Wilbur Smith
Łowcy diamentów
Przełożył: Marek Tomczuk
Poznań 1991
Diamenty... mogą być powodem
podziwu, uwielbienia, pożądania i
zbrodni Są oznaką piękna, dostojeństwa
i bogactwa. Mogą stać się powodem
zarówno szczęścia, jak i mordu...
ŁOWCY DIAMENTÓW to pasjonująca
historia walki dwóch mężczyzn o
kobietę i o panowanie nad Van Der Byl
Diamond Company, walki, która jest
prowadzona wszelkimi środkami i
której zasięg rozciąga się od Cape
Town do Londynu, od afrykańskich
pustyń po lody Atlantyku.
Wilbur Smith urodził się w 1933
roku w Południowej Afryce. Studiował
na Rhodes University, potem imał się
wielu rzeczy: był biznesmenem,
właścicielem fabryki, stał się
zapalonym numizmatykiem, a w 1964
roku zadebiutował jako pisarz,
zdobywając błyskawiczny rozgłos. Jego
książki charakteryzują się tym, że ich
akcja rozgrywa się w Afryce, ukochanej
i dokładnie poznanej. Wraz z żoną
autor przemierzył ją wszerz i wzdłuż
tak po drogach, jak i po bezdrożach.
Opisuje przeszłość tego kontynentu (np.
cykl Ballantine), jak i jego
teraźniejszość, np. Eagle in the Sky.
Książki Wilbura Smitha były
wielokrotnie ekranizowane jak choćby
THE DARK OF THE SUN (znane jako
NAJEMNICY lub KATANGA), którą
wkrótce Państwu zaproponujemy.
Dla D.
Samolot do Nairobi spóźnił się trzy
godziny. Mimo wypicia trzech dużych
whisky, Johnny Lance nie mógł zasnąć.
Gdy Boeing wylądował na Heathrow,
czuł się tak, jak gdyby ktoś nasypał mu
piasku do oczu. W ponurym nastroju,
przeszedł przez komorę celną do
głównego hallu lotniska. Tam czekał na
niego londyński agent Kompanii
Diamentów Van Der Byla.
- Jak tam podróż, Johnny?
- Jak do piekła - mruknął.
- Dobra zaprawa dla ciebie. - Agent
uśmiechnął się. Obaj pamiętali dawne
dobre czasy.
Odwzajemnił się wymuszonym
uśmiechem.
- Masz dla mnie pokój i samochód?
- „Dorchester” i jaguar. - Agent
wręczył mu kluczyki do samochodu. - I
mam też zarezerwowane na jutro dwa
miejsca w pierwszej klasie na lot
powrotny do Cape Town. Bilety do
odebrania w recepcji.
- Grzeczny chłopiec. - Johnny wsunął
klucze do kieszeni kaszmirowego
płaszcza. Ruszyli do wyjścia.
- Gdzie jest teraz Tracey van der Byl?
Agent wzruszył ramionami.
- Od czasu gdy napisałem do ciebie,
zniknęła bez śladu. Nie wiem, gdzie
możesz jej szukać.
- Wspaniale, po prostu wspaniale! -
sarknął Johnny. Doszli do parkingu. -
Zacznę od Benedykta.
- Czy stary wie o Tracey?
Johnny pokręcił przecząco głową.
- Jest chory. Nie powiedziałem mu.
- Tutaj jest twój samochód. - Agent
zatrzymał się obok perłowoszarego
jaguara. - Żadnej szansy na wypicie
razem drinka?
- Nie tym razem, przykro mi. - Johnny
zasiadł za kierownicą. - Przy następnej
okazji.
- Trzymam cię za słowo - zakończył
agent i odszedł.
Było już prawie ciemno, nadchodził
wilgotny, zamglony, szary wieczór.
Johnny przejechał przez dwupoziomowe
skrzyżowanie na Hammersmith,
zabłądził dwukrotnie w labiryncie
Belgravi i wreszcie odnalazł rezydencję
przy Belgrave Square, gdzie zaparkował
samochód. Fasada budynku została z
przepychem odnowiona od czasu jego
ostatniej wizyty. Johnny skrzywił się z
niesmakiem. Jemu nie tak łatwo
przychodziło zdobywać pieniądze, za to
ten chłoptyś Benedykt z pewnością miał
talent do ich wydawania. W środku
płonęły światła. Sześć razy uderzył w
drzwi kołatką. Wokół rozległo się echo,
a w ciszy, która nastąpiła potem,
usłyszał dobiegające zza firanek głosy i
jakiś cień przesunął się szybko za
oknem. Odczekał kilka minut, a potem
wycofał się na środek podjazdu.
