Redaktorzy techniczni
Marek Krawczyk Natalia Wielegowska
Korektorzy
Ewa Krawczynska-Olesińska Janina
Gerard-Giemt
Konsultacje z zakresu górnictwa Jan
Stolarczyk
Printed in Poland
Wydawnictwo Dolnośląskie, Sp. z o.o.
pl. Solny 14a 50-062 Wrocław
ISBN 83-7023-239-9
Książkę poświęcam Danielle
L
Zaczęło się to wtedy, gdy świat był
jeszcze młody, przed pojawieniem się
człowieka, w czasie kiedy życie na tej
planecie zaczęło dopiero kiełkować.
Skorupa ziemi była jeszcze cienka i
miękka, bezkształtna i rozdzierana przez
potężne wewnętrzne ciśnienie. To, co
obecnie stanowi płaską, zwartą tarczę
afrykańskiego kontynentu, trwałą i
niezmienną, przedstawiało krajobraz
alpejski. Były to ciągnące się jedne za
drugimi łańcuchy górskie, porozrzucane
i nieustannie zmieniające kształty pod
wpływem ruchów magmy
wydobywającej się z głębin ziemi.
Wznosiły się tam góry, jakich człowiek
nigdy nie widział, góry tak potężne, że
Himalaje przy nich wydawałyby się
karzełkami, góry parujących skał, a z ich
zagłębień jak z otwartych ran wypływała
płynna magma.
Wydostając się ze środka ziemi wzdłuż
pęknięć i w miejscach, gdzie skorupa
ziemska była słabsza, bulgocąc i wrząc
zbliżała się do powierzchni, gdzie
natychmiast stygła i cięższe minerały
opadały w dół, a te, które miały niższy
punkt topnienia, unosiły się ku
powierzchni.
W pewnym momencie niezmierzonego
okresu czasu, na tych bezimiennych
łańcuchach górskich utworzyła się nowa
seria pęknięć, a z nich wypłynęły rzeki
roztopionego złota. Jakiś niezwykły
fenomen temperatury i reakcji
chemicznych spowodował prosty, lecz
efektywny proces oczyszczenia, w
czasie podróży z wnętrza ziemi na jej
powierzchnię. W tej matrycy złoto
zostało silnie skondensowane, ostygło i
stwardniało.
Jeżeli w owych czasach góry były tak
wielkie, że człowiek nie może sobie
tego nawet wyobrazić, to burze, wiatry i
deszcze, które bez przerwy wśród nich
szalały, były równie potężne. Pejzaż, w
jakim poczęte zostało złotodajne pole,
był zaiste piekielny, kształtowały go
okrutne góry sięgające nagimi
spadzistymi szczytami chmur. Zwały
czarnych chmur gazów siarkowych,
które wyrzucała z siebie ziemia, były tak
grube, że promienie słońca nie mogły
przez nic się przedrzeć.
Powietrze nasycone wilgocią, która
później miała stać się morzem, było tak
ciężkie, że wśród nieustannych burz i
nawałnic woda lała się bez przerwy na
stygnące na powierzchni ziemi płynne
skały, aby później unosić się w postaci
pary, która kondensując się ponownie
zmieniała się w deszcz.
W czasie mijających milionów lat wiatr
i deszcz, rzeźbiąc bezimienne górskie
łańcuchy, usunęły pokrywę bogatą w
złoty kruszec, mieląc ją i sprowadzając
w dół rzekami, wraz z błotem i
odłamkami skał, do doliny leżącej
między łańcuchami górskimi.
Teraz, gdy skała zaczęła stygnąć, woda
nie parując mogła dłużej utrzymywać się
na powierzchni ziemi i zbierać się w
dolinie tworząc jezioro wielkości
morza.
Do tego jeziora wlewały się wody
spływające ze złotonośnych gór, niosąc
ze sobą drobne cząstki tego żółtego
metalu, który osiadał na dnie jeziora
wraz z piaskiem i żwirem kwarcowym,
aby tam zbić się i utworzyć skałę
osadową.
Z czasem całe złoto zostało wypłukane z
gór i złożone na dnie tego jeziora.
Wówczas, jak to zdarzało się mniej
więcej dziesięć milionów lat temu,
ziemia weszła w następny okres
intensywnej aktywności sejsmicznej.
Drżała i wzdychała, kiedy powtarzające
się wstrząsy wprawiały ją w konwulsje.
