andgrus

  • Dokumenty12 141
  • Odsłony681 359
  • Obserwuję374
  • Rozmiar dokumentów19.8 GB
  • Ilość pobrań538 767

Smith Wilbur - Pozostałe powieści - Pieśń słonia

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Pozostałe powieści - Pieśń słonia.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera S Smith Wilbur Format pdf
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 2206 stron)

WILBUR SMITH

PIEŚŃ SŁONIA (Elephant Song) Przekład: Hanna Pustuła

Danielle Antoinette, mojej żonie i najdroższej towarzyszce życia

Był to kryty strzechą, pozbawiony okien budynek z ociosanych bloków piaskowca. Daniel Armstrong wybudował go własnymi rękami prawie dziesięć lat temu. W owym czasie rozpoczął właśnie pracę w dyrekcji Parku Narodowego Chiwewe. Od tamtej pory budynek przekształcił się w istny skarbiec. Johnny Nzou otworzył masywną kłódkę i rozwarł na oścież podwójne drzwi z afrykańskiego tekowca. Johnny pełnił funkcję naczelnika Parku Narodowego Chiwewe. Przed laty, kiedy był jeszcze młodym chłopcem z plemienia

Matabele, towarzyszył Danielowi w polowaniach, tropiąc dla niego zwierzynę i nosząc za nim strzelbę. To Daniel, przy ogniskach niezliczonych biwaków, nauczył go bezbłędnie czytać, pisać i mówić po angielsku. Daniel pożyczył przyjacielowi pieniądze na opłacenie pierwszego korespondencyjnego kursu na Uniwersytecie Południowej Afryki i w ten sposób Johnny rozpoczął naukę, zakończoną w wiele lat później otrzymaniem stopnia magistra nauk przyrodniczych. Dwaj młodzi chłopcy, biały i czarny, ramię w ramię patrolowali rozległe przestrzenie Parku Narodowego, często pieszo lub na

rowerach przemierzając dziesiątki kilometrów dzikiego buszu. Narodzonej w czasie tych wędrówek przyjaźni nie zdołały osłabić lata późniejszej rozłąki. Zajrzawszy do tonącego w mroku wnętrza magazynu, Daniel cicho gwizdnął. – Do diabła, chłopie, widzę, że nie próżnowałeś. Zawartość skarbca, zapełniająca przestrzeń aż po belki dachu, warta była setki tysięcy dolarów. Johnny rzucił przyjacielowi badawcze spojrzenie. Jego zwężone oczy szukały w twarzy Daniela śladów dezaprobaty.

Była to czysto odruchowa reakcja, bowiem Johnny świetnie zdawał sobie sprawę, iż ma w Danielu sprzymierzeńca, nie gorzej od niego samego rozumiejącego istotę problemu. Jednak program przeprowadzany przez władze parku budził tak liczne kontrowersje, iż naczelnik spodziewał się kolejnej porcji krytyki. – Czy nie da się lepiej oświetlić wnętrza? – Daniel zwrócił się do towarzyszącego mu operatora. – Potrzebuję kilku dobrych ujęć. Kamerzysta, objuczony przymocowanymi do pasa ciężkimi pojemnikami z bateriami, z trudem

wtoczył się do środka. Kiedy zapalił ręczną lampę łukową, spiętrzone stosy skarbów zalało oślepiające, błękitne światło. – Chcę, żebyś nas sfilmował, gdy będziemy przechodzić przez magazyn – wyjaśnił Daniel. Operator skinął głową i poprawił na ramieniu połyskującą w półmroku kamerę wideo. Jock miał trzydzieści parę lat. Jego strój składał się z szortów w kolorze khaki i pary sandałów. Morderczy upał panujący w dolinie Zambezi sprawił, że jego opalone na brąz ciało pokryło się lśniącym potem. Z długimi włosami związanymi na karku

kawałkiem rzemienia wyglądał raczej na gwiazdę rocka, lecz jego narzędziem pracy nie była gitara, ale ogromna kamera Sony. – Jasne, szefie – rzucił krótko, kierując obiektyw na bezładne stosy kłów lśniących w półmroku, by zakończyć ujęcie zbliżeniem dłoni Daniela, sunącej pieszczotliwie wzdłuż doskonałej krzywizny jednej z kości. Następnie, cofnąwszy się o krok, uchwycił całą postać. Daniel zrobił doktorat z biologii, napisał kilka książek, wygłaszał cieszące się dużym powodzeniem wykłady, jednak swoją pozycję uznanego na całym

