Czy krążący nad ziemią sęp
Zna takie głębiny nieba
Jakie zna księżyc?
Akka Mahadevi, xii wiek
Dla trojga ukochanych tyranów
Biscoot
Rukun
Christophera
PRZED PIERWSZYM DNIEM
W roku, w którym przybliżyła się wojna, miałam sześć albo siedem lat i nie miało to
dla mnie żadnego znaczenia. Mieszkałam z bratem, tatą i mamą, a nasza chata miała
dwie izby z matami na podłodze i drewnianymi kołkami w ścianach do wieszania
ubrań; wieczorami siadywaliśmy na podwórku i przyglądaliśmy się, jak mama gotuje
na palenisku pod drzewem grejpfruta. Kiedy drzewo zakwitało, otwierałam szeroko
usta, żeby połykać zapach. Gdy opadały kwiaty, pojawiały się małe zielone paciorki
owoców. Któregoś dnia, gdy owoce stały się okrągłe i żółte jak księżyc w pełni, mój
brat wspiął się na drzewo. Był wysoki i silny, kiedy przeskakiwał z gałęzi na gałąź —
ten mój starszy brat. Czekałam, obejmując pień, aż spadną owoce. Zrywał je z gałęzi,
które się mocno trzęsły, obsypując mnie pyłem i suchymi liśćmi.
Grejpfruty miały bladożółtą, nakrapianą skórkę. Były wielkie jak melony i ciężkie
od soku. Mama wbijała w nie nóż i przekrawała na pół, ich miąższ był różowy, a sok
pachniał cierpko i świeżo.
Nasza chata była całym naszym światem — światem nas czworga. Pamiętam płot z
gałęzi, które ścinał i przynosił na ramionach tata — po kilka razy każdego dnia.
Dżungla była gęsta, liście wysokich drzew szerokie i zielone. Usiłuję sobie
przypomnieć, jakie to były drzewa, ale pamiętam tylko te, na których rosło coś do
jedzenia: mango, grejpfruty, chlebowce i limonki. Mieliśmy kury, które znosząc jajka
gdakały i darły się jak szalone. Ich jajka były brązowe. Mieliśmy krowę, kilka kóz i
trzy świnie.
Kiedy zarzynano świnie na mięso, kwiczały tak przeraźliwie, że aż wypadały mi
zęby; ten sam odgłos usłyszałam niedługo po tym, jak mama przekroiła grejpfrut;
nadeszli mężczyźni z siekierami. Mieli zasłonięte twarze. Popchnęli brata na dwór, a
mamę i mnie w kąt izby; tatą cisnęli o ścianę. Uderzali o nią jego głową raz po raz.
Biel spływała krwią. Rzucili go na podłogę i kopali butami. Wyglądało to tak jakby
kopali to w jedną, to w drugą stronę bezwładny kłąb szmat. Jeden z nich podniósł
siekierę i opuścił ją na czoło taty.
Przed wyjściem napisali coś krwią na ścianie. Nie patrzyli na nas.
Słyszę przez sen kwik zarzynanych świń — ten sam odgłos, który wydawał tata.
Potem była kępa krzaków przy rowie. Mama chowała mnie w nich. Tam, gdzie była
wieś, unosił się dym — nie z palenisk do gotowania, ale taki, jakiego nigdy wcześniej
nie widziałam. Od tego dymu niebo zrobiło się czarne i ucichły ptaki. Zapadła cisza.
Zaczęłam wołać brata, ale mama zamknęła mi usta dłonią. Gdyby tylko pozwoliła mi
krzyczeć! Mój brat zawsze przybiegał, kiedy go wołałam, i zawsze wiedział, co należy
zrobić.
Potem szłam tak szybko, jak tylko mogłam, ale mama i tak ciągnęła mnie za rękę,
ciągnęła mnie za sobą, mówiąc:
— Szybciej, szybciej.
Potem mnie podniosła i przytuliłam się do jej pleców, obejmując ją rękami. Biegła
przez dżunglę. Ściskałam ją nogami w pasie, sięgałam jej głową do ramion, ale nic
ponad nimi nie widziałam. Jej włosy kłuły mnie w oczy, były lepkie od potu i brudu.
Biegła boso. Zatrzymała się, by wyciągnąć kolce ze stóp, a potem jeszcze raz, by
oderwać róg sari i obwiązać nim zranioną stopę. Gdy pytałam o brata, odpowiadała:
— Cicho. Ani słowa.
Twarz mamy wyrażała wściekłość. Miała gęste proste brwi i kolczyk w nosie, który
skrzył się jak gwiazda. Dłoń mamy była szorstka i twarda, kiedy wymierzała mi
policzek i wcierała olejek przed kąpielą. Choć sięgam i sięgam pamięcią jak najdalej
w przeszłość, nic więcej przypomnieć sobie nie mogę.
Odpoczywałyśmy, spałyśmy raz czy dwa, a potem znów zarzucała mnie na plecy i
ruszała w drogę. Trwało to dzień, może dwa, i nagle nie było już liści, ziemia stała się
miękka, a przed nami otworzył się ocean. Nigdy przedtem nie widziałam morza ani
piasku. Pobiegłam do wody. Mama podeszła i chwyciła mnie za rękę, ale pozwoliła
brodzić przy brzegu. Potem zobaczyłam mężczyznę. Podszedł do mamy i coś
powiedział. Mama wyciągnęła mnie z wody i kazała usiąść w cieniu łodzi. Jej sari
było mokre do kolan. Pochyliła się i wyżęła je. Odeszli ode mnie, mama i ten
mężczyzna, i rozmawiali cicho. Potem wróciła.
— Zaczekaj tu — powiedziała. — Nie ruszaj się.
Podeszła do mężczyzny. Jej głos ucichł i uleciał z wiatrem. I już jej nie było.
Słońce wisiało nad morzem, jakby miało do niego wpaść. Woda kłębiła się wysoko
i było jej tak dużo. Fale nadpływały jak białozębne potwory, obgryzające piasek.
Nadpływały coraz bliżej i bliżej. Wpatrywałam się w miejsce, w którym mama stała z
tym mężczyzną. Byłam głodna. Wołałam ją. Z głodu rozbolał mnie brzuch. Wstałam,
otworzyłam usta najszerzej jak mogłam i zawołałam brata. Nikogo.
Było już prawie ciemno, kiedy pojawiły się dwie kobiety. Usiłowały oderwać mnie
od łodzi. Powtarzałam, że mama kazała mi czekać. Jedna z nich mnie pociągnęła.
Krzyczałam i opierałam się, wbijając stopy w piasek.
— Cicho! — poleciła mi.
Podniosła mnie. Druga wlała mi wodę z butelki do ust. Zabierają mnie do mamy,
powiedziała. Niedługo ją zobaczę.
Był już chyba kolejny ranek, kiedy wsadziły mnie do furgonetki. Siedziały w niej
inne dziewczynki, niektóre mniejsze ode mnie, niektóre większe. Dojechałyśmy do
miasta. Stał tam pomalowany na różowo i niebiesko dom. Była w nim izba ze
słomianymi matami na podłodze i na nich spałyśmy. Dano nam gotowanego ryżu do
jedzenia. Był czerwony, a nie biały. Grube ziarna ciągnęły się w ustach. Nigdy nie
jadłam takiego ryżu. Jedna z dziewczynek nie chciała jeść i płakała przez cały czas. Po
kilku dniach kobiety, które nas karmiły, wyniosły jej posłanie na werandę. Płacz wciąż
było słychać w środku, choć nie tak głośno i mogłyśmy spać. Następnego ranka kobiety
poszły po dziewczynkę na werandę, ale jej już nie było.
Potem byłyśmy bardzo cicho.
Jedna z kobiet była gruba i miła, i przytulała mnie za każdym razem, kiedy pytałam o
powrót do domu. Miała piersi miękkie jak poduszki. Kołysała mnie, mówiąc:
— Moje dziecko, moje dziecko.
— Chcę do mamy, chcę do brata.
— Twoja mama, twój tata i twój brat są już gwiazdkami na niebie — mówiła. —
Jeśli chcesz z nimi pobyć, podnieś głowę i zobaczysz ich wysoko. — Przypomniałam
sobie kolczyk w nosie mamy. Kobieta wskazała niebo, a ja powędrowałam wzrokiem
za jej palcem. Ale choć była noc, niebo czerwieniło się od dalekich pożarów i nic na
nim nie migotało.
— Gwiazdy tam właśnie są — powiedziała. — Nie widzisz ich, ale ciągle tam są.
Potem przytuliła mnie do siebie i zapłakała. Nigdy nie widziałam płaczącej
dorosłej. Mama krzyczała na nas przez cały czas, a kiedy tego nie robiła, żartowała i
śpiewała piosenki. Ta kobieta jęczała i wzdychała. Zawsze kiedy wstawała albo
siadała, łapała się za kolano mówiła:
— Oj, Czuni, gdybyś tylko posmarowała je olejkiem!
W tym domu nie było żadnej dziewczynki o imieniu Czuni.
Któregoś popołudnia, kiedy siedziałam z grubą kobietą na schodach, wpatrując się
w kłęby pyłu na ulicy, wyjęła zza pazuchy sakiewkę. Miała w niej igłę, którą
przystawiła do zapalonej zapałki, aż igła zsiniała i sczerniała. Spojrzała na mnie, jakby
widziała mnie po raz pierwszy i za pomocą pióra zaznaczyła coś na płatkach moich
uszu. Zanim zorientowałam się, co robi, pociągnęła mnie za ucho i poczułam ostry ból.
Z bliska miała wielką ohydną twarz. Lśniącą od potu skórę. Na nosie dziurki jak po
ukłuciu szpilki, a z dziurek tych wyrastały czarne włosy. Czułam jej zepsuty oddech.
Chciałam ją odepchnąć, ale trzymała mnie za ucho i wpychała gorącą igłę tam, gdzie
mnie bolało.
Przestała. Odwróciła mi twarz w lewą stronę i powiedziała:
— Nie ruszaj się i nie wrzeszcz, bo będzie bolało bardziej.
I znów to straszne ukłucie, a potem piekący ból. Spojrzała na moje uszy i
wykrzyknęła:
— Jaah! Jedna wyżej, druga niżej. Co ja wyprawiam! — Wyjęła coś z sakiewki i
wepchnęła w krwawiący płatek ucha. — Nieważne. Jest jak jest. Wyżej czy nie.
Kiedy przejrzałam się w lustrze, uszy ciągle krwawiły. Przeciągnięto przez nie dwie
druciane pętelki. Jedna była wyżej od drugiej. Kobieta stała z tyłu, ciemna jak wzgórze
w lustrze, odbijającym nas obie. Z kolczykami wyglądałam inaczej: jakbym się
wystroiła. Wyglądałam jak dziewczynka. Kobieta pogładziła mnie po policzku i po
włosach, powtarzając:
— Czuni, moja Czuni, zobacz jakie masz ładne kolczyki.
Nadeszła inna z kobiet z domu i zerknęła w lustro.
— To złoto! Dałaś jej złote kolczyki?
— Lepiej, żeby nosiła je dziewczynka — odpowiedziała gruba.
Później, kiedy zostałyśmy same, odkażała mi uszy jakimś piekącym płynem i
powiedziała:
— Należały do mojej córki. Są ze złota. Oszczędzałam przez wiele miesięcy, żeby
je kupić. Czuni nosiła je przez cały czas. Dbaj o nie. Nie zgub ich. I nigdy nie zdejmuj.
Tamtej nocy spuchły mi uszy i ciekła z nich ropa. Rano kolczyki zakleszczyły się w
zaschniętej mazi. Ból, a potem swędzenie były tak nieznośne, że chciałam je wyrwać.
Następnego dnia było jeszcze gorzej. Ale przejrzałam się w lustrze i powiedziałam
szeptem: „Czuni, Czuni, noszę twoje kolczyki i nigdy ich nie zdejmę”.
Kobieta przemywała rany swoim roztworem.
— Naprawdę wyglądają tak, moje dziecko, jakby zrobiono je specjalnie dla ciebie.
Wierz mi. Jesteś moją odrodzoną córką. — Dotykała kolczyków, żeby się kołysały.
Pozostałe kobiety z domu gapiły się na nią.
Zostałam tam kilka tygodni, może miesięcy, aż znów pojawili się mężczyźni z
zasłoniętymi twarzami. Jeden z nich miał broń. Krzyczał:
— To dla waszego dobra, dla naszej ojczyzny i dla naszego ojczystego języka.
Drugi klepnął go w dłonie; kazał nam chwycić się za ramiona i wyjść rzędem z
domu, jakbyśmy były pociągiem. Udawałyśmy gwiżdżący pociąg jeżdżący wokół
dziedzińca. To wyglądało jak zabawa. Ten, który kazał nam się bawić, uśmiechał się
chyba za zasłoną na twarzy. Był chudy i gibki jak mój brat. Miał takie same włosy:
niechlujne i krótkie. Mój brat. Wyrwałam się z pociągu, żeby do niego podbiec.