Jeden potężny paroksyzm przełamał
jezioro od jednego krańca do drugiego,
opróżniając je i niszcząc dno utworzone
ze skały osadowej. Jego fragmenty
zostały chaotycznie roz-
8
rzucone, niektóre płyty skalne uniosły
się inne przechyliły lub stanęły
pionowo.
Potem ziemią szarpnęły następne
wstrząsy. Góry chwiały się i rozpadały,
wypełniając dolinę, w której było
kiedyś jezioro, zasypując niektóre z
popękanych płyt skalnych bogatych w
złoto, a inne rozbijając na proch.
Minął okres aktywności sejsmicznej,
wieki kroczyły w całym swym
majestacie. Przychodziły i odchodziły
powodzie i wielkie susze. Zatliła się
cudowna iskierka życia, zapłonęła jasno
w czasach monstrualnych jaszczurów, aż
wreszcie poprzez niezliczone meandry
ewolucji, gdzieś w połowie plejstocenu,
małpolud Ż australopithecus Ż podniósł
leżącą przy skale kość z uda bawołu i
użył jej jako broni i narzędzia.
Australopithecus stał pośrodku
wysuszonej słońcem płaszczyzny
sięgającej w każdym kierunku pięćset
mil, aż do morza, ponieważ góry i dno
jeziora dawno temu wyrównały się i
ziemię pokryła nowa skorupa.
Osiemset tysięcy lat później
przedstawiciel dalekiej, lecz
bezpośredniej linii australopithecusów
stał na tym samym miejscu i również
trzymał w ręku narzędzie. Człowiek ten
nazywał się Harrison i to narzędzie było
o wiele wymyślniej-sze od tamtego,
którego używał jego przodek. Był to
kilof poszukiwacza, wykonany z drewna
i metalu.
Harrison pochylił się i odłupał z
brązowej wysuszonej afrykańskiej ziemi
kawałek wystającej skały. Wziął w rękę
odłupany kamień i wyprostował się.
Podniósł go wyżej do słońca i mruknął z
niezadowoleniem. Był to bardzo mało
interesujący kawałek skały, konglomerat
przypominający czarno-szary marmur.
Bez specjalnej nadziei przysunął go do
ust, polizał, zwilżając powierzchnię, i
jeszcze raz wystawił na promienie
słońca. Była to metoda dobrze znana
starym poszukiwaczom, pozwalająca
ujawnić w świetle dnia metal, który
mógłby znajdować się w rudzie.
Jego oczy zwęziły się z zaskoczenia,
kiedy skala błysnęła ku niemu i ujrzał na
niej drobne plamki złota.
Historia zapamiętała tylko jego
nazwisko, nie zna jego wieku, jego
przodków, koloru oczu, nie wie, jak
umarł, ponieważ w ciągu miesiąca
sprzedał złotodajną działkę za dziesięć
funtów i zniknął Ż zapewne w
poszukiwaniu naprawdę wielkiej żyły.
Lepiej by zrobił nie sprzedając działki i
zatrzymując ją dla siebie.
W osiemdziesiąt lat później
przypuszczano, że z tych pól Wolnych
Stanów Transvaalu i Orange wydobyto
500 milionów uncji czystego złota. A
jest to tylko ułamek tego, co lam
pozostało, i co z czasem zostanie
wydobyte z tej ziemi. Ponieważ ludzie,
którzy drążą pola Południowej Afryki,
należą do najcierpliwszych,
najnieustępliwszych, najbardziej
pomysłowych i twardych potomków Wu
łkana.
Ta ilość drogocennego metalu jest
fundamentem, na którym opiera swój
dobrobyt prężny, miody,
osiemnastomilio-nowy naród.
Niemniej ziemia niechętnie oddaje
swoje skarby Ż ludzie muszą ją do tego
zmuszać i wydzierać je z jej wnętrza.
Mimo elektrycznego wentylatora,
dmuchającego z rogu, powietrze w
pokoju Roda Ironsidesa było śmierdzące
i gorące.
Sięgnął po stojący na brzegu biurka
srebrny termos z lodowato zimną wodą,
lecz zanim zdążył dotknąć go
końcami palców, zatrzymał się, widząc
jak zaczyna tańczyć.
Metalowa butla podskakiwała na
politurowanej powierzchni;
biurko zatrzęsło się, szeleszcząc
leżącymi na nim papierami.
Ściany pokoju zadrżały, okna
zatrzeszczały w ramach.
Wstrząsy trwały cztery minuty, a potem
wszystko uspokoiło
się.
