Mojej żonie, Danielle, z wyrazami
miłości
Był to jeden z tych sezonów, w których
ryba przychodzi późno. Każdego dnia
wraz z załogą mojej łodzi
wypływaliśmy daleko na północ i
wracaliśmy do przystani późnym
wieczorem. Dopiero szóstego listopada
udało nam się złowić pierwszą z tych
wielkich ryb, śmigających po
szkarłatnych falach Prądu
Mozambickiego.
Wtedy już rozpaczliwie potrzebowałem
ryby. Moim stałym klientem był agent
reklamowy z Nowego Jorku o nazwisku
Chuck McGeorge, który co roku
pokonywał odległość sześciu tysięcy
kilometrów, aby na Wyspie Św. Marii
uczestniczyć w połowie marlina.
McGeorge był małym twardym
człowiekiem o głowie jak strusie jajo,
siwy na skroniach, z pokrytą
zmarszczkami ogorzałą małpią twarzą,
mający jednak mocne nogi, niezbędne
przy połowach dużej ryby.
Kiedy w końcu zobaczyliśmy marlina,
był tuż pod powierzchnią wody.
Ukazywał szablistą płetwę, dłuższą niż
ramię mężczyzny, po której można tę
rybę odróżnić od rekina czy morświ-na.
Angel spostrzegł go w tej samej chwili
co ja i uczepiony sztagu, wychylając się
poza pokład, krzyczał z podniecenia;
jego cygańskie kosmyki opadały na
ciemne policzki, a zęby połyskiwały w
ostrym tropikalnym słońcu.
Marlin nurzał się w falach, które
otwierały się i zamykały nad jego
szerokim i lśniącym grzbietem. Czarny,
ciężki i masywny, podobny do pnia
drzewa, z wdzięcznie wygiętą płetwą
grzbietową.
Odwróciłem się i spojrzałem do
kokpitu. Chubby już pomagał Chuckowi
usadowić się w specjalnym fotelu.
Przypinał go
pasami i nakładał rękawice. Spojrzał w
górę i pochwycił mój wzrok. Zmarszczył
się gniewnie i splunął ze spokojem
kontrastującym z naszym podnieceniem.
Ten ogromny mężczyzna, wysoki jak ja,
lecz o wiele potężniejszy, należał do
najbardziej konsekwentnych i
zagorzałych pesymistów w branży.
- Nieufna ryba - mruknął Chubby i
splunął ponownie. Uśmiechnąłem się do
niego.
- Nie przejmuj się, Chuck! - krzyknąłem.
- Stary Harry naprowadzi cię na tę rybę.
- Stawiam tysiąc dolców, że ci się to nie
uda! - odkrzyknął Chuck, krzywiąc twarz
od słońca, którego promienie odbijały
się w wodzie. Jego oczy błyszczały z
emocji.
- Zgoda! - zaakceptowałem zakład, na
który nie było mnie stać, i całą uwagę
skierowałem na rybę.
Chubby miał, rzecz jasna, rację. Zaraz
po mnie -jest największym znawcą w tej
dziedzinie. Ryba była olbrzymia, lecz
nieufna.
Pięć razy zarzucałem przynętę,
wkładając w to całą zręczność i wiedzę.
Za każdym razem marlin robił zwrot i
zanurzał się. W końcu skierowałem
Tańczącą Falę na kurs tak, aby przecięła
mu drogę.
- Chubby, w skrzyni z lodem mamy
świeżego delfina, zaczep go i
spróbujemy z pojedynczą przynętą! -
krzyknąłem w rozpaczy. Sam założyłem
przynętę, która spłynęła swobodnie do
wody. Wyczułem moment brania.
Wydało się, że ryba jakby skurczyła się
w sobie. Marlin zawrócił nagle i
spostrzegłem tylko błysk brzucha jak
odbicie lustra pod powierzchnią wody.
- Płyńmy za nim! - wrzeszczał Angelo. -
Chwycił!
