PIEŚŃ SŁONIA
(Elephant Song)
Przekład: Hanna Pustuła
Danielle Antoinette,
mojej żonie i najdroższej towarzyszce
życia
Był to kryty strzechą, pozbawiony okien
budynek z ociosanych bloków
piaskowca. Daniel Armstrong
wybudował go własnymi rękami prawie
dziesięć lat temu. W owym czasie
rozpoczął właśnie pracę w dyrekcji
Parku Narodowego Chiwewe. Od tamtej
pory budynek przekształcił się w istny
skarbiec.
Johnny Nzou otworzył masywną kłódkę i
rozwarł na oścież podwójne drzwi z
afrykańskiego tekowca. Johnny pełnił
funkcję naczelnika Parku Narodowego
Chiwewe. Przed laty, kiedy był jeszcze
młodym chłopcem z plemienia
Matabele, towarzyszył Danielowi w
polowaniach, tropiąc dla niego
zwierzynę i nosząc za nim strzelbę. To
Daniel, przy ogniskach niezliczonych
biwaków, nauczył go bezbłędnie czytać,
pisać i mówić po angielsku.
Daniel pożyczył przyjacielowi pieniądze
na opłacenie pierwszego
korespondencyjnego kursu na
Uniwersytecie Południowej Afryki i w
ten sposób Johnny rozpoczął naukę,
zakończoną w wiele lat później
otrzymaniem stopnia magistra nauk
przyrodniczych. Dwaj młodzi chłopcy,
biały i czarny, ramię w ramię
patrolowali rozległe przestrzenie Parku
Narodowego, często pieszo lub na
rowerach przemierzając dziesiątki
kilometrów dzikiego buszu. Narodzonej
w czasie tych wędrówek przyjaźni nie
zdołały osłabić lata późniejszej rozłąki.
Zajrzawszy do tonącego w mroku
wnętrza magazynu, Daniel cicho
gwizdnął.
– Do diabła, chłopie, widzę, że nie
próżnowałeś.
Zawartość skarbca, zapełniająca
przestrzeń aż po belki dachu, warta była
setki tysięcy dolarów.
Johnny rzucił przyjacielowi badawcze
spojrzenie. Jego zwężone oczy szukały
w twarzy Daniela śladów dezaprobaty.
Była to czysto odruchowa reakcja,
bowiem Johnny świetnie zdawał sobie
sprawę, iż ma w Danielu
sprzymierzeńca, nie gorzej od niego
samego rozumiejącego istotę problemu.
Jednak program przeprowadzany przez
władze parku budził tak liczne
kontrowersje, iż naczelnik spodziewał
się kolejnej porcji krytyki.
– Czy nie da się lepiej oświetlić
wnętrza? – Daniel zwrócił się do
towarzyszącego mu operatora. –
Potrzebuję kilku dobrych ujęć.
Kamerzysta, objuczony
przymocowanymi do pasa ciężkimi
pojemnikami z bateriami, z trudem
wtoczył się do środka. Kiedy zapalił
ręczną lampę łukową, spiętrzone stosy
skarbów zalało oślepiające, błękitne
światło.
– Chcę, żebyś nas sfilmował, gdy
będziemy przechodzić przez magazyn –
wyjaśnił Daniel.
Operator skinął głową i poprawił na
ramieniu połyskującą w półmroku
kamerę wideo. Jock miał trzydzieści
parę lat. Jego strój składał się z szortów
w kolorze khaki i pary sandałów.
Morderczy upał panujący w dolinie
Zambezi sprawił, że jego opalone na
brąz ciało pokryło się lśniącym potem. Z
długimi włosami związanymi na karku
kawałkiem rzemienia wyglądał raczej na
gwiazdę rocka, lecz jego narzędziem
pracy nie była gitara, ale ogromna
kamera Sony.
– Jasne, szefie – rzucił krótko, kierując
obiektyw na bezładne stosy kłów
lśniących w półmroku, by zakończyć
ujęcie zbliżeniem dłoni Daniela, sunącej
pieszczotliwie wzdłuż doskonałej
krzywizny jednej z kości. Następnie,
cofnąwszy się o krok, uchwycił całą
postać.
Daniel zrobił doktorat z biologii, napisał
kilka książek, wygłaszał cieszące się
dużym powodzeniem wykłady, jednak
swoją pozycję uznanego na całym
świecie autorytetu w dziedzinie ekologii
Afryki zawdzięczał czemu innemu.
Świetnie prezentował się w telewizji, a
jego sposób prowadzenia narracji
wywierał nieodparte wrażenie na
widzach. Tryskał zdrowiem, miał
wysportowaną sylwetkę, wręcz
charyzmatyczny urok i głęboki,
przykuwający uwagę głos. Wciąż
jeszcze mówił z miękkim, wyspiarskim
akcentem, nabytym w czasie studiów w
Sandhurst, łagodzącym nieco twardą,
niemelodyjną wymowę spółgłosek,
typową dla kolonialnej angielszczyzny.