Przestał się uśmiechać i podniósł ku mnie kolbę. Wróciłam do pociągu dziewczynek,
ale nie czułam się już jak wagon.
Dwaj inni mężczyźni zabrali garnki i rondle, krzesła, koce i piece z domu i
załadowali je na dżipy. Kobiety stały nieopodal. Mężczyźni rozlali coś w izbach i
wrzucili pochodnie do domu. Z okien wyskakiwały płomienie.
Tę noc spędziłyśmy na dworze. Było nas dwanaście — same dziewczynki i do tego
cztery kobiety, które się nami opiekowały. Nie miałyśmy dokąd pójść. Rano wsadzono
nas do kolejnej furgonetki i zostawiłyśmy budynki za sobą, jechałyśmy po wyboistych
wiejskich drogach coraz dalej i dalej, aż w końcu zostawiłyśmy w tyle nawet drzewa,
przed nami był tylko przestwór nieba, gorący goły piach i znów morze. I znów łódź.
Nie na piasku, ale w wodzie. Pobiegłam do niej — mama! Myślałam, że mama będzie
w łodzi. Kazano nam wszystkim wejść do niej. Dołączyła jedna z kobiet, ale nie była to
ta gruba — została na brzegu. Zadudnił motor. Do łodzi wsiadło dwóch mężczyzn, od
czego zakołysałyśmy się i rozhuśtałyśmy. Potem wypłynęłyśmy na ocean.
Wpatrywałam się w grubą kobietę, póki słońce nie wypaliło mi oczu. Brzeg oddalał
się od nas coraz bardziej i bardziej, aż wokół została tylko woda i niebo. Jedna z
dziewczynek zwymiotowała na pokład, a mężczyźni powiedzieli, że następną, która to
zrobi, wyrzucą za burtę. Dotknęłam kolczyków.
PIERWSZY DZIEŃ
O czwartej po południu pociąg sypialny do Dżarmuli zadrżał, ożył i wyjechał ze
świstem ze stacji. Pasażerowie zamknięci razem na następnych czternaście godzin
popatrywali na siebie z ukosa, zastanawiając się, jak to będzie. W wagonie A2 trzy
kobiety wymieniały spojrzenia. „Ty ją zapytaj”, mówiło błagalne spojrzenie Gouri,
skierowane do Latiki i Vidyi. Nie patrzyły na nią.
Były trzema przyjaciółkami i po raz pierwszy wybierały się razem w podróż.
Siedziały w szaroniebieskim przedziale z dwoma dużymi oknami i czterema kuszetkami
do spania. Wspięcie się na górne kuszetki wymagało pewnej zwinności. Gouri, którą
bilet kierował na górę, ledwo w tych czasach wchodziła po schodach i to tylko wtedy,
kiedy przeniosła ciężar ciała na prawe kolano, zamiast na lewe. Spojrzała na czwartą
pasażerkę w przedziale i zwróciła się do niej:
— Przepraszam, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu…
Dziewczyna pochylała się nad przewodnikiem z piórem w ręku. Przewróciła stronę
i zapisała coś na marginesie. Gouri czekała. Dziewczyna nie podnosiła głowy. Gouri
spojrzała na Vidyę, szukając wsparcia, po czym znów mruknęła „przepraszam” i
przysunąwszy się, dotknęła palcem ramienia dziewczyny.
Dziewczyna drgnęła i zasłoniła usta dłonią.
— Och, nie chciałam… to znaczy… — Gouri cofnęła się. Można by pomyśleć, że
jest dwugłowym ogrem, a nie starszą panią o okrągłej twarzy.
Dziewczyna potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się jakichś myśli. Na tej
głowie miała ptasie gniazdo z brązowymi i czarnymi kosmykami, splecionymi w
warkoczyki kolorową wstążką. Sięgnęła pod nie i wyjęła słuchawki ze spiralnie
przekłutych kolczykami uszu. Kolczyki były srebrne lub mosiężne, z wyjątkiem dwóch
złotych na samych płatkach.
Gouri nie chciała prosić tego onieśmielającego stworzenia o przysługę, ale stare
kości nie pozostawiały jej wyboru. Wzięła głęboki oddech i powiedziała:
— Mam bilet na górną kuszetkę, a, rozumie pani, kolana odmawiają mi już
posłuszeństwa, więc gdyby nie miała pani nic przeciwko temu… Oczywiście może
pani siedzieć przy oknie, jak długo pani zechce. Tylko w nocy, do snu, gdyby zechciała
pani zamienić…
Dziewczyna miała na sobie turkusowy podkoszulek z pofalowanym, jakby biegł
przez wzgórza i doliny, napisem: „Byłam tam, zrobiłam to, posprzątałam”. Spodnie,
które nosiła, ucięła na wysokości łydek, a całość trzymała się na tuzinie zamków
błyskawicznych, które przecinały nogi. Kobiety dostrzegły także tatuaże, lecz nie miały
pewności, czy błysk pomiędzy brwiami pochodzi od kolczyka. Vidyę korciło, żeby
powiedzieć: „Widzicie, jak się ubierają teraz dziewczyny. A potem płaczą, że
mężczyźni je zaczepiają”.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Nie ma problemu. — Uśmiechnęła się z zadziwiającą słodyczą. — Lubię spać na
górze. — I znów sięgnęła po słuchawki.
Wielkie czarne oczy w twarzy o ostrych rysach, jak u łani. I jest jak łania płochliwa,
pomyślała Latika. Odwróciła się i zajęła telefonem, żeby na nią nie patrzeć.
Gouri, zachęcona uśmiechem, rozpromieniła się.
— Moja przyjaciółka Latika nadal wspina się na górne łóżka, ale ja już nie. Nie
zostało nam, wie pani, zbyt wiele lat na podróże. Powiedziałyśmy sobie: przyjaźnimy
się przez całe życie, ale nigdy nigdzie razem nie wyjechałyśmy. Zaproponowałam
Dżarmuli. Zawsze chciałam wrócić do świątyni Wisznu. A Latika… to jest Latika…
chce tylko usiąść nad brzegiem morza i pić sok z kokosa. Więc zostawiłyśmy nasze
dzieci i wnuki, i oto jesteśmy. Przy okazji, mam na imię Gouri, a to jest Vidya. A pani?
— Nomi — odpowiedziała dziewczyna, a jej uśmiech zbladł po tym zalewie
informacji. — Miło mi panie poznać. — Gmerała przy słuchawkach.
— Czy wybierasz się na wakacje do Dżarmuli, Nomi? — To pytanie zadała Vidya,
która przyglądała się dziewczynie znad okularów. — Skąd pochodzisz?
— Z… wielu miejsc. Teraz z Oslo, jak przypuszczam — odpowiedziała. — Nie,
nie przyjechałam na wakacje. Jestem tu… bo przygotowuję film dokumentalny.
Kiedy Vidya zaczęła pytać „film, o czym?”, dziewczyna dodała:
— O turystyce religijnej, o świątynnych miastach, o tym wszystkim. Moja szefowa
chciała nakręcić film o Kumbh. Trochę to trwało, ale zdołałam ją przekonać do
Dżarmuli.
Dziewczyna podniosła książkę, włożyła na powrót słuchawki do uszu i szukała
strony, na której skończyła. Na korytarzu ubrany w czerwone spodenki chłopczyk,
przypominający pocisk, odpalił niewidoczny motocykl i popędził dalej. Gdzieś z głębi
wagonu dobiegł głos:
— Nie, to ty się nim zajmij.
— Film! Jakież to ciekawe! Mój syn także pracuje w filmie. — Vidya uśmiechnęła
się, rozradowana zbiegiem okoliczności. Pochyliła się, żeby dokończyć, a dziewczyna
znów wyjęła słuchawki z uszu, tym razem z niechęcią i ociąganiem. — Och, wpadał i
wypadał z domu, kiedy był jeszcze sam. Miał zupełnie szalonych przyjaciół z filmu,
nawet słynnych aktorów! Czasem sprowadzał ich do domu na całe noce! Taki hałas,
tyle kawy, tyle jedzenia gotowanego całymi godzinami i znikającego w sekundę.
Kiedyś…
Było jasne, że dziewczyna chciała mieć spokój. Czasem nawet przyjaciółki bywają
tępe, jednak ze względu na długoletnią przyjaźń nie wypada karcić ich głośno, gdyż
mogłyby poczuć się urażone.
— Czy zabrałaś tego Dicka Francisa do czytania, Vidyo? — zapytała Latika. — Czy
pamiętałaś? — Jej mąż nazwałby to dywersją. Ona nazywała taktem.
Dziewczyna wykorzystała przerwę, by włożyć słuchawki do uszu i wrócić do
lektury. Vidya, urażona, urwała w połowie zdania. Zajęła się wyjmowaniem z torby
pustych kartek, które położyła na książce dla Latiki. Zawsze starała się być na bieżąco
z pracą. Zaczęła pisać. Zauważyła, że Latika nie ponowiła pytania o Dicka Francisa. W
ogóle go nie chciała — Vidya wiedziała o tym — a przynajmniej nie teraz.
Wyjechali za miasto, a pociąg zaczął przyspieszać, mijając stojące na kolejowych
skarpach slumsy. Pasażerowie rozsiedli się wygodniej i wyjęli czasopisma, przekąski,
karty do gry. Chłopiec, który pędził korytarzem jak torpeda, uspokoił się na chwilę. Ale
po minucie znów odpalił motor i wpadł na kobietę, zmierzającą w drugą stronę.
— Czyje to dziecko? — zawołała kobieta. — Dlaczego nikt go nie pilnuje?
Chłopczyk leżał jak długi u jej stóp. Pociągał nosem, potem zaczął płakać, aż w
końcu zawył z wściekłości. Męski głos polecił:
— Idź po niego!
Odpowiedział mu głos kobiecy:
— Zawsze ja!
— Co za niegrzeczny bachor! Jestem pewna, że będzie wył przez całą noc —
oznajmiła Latika. Natychmiast dołączyły do niej przyjaciółki, jakby znały takie
utyskiwania na pamięć:
— Co to za brak wychowania!
Nawet Vidya się uśmiechnęła. Ale zaraz wróciła do pisania dużymi drukowanymi
literami, choć z uśmiechem na twarzy.
— Co ty robisz, Vidya? — zapytała Latika z wyraźną ulgą po niezręcznej ciszy. —
Zawsze jesteś taka zajęta.
Vidya od czterdziestu lat była urzędniczką i udawanie, że jest zajęta było jej
naturalnym sposobem bycia. Nie podniosła głowy, dopóki nie skończyła pisać na
każdej z kartek:
Gouri Ganguly, zatrzymała się w Swirling Sea hotel,
w Dżarmuli, do 14 lutego 2006 roku. Telefon: 697565437.
Adres zameldowania: Tarini Apartments,
13a/5 Hazra Road, Kalkuta.
— Chcę, Gouri, żebyś miała taką karteczkę w każdej kieszeni torebki — oznajmiła
Vidya. — Jeśli odpłyniesz i nie będziesz mogła sobie przypomnieć, gdzie jesteś,
łatwiej będzie obcym przyprowadzić cię do nas.
Jej głos emanował rozsądkiem i przezornością. Każdy, kto znał Vidyę podziwiał w
niej to, że o wszystkim myślała. I o każdym. Miała szeroką prostokątną twarz, na której
oczy, brwi, nos i usta — słowem, wszystko — były doskonale proporcjonalne i we
właściwym kształcie, choć ich suma w niewytłumaczalny sposób nie wychodziła poza
zwykłą symetrię. Szeleszczące bawełniane sari Vidyi, jej schludny kok, skromne złote
kolczyki w uszach świadczyły o nawykowej efektywności i zmyśle praktycznym. Na
nogach miała wodoszczelne sandałki, kupione dzień wcześniej z myślą o podróży nad
morze, a w torebce butelkę środka odkażającego do rąk, paczuszkę chusteczek
nawilżających o zapachu różanym oraz przeróżne fiolki z podstawowymi
homeopatycznymi lekami. Po spakowaniu bagaży siedziała przez całe pięć minut w
milczeniu obok nich i powtarzała w myślach listę wielu rzeczy, których może
potrzebować wraz z przyjaciółkami, a których jeszcze nie zapakowała.
Gouri, oparłszy głowę o szybę, nuciła pod nosem bhajan. Jej oczy sunęły po
obozowiskach, słupach wysokiego napięcia, sklepach, rowach, gromadach ludzi
odpoczywających przy kolejowych przejazdach i reklamie powtarzającej się na każdej
ścianie, którą mijał pociąg. Wymalowaną takimi wołami, że nie można było jej
przeoczyć: stoi po minucie, godzinami sprawia przyjemność.
Odwróciła wzrok ku psom węszącym w zwałowisku śmieci. Nad rowami ze stojącą
wodą rozmokłe rudery z plastiku, cegły i błota. Las telewizyjnych anten na dachach.