Tuż po dziesiątej rano Chuck ujął
wędkę. Od tej chwili walczyłem
zawzięcie. Moja praca wymagała
nieskończenie więcej umiejętności niż
zgrzytanie zębami i kurczowe zaciskanie
dłoni wokół ciężkiej wędki ze szklanego
włókna. Trzymałem kurs łodzi prosto na
rybę, pomimo pierwszych wściekłych
ataków i oszalałych, nagłych, szybkich
jak błyskawica skoków, aż do chwili,
kiedy Chuck, usadowiwszy się
prawidłowo w fotelu, mógł wreszcie
zaprzeć się na swych mocnych nogach.
8
Kilka minut po dwunastej było po
walce. Ryba została pokonana. Marlin
ukazał się na powierzchni już przy
pierwszym okrążeniu, które Chuck
zawężał, kręcąc kołowrotem, aż do
chwili, gdy ryba znalazła się w zasięgu
dźwigu.
- Hej, Harry! - krzyknął Angelo. - Mamy
gościa, chłopie!
- Co się stało?
- Wielki Johnny przybywa. Wyczuł rybę.
Zobaczyłem rekina zwabionego walką i
zapachem krwi. Tępo zakończona
płetwa poruszała się pewnie i
spokojnie. Był to wielki rekin młot.
- Idź na mostek! - zawołałem do Angela
i oddałem mu ster.
- Harry, jeśli pozwolisz temu łotrowi
schrupać moją rybę, to możesz się
pożegnać ze swoim tysiącem dolców! -
krzyknął przerażony Chuck.
Zniknąłem w głównej kabinie.
Przyklęknąłem, odblokowałem rygle
trzymające pokrywę luku silnika i
odsunąłem ją. Leżąc na brzuchu,
sięgnąłem pod pokład i chwyciłem
karabinek FN z ukrytego wieszaka.
Kiedy wróciłem na pokład,
sprawdziłem, czy broń jest naładowana,
i nastawiłem na ogień ciągły.
- Angelo, nakieruj łódź wzdłuż starego
Johnny'ego! Wisząc na relingu,
spojrzałem na rekina, w momencie gdy
łódź przepływała nad nim. Był wielki,
sześć metrów miedzia-nobrązowego
cielska, widocznego wyraźnie w czystej
wodzie.
Wycelowałem spokojnie w środek
spłaszczonej głowy między monstrualnie
osadzone oczy i wystrzeliłem krótką
serię.
Karabinek FN zagrzmiał i puste
mosiężne łuski posypały się w wodę,
która wytrysnęła fontanną.
Rekin zadrżał konwulsyjnie, gdy kule
roztrzaskały chrzą-stkowatą kość i
rozerwały malusieńki móżdżek.
Wykręcił się brzuchem do góry i zaczął
tonąć.
- Dzięki, Harry - wysapał Chuck,
czerwony i spocony z przejęcia.
- Zawsze do usług. - Rozpromieniłem
się w uśmiechu, przejmując ster z rąk
Angela.
Za dziesięć pierwsza Chuck
podprowadził marlina do dźwigu.
Wyczerpana ryba leżała na boku. Jej
sierpowato wygięty ogon uderzał coraz
słabiej, a długi dziób otwierał się i za-
mykał spazmatycznie. Szkliste oko było
wielkie jak dojrzałe jabłko, a długie
podrygujące ciało lśniło tysiącem
odcieni srebra, złota i królewskiej
purpury.
- Teraz sprawnie, Chubby! - krzyknąłem.
Włożyłem rękawicę i delikatnie
przyciągnąłem rybę za stalowy przypon
Chubby'ego. Czekał z przygotowanym
hakiem zwisającym z dźwigu.
Chubby posłał mi miażdżące spojrzenie,
mówiące wyraźnie, że byłem jeszcze
dzieciakiem taplającym się w
rynsztokach londyńskich slumsów, kiedy
on już nadziewał ryby na hak.
- Poczekaj, aż się obróci - poleciłem,
żeby mu trochę dokuczyć. Chubby
skrzywił się, słysząc tę nieproszoną
radę.