- Benedykcie van der Byl! Otwieraj!
Liczę do dziesięciu. Jeżeli nie, rozwalę
te cholerne drzwi! - Nabrał powietrza i
wrzeszczał dalej: - Mówi Johnny Lance!
Wiesz dobrze, że to zrobię.
Drzwi otworzyły się prawie
natychmiast. Johnny pchnął je i nie
zwracając uwagi na mężczyznę, który je
trzymał, wtargnął na korytarz.
- Cholera, Lance. Nie powinieneś tutaj
przychodzić. - Benedykt van der Byl
szedł za nim.
- Dlaczego nie? - Obejrzał się. - To
mieszkanie należy do Kompanii, a ja
jestem dyrektorem naczelnym.
Nim Benedykt zdążył odpowiedzieć,
Johnny wszedł dalej. W pokoju były
dwie dziewczyny. Jedna z nich zebrała
swoje ubranie z podłogi i naga wybiegła
do sypialni. Druga naciągnęła na siebie
długi kaftan, ponuro spoglądając na
wchodzących. Jej włosy były potargane,
a sztywne loki tworzyły dookoła głowy
groteskową aureolę.
- Niezłe party - stwierdził Johnny.
Spojrzał na projektor filmowy stojący na
stole z boku, a potem na obraz po
drugiej stronie pokoju. - Filmy też.
- Jesteś szpiclem? - zapytała
dziewczyna.
- Jesteś bezczelny, Lance. - Benedykt
van der Byl szedł za nim, starając się
zawiązać pasek jedwabnego szlafroka.
- Czy on jest szpiclem? - zapytała
ponownie.
- Nie - uspokoił ją Benedykt. - Pracuje
dla mojego ojca. - Stwierdziwszy to
wydawał się odzyskiwać pewność
siebie. Wyprostował się i zaczął gładzić
swoje długie, ciemne włosy. - Obecnie
jest sługusem taty.
Johnny odwrócił się w jego stronę i
warknął na dziewczynę nie patrząc:
- Wynoś się dziwko! Wyrywaj za
przyjaciółką!
Zawahała się.
- Wynoś się!
Odeszła. Obaj mężczyźni stali,
przyglądając się sobie. Byli
rówieśnikami około trzydziestki,
wysocy, ciemnowłosi. Poza tym różnili
się jednak we wszystkim. Johnny miał
szerokie ramiona, wąskie biodra i
wklęsły brzuch. Skóra lśniła opalona
pustynnym słońcem. Linia silnej szczęki
rysowała się wyraźnie, a oczy
wydawały się nieustannie wpatrzone w
daleki horyzont. Gdy mówił, wyczuwało
się obcy akcent.
- Gdzie jest Tracey? - zapytał.
Benedykt uniósł jedną brew niczym w
pantomimie, nadając twarzy wyraz
aroganckiego zdziwienia. Jego skóra
miała kolor jasnooliwkowy, bez śladu
opalenizny - od ostatniego pobytu w
Afryce upłynęły już miesiące. Czerwone
usta wyglądały jak pomalowane
szminką, a klasyczne rysy twarzy
zniekształcała nadmierna tusza. Miał
worki pod oczami, szlafrok zakrywał
otyłe ciało. Dało się zauważyć, że dużo
jadł i pił, a ćwiczenia uprawiał
nieregularnie.
- Mój dobry człowieku, co u diabła
sprawiło, że pytasz mnie o moją siostrę?
Johnny odwrócił się i podszedł do
jednego z wiszących na dalszej ścianie
obrazów. Pokój był obwieszony
dobrymi, oryginalnymi płótnami
południowoafrykańskich malarzy:
Alexis Preller, Iram Stern i Tretchikoff -
niezwykła mieszanina technik i stylów -
po prostu ktoś przekonał Starego, że to
dobra inwestycja. Ponownie odwrócił
się, żeby spojrzeć w twarz Benedykta.
