andgrus

  • Dokumenty12 141
  • Odsłony681 359
  • Obserwuję374
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań538 767

Smith Wilbur - Pozostałe powieści - Oko Tygrysa

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Pozostałe powieści - Oko Tygrysa.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera S Smith Wilbur Format pdf
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1294 stron)

Wilbur Smith Oko tygrysa

Mojej żonie, Danielle, z wyrazami miłości Był to jeden z tych sezonów, w których ryba przychodzi późno. Każdego dnia wraz z załogą mojej łodzi wypływaliśmy daleko na północ i wracaliśmy do przystani późnym wieczorem. Dopiero szóstego listopada udało nam się złowić pierwszą z tych wielkich ryb, śmigających po szkarłatnych falach Prądu Mozambickiego.

Wtedy już rozpaczliwie potrzebowałem ryby. Moim stałym klientem był agent reklamowy z Nowego Jorku o nazwisku Chuck McGeorge, który co roku pokonywał odległość sześciu tysięcy kilometrów, aby na Wyspie Św. Marii uczestniczyć w połowie marlina. McGeorge był małym twardym człowiekiem o głowie jak strusie jajo, siwy na skroniach, z pokrytą zmarszczkami ogorzałą małpią twarzą, mający jednak mocne nogi, niezbędne przy połowach dużej ryby. Kiedy w końcu zobaczyliśmy marlina, był tuż pod powierzchnią wody. Ukazywał szablistą płetwę, dłuższą niż ramię mężczyzny, po której można tę

rybę odróżnić od rekina czy morświ-na. Angel spostrzegł go w tej samej chwili co ja i uczepiony sztagu, wychylając się poza pokład, krzyczał z podniecenia; jego cygańskie kosmyki opadały na ciemne policzki, a zęby połyskiwały w ostrym tropikalnym słońcu. Marlin nurzał się w falach, które otwierały się i zamykały nad jego szerokim i lśniącym grzbietem. Czarny, ciężki i masywny, podobny do pnia drzewa, z wdzięcznie wygiętą płetwą grzbietową. Odwróciłem się i spojrzałem do kokpitu. Chubby już pomagał Chuckowi usadowić się w specjalnym fotelu.

Przypinał go pasami i nakładał rękawice. Spojrzał w górę i pochwycił mój wzrok. Zmarszczył się gniewnie i splunął ze spokojem kontrastującym z naszym podnieceniem. Ten ogromny mężczyzna, wysoki jak ja, lecz o wiele potężniejszy, należał do najbardziej konsekwentnych i zagorzałych pesymistów w branży. - Nieufna ryba - mruknął Chubby i splunął ponownie. Uśmiechnąłem się do niego. - Nie przejmuj się, Chuck! - krzyknąłem. - Stary Harry naprowadzi cię na tę rybę. - Stawiam tysiąc dolców, że ci się to nie

uda! - odkrzyknął Chuck, krzywiąc twarz od słońca, którego promienie odbijały się w wodzie. Jego oczy błyszczały z emocji. - Zgoda! - zaakceptowałem zakład, na który nie było mnie stać, i całą uwagę skierowałem na rybę. Chubby miał, rzecz jasna, rację. Zaraz po mnie -jest największym znawcą w tej dziedzinie. Ryba była olbrzymia, lecz nieufna. Pięć razy zarzucałem przynętę, wkładając w to całą zręczność i wiedzę. Za każdym razem marlin robił zwrot i zanurzał się. W końcu skierowałem Tańczącą Falę na kurs tak, aby przecięła

mu drogę. - Chubby, w skrzyni z lodem mamy świeżego delfina, zaczep go i spróbujemy z pojedynczą przynętą! - krzyknąłem w rozpaczy. Sam założyłem przynętę, która spłynęła swobodnie do wody. Wyczułem moment brania. Wydało się, że ryba jakby skurczyła się w sobie. Marlin zawrócił nagle i spostrzegłem tylko błysk brzucha jak odbicie lustra pod powierzchnią wody. - Płyńmy za nim! - wrzeszczał Angelo. - Chwycił! Tuż po dziesiątej rano Chuck ujął wędkę. Od tej chwili walczyłem zawzięcie. Moja praca wymagała