Fala obróciła rybę w naszą stronę.
Ukazał się szeroki brzuch, błyskający
srebrem spomiędzy rozpostartych płetw.
- Teraz! - rzuciłem, a Chubby wbił hak
głęboko. Buchnęła jasnoczerwona krew
i ryba zaczęła trzepotać się
w śmiertelnym szaleństwie, zalewając
nas strumieniami zimnej morskiej wody.
Powiesiłem marlina na dźwigu na
Nabrzeżu Admiralicji. Benjamin,
komendant portu, wystawił
zaświadczenie stwierdzające, że
całkowita waga ryby wynosi trzysta
pięćdziesiąt cztery kilogramy. Żywe,
opalizujące kolory marlina szybko
zbladły i zastąpiła je matowa czerń, lecz
ciągle robił wrażenie samym swoim
ogromem. Cztery i pół metra od szczęk
do końca jaskółczego ogona.
- Pan Harry powiesił potwora przed
Admiralicją - bosono-dzy ulicznicy
roznosili nowinę po ulicach, a
mieszkańcy wyspy ochoczo korzystali z
okazji do przerwania pracy i gromadzili
się na przystani w nastroju radosnej
fiesty.
Wieść dotarła aż do starej siedziby
rządu na urwistym cyplu. Prezydencki
land-rover, z chorągiewką powiewającą
wesoło na masce, nadjechał krętą drogą.
Utorował sobie drogę przez tłum i
ważny pasażer wysiadł na przystani.
Godfrey Biddle, wykształcony w
Londynie rodowity mieszkaniec wyspy,
był przed uzyskaniem niepodległości
jedynym adwokatem na Św. Marii.
- Panie Harry, co za wspaniały okaz! -
krzyczał zachwycony prezydent. - Taka
ryba przyniesie niewątpliwą korzyść
roz-
10
wijającej się dopiero turystyce im ow.
mam. - *
nąć moją rękę. Jeśli chodzi o
prezydentów w tej części świata,
to ten był najwyższej klasy.
- Dziękuję, panie prezydencie. - Nawet
w filcowym kapeluszu na głowie sięgał
mi do pachy. Był symfonią czerni:
czarny wełniany garnitur i lakierowane
pantofle, których skóra przypominała
wypolerowany antracyt. Jedynie
zadziwiająco białe, puszyste, kręcone
włosy łamały tę nieskazitelną czerń.
- Rzeczywiście, trzeba panu gratulować.
- Prezydent tańczył z podniecenia i
wiedziałem, że i w tym sezonie będę
jadać w jego rezydencji na wieczornych
przyjęciach. Dopiero po roku albo i
dwóch prezydent w końcu zaakceptował
mnie jako tubylca. Zostałem jednym z
jego dzieci ze wszystkimi przywilejami,
jakie ta pozycja zapewniała.
Fred Coker przyjechał swoim
karawanem, zaopatrzony w sprzęt
fotograficzny, i podczas gdy rozstawiał
statyw i znikał pod czarną tkaniną, żeby
nastawić antyczny aparat, my
ustawiliśmy się do zdjęcia na tle
olbrzymiego ciała marlina. Chuck w
środku, trzymając wędkę, my dookoła
niego, obejmując się nawzajem jak
drużyna piłki nożnej. Ja i Angel,
uśmiechnięci szeroko, Chubby
przeraźliwie nachmurzony. Zdjęcie
wspaniale się zaprezentuje w nowym
folderze reklamowym - wierna załoga i
nieustraszony szyper o kręconych
włosach, wymykających się spod czapki
i wyzierających z koszuli rozchylonej na
piersiach; potęga i uśmiech - to na
pewno chwyci w następnym sezonie.
Zorganizowałem przeniesienie marlina
do chłodni, gdzie przechowywano
ananasy przeznaczone na eksport.