Gdzieś w oddali ryżowe poletko, które zaraz zniknęło. Tylko gdzieniegdzie, przez
ułamek sekundy, widziała sylwetki chat z sitowia i błota oraz lśniące powierzchnie
stawów, przypominała sobie wówczas wioskę, w której wspinała się na drzewa z
kuzynkami i goniła je przez trawę nad brzegiem rzeki. Trawa ta bielała jesienią od
kwiatów jak chmury i była tak wysoka, że gubiły się w niej, nawoływały się i trzymały
za ręce, kiedy się znalazły.
— Po co jej tyle kartek? — Głos Latiki przerwał rozmyślania Gouri. — Czy to nie
przesada? — Szukała w torebce szczotki do włosów, zerkając na dziewczynę. Czy te
jej włosy w ogóle się czesze? I jak one dają sobie radę z tyloma warkoczykami,
paciorkami i nitkami? Latika miała porządnie obcięte, choć rozwiewające się włosy,
zawsze umyte i ładnie okalające jej drobnokościstą twarz, podkreślające powagę
szylkretowych okularów, które nosiła. Miały kolor lśniącego burgunda. Przez wiele
tygodni nie mogła zdecydować się na odcień, marząc o prostocie z czasów, kiedy jej
włosy były albo czarne, albo siwe, bez żadnych pośrednich odcieni, ale w głębi ducha
cieszyła się, że porzuciwszy obawy, wybrała coś odważnego.
— Gouri potrzebuje wielu kartek — odpowiedziała nadal skupiona Vidya. —
Zapomina gdzie co schowała. Pamiętasz, jak spóźniłyśmy się do kina, bo nie mogła
znaleźć biletów w torebce?
— To mogło się przydarzyć każdej z nas — mruknęła Latika. — Ja nigdy niczego
nie mogę znaleźć w torebce.
— Robię to na wszelki wypadek, bo znajdziemy się w obcym mieście. To wszystko.
Gouri zapomniała nawet zabrać telefonu.
Czy to nie zabrzmiało zbyt surowo? Vidya szturchnęła lekko Gouri, przyjaźnie, żeby
pokazać jej, że nie krytykuje jej bez potrzeby, ale ta zadrżała i odsunęła się od niej. Z
każdym mijającym rokiem Gouri stawała się coraz tęższa. Vidya zastanawiała się, jak
sobie z nią z Latiką poradzą. Miała wrzecionowate kończyny, a jej korpus był jak
kopiec — dynia na zapałkach. To cud, że się nie przewracała. Jej umysł także
szwankował. Przez ostatnie dwa lata można było odnieść wrażenie, że termity wyżerają
tunele w jej mózgu. Powtarzała się, zapominała, gdzie odkładała rzeczy, nie pamiętała
imion. Zapominała nawet, że jadła i brała kolejne dokładki. Była zazwyczaj potulna,
ale teraz należało się nią opiekować. Kiedy się obrażała, wpadała w bojowy nastrój.
„Nie, wcale do mnie wczoraj nie dzwoniłaś”. Albo: „Oczywiście, że nie jadłam
jeszcze rolmopsa!”. Vidya często budziła się o trzeciej nad ranem i wpatrywała w
ciemność. Te stwory, które zamieniają mózg Gouri w pył, czekają teraz na mnie. Są tu
niedaleko. Czekają.
— Nie jest tak źle — oświadczyła Gouri z kąta przedziału, w którym się schowała.
— Potrzebuję tylko trochę więcej czasu na wszystko, nic więcej. — Wolałaby, żeby nie
rozmawiały o niej w taki sposób, nie przy tej młodej osobie po drugiej stronie — jak
ona miała na imię? Czy już się przedstawiła?
Odwróciła głowę do okna i zobaczyła deszcz spływający po szybie. Wiejska
okolica była ledwo widzialnym cieniem. Obwisła twarz — jej własna, jak zrozumiała
— spoglądała na nią z okna. Za sobą miała Vidyę z uniesionymi brwiami, otwierającą
usta, by znów ją za coś zganić. Zapadająca na zewnątrz ciemność zamieniła szyby
pociągu w lustra. Gouri zauważyła coś w odbiciu i dotknęła dłońmi płatków uszu,
zastanawiając się, co zrobiła z perłowymi kolczykami, które, jak się jej wydawało,
włożyła. Wyjęła je z kredensu i położyła wczoraj wieczorem na toaletce — tego była
pewna. A może nie? Oparła czoło o mokre od deszczu okno, osłoniła dłońmi oczy
przed światłem i zajrzała w zapadającą noc. Nie było na co patrzeć, ale nie odwracała
głowy, przyglądając się pustce.
— Przypuśćmy, że zapomnisz nazwę hotelu. I nie zdołasz sobie przypomnieć
telefonu do domu. Co wtedy? Kartki nie zaszkodzą. Nie są ciężkie.
Gouri podniosła torebkę. Jęknęły odsuwane i zasuwane zamki błyskawiczne.
Włożyła kartkę do każdej przegródki i kieszonki w torebce. Kiedy skończyła, podniosła
bez słowa głowę, a Vidya odwróciła się, mówiąc:
— Jestem pewna, że zabrałam słodycze, wiesz, te korzenne cukierki, które wszyscy
jadają w pociągach.
Pociąg przyśpieszał, niezręczna chwila minęła. Zaczęły rozmawiać o rodzinie i
sąsiadkach, o codziennych kłopotach.
— Żeby przyjechać do mnie w odwiedziny, musi ogarnąć setkę spraw na raz! —
Latika mówiła o swojej córce, która mieszkała we Florencji i przyjeżdżała w
odwiedziny raz na dwa lata z mężem i dziećmi. — Ale gdyby tylko wiedziała, ilu
siwych włosów przysparza mi każda jej wizyta! Wiem doskonale, że nie jestem
najlepszą gospodynią na świecie. Uwielbiam oczywiście wnuki i zięcia, ale te ilości
wody mineralnej, które muszę kupować! Kiełbasy, makaronu! I sera! Dzieci nie jedzą
nic innego.
W swoich własnych domach, w otoczeniu członków rodziny czy służby, nie mogły
plotkować w taki sposób, ale tutaj nie musiały się martwić, że ktoś podsłucha.
Dziewczyna przysypiała pod oknem z książką na kolanach, a jej głowa i ramiona
kołysały się raz po raz w rytm muzyki sączonej do jej mózgu.
— Tak, woda mineralna! Dziesiątki kartonów! Za każdym razem, kiedy odwiedza
mnie siostrzeniec z Nowego Jorku — dodała Vidya.
Pojawił się konduktor, a jego zmarszczone czoło otrzeźwiło je. Wszystkie trzy
podróżowały z ulgą dla osób starszych. Konduktor zażądał dowodów, by sprawdzić,
czy mają ponad sześćdziesiąt lat. Gouri i Latika wyjęły posłusznie dokumenty. Vidya
przetrząsała torebkę, pomrukując:
— Jestem pewna, że go zabrałam, muszę go mieć.
W końcu wyrzuciła całą zawartość torebki na siedzenie w kaskadzie chusteczek,
lekarstw, długopisów, agrafek i gumek, ale nie mogła znaleźć między nimi prawa jazdy,
które, jak przypuszczała, mogło zastąpić dowód.
Konduktor czekał z miną mówiącą, że stara się być cierpliwy, choć przychodzi mu
to z trudem. Biały kolejowy mundur ciasno opinał mu brzuch. Z kratek klimatyzacyjnych
płynęło lodowate powietrze, ale nos mężczyzny świecił od potu i zsuwały mu się po
nim okulary, które poprawiał palcem.
— Jeśli nie znajdzie pani dowodu, będę musiał nałożyć karę — oznajmił.
— Miałaś kartę identyfikacyjną z biura…
— Od lat jestem na emeryturze, Latiko!
Gouri zamrugała za szkłami okularów. Muffinka z rodzynkowymi oczami, moja
Dida, mówił zawsze wnuk.
— Nie widzi pan, że jesteśmy siwymi niewiastami, które mogłyby być pańską
matką? Jej włosy… — Gouri uśmiechnęła się do konduktora i wskazała brodą Latikę
— …też są siwe.
Oczy konduktora zatrzymały się przez moment na fryzurze Latiki, a potem wbiły w
końcówkę długopisu. Latika pałała świętym oburzeniem. Schowała ze złością szczotkę
do torebki. Od początku nie podobał się jej ten wyjazd, powinna była zaufać
instynktowi i zostać w domu. Jeśli dotąd nigdy nie podróżowały razem, musiał być
jakiś powód: będą miały się powyżej uszu najdalej za pół dnia. Po drugiej stronie
korytarza ujrzała jakąś wtuloną w siebie parę, wpatrzoną w coś widocznego tylko dla
nich. Gdyby tylko… Kiedyś, kiedy żył jej mąż, zawsze miała z kim wyjechać na
wakacje. Co z tego, że nigdy tak się w nią nie wtulał, nawet w młodości.
Pociąg zastukał na moście, korytarzem szedł steward, rzucając na puste kuszetki
prześcieradła i koce. Vidya szukała dowodu w drugiej torbie, ale słowa Gouri musiały
trafić do konduktora, bo powiedział:
— W porządku.
Ręka przytrzymująca podkładkę do pisania rozluźniła się, ucichło stukanie w nią
długopisem. Pogroził im palcem, jakby były uczennicami na wagarach.
— Tym razem wam odpuszczę, moje panie. Ale nie próbujcie tego w drodze
powrotnej, bo zapłacicie podwójnie.
Spojrzał na dziewczynę, obserwował ją przez chwilę. Ramiona i szyja Nomi
podskakiwały w rytm muzyki. Miała zamknięte oczy.
— Proszę pani! — rzucił konduktor, a zwrot ten zabrzmiał w jego ustach jak obelga.
Zastukał w kryty fornirem stoliczek, wystający spod okna między kuszetkami. — Bilet!
Dziewczyna aż podskoczyła i wyjęła słuchawki z uszu. Senna i skonsternowana,
rozpięła kieszeń w spodniach, potem drugą, wreszcie trzecią. W końcu wyciągnęła
wilgotny od potu, zmięty bilet i odetchnęła z ulgą. Konduktor ujął go w dwa palce,
jakby nie chciał się pobrudzić.
— Nomita Fredriksen, płci żeńskiej, lat dwadzieścia pięć. — Porównał nazwisko
na bilecie z listą pasażerów i zerknął ponad podkładką do pisania na dziewczynę.
Potem, by dowieść, że rzetelnie wykonuje pracę, ponownie spojrzał na bilet i
sprawdził wszystkie szczegóły.
Dziewczyna wpatrywała się w okno i uciekający do tyłu krajobraz, w smugi świateł
z mijanych wiosek i stacji kolejowych, na których się nie zatrzymywali. Kiedy
konduktor oddał jej w końcu bilet, schowała go do plecaka, włożyła słuchawki do uszu
i zamknęła oczy. Była bosa, podciągnęła stopy z pierścionkami na palcach na kuszetkę,
a kolana pod brodę, objęła rękami nogi — nie zajmowała więcej miejsca od
zwiniętego w kłębek psa i wydawała się zupełnie jak pies z siebie zadowolona.
* * *
Po godzinie czy dwóch pociąg zatrzymał się na stacji. Na zewnątrz jaśniały światła,
biały neon widziany przez przyciemnione szyby wagonu wydawał się żółtawy. Ludzie z
walizkami i torbami w rękach rzucili się do wagonów. Tuż za ich oknem stał wózek z
herbatą. W pobliżu kręciła się kobieta w łachmanach, żebrząc o jedzenie. Miała na
sobie brudne sari i źle zapiętą męską koszulę. Bezkształtna odzież i zmierzwione włosy
podkreślały surowe piękno jej twarzy. Latika chciała wysiąść z pociągu i pomóc, zanim
ktoś zrobi jej krzywdę.
Kobieta zaczepiała ludzi na peronie, ciągnąc pasażerów za poły koszuli czy za
ramię, jakby miała pewność, że obrzydzenie wywołane jej dotykiem każe im czym
prędzej wysupłać rupię albo dwie. Wszyscy ją omijali, a ona nie dawała za wygraną.
Kiedy podeszła do masywnego, groźnie wyglądającego mężczyzny i wyciągnęła do
niego rękę, uśmiechając się przy tym błagalnie, Latika zamknęła oczy. Nie chciała tego
widzieć. Nigdy nie dowie się niczego więcej o tej kobiecie w łachmanach, żebrzącej
na pogrążonym w półmroku peronie, nigdy nie dowie się, co się z nią stało. Pociąg był
zbiorowiskiem ludzi, pędzących przez miasta i wsie, z którymi nie mieli nic
wspólnego. W pamięci Latiki było już zbyt wiele migawkowych fragmentów życia
innych: odkładającego się osadu, od którego odrywały się niekiedy brudy i wypływały
na powierzchnię jej snów.
Otworzyła oczy, żebraczki już nie było, a dziewczyna z przedziału stała. Zarzucała
plecak na ramię.
— Dokąd idziesz? — zapytała Vidya.
— Rozejrzeć się. Wszyscy i tak wysiadają. — Dziewczyna wskazała korytarz, po
którym chodzili ludzie, wysiadali z pociągu i wracali z butelkami napojów
gazowanych.
