające, jakoś dawała radę wykarmić i przenocować jeszcze biedniejszych od siebie krewnych z odległych wiosek, którzy wpadali z niezapowiedzianą wizytą i zostawali na kilka dni, a czasem nawet tygodni. Ama miała tak donośny głos, że niósł się echem po okolicznych dolinach, a jej śmiech często słyszałam u mnie w domu. Tu i ówdzie podchwyciła kilka obcych słówek i zwrotów, którymi zabawnie doprawiała swoją własną mowę. Na przykład kiedy się przeziębiłam, nalegała: „Musisz wdychać opary wrzątku z ekłaliptusem”, a gdy ceny szły w górę, stwierdzała: „Ten Rzont to się w ogóle nami nie przejmuje”. W mniemaniu Amy „Rzont” był osobą, która mieszkała daleko stąd i obrastała tłuszczem, podczas gdy jej własne policzki coraz bardziej się zapadały z przepracowania i głodu. „Któregoś dnia znajdę jakiś Rzont babu dla mojej Charu. Weźmie z nim ślub, a potem każdego dnia będziemy zabijać kurę i ją jeść”. Mówiąc te słowa, cała trzęsła się ze śmiechu, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę z nierealności swojego marzenia. Za każdym razem gdy mnie gdzieś wypatrzyła, śmiejąc się niemal do łez, mrużyła pomarszczone powieki, które od lat toczyły bój ze słońcem, wiatrem i chłodem, szczerzyła w uśmiechu przebarwione, brązowe zęby i wołała: „Namaste, Pani Nauczyciel!”. Tak właśnie żartobliwie mnie nazywała: Pani Nauczyciel, choć wszyscy inni mówili na mnie Pani Maya. – Po co płacisz składki, skoro nie potrafisz zmusić Charu, żeby chodziła do szkoły? – spytałam ją tamtego popołudnia. – Czemu nie wyślesz jej do szkoły państwowej, która jest za darmo? – Mogę zaprowadzić krowę na łąkę – odparła – ale czy zmuszę ją do jedzenia trawy? Tak czy owak, to jednak wciąż moja krowa, więc mam obowiązek ją wyżywić, prawda? – Przecież Charu to nie żadna krowa, tylko twoja wnuczka – powiedziałam jej na to. – A ja nie jestem żadną paszą. Stara kobieta wybuchnęła śmiechem i przez dłuższą chwilę nie mogła opanować rozbawienia. – Wiem, kim jest Charu – odezwała się wreszcie. – A może w takim razie ty mi powiesz, co jeszcze mogę zrobić? Codziennie wyprawiam ją do szkoły, a potem idzie, gdzie chce... I jak ja mogę ją powstrzymać? Mam gonić ją patykiem całą drogę do szkoły? Zacznie się uczyć, kiedy przyjdzie na nią czas. Dziewczyna i tak w końcu nauczy się tego, co jej w życiu potrzebne. Po jakimś czasie spisałam Charu na straty i przestałam ją łajać za wagarowanie.