Ojciec Daniela służył w czasie drugiej
wojny światowej jako oficer sztabowy
w regimencie gwardii i walczył w
północnej Afryce pod dowództwem
Wavella i Montgomery'ego. Po zawarciu
pokoju przyjechał do Rodezji, by zająć
się uprawą tytoniu. Daniel urodził się w
Afryce, a kiedy dorósł, rodzina odesłała
go do Anglii, gdzie skończył studia na
uniwersytecie w Sandhurst. Po
powrocie do Rodezji zaczął pracować
dla Zarządu Parków Narodowych.
– Kość słoniowa – mówił teraz, patrząc
w obiektyw kamery – od czasów
faraonów uważana za jeden z
najpiękniejszych i najcenniejszych
darów natury, to duma, lecz także i
straszliwe przekleństwo afrykańskiego
słonia.
Daniel i Johnny Nzou ruszyli między
stosy kłów, kierując się w głąb
magazynu.
– Przez dwa tysiące lat człowiek
polował na słonie, by zdobyć białe
złoto, a mimo to jeszcze dziesięć lat
temu na kontynencie afrykańskim wciąż
jeszcze żyły ponad dwa miliony tych
ogromnych zwierząt. Wydawało się, że
populacja słoni posiada zdolność do
samoodnawiania, że na zawsze
pozostanie nie wysychającym źródłem
bogactwa, które potrafimy kontrolować,
wykorzystywać i chronić. Lecz nagle coś
zaczęło się psuć. W ciągu ostatnich
dziesięciu lat wymordowano prawie
milion słoni. Trudno pojąć, jak w ogóle
mogło do tego dojść. Jesteśmy tu dzisiaj,
żeby poszukać odpowiedzi na pytanie,
gdzie tkwił błąd i co należy uczynić, by
oddalić widmo ich całkowitej zagłady.
Daniel zwrócił się do Johnny'ego.
– Jest tu dzisiaj ze mną pan John Nzou,
naczelnik Parku Narodowego Chiwewe,
przedstawiciel nowej generacji
afrykańskich strażników przyrody. Tak
się składa, iż w języku szona słowo nzou
oznacza słonia. To oczywiście
przypadek, jednak John Nzou jest
prawdziwym panem słoni, i to nie tylko
z nazwiska. Z racji pełnionej funkcji
odpowiada on za największe,
najbardziej dorodne stada tych zwierząt,
występujące obecnie na terenie Afryki.
Proszę nam zdradzić, panie naczelniku,
ile kłów słoniowych zgromadził pan w
magazynie Parku Narodowego
Chiwewe?
– W chwili obecnej mamy tutaj prawie
pięćset okazów, dokładnie czterysta
osiemdziesiąt sześć, z których każdy
waży średnio siedem kilogramów.
– Na międzynarodowym rynku za
kilogram kości słoniowej można
otrzymać trzysta dolarów – przerwał mu
Daniel. – To znaczy, że zgromadzone
tutaj kły są warte dobrze ponad milion
dolarów. W jaki sposób udało się wam
je zdobyć?
– Cóż, część z nich pochodzi od padłych
zwierząt, znalezionych przez naszych
ludzi na terenie parku. Inne
skonfiskowaliśmy kłusownikom. Jednak
większość zgromadzonych tutaj okazów
została uzyskana w wyniku akcji
eliminacyjnych, jakie jesteśmy zmuszeni
przeprowadzać.
Doszedłszy do końca magazynu,
mężczyźni odwrócili się, by znów stanąć
twarzą do kamery.
– O programie eliminacyjnym
porozmawiamy szczegółowo za chwilę.
Czy nie zechciałby pan tymczasem
powiedzieć nam nieco o działalności
kłusowników na terenie Chiwewe? Czy
ci nielegalni myśliwi wyrządzają wam
duże szkody?
– Sytuacja pogarsza się z każdym dniem.
– Johnny ze smutkiem potrząsnął głową.
– Kiedy na terenie Kenii, Tanzanii i
Zambii słonie zostały doszczętnie
wytępione, zainteresowanie
zawodowych kłusowników skupiło się
na dorodnych stadach tych zwierząt,
występujących dalej na południe. Od
Zambii oddziela nas tylko rzeka
Zambezi, kłusownicy bez trudu
przedostają się na naszą stronę. Są od
nas znacznie lepiej zorganizowani i
uzbrojeni. Strzelają po to, żeby zabić – i
to zarówno do ludzi, jak słoni i
nosorożców. Kiedy natykamy się na
bandę kłusowników, otwieramy ogień
nie czekając, aż oni to zrobią pierwsi.
– A przyczyną wszystkich nieszczęść jest
właśnie to... – dłoń Daniela spoczęła na
najbliższym stosie kłów. Pośród
zgromadzonych w magazynie okazów
próżno by szukać dwóch identycznych,
każdy posiadał własną, niepowtarzalną
linię. Niektóre, niemal idealnie proste,
cienkie i długie, przypominały druty do
robótek dziewiarskich. Inne znowu były
wygięte jak napięty łuk. Krótkie i
stępione sąsiadowały z ostrymi, niby
oszczep wojownika. Obok perłowych,
leżały kły o barwie alabastru oraz
pociemniałe od soków roślinnych, starte
i popękane szable starych słoni.