— Ale nie ma na co patrzeć. Jak długo będziemy tu stać? I tak upłynęło już sporo
czasu, odkąd pociąg się zatrzymał. — Vidya wyjrzała za okno. — Nawet nie wiem, co
to za stacja. Myślisz, że to Kathalbari? Jeśli tak, to nie postoimy za długo.
Dziewczyna wyszła na korytarz, zanim Vidya skończyła. Zobaczyły ją ponownie na
peronie po jakichś dwóch minutach. Przez szybę i z pewnej odległości wydawała się
jeszcze bardziej obca. Gouri, która właśnie skończyła wieczorne modlitwy, odłożyła
paciorki i otworzyła oczy.
— A co to za brewerie! — zawołała. — Wysiadanie z pociągu! Kupuje jedzenie?
Wolałabym umrzeć z głodu, niż tak ryzykować.
Latika roześmiała się, wyobrażając sobie, jak pękata Gouri o różowych policzkach
głodzi się lub ryzykuje.
— To byłoby wielkie święto! Jestem pewna, że masz już ochotę na obiad.
Potrącana przez tłum dziewczyna podeszła do straganu. Wszyscy się popychali,
żeby wrócić do pociągu albo kupić jedzenie na straganie, zanim pociąg odjedzie.
Otaczali ją mężczyźni, gapiący się pożądliwie na warkoczyki, kolczyki w uszach i
kształty pod turkusowym podkoszulkiem. Kobiety w pociągu nie słyszały wrzawy i
krzyków na peronie, ale widziały poruszające się usta dziewczyny. Wśród mężczyzn
wydawała się mniejsza i drobniejsza, musiała wspiąć się na palce, żeby dojrzał ją
handlarz. Machała pięćdziesięcioma rupiami nad głową. Sprzedawca wyciągnął rękę
po pieniądze, przyjrzał się jej bacznie, po czym zdjął ze stelaża długą bułkę i podał
dziewczynie wraz z plastikowym kubkiem herbaty.
— Dlaczego nie wraca? — niecierpliwiła się Vidya. — Kupiła, co chciała,
prawda? Nigdy nie pozwoliłabym jej wyjść samej, ale to dziecko wychowane za
granicą!
— Nie pytała cię o zgodę — stwierdziła Latika. — I wcale nie wyszła na długo, bo
nie ma jej zaledwie… — zerknęła na zegarek — … od dwóch minut!
Dziewczyna przeszła obok okna z herbatą i bułką. Kiedy skręciła w lewo, gdzie
znów stała kobieta w łachmanach, zdały sobie sprawę, że kupiła jedzenie i picie dla
żebraczki. Podeszła bliżej i podała jej zakupy. Tamta jej nie zauważyła, więc
dziewczyna ujęła ją za łokieć.
Latika zauważyła dwóch próżnujących na peronie mężczyzn, którzy wbili pożądliwy
wzrok w dziewczynę i żebraczkę. Wciągnęła gwałtownie powietrze i potrząsnęła
głową, by pozbyć się przykrego przeczucia; nakazała sobie nie melodramatyzować, ale
wtedy zauważyła, że jeden z mężczyzn zbliżył się do dziewczyny. Uśmiechał się
lubieżnie i coś do niej powiedział. Nie zwracała na niego uwagi. A on, nadal szczerząc
zęby, otarł się, jakby niechcący, o jej pierś. Dziewczyna cofnęła się o krok i jednym
szybkim ruchem, który nie mógł trwać dłużej niż sekundę, wepchnęła bułkę żebraczce i
chlusnęła gorącą herbatą prosto w twarz napastnika. Kiedy złapał się za twarz, kopnęła
go w goleń i krocze. Zachwiał się na nogach i upadł na peron.
Nagle, jak w niemym filmie, stragan z jedzeniem uciekł do tyłu. Stojąca za nim
lampa przesunęła się w tył o dwie, potem trzy stopy. Widziały, jak dziewczyna się
odwraca i patrzy na odjeżdżający pociąg, a potem zaczyna biec, nie zważając na
plecak. Drugi z mężczyzn rzucił się za nią w pościg, a ona przyśpieszyła, jakby od tego
zależało jej życie. Tłum na peronie przesłonił ich na chwilę, ale potem znów się
pojawili. Zostawali w tyle coraz bardziej i bardziej, a przestraszona Gouri zawołała:
— Co ona zrobi, co ona zrobi?
— Pociągnij hamulec! Musimy zatrzymać pociąg! — zawołała Latika, która zerwała
się z siedzenia. Zadarły głowy do góry, lecz tam, gdzie powinien znajdować się
hamulec bezpieczeństwa, zwieszała się smętnie wyrwana ze ściany sprężyna. Pod nią
wisiał czerwony napis: w razie niebezpieczeństwa pociągnąć za rękojeść. I dalej:
Nadużycie będzie karane. Resztę zasłaniały jakieś gryzmoły.
Wyjrzały przez okno. Pociąg opuścił już oświetlony neonowo peron i mknął przez
czarny jak smoła krajobraz. Przecięte kwadraty światła z zakratowanych okien pociągu
sunęły wzdłuż całego składu. Było już za późno, żeby coś zrobić. Usiadły, pełne
niepokoju. Spoglądały na puste miejsce pod oknem. Wszystko wydarzyło się za szybko.
Co się stało z dziewczyną? Czy zdążyła wskoczyć do innego wagonu, czy została sama
na bezimiennej stacji? Co z nią będzie, jeśli dopadł ją ten mężczyzna? A jeśli się
przewróciła? Na tory?
— Nie mogła wpaść pod pociąg — oznajmiła Latika. — Bo zatrzymano by skład.
Vidya zajrzała pod siedzenie.
— Czy ten plecak był całym jej bagażem? Nic więcej nie zostało. Tylko po co go
wyniosła?
— Może bała się, że go ukradniemy — odpowiedziała Latika. — Tak im mówią,
kiedy tu przyjeżdżają.
Pociąg, jakby lżejszy po pozbyciu się dziewczyny, zakołysał się i przyśpieszył.
Łomotał na mostach, pędził przez wiejskie stacyjki i wył, mijając inne pociągi, jadące
w przeciwnym kierunku i przepadające na zawsze. W wagonie słychać było szum
rozmów, otwieranie i zamykanie pudełek. Chłopiec na wyimaginowanym motocyklu
znów pędził po korytarzu.
Trzy przyjaciółki siedziały bez ruchu, dobry wakacyjny humor popsuło im
zniknięcie dziewczyny, której w ogóle nie znały. Kiedy pojawił się wózek z obiadem,
musiały powiedzieć stewardowi, żeby zabrał czwarty posiłek. Nie zadawał żadnych
pytań. Bez słowa wsunął niechcianą stalową tacę z ryżem, dhalem i warzywami na dół
wózka i odjechał. Wrócił po jakimś czasie, żeby odebrać tace, ale nie zdjęły nawet
folii.
Później Latika rozłożyła prześcieradło i koc, i wspięła się na górną kuszetkę. Vidya
położyła się już na dole — nieruchoma postać na boku, z zamkniętymi oczami. Latika
leżała w niebieskiej poświacie nocnych lamp, wsłuchując się w chrapanie jakiegoś
mężczyzny i stukot kół. Hałas nie pozwolił jej zmrużyć oczu przez całą noc, tak
przynajmniej uważała, dopóki nie otworzyła oczu, by przekonać się, że wstał nowy
dzień, pociąg stał, świeciło promiennie słońce, a ona czuła przez skórę bliskość morza.
Wysiadły na stacji Dżarmuli, nie odzywając się do siebie, a każda z nich szukała
wzrokiem na zatłoczonym peronie kolorowych warkoczyków i turkusowej koszulki.
Często mam taki sen. Jestem w nim dziewczynką, trzymaną wysoko w górze przez
mężczyznę, który leży na wznak na łóżku z ugiętymi w kolanach nogami. Trzyma mnie
wysoko nad sobą, moja twarz unosi się nad jego twarzą, trzyma mnie pod pachami i
kołysze się na plecach, aż niewiele brakuje, żeby fiknął koziołka. Zawsze zatrzymuje
się wraz ze mną w odpowiedniej chwili. Potem leży nieruchomo przez sekundę. A
potem znów kołysze się do tyłu. Chcę, żeby przestał, ale straciłam głos i nie mogę
wykrztusić słowa. Budzę się zlana potem.
Wiem, że miejsce, w którym się urodziłam, leży blisko Dżarmuli. Opuściłam je jako
dziecko, ale wydawało mi się, że wszystko sobie przypomnę. Wysiadłam na stacji w
Dżarmuli i po drodze do hotelu wpatrywałam się zachłannie w krajobraz i budynki,
jakby miały przywrócić mi pamięć. Nic takiego się nie stało. Czekałam na olśnienie.
Nie nadeszło. Gdy znalazłam się w pokoju hotelowym, nie wypakowałam rzeczy —
przeczytałam raz jeszcze wszystkie wycinki, żeby upewnić się, że dobrze je pamiętam.
Po południu byłam już zmęczona. Odłożyłam wycinki i zamknęłam oczy. Dopiero gdy
przebudziłam się spocona z dobrze znanego snu, w którym mężczyzna kołysał mnie jako
dziecko, gdy poczułam dobrze znany, duszący strach, nabrałam pewności, że znalazłam
się w miejscu, do którego przypłynęłam, mając sześć czy siedem lat.
Kiedy wysiadłyśmy z łodzi, jechałyśmy długo następną furgonetką. Droga biegła
nad morzem, a czasem przez wsie i ruiny. Wypadł mi w niej pierwszy mleczny ząb.
Chciałam odnaleźć go pod siedzeniem, ale kiedy uklękłam, by popatrzeć, zobaczyłam
tylko las nóg, kawałki papieru i okruszki jedzenia.
Furgonetka przejechała w końcu przez wysoką bramę z arkuszy blachy,
zwieńczonych linią szpikulców. Brama zamknęła się za nami. Samochód stanął, a my
wysiadłyśmy. Kobieta, która była z nami, poprowadziła nas dalej. Szłyśmy ubitymi
ścieżkami — czerwonymi, schludnymi — przez ogrody, w których stały małe altanki.
Zaprowadzono nas do przysadzistego domostwa. Jedna po drugiej wchodziłyśmy pod
kran, pod którym nas myto. Widziałam inne dziewczynki w bieliźnie, wyglądały jak
zmokłe kury. Byłe chude i koślawe. Tak samo jak ja. Po umyciu dostałyśmy bawełniane
tuniki, chwyciłyśmy się za ręce i zaprowadzono nas — dwanaście dziewczynek — do
wiejskiego domku. Osłoniętego drzewami i pnączami. W izbie, w której czekałyśmy,
słońce w oknach świeciło bladozielono i żółto.
Na ścianach wisiały portrety długowłosego mężczyzny. Jeden z nich zajmował
prawie całą ścianę. Był większy od którejkolwiek z nas. Nie mogłam oderwać od
niego oczu, bo wydawało mi się, że ciągle na mnie patrzy. Przed tym portretem paliły
się kadzidełka, które pachniały mdląco słodko, jak śmierć. Czekałyśmy, a kadzidełka
zamieniały się w puszyste laski popiołu. Na podłodze leżały ciemnoczerwone materace
z zagłówkami. Nie wiem, czy tak wyglądał ten pokój tamtego dnia, czy wspominam go
z kolejnych zapamiętanych wizyt: zawsze było tak samo — portrety, kadzidełka,
czerwone zagłówki. Przy drzwiach stały dwie kobiety, trzymały w dłoniach płatki róż.
Jedna z nich przypłynęła z nami łodzią, druga miała złociste włosy.
Po pewnym czasie do izby wszedł mężczyzna z portretów, a kobiety stanęły na
baczność. Złotowłosa pochyliła się do jego stóp i powiedziała: „Gurudżi”. Nawet na
nas nie spojrzał. Kiedy się kłaniałyśmy, machnął tylko ręką i poszedł do drugiego
pokoju, depcząc płatki róż, rzucane mu pod stopy przez kobiety.
Kiedy teraz przypominam sobie swoją kolej przy drugich drzwiach, obraz w mojej
pamięci ulega zmianie. Drzwi są zamknięte. Przed wejściem wymykam się i biegnę do
ogrodu. Tam, pod drzewem, siedzi mój brat. Uśmiecha się do mnie szeroko. „Gdzie się
podziewałaś, osiołku?”, pyta. Obejmuje mnie mocno. „Straciłaś przednie zęby!”,
mówi.
Ale to się nie wydarzyło. Nie mogłabym pobiec do ogrodu, bo nie pozwoliłyby na
to pilnujące porządku kobiety. Ta z włosami jak złote nici i oczami błękitnymi jak dwie
krople nieba była wyższa od wszystkich znanych mi ludzi. Przykładała długi palec do
ust, przewracała oczami, kręciła głową. Domyślałam się, że mówi to samo, co moja
mama: „Cicho, ani słowa”.