Studiował jego postać, tak jak przed
chwilą malarstwo, porównując w
pamięci z młodym, zgrabnym atletą,
jakim był przed kilkoma laty. W jego
pamięci zachował się żywy obraz
Benedykta poruszającego się z gracją
lamparta po zielonym polu do gry przed
wypełnionymi trybunami.
- Tyjesz, chłopaczku - powiedział
miękko, a Benedykt poczerwieniał z
gniewu.
- Wynoś się stąd - warknął.
- Za chwilę, najpierw powiesz mi o
Tracey.
- Już ci mówiłem, nie wiem, gdzie jest.
Jak sądzę puszcza się gdzieś w Chelsea.
Johnny czuł, jak gniew wzbiera
gwałtownie, ale głos miał spokojny.
- Gdzie ona zdobywa pieniądze,
Benedykcie?
- Nie wiem. Stary...
Przerwał mu szybko.
- Stary daje jej pensję dziesięć funtów
tygodniowo. Z tego co słyszałem, trwoni
znacznie więcej.
- Chryste, Johnny! - Benedykt odezwał
się pojednawczo - nie wiem, to nie mój
biznes. Może Kenny Hartford wie...
Johnny ponownie mu przerwał.
- Kenny Hartford nie daje jej nic. To
była część umowy rozwodowej. Chcę
wiedzieć, kto finansuje jej wyprawę w
zapomnienie. Co o tym sądzisz,
szanowny bracie?
- Ja? - Benedykt był oburzony. - Wiesz,
że nie ma między nami żadnych uczuć.
- Czy muszę to głośno powiedzieć? -
zapytał Johnny. - Zatem dobrze. Stary
jest umierający. Nie pozbył się jednak
strachu przed słabościami i grzechem.
Jeżeli Tracey zmieni się w bezwolną
narkomankę, wtedy jest szansa, że nasz
chłopczyk Benedykt wróci do łask. To
byłaby dobra zagrywka z twojej strony,
żeby teraz wyłożyć kilka tysięcy i posłać
Tracey do diabła. Odciąć ją kompletnie
od ojca i zgarnąć te wszystkie miliony.
Niezły pomysł.
- Kto powiedział o narkotykach? -
wybuchnął Benedykt.
- Ja. - Johnny podszedł do niego. -
Mamy trochę nie dokończonych spraw.
Patrzył Benedyktowi w oczy przez
kilka długich sekund, aż ten spuścił
wzrok i zaczął manipulować przy pasku
od szlafroka.
- Gdzie ona jest, Benedykcie?
- Nie wiem, do cholery!
Johnny podszedł spokojnie do
projektora filmowego i podniósł ze
stolika rolkę filmu. Rozwinął kilka stóp
celuloidowej taśmy i uniósł ją do
światła.
- Ładne! - powiedział, wykrzywiając
się z niesmakiem.
- Zostaw to! - warknął Benedykt.
- Wiesz, co staruszek myśli o tego
rodzaju rzeczach, prawda?
Benedykt zbladł.
- Nie uwierzy ci.
- Uwierzy - rzucił rolkę na stół i
odwrócił się do niego. - On mi wierzy,
ponieważ nigdy go nie okłamałem.
Benedykt zawahał się. Nerwowo
potarł usta ręką.
- Nie widziałem jej od dwóch tygodni.
Wynajmowała coś w Chelsea. Stark
Street 23. Odwiedziła mnie kiedyś.
- Po co?
- Byłem jej winny kilka funtów -
wymamrotał posępnie.
- Kilka funtów? - zapytał Johnny.
- W porządku, kilkaset. Jakby nie było,
jest moją siostrą.
- Niech to diabli, co za przyzwoity
facet z ciebie - zaśmiał się Johnny. -
Napisz adres.
Benedykt podszedł do pokrytego skórą
sekretarzyka i napisał adres na kartce.
Wrócił i podał Johnny’emu.
- Myślisz, że jesteś wielki i
niebezpieczny, Lance.
Głos miał spokojny, ale trząsł się z
wściekłości.
- Dobrze, ja też jestem niebezpieczny,
ale w inny sposób. Stary nie może żyć
wiecznie, Lance. Kiedyś odejdzie, a ja
zajmę jego miejsce.