Miałem możliwość wysłania go
najbliższym chłodniowcem przez
londyński oddział Rowlanda. Następnie
zostawiłem Angela i Chubby'ego, którzy
mieli wyszorować pokład Tańczącej,
zatankować ją u Shella przy przystani
naprzeciw i zacumować tam, gdzie
zwykle.
Kiedy gramoliliśmy się z Chuckiem do
szoferki mojego poobijanego starego
forda, nachylił się do mnie i
konspiracyjnym szeptem mruknął:
- Harry, co do mojej premii...
11
Wiedziałem dokładnie, o co ma zamiar
prosić. Powtarzało się to za każdym
razem.
- Pani Chubby nie musi o tym wiedzieć,
o to chodzi? - zakończyłem za niego.
- Tak - zgodził się ze mną i mruknął
ponuro, zsuwając swą brudną żeglarską
czapkę na tył głowy.
Następnego ranka o dziewiątej
wsadziłem Chucka do samolotu i
zjeżdżając w dół swoim wysłużonym
fordem, całą drogę śpiewałem i trąbiłem
na dziewczęta pracujące na plantacjach
ananasowych. Prostowały się i z
wybuchami śmiechu machały mi spod
rond szerokich słomkowych kapeluszy.
Czeki podróżne American Express,
otrzymane od Chucka, zmieniłem w
biurze podróży Cokera, po długich
targach z Fre-dem Cokerem o
odpowiedni kurs wymiany. Fred
prezentował się uroczyście - we fraku i
czarnym krawacie. W południe miał
pogrzeb. Aparat i statyw odłożono na
bok. Fotograf przemienił się w
przedsiębiorcę pogrzebowego.
Salon pogrzebowy Cokera znajdował
się na tyłach agencji turystycznej i
wychodził na małą uliczkę między
domami. Fred wykorzystywał karawan
do przewozu turystów na lotnisko,
uprzednio dyskretnie zmieniając tablicę
reklamową pojazdu i montując fotele
nad szynami do trumien.
Bukowałem u niego wszystkich
klientów, wobec czego odliczył sobie
dziesięć procent z moich czeków
podróżnych. Prowadził także agencję
ubezpieczeniową, więc potrącił mi
również roczną opłatę asekuracyjną za
Tańczącą. Policzyłem ponownie
pieniądze tak samo uważnie jak on, bo
jakkolwiek Fred wyglądał na dyrektora
szkoły - wysoki, smukły i wymuskany, z
taką tylko domieszką krwi tubylczej, by
nadała mu zdrową karnację - to znał
wszelkie możliwe finansowe sztuczki i
kilka innych, których dotychczas nikt
jeszcze nie rozszyfrował.
Fred, nie okazując urazy, czekał
cierpliwie, aż sprawdzę pieniądze.
Kiedy włożyłem plik banknotów do
tylnej kieszeni, odezwał się tonem
kochającego ojca:
- Niech pan nie zapomni, że jutro
przyjeżdża następna grupa pańskich
klientów, panie Harry.
12
- Oczywiście, panie Coker, niech się pan
nie obawia, moja załoga będzie gotowa.
- Oni są teraz w „Lordzie Nelsonie" -
zauważył delikatnie. Fred zawsze
trzymał rękę na pulsie, jeśli idzie o życie
wyspy.
- Panie Coker, mój interes to łódź, a nie
towarzystwo antyalkoholowe. Niech się
pan nie denerwuje - powtórzyłem. - Nikt
jeszcze nie umarł od kaca - dodałem
wstając.
Przeciąłem ulicę Drakę'a i wszedłem do
sklepu Edwarda, gdzie zostałem
powitany jak bohater. Mama Eddy
osobiście wyszła zza kontuaru i
przycisnęła mnie mocno do swego
ciepłego bujnego biustu.
- Panie Harry - gruchała - zeszłam do
przystani, żeby zobaczyć rybę, którą pan
wczoraj złowił. - Następnie odwróciła
się i ciągle trzymając mnie w objęciach,
krzyknęła do jednej ze sprzedawczyń: -
Shirley, daj panu Harry'emu zimnego
piwa, słyszysz?!