Drzwi otworzyły się. Prostokąt światła. Weszłam w niego. Drzwi zamknęły się za
mną. Mężczyzna, który przeszedł obok nas, siedział na szerokim fotelu w drugim końcu
pokoju. Gurudżi. Miał na sobie żółte szaty i lśniące czarne włosy do ramion. Nie
przypominał sadhusów, których widziałam później. Miał czystą, gładką twarz jak
kobieta, nie miał brody ani brudnych splecionych włosów. Spojrzał na mnie tak, jakby
Tytuł oryginału: Sleeping on Jupiter Copyright © Anuradha Roy, 2015 Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2017 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017 Originally published in the English language by MacLehose Press, an imprint of Quercus Publishing Ltd. Redaktor prowadzący: Filip Karpow Redakcja: Paulina Nulewicz Korekta: Hanna Trubicka Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Konwersja: Grzegorz Kalisiak ISBN 978-83-7976-601-7 CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75 redakcja@czwartastrona.pl www.czwartastrona.pl
Czy krążący nad ziemią sęp Zna takie głębiny nieba Jakie zna księżyc? Akka Mahadevi, xii wiek
Dla trojga ukochanych tyranów Biscoot Rukun Christophera
PRZED PIERWSZYM DNIEM W roku, w którym przybliżyła się wojna, miałam sześć albo siedem lat i nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Mieszkałam z bratem, tatą i mamą, a nasza chata miała dwie izby z matami na podłodze i drewnianymi kołkami w ścianach do wieszania ubrań; wieczorami siadywaliśmy na podwórku i przyglądaliśmy się, jak mama gotuje na palenisku pod drzewem grejpfruta. Kiedy drzewo zakwitało, otwierałam szeroko usta, żeby połykać zapach. Gdy opadały kwiaty, pojawiały się małe zielone paciorki owoców. Któregoś dnia, gdy owoce stały się okrągłe i żółte jak księżyc w pełni, mój brat wspiął się na drzewo. Był wysoki i silny, kiedy przeskakiwał z gałęzi na gałąź — ten mój starszy brat. Czekałam, obejmując pień, aż spadną owoce. Zrywał je z gałęzi, które się mocno trzęsły, obsypując mnie pyłem i suchymi liśćmi. Grejpfruty miały bladożółtą, nakrapianą skórkę. Były wielkie jak melony i ciężkie od soku. Mama wbijała w nie nóż i przekrawała na pół, ich miąższ był różowy, a sok pachniał cierpko i świeżo. Nasza chata była całym naszym światem — światem nas czworga. Pamiętam płot z gałęzi, które ścinał i przynosił na ramionach tata — po kilka razy każdego dnia. Dżungla była gęsta, liście wysokich drzew szerokie i zielone. Usiłuję sobie przypomnieć, jakie to były drzewa, ale pamiętam tylko te, na których rosło coś do jedzenia: mango, grejpfruty, chlebowce i limonki. Mieliśmy kury, które znosząc jajka gdakały i darły się jak szalone. Ich jajka były brązowe. Mieliśmy krowę, kilka kóz i trzy świnie. Kiedy zarzynano świnie na mięso, kwiczały tak przeraźliwie, że aż wypadały mi zęby; ten sam odgłos usłyszałam niedługo po tym, jak mama przekroiła grejpfrut; nadeszli mężczyźni z siekierami. Mieli zasłonięte twarze. Popchnęli brata na dwór, a mamę i mnie w kąt izby; tatą cisnęli o ścianę. Uderzali o nią jego głową raz po raz. Biel spływała krwią. Rzucili go na podłogę i kopali butami. Wyglądało to tak jakby kopali to w jedną, to w drugą stronę bezwładny kłąb szmat. Jeden z nich podniósł siekierę i opuścił ją na czoło taty.
Przed wyjściem napisali coś krwią na ścianie. Nie patrzyli na nas. Słyszę przez sen kwik zarzynanych świń — ten sam odgłos, który wydawał tata. Potem była kępa krzaków przy rowie. Mama chowała mnie w nich. Tam, gdzie była wieś, unosił się dym — nie z palenisk do gotowania, ale taki, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Od tego dymu niebo zrobiło się czarne i ucichły ptaki. Zapadła cisza. Zaczęłam wołać brata, ale mama zamknęła mi usta dłonią. Gdyby tylko pozwoliła mi krzyczeć! Mój brat zawsze przybiegał, kiedy go wołałam, i zawsze wiedział, co należy zrobić. Potem szłam tak szybko, jak tylko mogłam, ale mama i tak ciągnęła mnie za rękę, ciągnęła mnie za sobą, mówiąc: — Szybciej, szybciej. Potem mnie podniosła i przytuliłam się do jej pleców, obejmując ją rękami. Biegła przez dżunglę. Ściskałam ją nogami w pasie, sięgałam jej głową do ramion, ale nic ponad nimi nie widziałam. Jej włosy kłuły mnie w oczy, były lepkie od potu i brudu. Biegła boso. Zatrzymała się, by wyciągnąć kolce ze stóp, a potem jeszcze raz, by oderwać róg sari i obwiązać nim zranioną stopę. Gdy pytałam o brata, odpowiadała: — Cicho. Ani słowa. Twarz mamy wyrażała wściekłość. Miała gęste proste brwi i kolczyk w nosie, który skrzył się jak gwiazda. Dłoń mamy była szorstka i twarda, kiedy wymierzała mi policzek i wcierała olejek przed kąpielą. Choć sięgam i sięgam pamięcią jak najdalej w przeszłość, nic więcej przypomnieć sobie nie mogę. Odpoczywałyśmy, spałyśmy raz czy dwa, a potem znów zarzucała mnie na plecy i ruszała w drogę. Trwało to dzień, może dwa, i nagle nie było już liści, ziemia stała się miękka, a przed nami otworzył się ocean. Nigdy przedtem nie widziałam morza ani piasku. Pobiegłam do wody. Mama podeszła i chwyciła mnie za rękę, ale pozwoliła brodzić przy brzegu. Potem zobaczyłam mężczyznę. Podszedł do mamy i coś powiedział. Mama wyciągnęła mnie z wody i kazała usiąść w cieniu łodzi. Jej sari było mokre do kolan. Pochyliła się i wyżęła je. Odeszli ode mnie, mama i ten mężczyzna, i rozmawiali cicho. Potem wróciła. — Zaczekaj tu — powiedziała. — Nie ruszaj się. Podeszła do mężczyzny. Jej głos ucichł i uleciał z wiatrem. I już jej nie było.
Słońce wisiało nad morzem, jakby miało do niego wpaść. Woda kłębiła się wysoko i było jej tak dużo. Fale nadpływały jak białozębne potwory, obgryzające piasek. Nadpływały coraz bliżej i bliżej. Wpatrywałam się w miejsce, w którym mama stała z tym mężczyzną. Byłam głodna. Wołałam ją. Z głodu rozbolał mnie brzuch. Wstałam, otworzyłam usta najszerzej jak mogłam i zawołałam brata. Nikogo. Było już prawie ciemno, kiedy pojawiły się dwie kobiety. Usiłowały oderwać mnie od łodzi. Powtarzałam, że mama kazała mi czekać. Jedna z nich mnie pociągnęła. Krzyczałam i opierałam się, wbijając stopy w piasek. — Cicho! — poleciła mi. Podniosła mnie. Druga wlała mi wodę z butelki do ust. Zabierają mnie do mamy, powiedziała. Niedługo ją zobaczę. Był już chyba kolejny ranek, kiedy wsadziły mnie do furgonetki. Siedziały w niej inne dziewczynki, niektóre mniejsze ode mnie, niektóre większe. Dojechałyśmy do miasta. Stał tam pomalowany na różowo i niebiesko dom. Była w nim izba ze słomianymi matami na podłodze i na nich spałyśmy. Dano nam gotowanego ryżu do jedzenia. Był czerwony, a nie biały. Grube ziarna ciągnęły się w ustach. Nigdy nie jadłam takiego ryżu. Jedna z dziewczynek nie chciała jeść i płakała przez cały czas. Po kilku dniach kobiety, które nas karmiły, wyniosły jej posłanie na werandę. Płacz wciąż było słychać w środku, choć nie tak głośno i mogłyśmy spać. Następnego ranka kobiety poszły po dziewczynkę na werandę, ale jej już nie było. Potem byłyśmy bardzo cicho. Jedna z kobiet była gruba i miła, i przytulała mnie za każdym razem, kiedy pytałam o powrót do domu. Miała piersi miękkie jak poduszki. Kołysała mnie, mówiąc: — Moje dziecko, moje dziecko. — Chcę do mamy, chcę do brata. — Twoja mama, twój tata i twój brat są już gwiazdkami na niebie — mówiła. — Jeśli chcesz z nimi pobyć, podnieś głowę i zobaczysz ich wysoko. — Przypomniałam sobie kolczyk w nosie mamy. Kobieta wskazała niebo, a ja powędrowałam wzrokiem za jej palcem. Ale choć była noc, niebo czerwieniło się od dalekich pożarów i nic na nim nie migotało. — Gwiazdy tam właśnie są — powiedziała. — Nie widzisz ich, ale ciągle tam są.
Potem przytuliła mnie do siebie i zapłakała. Nigdy nie widziałam płaczącej dorosłej. Mama krzyczała na nas przez cały czas, a kiedy tego nie robiła, żartowała i śpiewała piosenki. Ta kobieta jęczała i wzdychała. Zawsze kiedy wstawała albo siadała, łapała się za kolano mówiła: — Oj, Czuni, gdybyś tylko posmarowała je olejkiem! W tym domu nie było żadnej dziewczynki o imieniu Czuni. Któregoś popołudnia, kiedy siedziałam z grubą kobietą na schodach, wpatrując się w kłęby pyłu na ulicy, wyjęła zza pazuchy sakiewkę. Miała w niej igłę, którą przystawiła do zapalonej zapałki, aż igła zsiniała i sczerniała. Spojrzała na mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy i za pomocą pióra zaznaczyła coś na płatkach moich uszu. Zanim zorientowałam się, co robi, pociągnęła mnie za ucho i poczułam ostry ból. Z bliska miała wielką ohydną twarz. Lśniącą od potu skórę. Na nosie dziurki jak po ukłuciu szpilki, a z dziurek tych wyrastały czarne włosy. Czułam jej zepsuty oddech. Chciałam ją odepchnąć, ale trzymała mnie za ucho i wpychała gorącą igłę tam, gdzie mnie bolało. Przestała. Odwróciła mi twarz w lewą stronę i powiedziała: — Nie ruszaj się i nie wrzeszcz, bo będzie bolało bardziej. I znów to straszne ukłucie, a potem piekący ból. Spojrzała na moje uszy i wykrzyknęła: — Jaah! Jedna wyżej, druga niżej. Co ja wyprawiam! — Wyjęła coś z sakiewki i wepchnęła w krwawiący płatek ucha. — Nieważne. Jest jak jest. Wyżej czy nie. Kiedy przejrzałam się w lustrze, uszy ciągle krwawiły. Przeciągnięto przez nie dwie druciane pętelki. Jedna była wyżej od drugiej. Kobieta stała z tyłu, ciemna jak wzgórze w lustrze, odbijającym nas obie. Z kolczykami wyglądałam inaczej: jakbym się wystroiła. Wyglądałam jak dziewczynka. Kobieta pogładziła mnie po policzku i po włosach, powtarzając: — Czuni, moja Czuni, zobacz jakie masz ładne kolczyki. Nadeszła inna z kobiet z domu i zerknęła w lustro. — To złoto! Dałaś jej złote kolczyki? — Lepiej, żeby nosiła je dziewczynka — odpowiedziała gruba. Później, kiedy zostałyśmy same, odkażała mi uszy jakimś piekącym płynem i
powiedziała: — Należały do mojej córki. Są ze złota. Oszczędzałam przez wiele miesięcy, żeby je kupić. Czuni nosiła je przez cały czas. Dbaj o nie. Nie zgub ich. I nigdy nie zdejmuj. Tamtej nocy spuchły mi uszy i ciekła z nich ropa. Rano kolczyki zakleszczyły się w zaschniętej mazi. Ból, a potem swędzenie były tak nieznośne, że chciałam je wyrwać. Następnego dnia było jeszcze gorzej. Ale przejrzałam się w lustrze i powiedziałam szeptem: „Czuni, Czuni, noszę twoje kolczyki i nigdy ich nie zdejmę”. Kobieta przemywała rany swoim roztworem. — Naprawdę wyglądają tak, moje dziecko, jakby zrobiono je specjalnie dla ciebie. Wierz mi. Jesteś moją odrodzoną córką. — Dotykała kolczyków, żeby się kołysały. Pozostałe kobiety z domu gapiły się na nią. Zostałam tam kilka tygodni, może miesięcy, aż znów pojawili się mężczyźni z zasłoniętymi twarzami. Jeden z nich miał broń. Krzyczał: — To dla waszego dobra, dla naszej ojczyzny i dla naszego ojczystego języka. Drugi klepnął go w dłonie; kazał nam chwycić się za ramiona i wyjść rzędem z domu, jakbyśmy były pociągiem. Udawałyśmy gwiżdżący pociąg jeżdżący wokół dziedzińca. To wyglądało jak zabawa. Ten, który kazał nam się bawić, uśmiechał się chyba za zasłoną na twarzy. Był chudy i gibki jak mój brat. Miał takie same włosy: niechlujne i krótkie. Mój brat. Wyrwałam się z pociągu, żeby do niego podbiec. Przestał się uśmiechać i podniósł ku mnie kolbę. Wróciłam do pociągu dziewczynek, ale nie czułam się już jak wagon. Dwaj inni mężczyźni zabrali garnki i rondle, krzesła, koce i piece z domu i załadowali je na dżipy. Kobiety stały nieopodal. Mężczyźni rozlali coś w izbach i wrzucili pochodnie do domu. Z okien wyskakiwały płomienie. Tę noc spędziłyśmy na dworze. Było nas dwanaście — same dziewczynki i do tego cztery kobiety, które się nami opiekowały. Nie miałyśmy dokąd pójść. Rano wsadzono nas do kolejnej furgonetki i zostawiłyśmy budynki za sobą, jechałyśmy po wyboistych wiejskich drogach coraz dalej i dalej, aż w końcu zostawiłyśmy w tyle nawet drzewa, przed nami był tylko przestwór nieba, gorący goły piach i znów morze. I znów łódź. Nie na piasku, ale w wodzie. Pobiegłam do niej — mama! Myślałam, że mama będzie w łodzi. Kazano nam wszystkim wejść do niej. Dołączyła jedna z kobiet, ale nie była to
ta gruba — została na brzegu. Zadudnił motor. Do łodzi wsiadło dwóch mężczyzn, od czego zakołysałyśmy się i rozhuśtałyśmy. Potem wypłynęłyśmy na ocean. Wpatrywałam się w grubą kobietę, póki słońce nie wypaliło mi oczu. Brzeg oddalał się od nas coraz bardziej i bardziej, aż wokół została tylko woda i niebo. Jedna z dziewczynek zwymiotowała na pokład, a mężczyźni powiedzieli, że następną, która to zrobi, wyrzucą za burtę. Dotknęłam kolczyków.