- Możesz w piekle straszyć dzieci, nie
mnie - roześmiał się Johnny i poszedł do
samochodu.
Na Sloane Square był duży korek, ale
Johnny prowadził jaguara spokojnie w
kierunku Chelsea.
Rozmyślał. Pamiętał, jak byli sobie
bliscy: on, Tracey i Benedykt. Biegali
razem niczym dzikie, młode zwierzęta.
Po nie kończących się plażach, górach i
skąpanym w słońcu Namaqualand. Było
to przed tym, jak Stary zorganizował
wielki strajk na Slang River, w czasach,
kiedy nie mieli pieniędzy nawet na buty.
Wtedy Tracey nosiła suknię z czterech
zeszytych worków na mąkę. Każdego
dnia dojeżdżali razem do szkoły,
wszyscy troje na grzbiecie kucyka, jak
stado zabrudzonych, małych, brązowych
wróbli siedzących na płocie.
Pamiętał długie, wypełnione słońcem
tygodnie w czasie nieobecności Starego,
które spędzali na zabawach i tajemnych
grach. Każdego wieczoru wspinali się
na kopiec za pokrytą błotem ścianą chaty
i wpatrywali się w ciągnące się na
północy bezkresne pola, które o
wschodzie słońca przybierały
cielistopurpurowy kolor. Wyczekiwali
skrzypnięcia piasku w oddali,
zapowiadającego powrót Starego.
Później ogarniało ich radosne
podniecenie, kiedy zabrudzony ford z
błotnikami przymocowanymi drutem
pojawiał się na podwórzu. Stary
zeskakiwał z szoferki w przepoconym
kapeluszu zsuniętym na tył głowy, z
zakurzoną, nie goloną od kilku dni
brodą. Najpierw huśtał piszczącą
wysoko nad jego głową Tracey.
Następnie zwracał się do Benedykta i w
końcu do Johnny’ego. Zawsze w tej
samej kolejności: Tracey, Benedykt,
Johnny. Johnny nigdy się nie dziwił,
dlaczego nie był pierwszy. Zawsze tak
samo: Tracey, Benedykt i on. Nigdy się
też nie zastanawiał, dlaczego jego
nazwisko brzmiało Lance, a nie van der
Byl. Potem nagle wszystko się
skończyło. Ten wypełniony słońcem sen
prysnął jak bańka mydlana i nigdy już
nie wrócił.
- Johnny, nie jestem twoim
prawdziwym ojcem. Twój ojciec i matka
zmarli, kiedy byłeś bardzo mały. -
Chłopiec spojrzał na niego z
niedowierzaniem.
- Rozumiesz?
- Tak, tatusiu.
Wilbur Smith Łowcy diamentów Przełożył: Marek Tomczuk
Poznań 1991 Diamenty... mogą być powodem
podziwu, uwielbienia, pożądania i zbrodni Są oznaką piękna, dostojeństwa i bogactwa. Mogą stać się powodem zarówno szczęścia, jak i mordu... ŁOWCY DIAMENTÓW to pasjonująca historia walki dwóch mężczyzn o kobietę i o panowanie nad Van Der Byl Diamond Company, walki, która jest prowadzona wszelkimi środkami i której zasięg rozciąga się od Cape Town do Londynu, od afrykańskich pustyń po lody Atlantyku. Wilbur Smith urodził się w 1933 roku w Południowej Afryce. Studiował na Rhodes University, potem imał się wielu rzeczy: był biznesmenem, właścicielem fabryki, stał się
zapalonym numizmatykiem, a w 1964 roku zadebiutował jako pisarz, zdobywając błyskawiczny rozgłos. Jego książki charakteryzują się tym, że ich akcja rozgrywa się w Afryce, ukochanej i dokładnie poznanej. Wraz z żoną autor przemierzył ją wszerz i wzdłuż tak po drogach, jak i po bezdrożach. Opisuje przeszłość tego kontynentu (np. cykl Ballantine), jak i jego teraźniejszość, np. Eagle in the Sky. Książki Wilbura Smitha były wielokrotnie ekranizowane jak choćby THE DARK OF THE SUN (znane jako NAJEMNICY lub KATANGA), którą wkrótce Państwu zaproponujemy.