Wyjąłem plik pieniędzy. Na ten widok
ładne tubylcze dziewczęta zaświergotały
jak wróble, a mama Eddy wywróciła
oczami i jeszcze mocniej przytuliła mnie
do siebie.
- Ile jestem winien, pani Eddy?
Od czerwca do listopada jest długi
martwy sezon, kiedy nie ma co łowić, i
mama Eddy umożliwia mi przeżycie tego
ciężkiego okresu.
Wilbur Smith Oko tygrysa
Mojej żonie, Danielle, z wyrazami miłości Był to jeden z tych sezonów, w których ryba przychodzi późno. Każdego dnia wraz z załogą mojej łodzi wypływaliśmy daleko na północ i wracaliśmy do przystani późnym wieczorem. Dopiero szóstego listopada udało nam się złowić pierwszą z tych wielkich ryb, śmigających po szkarłatnych falach Prądu Mozambickiego.
Wtedy już rozpaczliwie potrzebowałem ryby. Moim stałym klientem był agent reklamowy z Nowego Jorku o nazwisku Chuck McGeorge, który co roku pokonywał odległość sześciu tysięcy kilometrów, aby na Wyspie Św. Marii uczestniczyć w połowie marlina. McGeorge był małym twardym człowiekiem o głowie jak strusie jajo, siwy na skroniach, z pokrytą zmarszczkami ogorzałą małpią twarzą, mający jednak mocne nogi, niezbędne przy połowach dużej ryby. Kiedy w końcu zobaczyliśmy marlina, był tuż pod powierzchnią wody. Ukazywał szablistą płetwę, dłuższą niż ramię mężczyzny, po której można tę
rybę odróżnić od rekina czy morświ-na. Angel spostrzegł go w tej samej chwili co ja i uczepiony sztagu, wychylając się poza pokład, krzyczał z podniecenia; jego cygańskie kosmyki opadały na ciemne policzki, a zęby połyskiwały w ostrym tropikalnym słońcu. Marlin nurzał się w falach, które otwierały się i zamykały nad jego szerokim i lśniącym grzbietem. Czarny, ciężki i masywny, podobny do pnia drzewa, z wdzięcznie wygiętą płetwą grzbietową. Odwróciłem się i spojrzałem do kokpitu. Chubby już pomagał Chuckowi usadowić się w specjalnym fotelu.
Przypinał go pasami i nakładał rękawice. Spojrzał w górę i pochwycił mój wzrok. Zmarszczył się gniewnie i splunął ze spokojem kontrastującym z naszym podnieceniem. Ten ogromny mężczyzna, wysoki jak ja, lecz o wiele potężniejszy, należał do najbardziej konsekwentnych i zagorzałych pesymistów w branży. - Nieufna ryba - mruknął Chubby i splunął ponownie. Uśmiechnąłem się do niego. - Nie przejmuj się, Chuck! - krzyknąłem. - Stary Harry naprowadzi cię na tę rybę. - Stawiam tysiąc dolców, że ci się to nie
uda! - odkrzyknął Chuck, krzywiąc twarz od słońca, którego promienie odbijały się w wodzie. Jego oczy błyszczały z emocji. - Zgoda! - zaakceptowałem zakład, na który nie było mnie stać, i całą uwagę skierowałem na rybę. Chubby miał, rzecz jasna, rację. Zaraz po mnie -jest największym znawcą w tej dziedzinie. Ryba była olbrzymia, lecz nieufna. Pięć razy zarzucałem przynętę, wkładając w to całą zręczność i wiedzę. Za każdym razem marlin robił zwrot i zanurzał się. W końcu skierowałem Tańczącą Falę na kurs tak, aby przecięła