PIERWSZY DZIEŃ O czwartej po południu pociąg sypialny do Dżarmuli zadrżał, ożył i wyjechał ze świstem ze stacji. Pasażerowie zamknięci razem na następnych czternaście godzin popatrywali na siebie z ukosa, zastanawiając się, jak to będzie. W wagonie A2 trzy kobiety wymieniały spojrzenia. „Ty ją zapytaj”, mówiło błagalne spojrzenie Gouri, skierowane do Latiki i Vidyi. Nie patrzyły na nią. Były trzema przyjaciółkami i po raz pierwszy wybierały się razem w podróż. Siedziały w szaroniebieskim przedziale z dwoma dużymi oknami i czterema kuszetkami do spania. Wspięcie się na górne kuszetki wymagało pewnej zwinności. Gouri, którą bilet kierował na górę, ledwo w tych czasach wchodziła po schodach i to tylko wtedy, kiedy przeniosła ciężar ciała na prawe kolano, zamiast na lewe. Spojrzała na czwartą pasażerkę w przedziale i zwróciła się do niej: — Przepraszam, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu… Dziewczyna pochylała się nad przewodnikiem z piórem w ręku. Przewróciła stronę i zapisała coś na marginesie. Gouri czekała. Dziewczyna nie podnosiła głowy. Gouri spojrzała na Vidyę, szukając wsparcia, po czym znów mruknęła „przepraszam” i przysunąwszy się, dotknęła palcem ramienia dziewczyny. Dziewczyna drgnęła i zasłoniła usta dłonią. — Och, nie chciałam… to znaczy… — Gouri cofnęła się. Można by pomyśleć, że jest dwugłowym ogrem, a nie starszą panią o okrągłej twarzy. Dziewczyna potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się jakichś myśli. Na tej głowie miała ptasie gniazdo z brązowymi i czarnymi kosmykami, splecionymi w warkoczyki kolorową wstążką. Sięgnęła pod nie i wyjęła słuchawki ze spiralnie przekłutych kolczykami uszu. Kolczyki były srebrne lub mosiężne, z wyjątkiem dwóch złotych na samych płatkach. Gouri nie chciała prosić tego onieśmielającego stworzenia o przysługę, ale stare kości nie pozostawiały jej wyboru. Wzięła głęboki oddech i powiedziała: — Mam bilet na górną kuszetkę, a, rozumie pani, kolana odmawiają mi już
posłuszeństwa, więc gdyby nie miała pani nic przeciwko temu… Oczywiście może pani siedzieć przy oknie, jak długo pani zechce. Tylko w nocy, do snu, gdyby zechciała pani zamienić… Dziewczyna miała na sobie turkusowy podkoszulek z pofalowanym, jakby biegł przez wzgórza i doliny, napisem: „Byłam tam, zrobiłam to, posprzątałam”. Spodnie, które nosiła, ucięła na wysokości łydek, a całość trzymała się na tuzinie zamków błyskawicznych, które przecinały nogi. Kobiety dostrzegły także tatuaże, lecz nie miały pewności, czy błysk pomiędzy brwiami pochodzi od kolczyka. Vidyę korciło, żeby powiedzieć: „Widzicie, jak się ubierają teraz dziewczyny. A potem płaczą, że mężczyźni je zaczepiają”. Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Nie ma problemu. — Uśmiechnęła się z zadziwiającą słodyczą. — Lubię spać na górze. — I znów sięgnęła po słuchawki. Wielkie czarne oczy w twarzy o ostrych rysach, jak u łani. I jest jak łania płochliwa, pomyślała Latika. Odwróciła się i zajęła telefonem, żeby na nią nie patrzeć. Gouri, zachęcona uśmiechem, rozpromieniła się. — Moja przyjaciółka Latika nadal wspina się na górne łóżka, ale ja już nie. Nie zostało nam, wie pani, zbyt wiele lat na podróże. Powiedziałyśmy sobie: przyjaźnimy się przez całe życie, ale nigdy nigdzie razem nie wyjechałyśmy. Zaproponowałam Dżarmuli. Zawsze chciałam wrócić do świątyni Wisznu. A Latika… to jest Latika… chce tylko usiąść nad brzegiem morza i pić sok z kokosa. Więc zostawiłyśmy nasze dzieci i wnuki, i oto jesteśmy. Przy okazji, mam na imię Gouri, a to jest Vidya. A pani? — Nomi — odpowiedziała dziewczyna, a jej uśmiech zbladł po tym zalewie informacji. — Miło mi panie poznać. — Gmerała przy słuchawkach. — Czy wybierasz się na wakacje do Dżarmuli, Nomi? — To pytanie zadała Vidya, która przyglądała się dziewczynie znad okularów. — Skąd pochodzisz? — Z… wielu miejsc. Teraz z Oslo, jak przypuszczam — odpowiedziała. — Nie, nie przyjechałam na wakacje. Jestem tu… bo przygotowuję film dokumentalny. Kiedy Vidya zaczęła pytać „film, o czym?”, dziewczyna dodała: — O turystyce religijnej, o świątynnych miastach, o tym wszystkim. Moja szefowa chciała nakręcić film o Kumbh. Trochę to trwało, ale zdołałam ją przekonać do
Dżarmuli. Dziewczyna podniosła książkę, włożyła na powrót słuchawki do uszu i szukała strony, na której skończyła. Na korytarzu ubrany w czerwone spodenki chłopczyk, przypominający pocisk, odpalił niewidoczny motocykl i popędził dalej. Gdzieś z głębi wagonu dobiegł głos: — Nie, to ty się nim zajmij. — Film! Jakież to ciekawe! Mój syn także pracuje w filmie. — Vidya uśmiechnęła się, rozradowana zbiegiem okoliczności. Pochyliła się, żeby dokończyć, a dziewczyna znów wyjęła słuchawki z uszu, tym razem z niechęcią i ociąganiem. — Och, wpadał i wypadał z domu, kiedy był jeszcze sam. Miał zupełnie szalonych przyjaciół z filmu, nawet słynnych aktorów! Czasem sprowadzał ich do domu na całe noce! Taki hałas, tyle kawy, tyle jedzenia gotowanego całymi godzinami i znikającego w sekundę. Kiedyś… Było jasne, że dziewczyna chciała mieć spokój. Czasem nawet przyjaciółki bywają tępe, jednak ze względu na długoletnią przyjaźń nie wypada karcić ich głośno, gdyż mogłyby poczuć się urażone. — Czy zabrałaś tego Dicka Francisa do czytania, Vidyo? — zapytała Latika. — Czy pamiętałaś? — Jej mąż nazwałby to dywersją. Ona nazywała taktem. Dziewczyna wykorzystała przerwę, by włożyć słuchawki do uszu i wrócić do lektury. Vidya, urażona, urwała w połowie zdania. Zajęła się wyjmowaniem z torby pustych kartek, które położyła na książce dla Latiki. Zawsze starała się być na bieżąco z pracą. Zaczęła pisać. Zauważyła, że Latika nie ponowiła pytania o Dicka Francisa. W ogóle go nie chciała — Vidya wiedziała o tym — a przynajmniej nie teraz. Wyjechali za miasto, a pociąg zaczął przyspieszać, mijając stojące na kolejowych skarpach slumsy. Pasażerowie rozsiedli się wygodniej i wyjęli czasopisma, przekąski, karty do gry. Chłopiec, który pędził korytarzem jak torpeda, uspokoił się na chwilę. Ale po minucie znów odpalił motor i wpadł na kobietę, zmierzającą w drugą stronę. — Czyje to dziecko? — zawołała kobieta. — Dlaczego nikt go nie pilnuje? Chłopczyk leżał jak długi u jej stóp. Pociągał nosem, potem zaczął płakać, aż w końcu zawył z wściekłości. Męski głos polecił: — Idź po niego!
Odpowiedział mu głos kobiecy: — Zawsze ja! — Co za niegrzeczny bachor! Jestem pewna, że będzie wył przez całą noc — oznajmiła Latika. Natychmiast dołączyły do niej przyjaciółki, jakby znały takie utyskiwania na pamięć: — Co to za brak wychowania! Nawet Vidya się uśmiechnęła. Ale zaraz wróciła do pisania dużymi drukowanymi literami, choć z uśmiechem na twarzy. — Co ty robisz, Vidya? — zapytała Latika z wyraźną ulgą po niezręcznej ciszy. — Zawsze jesteś taka zajęta. Vidya od czterdziestu lat była urzędniczką i udawanie, że jest zajęta było jej naturalnym sposobem bycia. Nie podniosła głowy, dopóki nie skończyła pisać na każdej z kartek: Gouri Ganguly, zatrzymała się w Swirling Sea hotel, w Dżarmuli, do 14 lutego 2006 roku. Telefon: 697565437. Adres zameldowania: Tarini Apartments, 13a/5 Hazra Road, Kalkuta. — Chcę, Gouri, żebyś miała taką karteczkę w każdej kieszeni torebki — oznajmiła Vidya. — Jeśli odpłyniesz i nie będziesz mogła sobie przypomnieć, gdzie jesteś, łatwiej będzie obcym przyprowadzić cię do nas. Jej głos emanował rozsądkiem i przezornością. Każdy, kto znał Vidyę podziwiał w niej to, że o wszystkim myślała. I o każdym. Miała szeroką prostokątną twarz, na której oczy, brwi, nos i usta — słowem, wszystko — były doskonale proporcjonalne i we właściwym kształcie, choć ich suma w niewytłumaczalny sposób nie wychodziła poza zwykłą symetrię. Szeleszczące bawełniane sari Vidyi, jej schludny kok, skromne złote kolczyki w uszach świadczyły o nawykowej efektywności i zmyśle praktycznym. Na nogach miała wodoszczelne sandałki, kupione dzień wcześniej z myślą o podróży nad morze, a w torebce butelkę środka odkażającego do rąk, paczuszkę chusteczek
nawilżających o zapachu różanym oraz przeróżne fiolki z podstawowymi homeopatycznymi lekami. Po spakowaniu bagaży siedziała przez całe pięć minut w milczeniu obok nich i powtarzała w myślach listę wielu rzeczy, których może potrzebować wraz z przyjaciółkami, a których jeszcze nie zapakowała. Gouri, oparłszy głowę o szybę, nuciła pod nosem bhajan. Jej oczy sunęły po obozowiskach, słupach wysokiego napięcia, sklepach, rowach, gromadach ludzi odpoczywających przy kolejowych przejazdach i reklamie powtarzającej się na każdej ścianie, którą mijał pociąg. Wymalowaną takimi wołami, że nie można było jej przeoczyć: stoi po minucie, godzinami sprawia przyjemność. Odwróciła wzrok ku psom węszącym w zwałowisku śmieci. Nad rowami ze stojącą wodą rozmokłe rudery z plastiku, cegły i błota. Las telewizyjnych anten na dachach. Gdzieś w oddali ryżowe poletko, które zaraz zniknęło. Tylko gdzieniegdzie, przez ułamek sekundy, widziała sylwetki chat z sitowia i błota oraz lśniące powierzchnie stawów, przypominała sobie wówczas wioskę, w której wspinała się na drzewa z kuzynkami i goniła je przez trawę nad brzegiem rzeki. Trawa ta bielała jesienią od kwiatów jak chmury i była tak wysoka, że gubiły się w niej, nawoływały się i trzymały za ręce, kiedy się znalazły. — Po co jej tyle kartek? — Głos Latiki przerwał rozmyślania Gouri. — Czy to nie przesada? — Szukała w torebce szczotki do włosów, zerkając na dziewczynę. Czy te jej włosy w ogóle się czesze? I jak one dają sobie radę z tyloma warkoczykami, paciorkami i nitkami? Latika miała porządnie obcięte, choć rozwiewające się włosy, zawsze umyte i ładnie okalające jej drobnokościstą twarz, podkreślające powagę szylkretowych okularów, które nosiła. Miały kolor lśniącego burgunda. Przez wiele tygodni nie mogła zdecydować się na odcień, marząc o prostocie z czasów, kiedy jej włosy były albo czarne, albo siwe, bez żadnych pośrednich odcieni, ale w głębi ducha cieszyła się, że porzuciwszy obawy, wybrała coś odważnego. — Gouri potrzebuje wielu kartek — odpowiedziała nadal skupiona Vidya. — Zapomina gdzie co schowała. Pamiętasz, jak spóźniłyśmy się do kina, bo nie mogła znaleźć biletów w torebce? — To mogło się przydarzyć każdej z nas — mruknęła Latika. — Ja nigdy niczego nie mogę znaleźć w torebce.