świecie autorytetu w dziedzinie ekologii Afryki zawdzięczał czemu innemu. Świetnie prezentował się w telewizji, a jego sposób prowadzenia narracji wywierał nieodparte wrażenie na widzach. Tryskał zdrowiem, miał wysportowaną sylwetkę, wręcz charyzmatyczny urok i głęboki, przykuwający uwagę głos. Wciąż jeszcze mówił z miękkim, wyspiarskim akcentem, nabytym w czasie studiów w Sandhurst, łagodzącym nieco twardą, niemelodyjną wymowę spółgłosek, typową dla kolonialnej angielszczyzny. Ojciec Daniela służył w czasie drugiej wojny światowej jako oficer sztabowy w regimencie gwardii i walczył w północnej Afryce pod dowództwem

Wavella i Montgomery'ego. Po zawarciu pokoju przyjechał do Rodezji, by zająć się uprawą tytoniu. Daniel urodził się w Afryce, a kiedy dorósł, rodzina odesłała go do Anglii, gdzie skończył studia na uniwersytecie w Sandhurst. Po powrocie do Rodezji zaczął pracować dla Zarządu Parków Narodowych. – Kość słoniowa – mówił teraz, patrząc w obiektyw kamery – od czasów faraonów uważana za jeden z najpiękniejszych i najcenniejszych darów natury, to duma, lecz także i straszliwe przekleństwo afrykańskiego słonia. Daniel i Johnny Nzou ruszyli między

stosy kłów, kierując się w głąb magazynu. – Przez dwa tysiące lat człowiek polował na słonie, by zdobyć białe złoto, a mimo to jeszcze dziesięć lat temu na kontynencie afrykańskim wciąż jeszcze żyły ponad dwa miliony tych ogromnych zwierząt. Wydawało się, że populacja słoni posiada zdolność do samoodnawiania, że na zawsze pozostanie nie wysychającym źródłem bogactwa, które potrafimy kontrolować, wykorzystywać i chronić. Lecz nagle coś zaczęło się psuć. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wymordowano prawie milion słoni. Trudno pojąć, jak w ogóle mogło do tego dojść. Jesteśmy tu dzisiaj,

żeby poszukać odpowiedzi na pytanie, gdzie tkwił błąd i co należy uczynić, by oddalić widmo ich całkowitej zagłady. Daniel zwrócił się do Johnny'ego. – Jest tu dzisiaj ze mną pan John Nzou, naczelnik Parku Narodowego Chiwewe, przedstawiciel nowej generacji afrykańskich strażników przyrody. Tak się składa, iż w języku szona słowo nzou oznacza słonia. To oczywiście przypadek, jednak John Nzou jest prawdziwym panem słoni, i to nie tylko z nazwiska. Z racji pełnionej funkcji odpowiada on za największe, najbardziej dorodne stada tych zwierząt, występujące obecnie na terenie Afryki.

Proszę nam zdradzić, panie naczelniku, ile kłów słoniowych zgromadził pan w magazynie Parku Narodowego Chiwewe? – W chwili obecnej mamy tutaj prawie pięćset okazów, dokładnie czterysta osiemdziesiąt sześć, z których każdy waży średnio siedem kilogramów. – Na międzynarodowym rynku za kilogram kości słoniowej można otrzymać trzysta dolarów – przerwał mu Daniel. – To znaczy, że zgromadzone tutaj kły są warte dobrze ponad milion dolarów. W jaki sposób udało się wam je zdobyć? – Cóż, część z nich pochodzi od padłych

zwierząt, znalezionych przez naszych ludzi na terenie parku. Inne skonfiskowaliśmy kłusownikom. Jednak większość zgromadzonych tutaj okazów została uzyskana w wyniku akcji eliminacyjnych, jakie jesteśmy zmuszeni przeprowadzać. Doszedłszy do końca magazynu, mężczyźni odwrócili się, by znów stanąć twarzą do kamery. – O programie eliminacyjnym porozmawiamy szczegółowo za chwilę. Czy nie zechciałby pan tymczasem powiedzieć nam nieco o działalności kłusowników na terenie Chiwewe? Czy ci nielegalni myśliwi wyrządzają wam

duże szkody? – Sytuacja pogarsza się z każdym dniem. – Johnny ze smutkiem potrząsnął głową. – Kiedy na terenie Kenii, Tanzanii i Zambii słonie zostały doszczętnie wytępione, zainteresowanie zawodowych kłusowników skupiło się na dorodnych stadach tych zwierząt, występujących dalej na południe. Od Zambii oddziela nas tylko rzeka Zambezi, kłusownicy bez trudu przedostają się na naszą stronę. Są od nas znacznie lepiej zorganizowani i uzbrojeni. Strzelają po to, żeby zabić – i to zarówno do ludzi, jak słoni i nosorożców. Kiedy natykamy się na bandę kłusowników, otwieramy ogień

nie czekając, aż oni to zrobią pierwsi. – A przyczyną wszystkich nieszczęść jest właśnie to... – dłoń Daniela spoczęła na najbliższym stosie kłów. Pośród zgromadzonych w magazynie okazów próżno by szukać dwóch identycznych, każdy posiadał własną, niepowtarzalną linię. Niektóre, niemal idealnie proste, cienkie i długie, przypominały druty do robótek dziewiarskich. Inne znowu były wygięte jak napięty łuk. Krótkie i stępione sąsiadowały z ostrymi, niby oszczep wojownika. Obok perłowych, leżały kły o barwie alabastru oraz pociemniałe od soków roślinnych, starte i popękane szable starych słoni.