— Chryste! Ż zawołał Rod i chwycił
jeden z trzech telefonów stojących na
biurku.
— Tu dyrektor kopalni. Daj mi, kochana,
mechanika skalnego i pospiesz się,
proszę.
Czekając na połączenie bębnił
niecierpliwie palcami w blat biurka.
Otworzyły się drzwi prowadzące do
jego pokoju i ukazała się w nich głowa
Dimitriego.
— Poczułeś to, Rod? Nieźle, co?
— Tak, poczułem Ż i wtedy usłyszał
głos w słuchawce.
— Tu doktor Wessels.
— Peter, mówi Rod. Odczytałeś ten
wstrząs?
— Nie mam jeszcze danych... Możesz
minutę poczekać?
— Mogę. Ż Rod pohamował
zniecierpliwienie. Wiedział, że Peter
Wessels był jedyną osobą, która mogła
rozszyfrować skomplikowane
elektroniczne urządzenia, wypełniające
laboratorium mechanika skalnego. Było
ono zaproje-
JJ
ktowane wspólnie przez cztery główne
kompanie kopalni złota, które złożyły się
na ćwierć miliona randów, aby
sfinansować wiarogodnc badania skały
w czasie jej aktywności sejsmicznej pod
stałym ciśnieniem. Laboratorium
ulokowano na terenie Sonder Ditch Gold
Mining Company. Teraz Peter Wessels
miał swoje mikrofony umieszczone
tysiące stóp pod ziemią, a jego
magnetofony i graficzne czujniki czekały
w pogotowiu, aby ustalić, w którym
miejscu pod ziemią pojawią się
jakiekolwiek niepokoje.
Minęła następna minuta i Rod odwrócił
się wraz z krzesłem, patrząc przez okno
na monstrualną wieżę wyciągową szybu
numer 1, o wysokości
dziesięciopiętrowego budynku.
„Pospiesz się, Petcr, pospiesz się,
chłopcze", mruczał do siebie. „Tam na
dole mam dwanaście tysięcy moich
ludzi".
Ze słuchawką przyciśniętą do ucha
zerknął na zegarek.
„Druga trzydzieści", mruknął.
„Najgorsza pora z możliwych. Oni
ciągle jeszcze pracują na przodkach".
Usłyszał, jak ktoś podniósł słuchawkę z
drugiej strony i odezwał się jakby
przepraszający głos Petera Wesselsa:
— Rod?
— Tak.
— Przykro mi. Rod, miałeś tąpnięcie o
sile siedmiu, na głębokości 9500 stóp, w
sektorze Cukier siedem Karol dwa.
— Chryste! Ż krzyknął Rod i rzucił
słuchawkę na widełki. Błyskawicznie
zerwał się od biurka; jego twarz była
skupiona, ale zarazem wyrażała
wściekłość.
— Dimitri! Ż warknął do swego
asystenta, nadal stojącego w drzwiach. Ż
Nie będziemy czekali, aż oni nas
wezwą, mamy katastrofę. Siła doszła do
siedmiu. Jej źródło znajduje się gdzieś
w środku naszej wschodniej ściany na
95. poziomie.
— Matko Święta Ż powiedział Dimitri i
popędził do swojego biura.
Pochylił czarną kędzierzawą głowę nad
telefonem i Rod usłyszał, jak zaczął
wzywać najważniejsze wydziały.
— Szpital... Zespół i Biuro Dyrektora
Generalnej
Rod odwrócił się, wsz terson.
— Czułem to Rod. Jai
— Zła Ż odparł Ro działów stłoczyli się
w jeg< pałając papierosy, kaszląc
patrzeli z niepokojem na bi da. Minęło
dziesięć minut, robak.
— Dimitri! Ż zawol; napięcie. Ż Masz
na górze
— Trzymamy tam dla
— Mam też pięciu lud kiego napięcia na
95. pozioi zignorowali go. Czekali, aż (
— Znaleźliście stare: Rod, chodząc tam
i z powi chodził bliżej, widać było,
— On jest pod ziemią dzieści.
— Powiadomcie wszys skontaktować w
moim biun
— Już to zrobiłem. Zadzwonił biały
telefoi Tylko raz. Dźwiękiem
wy Roda. Słuchawka błysk uchu.
— Dyrektor kopalni Ż słychać było po
drugiej stro
— Człowieku, mów, C(
— Runęła ta cała chol Był ochrypły,
szorstki, pełen
— Skąd mówisz? Ż z;
12
— Oni tam jeszcze są Ż rzekł głos. Ż
Krzyczą. Pod skałą. Oni tam krzyczą.