mu drogę. - Chubby, w skrzyni z lodem mamy świeżego delfina, zaczep go i spróbujemy z pojedynczą przynętą! - krzyknąłem w rozpaczy. Sam założyłem przynętę, która spłynęła swobodnie do wody. Wyczułem moment brania. Wydało się, że ryba jakby skurczyła się w sobie. Marlin zawrócił nagle i spostrzegłem tylko błysk brzucha jak odbicie lustra pod powierzchnią wody. - Płyńmy za nim! - wrzeszczał Angelo. - Chwycił! Tuż po dziesiątej rano Chuck ujął wędkę. Od tej chwili walczyłem zawzięcie. Moja praca wymagała
nieskończenie więcej umiejętności niż zgrzytanie zębami i kurczowe zaciskanie dłoni wokół ciężkiej wędki ze szklanego włókna. Trzymałem kurs łodzi prosto na rybę, pomimo pierwszych wściekłych ataków i oszalałych, nagłych, szybkich jak błyskawica skoków, aż do chwili, kiedy Chuck, usadowiwszy się prawidłowo w fotelu, mógł wreszcie zaprzeć się na swych mocnych nogach. 8 Kilka minut po dwunastej było po walce. Ryba została pokonana. Marlin ukazał się na powierzchni już przy pierwszym okrążeniu, które Chuck zawężał, kręcąc kołowrotem, aż do
chwili, gdy ryba znalazła się w zasięgu dźwigu. - Hej, Harry! - krzyknął Angelo. - Mamy gościa, chłopie! - Co się stało? - Wielki Johnny przybywa. Wyczuł rybę. Zobaczyłem rekina zwabionego walką i zapachem krwi. Tępo zakończona płetwa poruszała się pewnie i spokojnie. Był to wielki rekin młot. - Idź na mostek! - zawołałem do Angela i oddałem mu ster. - Harry, jeśli pozwolisz temu łotrowi
schrupać moją rybę, to możesz się pożegnać ze swoim tysiącem dolców! - krzyknął przerażony Chuck. Zniknąłem w głównej kabinie. Przyklęknąłem, odblokowałem rygle trzymające pokrywę luku silnika i odsunąłem ją. Leżąc na brzuchu, sięgnąłem pod pokład i chwyciłem karabinek FN z ukrytego wieszaka. Kiedy wróciłem na pokład, sprawdziłem, czy broń jest naładowana, i nastawiłem na ogień ciągły. - Angelo, nakieruj łódź wzdłuż starego Johnny'ego! Wisząc na relingu, spojrzałem na rekina, w momencie gdy łódź przepływała nad nim. Był wielki,
sześć metrów miedzia-nobrązowego cielska, widocznego wyraźnie w czystej wodzie. Wycelowałem spokojnie w środek spłaszczonej głowy między monstrualnie osadzone oczy i wystrzeliłem krótką serię. Karabinek FN zagrzmiał i puste mosiężne łuski posypały się w wodę, która wytrysnęła fontanną. Rekin zadrżał konwulsyjnie, gdy kule roztrzaskały chrzą-stkowatą kość i rozerwały malusieńki móżdżek. Wykręcił się brzuchem do góry i zaczął tonąć.
- Dzięki, Harry - wysapał Chuck, czerwony i spocony z przejęcia. - Zawsze do usług. - Rozpromieniłem się w uśmiechu, przejmując ster z rąk Angela. Za dziesięć pierwsza Chuck podprowadził marlina do dźwigu. Wyczerpana ryba leżała na boku. Jej sierpowato wygięty ogon uderzał coraz słabiej, a długi dziób otwierał się i za- mykał spazmatycznie. Szkliste oko było wielkie jak dojrzałe jabłko, a długie podrygujące ciało lśniło tysiącem odcieni srebra, złota i królewskiej purpury.