nieskończenie więcej umiejętności niż zgrzytanie zębami i kurczowe zaciskanie dłoni wokół ciężkiej wędki ze szklanego włókna. Trzymałem kurs łodzi prosto na rybę, pomimo pierwszych wściekłych ataków i oszalałych, nagłych, szybkich jak błyskawica skoków, aż do chwili, kiedy Chuck, usadowiwszy się prawidłowo w fotelu, mógł wreszcie zaprzeć się na swych mocnych nogach. 8 Kilka minut po dwunastej było po walce. Ryba została pokonana. Marlin ukazał się na powierzchni już przy pierwszym okrążeniu, które Chuck zawężał, kręcąc kołowrotem, aż do

chwili, gdy ryba znalazła się w zasięgu dźwigu. - Hej, Harry! - krzyknął Angelo. - Mamy gościa, chłopie! - Co się stało? - Wielki Johnny przybywa. Wyczuł rybę. Zobaczyłem rekina zwabionego walką i zapachem krwi. Tępo zakończona płetwa poruszała się pewnie i spokojnie. Był to wielki rekin młot. - Idź na mostek! - zawołałem do Angela i oddałem mu ster. - Harry, jeśli pozwolisz temu łotrowi

schrupać moją rybę, to możesz się pożegnać ze swoim tysiącem dolców! - krzyknął przerażony Chuck. Zniknąłem w głównej kabinie. Przyklęknąłem, odblokowałem rygle trzymające pokrywę luku silnika i odsunąłem ją. Leżąc na brzuchu, sięgnąłem pod pokład i chwyciłem karabinek FN z ukrytego wieszaka. Kiedy wróciłem na pokład, sprawdziłem, czy broń jest naładowana, i nastawiłem na ogień ciągły. - Angelo, nakieruj łódź wzdłuż starego Johnny'ego! Wisząc na relingu, spojrzałem na rekina, w momencie gdy łódź przepływała nad nim. Był wielki,

sześć metrów miedzia-nobrązowego cielska, widocznego wyraźnie w czystej wodzie. Wycelowałem spokojnie w środek spłaszczonej głowy między monstrualnie osadzone oczy i wystrzeliłem krótką serię. Karabinek FN zagrzmiał i puste mosiężne łuski posypały się w wodę, która wytrysnęła fontanną. Rekin zadrżał konwulsyjnie, gdy kule roztrzaskały chrzą-stkowatą kość i rozerwały malusieńki móżdżek. Wykręcił się brzuchem do góry i zaczął tonąć.

- Dzięki, Harry - wysapał Chuck, czerwony i spocony z przejęcia. - Zawsze do usług. - Rozpromieniłem się w uśmiechu, przejmując ster z rąk Angela. Za dziesięć pierwsza Chuck podprowadził marlina do dźwigu. Wyczerpana ryba leżała na boku. Jej sierpowato wygięty ogon uderzał coraz słabiej, a długi dziób otwierał się i za- mykał spazmatycznie. Szkliste oko było wielkie jak dojrzałe jabłko, a długie podrygujące ciało lśniło tysiącem odcieni srebra, złota i królewskiej purpury.

- Teraz sprawnie, Chubby! - krzyknąłem. Włożyłem rękawicę i delikatnie przyciągnąłem rybę za stalowy przypon Chubby'ego. Czekał z przygotowanym hakiem zwisającym z dźwigu. Chubby posłał mi miażdżące spojrzenie, mówiące wyraźnie, że byłem jeszcze dzieciakiem taplającym się w rynsztokach londyńskich slumsów, kiedy on już nadziewał ryby na hak. - Poczekaj, aż się obróci - poleciłem, żeby mu trochę dokuczyć. Chubby skrzywił się, słysząc tę nieproszoną radę. Fala obróciła rybę w naszą stronę. Ukazał się szeroki brzuch, błyskający