— Gdzie znajduje się twój posterunek?
Ż Głos Roda stał się lodowato zimny,
WILBUR SMITH Kopalnia złota
Przekład Jan S. Zaus Irena Ciechanowska-Sudymont Wydawnictwo Dolnośląskie Wrocław 1994 Tytuł oryginału Gold Minę © Wilbur A. Smith 1970 for the Polish translation by Jan S. Zaus Projekt okładki Jakub Kortyka Redaktorzy | Anna Kosińska | Anna Matkowska
Redaktorzy techniczni Marek Krawczyk Natalia Wielegowska Korektorzy Ewa Krawczynska-Olesińska Janina Gerard-Giemt Konsultacje z zakresu górnictwa Jan Stolarczyk Printed in Poland Wydawnictwo Dolnośląskie, Sp. z o.o. pl. Solny 14a 50-062 Wrocław ISBN 83-7023-239-9
Książkę poświęcam Danielle L Zaczęło się to wtedy, gdy świat był jeszcze młody, przed pojawieniem się człowieka, w czasie kiedy życie na tej planecie zaczęło dopiero kiełkować. Skorupa ziemi była jeszcze cienka i miękka, bezkształtna i rozdzierana przez
potężne wewnętrzne ciśnienie. To, co obecnie stanowi płaską, zwartą tarczę afrykańskiego kontynentu, trwałą i niezmienną, przedstawiało krajobraz alpejski. Były to ciągnące się jedne za drugimi łańcuchy górskie, porozrzucane i nieustannie zmieniające kształty pod wpływem ruchów magmy wydobywającej się z głębin ziemi. Wznosiły się tam góry, jakich człowiek nigdy nie widział, góry tak potężne, że Himalaje przy nich wydawałyby się karzełkami, góry parujących skał, a z ich zagłębień jak z otwartych ran wypływała płynna magma. Wydostając się ze środka ziemi wzdłuż pęknięć i w miejscach, gdzie skorupa
ziemska była słabsza, bulgocąc i wrząc zbliżała się do powierzchni, gdzie natychmiast stygła i cięższe minerały opadały w dół, a te, które miały niższy punkt topnienia, unosiły się ku powierzchni. W pewnym momencie niezmierzonego okresu czasu, na tych bezimiennych łańcuchach górskich utworzyła się nowa seria pęknięć, a z nich wypłynęły rzeki roztopionego złota. Jakiś niezwykły fenomen temperatury i reakcji chemicznych spowodował prosty, lecz efektywny proces oczyszczenia, w czasie podróży z wnętrza ziemi na jej powierzchnię. W tej matrycy złoto zostało silnie skondensowane, ostygło i
stwardniało. Jeżeli w owych czasach góry były tak wielkie, że człowiek nie może sobie tego nawet wyobrazić, to burze, wiatry i deszcze, które bez przerwy wśród nich szalały, były równie potężne. Pejzaż, w jakim poczęte zostało złotodajne pole, był zaiste piekielny, kształtowały go okrutne góry sięgające nagimi spadzistymi szczytami chmur. Zwały czarnych chmur gazów siarkowych, które wyrzucała z siebie ziemia, były tak grube, że promienie słońca nie mogły przez nic się przedrzeć. Powietrze nasycone wilgocią, która później miała stać się morzem, było tak
ciężkie, że wśród nieustannych burz i nawałnic woda lała się bez przerwy na stygnące na powierzchni ziemi płynne skały, aby później unosić się w postaci pary, która kondensując się ponownie zmieniała się w deszcz. W czasie mijających milionów lat wiatr i deszcz, rzeźbiąc bezimienne górskie łańcuchy, usunęły pokrywę bogatą w złoty kruszec, mieląc ją i sprowadzając w dół rzekami, wraz z błotem i odłamkami skał, do doliny leżącej między łańcuchami górskimi. Teraz, gdy skała zaczęła stygnąć, woda nie parując mogła dłużej utrzymywać się na powierzchni ziemi i zbierać się w
dolinie tworząc jezioro wielkości morza. Do tego jeziora wlewały się wody spływające ze złotonośnych gór, niosąc ze sobą drobne cząstki tego żółtego metalu, który osiadał na dnie jeziora wraz z piaskiem i żwirem kwarcowym, aby tam zbić się i utworzyć skałę osadową. Z czasem całe złoto zostało wypłukane z gór i złożone na dnie tego jeziora. Wówczas, jak to zdarzało się mniej więcej dziesięć milionów lat temu, ziemia weszła w następny okres intensywnej aktywności sejsmicznej. Drżała i wzdychała, kiedy powtarzające