Dla D. Samolot do Nairobi spóźnił się trzy godziny. Mimo wypicia trzech dużych whisky, Johnny Lance nie mógł zasnąć. Gdy Boeing wylądował na Heathrow, czuł się tak, jak gdyby ktoś nasypał mu piasku do oczu. W ponurym nastroju, przeszedł przez komorę celną do głównego hallu lotniska. Tam czekał na niego londyński agent Kompanii Diamentów Van Der Byla. - Jak tam podróż, Johnny? - Jak do piekła - mruknął.
- Dobra zaprawa dla ciebie. - Agent uśmiechnął się. Obaj pamiętali dawne dobre czasy. Odwzajemnił się wymuszonym uśmiechem. - Masz dla mnie pokój i samochód? - „Dorchester” i jaguar. - Agent wręczył mu kluczyki do samochodu. - I mam też zarezerwowane na jutro dwa miejsca w pierwszej klasie na lot powrotny do Cape Town. Bilety do odebrania w recepcji. - Grzeczny chłopiec. - Johnny wsunął klucze do kieszeni kaszmirowego płaszcza. Ruszyli do wyjścia.
- Gdzie jest teraz Tracey van der Byl? Agent wzruszył ramionami. - Od czasu gdy napisałem do ciebie, zniknęła bez śladu. Nie wiem, gdzie możesz jej szukać. - Wspaniale, po prostu wspaniale! - sarknął Johnny. Doszli do parkingu. - Zacznę od Benedykta. - Czy stary wie o Tracey? Johnny pokręcił przecząco głową. - Jest chory. Nie powiedziałem mu. - Tutaj jest twój samochód. - Agent
zatrzymał się obok perłowoszarego jaguara. - Żadnej szansy na wypicie razem drinka? - Nie tym razem, przykro mi. - Johnny zasiadł za kierownicą. - Przy następnej okazji. - Trzymam cię za słowo - zakończył agent i odszedł. Było już prawie ciemno, nadchodził wilgotny, zamglony, szary wieczór. Johnny przejechał przez dwupoziomowe skrzyżowanie na Hammersmith, zabłądził dwukrotnie w labiryncie Belgravi i wreszcie odnalazł rezydencję przy Belgrave Square, gdzie zaparkował samochód. Fasada budynku została z
przepychem odnowiona od czasu jego ostatniej wizyty. Johnny skrzywił się z niesmakiem. Jemu nie tak łatwo przychodziło zdobywać pieniądze, za to ten chłoptyś Benedykt z pewnością miał talent do ich wydawania. W środku płonęły światła. Sześć razy uderzył w drzwi kołatką. Wokół rozległo się echo, a w ciszy, która nastąpiła potem, usłyszał dobiegające zza firanek głosy i jakiś cień przesunął się szybko za oknem. Odczekał kilka minut, a potem wycofał się na środek podjazdu. - Benedykcie van der Byl! Otwieraj! Liczę do dziesięciu. Jeżeli nie, rozwalę te cholerne drzwi! - Nabrał powietrza i wrzeszczał dalej: - Mówi Johnny Lance!
Wiesz dobrze, że to zrobię. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. Johnny pchnął je i nie zwracając uwagi na mężczyznę, który je trzymał, wtargnął na korytarz. - Cholera, Lance. Nie powinieneś tutaj przychodzić. - Benedykt van der Byl szedł za nim. - Dlaczego nie? - Obejrzał się. - To mieszkanie należy do Kompanii, a ja jestem dyrektorem naczelnym. Nim Benedykt zdążył odpowiedzieć, Johnny wszedł dalej. W pokoju były dwie dziewczyny. Jedna z nich zebrała swoje ubranie z podłogi i naga wybiegła
do sypialni. Druga naciągnęła na siebie długi kaftan, ponuro spoglądając na wchodzących. Jej włosy były potargane, a sztywne loki tworzyły dookoła głowy groteskową aureolę. - Niezłe party - stwierdził Johnny. Spojrzał na projektor filmowy stojący na stole z boku, a potem na obraz po drugiej stronie pokoju. - Filmy też. - Jesteś szpiclem? - zapytała dziewczyna. - Jesteś bezczelny, Lance. - Benedykt van der Byl szedł za nim, starając się zawiązać pasek jedwabnego szlafroka. - Czy on jest szpiclem? - zapytała
ponownie. - Nie - uspokoił ją Benedykt. - Pracuje dla mojego ojca. - Stwierdziwszy to wydawał się odzyskiwać pewność siebie. Wyprostował się i zaczął gładzić swoje długie, ciemne włosy. - Obecnie jest sługusem taty. Johnny odwrócił się w jego stronę i warknął na dziewczynę nie patrząc: - Wynoś się dziwko! Wyrywaj za przyjaciółką! Zawahała się. - Wynoś się!