— Robię to na wszelki wypadek, bo znajdziemy się w obcym mieście. To wszystko. Gouri zapomniała nawet zabrać telefonu. Czy to nie zabrzmiało zbyt surowo? Vidya szturchnęła lekko Gouri, przyjaźnie, żeby pokazać jej, że nie krytykuje jej bez potrzeby, ale ta zadrżała i odsunęła się od niej. Z każdym mijającym rokiem Gouri stawała się coraz tęższa. Vidya zastanawiała się, jak sobie z nią z Latiką poradzą. Miała wrzecionowate kończyny, a jej korpus był jak kopiec — dynia na zapałkach. To cud, że się nie przewracała. Jej umysł także szwankował. Przez ostatnie dwa lata można było odnieść wrażenie, że termity wyżerają tunele w jej mózgu. Powtarzała się, zapominała, gdzie odkładała rzeczy, nie pamiętała imion. Zapominała nawet, że jadła i brała kolejne dokładki. Była zazwyczaj potulna, ale teraz należało się nią opiekować. Kiedy się obrażała, wpadała w bojowy nastrój. „Nie, wcale do mnie wczoraj nie dzwoniłaś”. Albo: „Oczywiście, że nie jadłam jeszcze rolmopsa!”. Vidya często budziła się o trzeciej nad ranem i wpatrywała w ciemność. Te stwory, które zamieniają mózg Gouri w pył, czekają teraz na mnie. Są tu niedaleko. Czekają. — Nie jest tak źle — oświadczyła Gouri z kąta przedziału, w którym się schowała. — Potrzebuję tylko trochę więcej czasu na wszystko, nic więcej. — Wolałaby, żeby nie rozmawiały o niej w taki sposób, nie przy tej młodej osobie po drugiej stronie — jak ona miała na imię? Czy już się przedstawiła? Odwróciła głowę do okna i zobaczyła deszcz spływający po szybie. Wiejska okolica była ledwo widzialnym cieniem. Obwisła twarz — jej własna, jak zrozumiała — spoglądała na nią z okna. Za sobą miała Vidyę z uniesionymi brwiami, otwierającą usta, by znów ją za coś zganić. Zapadająca na zewnątrz ciemność zamieniła szyby pociągu w lustra. Gouri zauważyła coś w odbiciu i dotknęła dłońmi płatków uszu, zastanawiając się, co zrobiła z perłowymi kolczykami, które, jak się jej wydawało, włożyła. Wyjęła je z kredensu i położyła wczoraj wieczorem na toaletce — tego była pewna. A może nie? Oparła czoło o mokre od deszczu okno, osłoniła dłońmi oczy przed światłem i zajrzała w zapadającą noc. Nie było na co patrzeć, ale nie odwracała głowy, przyglądając się pustce. — Przypuśćmy, że zapomnisz nazwę hotelu. I nie zdołasz sobie przypomnieć telefonu do domu. Co wtedy? Kartki nie zaszkodzą. Nie są ciężkie.
Gouri podniosła torebkę. Jęknęły odsuwane i zasuwane zamki błyskawiczne. Włożyła kartkę do każdej przegródki i kieszonki w torebce. Kiedy skończyła, podniosła bez słowa głowę, a Vidya odwróciła się, mówiąc: — Jestem pewna, że zabrałam słodycze, wiesz, te korzenne cukierki, które wszyscy jadają w pociągach. Pociąg przyśpieszał, niezręczna chwila minęła. Zaczęły rozmawiać o rodzinie i sąsiadkach, o codziennych kłopotach. — Żeby przyjechać do mnie w odwiedziny, musi ogarnąć setkę spraw na raz! — Latika mówiła o swojej córce, która mieszkała we Florencji i przyjeżdżała w odwiedziny raz na dwa lata z mężem i dziećmi. — Ale gdyby tylko wiedziała, ilu siwych włosów przysparza mi każda jej wizyta! Wiem doskonale, że nie jestem najlepszą gospodynią na świecie. Uwielbiam oczywiście wnuki i zięcia, ale te ilości wody mineralnej, które muszę kupować! Kiełbasy, makaronu! I sera! Dzieci nie jedzą nic innego. W swoich własnych domach, w otoczeniu członków rodziny czy służby, nie mogły plotkować w taki sposób, ale tutaj nie musiały się martwić, że ktoś podsłucha. Dziewczyna przysypiała pod oknem z książką na kolanach, a jej głowa i ramiona kołysały się raz po raz w rytm muzyki sączonej do jej mózgu. — Tak, woda mineralna! Dziesiątki kartonów! Za każdym razem, kiedy odwiedza mnie siostrzeniec z Nowego Jorku — dodała Vidya. Pojawił się konduktor, a jego zmarszczone czoło otrzeźwiło je. Wszystkie trzy podróżowały z ulgą dla osób starszych. Konduktor zażądał dowodów, by sprawdzić, czy mają ponad sześćdziesiąt lat. Gouri i Latika wyjęły posłusznie dokumenty. Vidya przetrząsała torebkę, pomrukując: — Jestem pewna, że go zabrałam, muszę go mieć. W końcu wyrzuciła całą zawartość torebki na siedzenie w kaskadzie chusteczek, lekarstw, długopisów, agrafek i gumek, ale nie mogła znaleźć między nimi prawa jazdy, które, jak przypuszczała, mogło zastąpić dowód. Konduktor czekał z miną mówiącą, że stara się być cierpliwy, choć przychodzi mu to z trudem. Biały kolejowy mundur ciasno opinał mu brzuch. Z kratek klimatyzacyjnych płynęło lodowate powietrze, ale nos mężczyzny świecił od potu i zsuwały mu się po
nim okulary, które poprawiał palcem. — Jeśli nie znajdzie pani dowodu, będę musiał nałożyć karę — oznajmił. — Miałaś kartę identyfikacyjną z biura… — Od lat jestem na emeryturze, Latiko! Gouri zamrugała za szkłami okularów. Muffinka z rodzynkowymi oczami, moja Dida, mówił zawsze wnuk. — Nie widzi pan, że jesteśmy siwymi niewiastami, które mogłyby być pańską matką? Jej włosy… — Gouri uśmiechnęła się do konduktora i wskazała brodą Latikę — …też są siwe. Oczy konduktora zatrzymały się przez moment na fryzurze Latiki, a potem wbiły w końcówkę długopisu. Latika pałała świętym oburzeniem. Schowała ze złością szczotkę do torebki. Od początku nie podobał się jej ten wyjazd, powinna była zaufać instynktowi i zostać w domu. Jeśli dotąd nigdy nie podróżowały razem, musiał być jakiś powód: będą miały się powyżej uszu najdalej za pół dnia. Po drugiej stronie korytarza ujrzała jakąś wtuloną w siebie parę, wpatrzoną w coś widocznego tylko dla nich. Gdyby tylko… Kiedyś, kiedy żył jej mąż, zawsze miała z kim wyjechać na wakacje. Co z tego, że nigdy tak się w nią nie wtulał, nawet w młodości. Pociąg zastukał na moście, korytarzem szedł steward, rzucając na puste kuszetki prześcieradła i koce. Vidya szukała dowodu w drugiej torbie, ale słowa Gouri musiały trafić do konduktora, bo powiedział: — W porządku. Ręka przytrzymująca podkładkę do pisania rozluźniła się, ucichło stukanie w nią długopisem. Pogroził im palcem, jakby były uczennicami na wagarach. — Tym razem wam odpuszczę, moje panie. Ale nie próbujcie tego w drodze powrotnej, bo zapłacicie podwójnie. Spojrzał na dziewczynę, obserwował ją przez chwilę. Ramiona i szyja Nomi podskakiwały w rytm muzyki. Miała zamknięte oczy. — Proszę pani! — rzucił konduktor, a zwrot ten zabrzmiał w jego ustach jak obelga. Zastukał w kryty fornirem stoliczek, wystający spod okna między kuszetkami. — Bilet! Dziewczyna aż podskoczyła i wyjęła słuchawki z uszu. Senna i skonsternowana, rozpięła kieszeń w spodniach, potem drugą, wreszcie trzecią. W końcu wyciągnęła
wilgotny od potu, zmięty bilet i odetchnęła z ulgą. Konduktor ujął go w dwa palce, jakby nie chciał się pobrudzić. — Nomita Fredriksen, płci żeńskiej, lat dwadzieścia pięć. — Porównał nazwisko na bilecie z listą pasażerów i zerknął ponad podkładką do pisania na dziewczynę. Potem, by dowieść, że rzetelnie wykonuje pracę, ponownie spojrzał na bilet i sprawdził wszystkie szczegóły. Dziewczyna wpatrywała się w okno i uciekający do tyłu krajobraz, w smugi świateł z mijanych wiosek i stacji kolejowych, na których się nie zatrzymywali. Kiedy konduktor oddał jej w końcu bilet, schowała go do plecaka, włożyła słuchawki do uszu i zamknęła oczy. Była bosa, podciągnęła stopy z pierścionkami na palcach na kuszetkę, a kolana pod brodę, objęła rękami nogi — nie zajmowała więcej miejsca od zwiniętego w kłębek psa i wydawała się zupełnie jak pies z siebie zadowolona. * * * Po godzinie czy dwóch pociąg zatrzymał się na stacji. Na zewnątrz jaśniały światła, biały neon widziany przez przyciemnione szyby wagonu wydawał się żółtawy. Ludzie z walizkami i torbami w rękach rzucili się do wagonów. Tuż za ich oknem stał wózek z herbatą. W pobliżu kręciła się kobieta w łachmanach, żebrząc o jedzenie. Miała na sobie brudne sari i źle zapiętą męską koszulę. Bezkształtna odzież i zmierzwione włosy podkreślały surowe piękno jej twarzy. Latika chciała wysiąść z pociągu i pomóc, zanim ktoś zrobi jej krzywdę. Kobieta zaczepiała ludzi na peronie, ciągnąc pasażerów za poły koszuli czy za ramię, jakby miała pewność, że obrzydzenie wywołane jej dotykiem każe im czym prędzej wysupłać rupię albo dwie. Wszyscy ją omijali, a ona nie dawała za wygraną. Kiedy podeszła do masywnego, groźnie wyglądającego mężczyzny i wyciągnęła do niego rękę, uśmiechając się przy tym błagalnie, Latika zamknęła oczy. Nie chciała tego widzieć. Nigdy nie dowie się niczego więcej o tej kobiecie w łachmanach, żebrzącej na pogrążonym w półmroku peronie, nigdy nie dowie się, co się z nią stało. Pociąg był zbiorowiskiem ludzi, pędzących przez miasta i wsie, z którymi nie mieli nic wspólnego. W pamięci Latiki było już zbyt wiele migawkowych fragmentów życia innych: odkładającego się osadu, od którego odrywały się niekiedy brudy i wypływały
na powierzchnię jej snów. Otworzyła oczy, żebraczki już nie było, a dziewczyna z przedziału stała. Zarzucała plecak na ramię. — Dokąd idziesz? — zapytała Vidya. — Rozejrzeć się. Wszyscy i tak wysiadają. — Dziewczyna wskazała korytarz, po którym chodzili ludzie, wysiadali z pociągu i wracali z butelkami napojów gazowanych. — Ale nie ma na co patrzeć. Jak długo będziemy tu stać? I tak upłynęło już sporo czasu, odkąd pociąg się zatrzymał. — Vidya wyjrzała za okno. — Nawet nie wiem, co to za stacja. Myślisz, że to Kathalbari? Jeśli tak, to nie postoimy za długo. Dziewczyna wyszła na korytarz, zanim Vidya skończyła. Zobaczyły ją ponownie na peronie po jakichś dwóch minutach. Przez szybę i z pewnej odległości wydawała się jeszcze bardziej obca. Gouri, która właśnie skończyła wieczorne modlitwy, odłożyła paciorki i otworzyła oczy. — A co to za brewerie! — zawołała. — Wysiadanie z pociągu! Kupuje jedzenie? Wolałabym umrzeć z głodu, niż tak ryzykować. Latika roześmiała się, wyobrażając sobie, jak pękata Gouri o różowych policzkach głodzi się lub ryzykuje. — To byłoby wielkie święto! Jestem pewna, że masz już ochotę na obiad. Potrącana przez tłum dziewczyna podeszła do straganu. Wszyscy się popychali, żeby wrócić do pociągu albo kupić jedzenie na straganie, zanim pociąg odjedzie. Otaczali ją mężczyźni, gapiący się pożądliwie na warkoczyki, kolczyki w uszach i kształty pod turkusowym podkoszulkiem. Kobiety w pociągu nie słyszały wrzawy i krzyków na peronie, ale widziały poruszające się usta dziewczyny. Wśród mężczyzn wydawała się mniejsza i drobniejsza, musiała wspiąć się na palce, żeby dojrzał ją handlarz. Machała pięćdziesięcioma rupiami nad głową. Sprzedawca wyciągnął rękę po pieniądze, przyjrzał się jej bacznie, po czym zdjął ze stelaża długą bułkę i podał dziewczynie wraz z plastikowym kubkiem herbaty. — Dlaczego nie wraca? — niecierpliwiła się Vidya. — Kupiła, co chciała, prawda? Nigdy nie pozwoliłabym jej wyjść samej, ale to dziecko wychowane za granicą!