się wstrząsy wprawiały ją w konwulsje. Jeden potężny paroksyzm przełamał jezioro od jednego krańca do drugiego, opróżniając je i niszcząc dno utworzone ze skały osadowej. Jego fragmenty zostały chaotycznie roz- 8 rzucone, niektóre płyty skalne uniosły się inne przechyliły lub stanęły pionowo. Potem ziemią szarpnęły następne wstrząsy. Góry chwiały się i rozpadały, wypełniając dolinę, w której było kiedyś jezioro, zasypując niektóre z popękanych płyt skalnych bogatych w
złoto, a inne rozbijając na proch. Minął okres aktywności sejsmicznej, wieki kroczyły w całym swym majestacie. Przychodziły i odchodziły powodzie i wielkie susze. Zatliła się cudowna iskierka życia, zapłonęła jasno w czasach monstrualnych jaszczurów, aż wreszcie poprzez niezliczone meandry ewolucji, gdzieś w połowie plejstocenu, małpolud Ż australopithecus Ż podniósł leżącą przy skale kość z uda bawołu i użył jej jako broni i narzędzia. Australopithecus stał pośrodku wysuszonej słońcem płaszczyzny sięgającej w każdym kierunku pięćset mil, aż do morza, ponieważ góry i dno
jeziora dawno temu wyrównały się i ziemię pokryła nowa skorupa. Osiemset tysięcy lat później przedstawiciel dalekiej, lecz bezpośredniej linii australopithecusów stał na tym samym miejscu i również trzymał w ręku narzędzie. Człowiek ten nazywał się Harrison i to narzędzie było o wiele wymyślniej-sze od tamtego, którego używał jego przodek. Był to kilof poszukiwacza, wykonany z drewna i metalu. Harrison pochylił się i odłupał z brązowej wysuszonej afrykańskiej ziemi kawałek wystającej skały. Wziął w rękę odłupany kamień i wyprostował się.
Podniósł go wyżej do słońca i mruknął z niezadowoleniem. Był to bardzo mało interesujący kawałek skały, konglomerat przypominający czarno-szary marmur. Bez specjalnej nadziei przysunął go do ust, polizał, zwilżając powierzchnię, i jeszcze raz wystawił na promienie słońca. Była to metoda dobrze znana starym poszukiwaczom, pozwalająca ujawnić w świetle dnia metal, który mógłby znajdować się w rudzie. Jego oczy zwęziły się z zaskoczenia, kiedy skala błysnęła ku niemu i ujrzał na niej drobne plamki złota. Historia zapamiętała tylko jego nazwisko, nie zna jego wieku, jego
przodków, koloru oczu, nie wie, jak umarł, ponieważ w ciągu miesiąca sprzedał złotodajną działkę za dziesięć funtów i zniknął Ż zapewne w poszukiwaniu naprawdę wielkiej żyły. Lepiej by zrobił nie sprzedając działki i zatrzymując ją dla siebie. W osiemdziesiąt lat później przypuszczano, że z tych pól Wolnych Stanów Transvaalu i Orange wydobyto 500 milionów uncji czystego złota. A jest to tylko ułamek tego, co lam pozostało, i co z czasem zostanie wydobyte z tej ziemi. Ponieważ ludzie, którzy drążą pola Południowej Afryki, należą do najcierpliwszych,
najnieustępliwszych, najbardziej pomysłowych i twardych potomków Wu łkana. Ta ilość drogocennego metalu jest fundamentem, na którym opiera swój dobrobyt prężny, miody, osiemnastomilio-nowy naród. Niemniej ziemia niechętnie oddaje swoje skarby Ż ludzie muszą ją do tego zmuszać i wydzierać je z jej wnętrza. Mimo elektrycznego wentylatora, dmuchającego z rogu, powietrze w pokoju Roda Ironsidesa było śmierdzące i gorące. Sięgnął po stojący na brzegu biurka
srebrny termos z lodowato zimną wodą, lecz zanim zdążył dotknąć go końcami palców, zatrzymał się, widząc jak zaczyna tańczyć. Metalowa butla podskakiwała na politurowanej powierzchni; biurko zatrzęsło się, szeleszcząc leżącymi na nim papierami. Ściany pokoju zadrżały, okna zatrzeszczały w ramach. Wstrząsy trwały cztery minuty, a potem wszystko uspokoiło się.