Większość zgromadzonej tu kości słoniowej należała do samic albo osobników niedojrzałych; kilka kłów, nie dłuższych od ramienia dorosłego mężczyzny, pochodziło od małych słoniątek. Wspaniałe, pięknie zakrzywione królewskie szable potężnych samców trafiały się niezwykle rzadko. Daniel dotknął jednego z takich wyjątkowych okazów. Głębokie wzruszenie, malujące się na jego twarzy, było czymś więcej niż tylko grą na użytek kamery. Po raz kolejny powróciło z całą siłą znajome uczucie przytłaczającej melancholii. To właśnie ten dziwny smutek zmuszał go do pisania

o bezpowrotnie odchodzącej w przeszłość dawnej Afryce i ginącym królestwie zwierząt. – Oto wszystko, co pozostało z niezwykłych, mądrych stworzeń – powiedział przejmującym szeptem. – Nawet jeżeli zgodzimy się, że rzeczywiście nie można było tego uniknąć, musimy zastanowić się nad dramatycznym charakterem zmian, jakie dokonały się w ostatnich latach na naszym kontynencie. Słoniowi afrykańskiemu powszechnie uważanemu za symbol tej ziemi grozi zagłada. Jaki los czeka w przyszłości te wspaniałe zwierzęta? Jaki los czeka Afrykę?

W głosie Daniela brzmiała absolutna szczerość. Kamera wiernie rejestrowała powagę, malującą się na jego twarzy. To właśnie zaangażowanie, z jakim mówił o sprawach, które naprawdę głęboko go obchodziły, zapewniało jego programom telewizyjnym niesłabnącą popularność na całym świecie. Po chwili otrząsnął się ze wzruszenia i zwrócił się do Johnny'ego Nzou: – Panie naczelniku, proszę nam powiedzieć, czy te niezwykłe zwierzęta muszą wyginąć? Ile słoni żyje w chwili obecnej na terenie Zimbabwe? Jaka część tej populacji znajduje się pod pana opieką w Parku Narodowym

Chiwewe? – Szacuje się, że w Zimbabwe żyje około pięćdziesięciu dwóch tysięcy osobników tego gatunku. Nasze dane na temat Parku Narodowego Chiwewe są jeszcze dokładniejsze. Przed trzema miesiącami udało nam się przeprowadzić badania, sfinansowane przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody. Wykonane wówczas zdjęcia lotnicze całego obszaru parku posłużyły nam do dokładnego policzenia żyjących na jego terenie słoni. – Więc ile ich tu macie? – W Chiwewe żyją wielkie stada, obejmujące blisko jedną trzecią całej

populacji tych zwierząt na terenie Zimbabwe. Daniel ze zdziwieniem uniósł brwi. – Wobec panującego powszechnie nastroju przygnębienia i pesymizmu, pańskie szacunki zaiste napawają otuchą. Johnny Nzou skrzywił się niechętnie. – Przeciwnie, doktorze Armstrong. Są w najwyższym stopniu niepokojące. – Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego? – To proste, doktorze. Park Narodowy

Chiwewe nie jest w stanie wyżywić takiej liczby słoni. Uważamy, że optymalna populacja słoni dla obszaru Zimbabwe nie powinna przekraczać trzydziestu tysięcy sztuk. Pojedynczy osobnik pochłania w ciągu jednego dnia tonę pokarmu roślinnego. Głodny słoń w poszukiwaniu pożywienia potrafi powalić i zniszczyć nawet potężne, kilkusetletnie drzewo. – Co się stanie, jeżeli pozwolimy tym wielkim stadom swobodnie się rozwijać? – W ciągu kilku lat park zmieni się w jałową pustynię, a wtedy zwierzęta czeka nieuchronna zagłada. Zostaniemy

bez drzew, bez parku i bez słoni. Daniel ze zrozumieniem skinął głową. Kiedy film znajdzie się już na stole montażowym, włączy w tym miejscu serię ujęć, które nakręcił parę lat temu w kenijskim Parku Amboseli. Do dziś prześladują go wstrząsające obrazy zniszczenia, przedstawiające wypaloną słońcem nagą ziemię i odarte z kory i liści martwe drzewa, wyciągające błagalnie konary ku bezlitosnemu afrykańskiemu niebu. Nie może zapomnieć wyschniętych ścierw zwierząt, walających się w czerwonym kurzu tam, gdzie dopadł je głód lub kłusownicy.