- Teraz sprawnie, Chubby! - krzyknąłem. Włożyłem rękawicę i delikatnie przyciągnąłem rybę za stalowy przypon Chubby'ego. Czekał z przygotowanym hakiem zwisającym z dźwigu. Chubby posłał mi miażdżące spojrzenie, mówiące wyraźnie, że byłem jeszcze dzieciakiem taplającym się w rynsztokach londyńskich slumsów, kiedy on już nadziewał ryby na hak. - Poczekaj, aż się obróci - poleciłem, żeby mu trochę dokuczyć. Chubby skrzywił się, słysząc tę nieproszoną radę. Fala obróciła rybę w naszą stronę. Ukazał się szeroki brzuch, błyskający
srebrem spomiędzy rozpostartych płetw. - Teraz! - rzuciłem, a Chubby wbił hak głęboko. Buchnęła jasnoczerwona krew i ryba zaczęła trzepotać się w śmiertelnym szaleństwie, zalewając nas strumieniami zimnej morskiej wody. Powiesiłem marlina na dźwigu na Nabrzeżu Admiralicji. Benjamin, komendant portu, wystawił zaświadczenie stwierdzające, że całkowita waga ryby wynosi trzysta pięćdziesiąt cztery kilogramy. Żywe, opalizujące kolory marlina szybko zbladły i zastąpiła je matowa czerń, lecz ciągle robił wrażenie samym swoim ogromem. Cztery i pół metra od szczęk
do końca jaskółczego ogona. - Pan Harry powiesił potwora przed Admiralicją - bosono-dzy ulicznicy roznosili nowinę po ulicach, a mieszkańcy wyspy ochoczo korzystali z okazji do przerwania pracy i gromadzili się na przystani w nastroju radosnej fiesty. Wieść dotarła aż do starej siedziby rządu na urwistym cyplu. Prezydencki land-rover, z chorągiewką powiewającą wesoło na masce, nadjechał krętą drogą. Utorował sobie drogę przez tłum i ważny pasażer wysiadł na przystani. Godfrey Biddle, wykształcony w Londynie rodowity mieszkaniec wyspy,
był przed uzyskaniem niepodległości jedynym adwokatem na Św. Marii. - Panie Harry, co za wspaniały okaz! - krzyczał zachwycony prezydent. - Taka ryba przyniesie niewątpliwą korzyść roz- 10 wijającej się dopiero turystyce im ow. mam. - * nąć moją rękę. Jeśli chodzi o prezydentów w tej części świata, to ten był najwyższej klasy.
- Dziękuję, panie prezydencie. - Nawet w filcowym kapeluszu na głowie sięgał mi do pachy. Był symfonią czerni: czarny wełniany garnitur i lakierowane pantofle, których skóra przypominała wypolerowany antracyt. Jedynie zadziwiająco białe, puszyste, kręcone włosy łamały tę nieskazitelną czerń. - Rzeczywiście, trzeba panu gratulować. - Prezydent tańczył z podniecenia i wiedziałem, że i w tym sezonie będę jadać w jego rezydencji na wieczornych przyjęciach. Dopiero po roku albo i dwóch prezydent w końcu zaakceptował mnie jako tubylca. Zostałem jednym z jego dzieci ze wszystkimi przywilejami, jakie ta pozycja zapewniała.
Fred Coker przyjechał swoim karawanem, zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, i podczas gdy rozstawiał statyw i znikał pod czarną tkaniną, żeby nastawić antyczny aparat, my ustawiliśmy się do zdjęcia na tle olbrzymiego ciała marlina. Chuck w środku, trzymając wędkę, my dookoła niego, obejmując się nawzajem jak drużyna piłki nożnej. Ja i Angel, uśmiechnięci szeroko, Chubby przeraźliwie nachmurzony. Zdjęcie wspaniale się zaprezentuje w nowym folderze reklamowym - wierna załoga i nieustraszony szyper o kręconych włosach, wymykających się spod czapki i wyzierających z koszuli rozchylonej na piersiach; potęga i uśmiech - to na