— Nie pytała cię o zgodę — stwierdziła Latika. — I wcale nie wyszła na długo, bo nie ma jej zaledwie… — zerknęła na zegarek — … od dwóch minut! Dziewczyna przeszła obok okna z herbatą i bułką. Kiedy skręciła w lewo, gdzie znów stała kobieta w łachmanach, zdały sobie sprawę, że kupiła jedzenie i picie dla żebraczki. Podeszła bliżej i podała jej zakupy. Tamta jej nie zauważyła, więc dziewczyna ujęła ją za łokieć. Latika zauważyła dwóch próżnujących na peronie mężczyzn, którzy wbili pożądliwy wzrok w dziewczynę i żebraczkę. Wciągnęła gwałtownie powietrze i potrząsnęła głową, by pozbyć się przykrego przeczucia; nakazała sobie nie melodramatyzować, ale wtedy zauważyła, że jeden z mężczyzn zbliżył się do dziewczyny. Uśmiechał się lubieżnie i coś do niej powiedział. Nie zwracała na niego uwagi. A on, nadal szczerząc zęby, otarł się, jakby niechcący, o jej pierś. Dziewczyna cofnęła się o krok i jednym szybkim ruchem, który nie mógł trwać dłużej niż sekundę, wepchnęła bułkę żebraczce i chlusnęła gorącą herbatą prosto w twarz napastnika. Kiedy złapał się za twarz, kopnęła go w goleń i krocze. Zachwiał się na nogach i upadł na peron. Nagle, jak w niemym filmie, stragan z jedzeniem uciekł do tyłu. Stojąca za nim lampa przesunęła się w tył o dwie, potem trzy stopy. Widziały, jak dziewczyna się odwraca i patrzy na odjeżdżający pociąg, a potem zaczyna biec, nie zważając na plecak. Drugi z mężczyzn rzucił się za nią w pościg, a ona przyśpieszyła, jakby od tego zależało jej życie. Tłum na peronie przesłonił ich na chwilę, ale potem znów się pojawili. Zostawali w tyle coraz bardziej i bardziej, a przestraszona Gouri zawołała: — Co ona zrobi, co ona zrobi? — Pociągnij hamulec! Musimy zatrzymać pociąg! — zawołała Latika, która zerwała się z siedzenia. Zadarły głowy do góry, lecz tam, gdzie powinien znajdować się hamulec bezpieczeństwa, zwieszała się smętnie wyrwana ze ściany sprężyna. Pod nią wisiał czerwony napis: w razie niebezpieczeństwa pociągnąć za rękojeść. I dalej: Nadużycie będzie karane. Resztę zasłaniały jakieś gryzmoły. Wyjrzały przez okno. Pociąg opuścił już oświetlony neonowo peron i mknął przez czarny jak smoła krajobraz. Przecięte kwadraty światła z zakratowanych okien pociągu sunęły wzdłuż całego składu. Było już za późno, żeby coś zrobić. Usiadły, pełne niepokoju. Spoglądały na puste miejsce pod oknem. Wszystko wydarzyło się za szybko.
Co się stało z dziewczyną? Czy zdążyła wskoczyć do innego wagonu, czy została sama na bezimiennej stacji? Co z nią będzie, jeśli dopadł ją ten mężczyzna? A jeśli się przewróciła? Na tory? — Nie mogła wpaść pod pociąg — oznajmiła Latika. — Bo zatrzymano by skład. Vidya zajrzała pod siedzenie. — Czy ten plecak był całym jej bagażem? Nic więcej nie zostało. Tylko po co go wyniosła? — Może bała się, że go ukradniemy — odpowiedziała Latika. — Tak im mówią, kiedy tu przyjeżdżają. Pociąg, jakby lżejszy po pozbyciu się dziewczyny, zakołysał się i przyśpieszył. Łomotał na mostach, pędził przez wiejskie stacyjki i wył, mijając inne pociągi, jadące w przeciwnym kierunku i przepadające na zawsze. W wagonie słychać było szum rozmów, otwieranie i zamykanie pudełek. Chłopiec na wyimaginowanym motocyklu znów pędził po korytarzu. Trzy przyjaciółki siedziały bez ruchu, dobry wakacyjny humor popsuło im zniknięcie dziewczyny, której w ogóle nie znały. Kiedy pojawił się wózek z obiadem, musiały powiedzieć stewardowi, żeby zabrał czwarty posiłek. Nie zadawał żadnych pytań. Bez słowa wsunął niechcianą stalową tacę z ryżem, dhalem i warzywami na dół wózka i odjechał. Wrócił po jakimś czasie, żeby odebrać tace, ale nie zdjęły nawet folii. Później Latika rozłożyła prześcieradło i koc, i wspięła się na górną kuszetkę. Vidya położyła się już na dole — nieruchoma postać na boku, z zamkniętymi oczami. Latika leżała w niebieskiej poświacie nocnych lamp, wsłuchując się w chrapanie jakiegoś mężczyzny i stukot kół. Hałas nie pozwolił jej zmrużyć oczu przez całą noc, tak przynajmniej uważała, dopóki nie otworzyła oczu, by przekonać się, że wstał nowy dzień, pociąg stał, świeciło promiennie słońce, a ona czuła przez skórę bliskość morza. Wysiadły na stacji Dżarmuli, nie odzywając się do siebie, a każda z nich szukała wzrokiem na zatłoczonym peronie kolorowych warkoczyków i turkusowej koszulki.
Często mam taki sen. Jestem w nim dziewczynką, trzymaną wysoko w górze przez mężczyznę, który leży na wznak na łóżku z ugiętymi w kolanach nogami. Trzyma mnie wysoko nad sobą, moja twarz unosi się nad jego twarzą, trzyma mnie pod pachami i kołysze się na plecach, aż niewiele brakuje, żeby fiknął koziołka. Zawsze zatrzymuje się wraz ze mną w odpowiedniej chwili. Potem leży nieruchomo przez sekundę. A potem znów kołysze się do tyłu. Chcę, żeby przestał, ale straciłam głos i nie mogę wykrztusić słowa. Budzę się zlana potem. Wiem, że miejsce, w którym się urodziłam, leży blisko Dżarmuli. Opuściłam je jako dziecko, ale wydawało mi się, że wszystko sobie przypomnę. Wysiadłam na stacji w Dżarmuli i po drodze do hotelu wpatrywałam się zachłannie w krajobraz i budynki, jakby miały przywrócić mi pamięć. Nic takiego się nie stało. Czekałam na olśnienie. Nie nadeszło. Gdy znalazłam się w pokoju hotelowym, nie wypakowałam rzeczy — przeczytałam raz jeszcze wszystkie wycinki, żeby upewnić się, że dobrze je pamiętam. Po południu byłam już zmęczona. Odłożyłam wycinki i zamknęłam oczy. Dopiero gdy przebudziłam się spocona z dobrze znanego snu, w którym mężczyzna kołysał mnie jako dziecko, gdy poczułam dobrze znany, duszący strach, nabrałam pewności, że znalazłam się w miejscu, do którego przypłynęłam, mając sześć czy siedem lat. Kiedy wysiadłyśmy z łodzi, jechałyśmy długo następną furgonetką. Droga biegła nad morzem, a czasem przez wsie i ruiny. Wypadł mi w niej pierwszy mleczny ząb. Chciałam odnaleźć go pod siedzeniem, ale kiedy uklękłam, by popatrzeć, zobaczyłam tylko las nóg, kawałki papieru i okruszki jedzenia. Furgonetka przejechała w końcu przez wysoką bramę z arkuszy blachy, zwieńczonych linią szpikulców. Brama zamknęła się za nami. Samochód stanął, a my wysiadłyśmy. Kobieta, która była z nami, poprowadziła nas dalej. Szłyśmy ubitymi ścieżkami — czerwonymi, schludnymi — przez ogrody, w których stały małe altanki. Zaprowadzono nas do przysadzistego domostwa. Jedna po drugiej wchodziłyśmy pod kran, pod którym nas myto. Widziałam inne dziewczynki w bieliźnie, wyglądały jak zmokłe kury. Byłe chude i koślawe. Tak samo jak ja. Po umyciu dostałyśmy bawełniane
tuniki, chwyciłyśmy się za ręce i zaprowadzono nas — dwanaście dziewczynek — do wiejskiego domku. Osłoniętego drzewami i pnączami. W izbie, w której czekałyśmy, słońce w oknach świeciło bladozielono i żółto. Na ścianach wisiały portrety długowłosego mężczyzny. Jeden z nich zajmował prawie całą ścianę. Był większy od którejkolwiek z nas. Nie mogłam oderwać od niego oczu, bo wydawało mi się, że ciągle na mnie patrzy. Przed tym portretem paliły się kadzidełka, które pachniały mdląco słodko, jak śmierć. Czekałyśmy, a kadzidełka zamieniały się w puszyste laski popiołu. Na podłodze leżały ciemnoczerwone materace z zagłówkami. Nie wiem, czy tak wyglądał ten pokój tamtego dnia, czy wspominam go z kolejnych zapamiętanych wizyt: zawsze było tak samo — portrety, kadzidełka, czerwone zagłówki. Przy drzwiach stały dwie kobiety, trzymały w dłoniach płatki róż. Jedna z nich przypłynęła z nami łodzią, druga miała złociste włosy. Po pewnym czasie do izby wszedł mężczyzna z portretów, a kobiety stanęły na baczność. Złotowłosa pochyliła się do jego stóp i powiedziała: „Gurudżi”. Nawet na nas nie spojrzał. Kiedy się kłaniałyśmy, machnął tylko ręką i poszedł do drugiego pokoju, depcząc płatki róż, rzucane mu pod stopy przez kobiety. Kiedy teraz przypominam sobie swoją kolej przy drugich drzwiach, obraz w mojej pamięci ulega zmianie. Drzwi są zamknięte. Przed wejściem wymykam się i biegnę do ogrodu. Tam, pod drzewem, siedzi mój brat. Uśmiecha się do mnie szeroko. „Gdzie się podziewałaś, osiołku?”, pyta. Obejmuje mnie mocno. „Straciłaś przednie zęby!”, mówi. Ale to się nie wydarzyło. Nie mogłabym pobiec do ogrodu, bo nie pozwoliłyby na to pilnujące porządku kobiety. Ta z włosami jak złote nici i oczami błękitnymi jak dwie krople nieba była wyższa od wszystkich znanych mi ludzi. Przykładała długi palec do ust, przewracała oczami, kręciła głową. Domyślałam się, że mówi to samo, co moja mama: „Cicho, ani słowa”. Drzwi otworzyły się. Prostokąt światła. Weszłam w niego. Drzwi zamknęły się za mną. Mężczyzna, który przeszedł obok nas, siedział na szerokim fotelu w drugim końcu pokoju. Gurudżi. Miał na sobie żółte szaty i lśniące czarne włosy do ramion. Nie przypominał sadhusów, których widziałam później. Miał czystą, gładką twarz jak kobieta, nie miał brody ani brudnych splecionych włosów. Spojrzał na mnie tak, jakby