Odeszła. Obaj mężczyźni stali, przyglądając się sobie. Byli rówieśnikami około trzydziestki, wysocy, ciemnowłosi. Poza tym różnili się jednak we wszystkim. Johnny miał szerokie ramiona, wąskie biodra i wklęsły brzuch. Skóra lśniła opalona pustynnym słońcem. Linia silnej szczęki rysowała się wyraźnie, a oczy wydawały się nieustannie wpatrzone w daleki horyzont. Gdy mówił, wyczuwało się obcy akcent. - Gdzie jest Tracey? - zapytał. Benedykt uniósł jedną brew niczym w pantomimie, nadając twarzy wyraz aroganckiego zdziwienia. Jego skóra
miała kolor jasnooliwkowy, bez śladu opalenizny - od ostatniego pobytu w Afryce upłynęły już miesiące. Czerwone usta wyglądały jak pomalowane szminką, a klasyczne rysy twarzy zniekształcała nadmierna tusza. Miał worki pod oczami, szlafrok zakrywał otyłe ciało. Dało się zauważyć, że dużo jadł i pił, a ćwiczenia uprawiał nieregularnie. - Mój dobry człowieku, co u diabła sprawiło, że pytasz mnie o moją siostrę? Johnny odwrócił się i podszedł do jednego z wiszących na dalszej ścianie obrazów. Pokój był obwieszony dobrymi, oryginalnymi płótnami
południowoafrykańskich malarzy: Alexis Preller, Iram Stern i Tretchikoff - niezwykła mieszanina technik i stylów - po prostu ktoś przekonał Starego, że to dobra inwestycja. Ponownie odwrócił się, żeby spojrzeć w twarz Benedykta. Studiował jego postać, tak jak przed chwilą malarstwo, porównując w pamięci z młodym, zgrabnym atletą, jakim był przed kilkoma laty. W jego pamięci zachował się żywy obraz Benedykta poruszającego się z gracją lamparta po zielonym polu do gry przed wypełnionymi trybunami. - Tyjesz, chłopaczku - powiedział miękko, a Benedykt poczerwieniał z gniewu.
- Wynoś się stąd - warknął. - Za chwilę, najpierw powiesz mi o Tracey. - Już ci mówiłem, nie wiem, gdzie jest. Jak sądzę puszcza się gdzieś w Chelsea. Johnny czuł, jak gniew wzbiera gwałtownie, ale głos miał spokojny. - Gdzie ona zdobywa pieniądze, Benedykcie? - Nie wiem. Stary... Przerwał mu szybko. - Stary daje jej pensję dziesięć funtów
tygodniowo. Z tego co słyszałem, trwoni znacznie więcej. - Chryste, Johnny! - Benedykt odezwał się pojednawczo - nie wiem, to nie mój biznes. Może Kenny Hartford wie... Johnny ponownie mu przerwał. - Kenny Hartford nie daje jej nic. To była część umowy rozwodowej. Chcę wiedzieć, kto finansuje jej wyprawę w zapomnienie. Co o tym sądzisz, szanowny bracie? - Ja? - Benedykt był oburzony. - Wiesz, że nie ma między nami żadnych uczuć. - Czy muszę to głośno powiedzieć? -
zapytał Johnny. - Zatem dobrze. Stary jest umierający. Nie pozbył się jednak strachu przed słabościami i grzechem. Jeżeli Tracey zmieni się w bezwolną narkomankę, wtedy jest szansa, że nasz chłopczyk Benedykt wróci do łask. To byłaby dobra zagrywka z twojej strony, żeby teraz wyłożyć kilka tysięcy i posłać Tracey do diabła. Odciąć ją kompletnie od ojca i zgarnąć te wszystkie miliony. Niezły pomysł. - Kto powiedział o narkotykach? - wybuchnął Benedykt. - Ja. - Johnny podszedł do niego. - Mamy trochę nie dokończonych spraw. Patrzył Benedyktowi w oczy przez
kilka długich sekund, aż ten spuścił wzrok i zaczął manipulować przy pasku od szlafroka. - Gdzie ona jest, Benedykcie? - Nie wiem, do cholery! Johnny podszedł spokojnie do projektora filmowego i podniósł ze stolika rolkę filmu. Rozwinął kilka stóp celuloidowej taśmy i uniósł ją do światła. - Ładne! - powiedział, wykrzywiając się z niesmakiem. - Zostaw to! - warknął Benedykt.