pewno chwyci w następnym sezonie. Zorganizowałem przeniesienie marlina do chłodni, gdzie przechowywano ananasy przeznaczone na eksport. Miałem możliwość wysłania go najbliższym chłodniowcem przez londyński oddział Rowlanda. Następnie zostawiłem Angela i Chubby'ego, którzy mieli wyszorować pokład Tańczącej, zatankować ją u Shella przy przystani naprzeciw i zacumować tam, gdzie zwykle. Kiedy gramoliliśmy się z Chuckiem do szoferki mojego poobijanego starego forda, nachylił się do mnie i konspiracyjnym szeptem mruknął:
- Harry, co do mojej premii... 11 Wiedziałem dokładnie, o co ma zamiar prosić. Powtarzało się to za każdym razem. - Pani Chubby nie musi o tym wiedzieć, o to chodzi? - zakończyłem za niego. - Tak - zgodził się ze mną i mruknął ponuro, zsuwając swą brudną żeglarską czapkę na tył głowy. Następnego ranka o dziewiątej wsadziłem Chucka do samolotu i zjeżdżając w dół swoim wysłużonym fordem, całą drogę śpiewałem i trąbiłem
na dziewczęta pracujące na plantacjach ananasowych. Prostowały się i z wybuchami śmiechu machały mi spod rond szerokich słomkowych kapeluszy. Czeki podróżne American Express, otrzymane od Chucka, zmieniłem w biurze podróży Cokera, po długich targach z Fre-dem Cokerem o odpowiedni kurs wymiany. Fred prezentował się uroczyście - we fraku i czarnym krawacie. W południe miał pogrzeb. Aparat i statyw odłożono na bok. Fotograf przemienił się w przedsiębiorcę pogrzebowego. Salon pogrzebowy Cokera znajdował się na tyłach agencji turystycznej i
wychodził na małą uliczkę między domami. Fred wykorzystywał karawan do przewozu turystów na lotnisko, uprzednio dyskretnie zmieniając tablicę reklamową pojazdu i montując fotele nad szynami do trumien. Bukowałem u niego wszystkich klientów, wobec czego odliczył sobie dziesięć procent z moich czeków podróżnych. Prowadził także agencję ubezpieczeniową, więc potrącił mi również roczną opłatę asekuracyjną za Tańczącą. Policzyłem ponownie pieniądze tak samo uważnie jak on, bo jakkolwiek Fred wyglądał na dyrektora szkoły - wysoki, smukły i wymuskany, z taką tylko domieszką krwi tubylczej, by
nadała mu zdrową karnację - to znał wszelkie możliwe finansowe sztuczki i kilka innych, których dotychczas nikt jeszcze nie rozszyfrował. Fred, nie okazując urazy, czekał cierpliwie, aż sprawdzę pieniądze. Kiedy włożyłem plik banknotów do tylnej kieszeni, odezwał się tonem kochającego ojca: - Niech pan nie zapomni, że jutro przyjeżdża następna grupa pańskich klientów, panie Harry. 12 - Oczywiście, panie Coker, niech się pan nie obawia, moja załoga będzie gotowa.
- Oni są teraz w „Lordzie Nelsonie" - zauważył delikatnie. Fred zawsze trzymał rękę na pulsie, jeśli idzie o życie wyspy. - Panie Coker, mój interes to łódź, a nie towarzystwo antyalkoholowe. Niech się pan nie denerwuje - powtórzyłem. - Nikt jeszcze nie umarł od kaca - dodałem wstając. Przeciąłem ulicę Drakę'a i wszedłem do sklepu Edwarda, gdzie zostałem powitany jak bohater. Mama Eddy osobiście wyszła zza kontuaru i przycisnęła mnie mocno do swego ciepłego bujnego biustu. - Panie Harry - gruchała - zeszłam do
przystani, żeby zobaczyć rybę, którą pan wczoraj złowił. - Następnie odwróciła się i ciągle trzymając mnie w objęciach, krzyknęła do jednej ze sprzedawczyń: - Shirley, daj panu Harry'emu zimnego piwa, słyszysz?! Wyjąłem plik pieniędzy. Na ten widok ładne tubylcze dziewczęta zaświergotały jak wróble, a mama Eddy wywróciła oczami i jeszcze mocniej przytuliła mnie do siebie. - Ile jestem winien, pani Eddy? Od czerwca do listopada jest długi martwy sezon, kiedy nie ma co łowić, i mama Eddy umożliwia mi przeżycie tego ciężkiego okresu.