srebrem spomiędzy rozpostartych płetw. - Teraz! - rzuciłem, a Chubby wbił hak głęboko. Buchnęła jasnoczerwona krew i ryba zaczęła trzepotać się w śmiertelnym szaleństwie, zalewając nas strumieniami zimnej morskiej wody. Powiesiłem marlina na dźwigu na Nabrzeżu Admiralicji. Benjamin, komendant portu, wystawił zaświadczenie stwierdzające, że całkowita waga ryby wynosi trzysta pięćdziesiąt cztery kilogramy. Żywe, opalizujące kolory marlina szybko zbladły i zastąpiła je matowa czerń, lecz ciągle robił wrażenie samym swoim ogromem. Cztery i pół metra od szczęk

do końca jaskółczego ogona. - Pan Harry powiesił potwora przed Admiralicją - bosono-dzy ulicznicy roznosili nowinę po ulicach, a mieszkańcy wyspy ochoczo korzystali z okazji do przerwania pracy i gromadzili się na przystani w nastroju radosnej fiesty. Wieść dotarła aż do starej siedziby rządu na urwistym cyplu. Prezydencki land-rover, z chorągiewką powiewającą wesoło na masce, nadjechał krętą drogą. Utorował sobie drogę przez tłum i ważny pasażer wysiadł na przystani. Godfrey Biddle, wykształcony w Londynie rodowity mieszkaniec wyspy,

był przed uzyskaniem niepodległości jedynym adwokatem na Św. Marii. - Panie Harry, co za wspaniały okaz! - krzyczał zachwycony prezydent. - Taka ryba przyniesie niewątpliwą korzyść roz- 10 wijającej się dopiero turystyce im ow. mam. - * nąć moją rękę. Jeśli chodzi o prezydentów w tej części świata, to ten był najwyższej klasy.

- Dziękuję, panie prezydencie. - Nawet w filcowym kapeluszu na głowie sięgał mi do pachy. Był symfonią czerni: czarny wełniany garnitur i lakierowane pantofle, których skóra przypominała wypolerowany antracyt. Jedynie zadziwiająco białe, puszyste, kręcone włosy łamały tę nieskazitelną czerń. - Rzeczywiście, trzeba panu gratulować. - Prezydent tańczył z podniecenia i wiedziałem, że i w tym sezonie będę jadać w jego rezydencji na wieczornych przyjęciach. Dopiero po roku albo i dwóch prezydent w końcu zaakceptował mnie jako tubylca. Zostałem jednym z jego dzieci ze wszystkimi przywilejami, jakie ta pozycja zapewniała.

Fred Coker przyjechał swoim karawanem, zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, i podczas gdy rozstawiał statyw i znikał pod czarną tkaniną, żeby nastawić antyczny aparat, my ustawiliśmy się do zdjęcia na tle olbrzymiego ciała marlina. Chuck w środku, trzymając wędkę, my dookoła niego, obejmując się nawzajem jak drużyna piłki nożnej. Ja i Angel, uśmiechnięci szeroko, Chubby przeraźliwie nachmurzony. Zdjęcie wspaniale się zaprezentuje w nowym folderze reklamowym - wierna załoga i nieustraszony szyper o kręconych włosach, wymykających się spod czapki i wyzierających z koszuli rozchylonej na piersiach; potęga i uśmiech - to na

pewno chwyci w następnym sezonie. Zorganizowałem przeniesienie marlina do chłodni, gdzie przechowywano ananasy przeznaczone na eksport. Miałem możliwość wysłania go najbliższym chłodniowcem przez londyński oddział Rowlanda. Następnie zostawiłem Angela i Chubby'ego, którzy mieli wyszorować pokład Tańczącej, zatankować ją u Shella przy przystani naprzeciw i zacumować tam, gdzie zwykle. Kiedy gramoliliśmy się z Chuckiem do szoferki mojego poobijanego starego forda, nachylił się do mnie i konspiracyjnym szeptem mruknął:

- Harry, co do mojej premii... 11 Wiedziałem dokładnie, o co ma zamiar prosić. Powtarzało się to za każdym razem. - Pani Chubby nie musi o tym wiedzieć, o to chodzi? - zakończyłem za niego. - Tak - zgodził się ze mną i mruknął ponuro, zsuwając swą brudną żeglarską czapkę na tył głowy. Następnego ranka o dziewiątej wsadziłem Chucka do samolotu i zjeżdżając w dół swoim wysłużonym fordem, całą drogę śpiewałem i trąbiłem

na dziewczęta pracujące na plantacjach ananasowych. Prostowały się i z wybuchami śmiechu machały mi spod rond szerokich słomkowych kapeluszy. Czeki podróżne American Express, otrzymane od Chucka, zmieniłem w biurze podróży Cokera, po długich targach z Fre-dem Cokerem o odpowiedni kurs wymiany. Fred prezentował się uroczyście - we fraku i czarnym krawacie. W południe miał pogrzeb. Aparat i statyw odłożono na bok. Fotograf przemienił się w przedsiębiorcę pogrzebowego. Salon pogrzebowy Cokera znajdował się na tyłach agencji turystycznej i

wychodził na małą uliczkę między domami. Fred wykorzystywał karawan do przewozu turystów na lotnisko, uprzednio dyskretnie zmieniając tablicę reklamową pojazdu i montując fotele nad szynami do trumien. Bukowałem u niego wszystkich klientów, wobec czego odliczył sobie dziesięć procent z moich czeków podróżnych. Prowadził także agencję ubezpieczeniową, więc potrącił mi również roczną opłatę asekuracyjną za Tańczącą. Policzyłem ponownie pieniądze tak samo uważnie jak on, bo jakkolwiek Fred wyglądał na dyrektora szkoły - wysoki, smukły i wymuskany, z taką tylko domieszką krwi tubylczej, by

nadała mu zdrową karnację - to znał wszelkie możliwe finansowe sztuczki i kilka innych, których dotychczas nikt jeszcze nie rozszyfrował. Fred, nie okazując urazy, czekał cierpliwie, aż sprawdzę pieniądze. Kiedy włożyłem plik banknotów do tylnej kieszeni, odezwał się tonem kochającego ojca: - Niech pan nie zapomni, że jutro przyjeżdża następna grupa pańskich klientów, panie Harry. 12 - Oczywiście, panie Coker, niech się pan nie obawia, moja załoga będzie gotowa.

- Oni są teraz w „Lordzie Nelsonie" - zauważył delikatnie. Fred zawsze trzymał rękę na pulsie, jeśli idzie o życie wyspy. - Panie Coker, mój interes to łódź, a nie towarzystwo antyalkoholowe. Niech się pan nie denerwuje - powtórzyłem. - Nikt jeszcze nie umarł od kaca - dodałem wstając. Przeciąłem ulicę Drakę'a i wszedłem do sklepu Edwarda, gdzie zostałem powitany jak bohater. Mama Eddy osobiście wyszła zza kontuaru i przycisnęła mnie mocno do swego ciepłego bujnego biustu. - Panie Harry - gruchała - zeszłam do

przystani, żeby zobaczyć rybę, którą pan wczoraj złowił. - Następnie odwróciła się i ciągle trzymając mnie w objęciach, krzyknęła do jednej ze sprzedawczyń: - Shirley, daj panu Harry'emu zimnego piwa, słyszysz?! Wyjąłem plik pieniędzy. Na ten widok ładne tubylcze dziewczęta zaświergotały jak wróble, a mama Eddy wywróciła oczami i jeszcze mocniej przytuliła mnie do siebie. - Ile jestem winien, pani Eddy? Od czerwca do listopada jest długi martwy sezon, kiedy nie ma co łowić, i mama Eddy umożliwia mi przeżycie tego ciężkiego okresu.