— Chryste! Ż zawołał Rod i chwycił jeden z trzech telefonów stojących na biurku. — Tu dyrektor kopalni. Daj mi, kochana, mechanika skalnego i pospiesz się, proszę. Czekając na połączenie bębnił niecierpliwie palcami w blat biurka. Otworzyły się drzwi prowadzące do jego pokoju i ukazała się w nich głowa Dimitriego. — Poczułeś to, Rod? Nieźle, co? — Tak, poczułem Ż i wtedy usłyszał głos w słuchawce.
— Tu doktor Wessels. — Peter, mówi Rod. Odczytałeś ten wstrząs? — Nie mam jeszcze danych... Możesz minutę poczekać? — Mogę. Ż Rod pohamował zniecierpliwienie. Wiedział, że Peter Wessels był jedyną osobą, która mogła rozszyfrować skomplikowane elektroniczne urządzenia, wypełniające laboratorium mechanika skalnego. Było ono zaproje- JJ ktowane wspólnie przez cztery główne
kompanie kopalni złota, które złożyły się na ćwierć miliona randów, aby sfinansować wiarogodnc badania skały w czasie jej aktywności sejsmicznej pod stałym ciśnieniem. Laboratorium ulokowano na terenie Sonder Ditch Gold Mining Company. Teraz Peter Wessels miał swoje mikrofony umieszczone tysiące stóp pod ziemią, a jego magnetofony i graficzne czujniki czekały w pogotowiu, aby ustalić, w którym miejscu pod ziemią pojawią się jakiekolwiek niepokoje. Minęła następna minuta i Rod odwrócił się wraz z krzesłem, patrząc przez okno na monstrualną wieżę wyciągową szybu numer 1, o wysokości
dziesięciopiętrowego budynku. „Pospiesz się, Petcr, pospiesz się, chłopcze", mruczał do siebie. „Tam na dole mam dwanaście tysięcy moich ludzi". Ze słuchawką przyciśniętą do ucha zerknął na zegarek. „Druga trzydzieści", mruknął. „Najgorsza pora z możliwych. Oni ciągle jeszcze pracują na przodkach". Usłyszał, jak ktoś podniósł słuchawkę z drugiej strony i odezwał się jakby przepraszający głos Petera Wesselsa: — Rod?
— Tak. — Przykro mi. Rod, miałeś tąpnięcie o sile siedmiu, na głębokości 9500 stóp, w sektorze Cukier siedem Karol dwa. — Chryste! Ż krzyknął Rod i rzucił słuchawkę na widełki. Błyskawicznie zerwał się od biurka; jego twarz była skupiona, ale zarazem wyrażała wściekłość. — Dimitri! Ż warknął do swego asystenta, nadal stojącego w drzwiach. Ż Nie będziemy czekali, aż oni nas wezwą, mamy katastrofę. Siła doszła do siedmiu. Jej źródło znajduje się gdzieś w środku naszej wschodniej ściany na 95. poziomie.
— Matko Święta Ż powiedział Dimitri i popędził do swojego biura. Pochylił czarną kędzierzawą głowę nad telefonem i Rod usłyszał, jak zaczął wzywać najważniejsze wydziały. — Szpital... Zespół i Biuro Dyrektora Generalnej Rod odwrócił się, wsz terson. — Czułem to Rod. Jai — Zła Ż odparł Ro działów stłoczyli się w jeg< pałając papierosy, kaszląc patrzeli z niepokojem na bi da. Minęło dziesięć minut, robak.
— Dimitri! Ż zawol; napięcie. Ż Masz na górze — Trzymamy tam dla — Mam też pięciu lud kiego napięcia na 95. pozioi zignorowali go. Czekali, aż ( — Znaleźliście stare: Rod, chodząc tam i z powi chodził bliżej, widać było, — On jest pod ziemią dzieści. — Powiadomcie wszys skontaktować w moim biun — Już to zrobiłem. Zadzwonił biały telefoi Tylko raz. Dźwiękiem
wy Roda. Słuchawka błysk uchu. — Dyrektor kopalni Ż słychać było po drugiej stro — Człowieku, mów, C( — Runęła ta cała chol Był ochrypły, szorstki, pełen — Skąd mówisz? Ż z; 12 — Oni tam jeszcze są Ż rzekł głos. Ż Krzyczą. Pod skałą. Oni tam krzyczą. — Gdzie znajduje się twój posterunek? Ż Głos Roda stał się lodowato zimny,