- Wiesz, co staruszek myśli o tego rodzaju rzeczach, prawda? Benedykt zbladł. - Nie uwierzy ci. - Uwierzy - rzucił rolkę na stół i odwrócił się do niego. - On mi wierzy, ponieważ nigdy go nie okłamałem. Benedykt zawahał się. Nerwowo potarł usta ręką. - Nie widziałem jej od dwóch tygodni. Wynajmowała coś w Chelsea. Stark Street 23. Odwiedziła mnie kiedyś. - Po co?
- Byłem jej winny kilka funtów - wymamrotał posępnie. - Kilka funtów? - zapytał Johnny. - W porządku, kilkaset. Jakby nie było, jest moją siostrą. - Niech to diabli, co za przyzwoity facet z ciebie - zaśmiał się Johnny. - Napisz adres. Benedykt podszedł do pokrytego skórą sekretarzyka i napisał adres na kartce. Wrócił i podał Johnny’emu. - Myślisz, że jesteś wielki i niebezpieczny, Lance.
Głos miał spokojny, ale trząsł się z wściekłości. - Dobrze, ja też jestem niebezpieczny, ale w inny sposób. Stary nie może żyć wiecznie, Lance. Kiedyś odejdzie, a ja zajmę jego miejsce. - Możesz w piekle straszyć dzieci, nie mnie - roześmiał się Johnny i poszedł do samochodu. Na Sloane Square był duży korek, ale Johnny prowadził jaguara spokojnie w kierunku Chelsea. Rozmyślał. Pamiętał, jak byli sobie bliscy: on, Tracey i Benedykt. Biegali razem niczym dzikie, młode zwierzęta.
Po nie kończących się plażach, górach i skąpanym w słońcu Namaqualand. Było to przed tym, jak Stary zorganizował wielki strajk na Slang River, w czasach, kiedy nie mieli pieniędzy nawet na buty. Wtedy Tracey nosiła suknię z czterech zeszytych worków na mąkę. Każdego dnia dojeżdżali razem do szkoły, wszyscy troje na grzbiecie kucyka, jak stado zabrudzonych, małych, brązowych wróbli siedzących na płocie. Pamiętał długie, wypełnione słońcem tygodnie w czasie nieobecności Starego, które spędzali na zabawach i tajemnych grach. Każdego wieczoru wspinali się na kopiec za pokrytą błotem ścianą chaty i wpatrywali się w ciągnące się na
północy bezkresne pola, które o wschodzie słońca przybierały cielistopurpurowy kolor. Wyczekiwali skrzypnięcia piasku w oddali, zapowiadającego powrót Starego. Później ogarniało ich radosne podniecenie, kiedy zabrudzony ford z błotnikami przymocowanymi drutem pojawiał się na podwórzu. Stary zeskakiwał z szoferki w przepoconym kapeluszu zsuniętym na tył głowy, z zakurzoną, nie goloną od kilku dni brodą. Najpierw huśtał piszczącą wysoko nad jego głową Tracey. Następnie zwracał się do Benedykta i w końcu do Johnny’ego. Zawsze w tej samej kolejności: Tracey, Benedykt, Johnny. Johnny nigdy się nie dziwił,
dlaczego nie był pierwszy. Zawsze tak samo: Tracey, Benedykt i on. Nigdy się też nie zastanawiał, dlaczego jego nazwisko brzmiało Lance, a nie van der Byl. Potem nagle wszystko się skończyło. Ten wypełniony słońcem sen prysnął jak bańka mydlana i nigdy już nie wrócił. - Johnny, nie jestem twoim prawdziwym ojcem. Twój ojciec i matka zmarli, kiedy byłeś bardzo mały. - Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Rozumiesz? - Tak, tatusiu.