Większość zgromadzonej tu kości
słoniowej należała do samic albo
osobników niedojrzałych; kilka kłów,
nie dłuższych od ramienia dorosłego
mężczyzny, pochodziło od małych
słoniątek. Wspaniałe, pięknie
zakrzywione królewskie szable
potężnych samców trafiały się niezwykle
rzadko.
Daniel dotknął jednego z takich
wyjątkowych okazów. Głębokie
wzruszenie, malujące się na jego twarzy,
było czymś więcej niż tylko grą na
użytek kamery. Po raz kolejny powróciło
z całą siłą znajome uczucie
przytłaczającej melancholii. To właśnie
ten dziwny smutek zmuszał go do pisania
o bezpowrotnie odchodzącej w
przeszłość dawnej Afryce i ginącym
królestwie zwierząt.
– Oto wszystko, co pozostało z
niezwykłych, mądrych stworzeń –
powiedział przejmującym szeptem. –
Nawet jeżeli zgodzimy się, że
rzeczywiście nie można było tego
uniknąć, musimy zastanowić się nad
dramatycznym charakterem zmian, jakie
dokonały się w ostatnich latach na
naszym kontynencie. Słoniowi
afrykańskiemu powszechnie uważanemu
za symbol tej ziemi grozi zagłada. Jaki
los czeka w przyszłości te wspaniałe
zwierzęta? Jaki los czeka Afrykę?
W głosie Daniela brzmiała absolutna
szczerość. Kamera wiernie rejestrowała
powagę, malującą się na jego twarzy. To
właśnie zaangażowanie, z jakim mówił
o sprawach, które naprawdę głęboko go
obchodziły, zapewniało jego programom
telewizyjnym niesłabnącą popularność
na całym świecie.
Po chwili otrząsnął się ze wzruszenia i
zwrócił się do Johnny'ego Nzou:
– Panie naczelniku, proszę nam
powiedzieć, czy te niezwykłe zwierzęta
muszą wyginąć? Ile słoni żyje w chwili
obecnej na terenie Zimbabwe? Jaka
część tej populacji znajduje się pod
pana opieką w Parku Narodowym
Chiwewe?
– Szacuje się, że w Zimbabwe żyje
około pięćdziesięciu dwóch tysięcy
osobników tego gatunku. Nasze dane na
temat Parku Narodowego Chiwewe są
jeszcze dokładniejsze. Przed trzema
miesiącami udało nam się
przeprowadzić badania, sfinansowane
przez Międzynarodową Unię Ochrony
Przyrody. Wykonane wówczas zdjęcia
lotnicze całego obszaru parku posłużyły
nam do dokładnego policzenia żyjących
na jego terenie słoni.
– Więc ile ich tu macie?
– W Chiwewe żyją wielkie stada,
obejmujące blisko jedną trzecią całej
populacji tych zwierząt na terenie
Zimbabwe.
Daniel ze zdziwieniem uniósł brwi.
– Wobec panującego powszechnie
nastroju przygnębienia i pesymizmu,
pańskie szacunki zaiste napawają
otuchą.
Johnny Nzou skrzywił się niechętnie.
– Przeciwnie, doktorze Armstrong. Są w
najwyższym stopniu niepokojące.
– Czy mógłby nam pan wyjaśnić,
dlaczego?
– To proste, doktorze. Park Narodowy
Chiwewe nie jest w stanie wyżywić
takiej liczby słoni. Uważamy, że
optymalna populacja słoni dla obszaru
Zimbabwe nie powinna przekraczać
trzydziestu tysięcy sztuk. Pojedynczy
osobnik pochłania w ciągu jednego dnia
tonę pokarmu roślinnego. Głodny słoń w
poszukiwaniu pożywienia potrafi
powalić i zniszczyć nawet potężne,
kilkusetletnie drzewo.
– Co się stanie, jeżeli pozwolimy tym
wielkim stadom swobodnie się
rozwijać?
– W ciągu kilku lat park zmieni się w
jałową pustynię, a wtedy zwierzęta
czeka nieuchronna zagłada. Zostaniemy
bez drzew, bez parku i bez słoni.
Daniel ze zrozumieniem skinął głową.
Kiedy film znajdzie się już na stole
montażowym, włączy w tym miejscu
serię ujęć, które nakręcił parę lat temu w
kenijskim Parku Amboseli. Do dziś
prześladują go wstrząsające obrazy
zniszczenia, przedstawiające wypaloną
słońcem nagą ziemię i odarte z kory i
liści martwe drzewa, wyciągające
błagalnie konary ku bezlitosnemu
afrykańskiemu niebu. Nie może
zapomnieć wyschniętych ścierw
zwierząt, walających się w czerwonym
kurzu tam, gdzie dopadł je głód lub
kłusownicy.
WILBUR SMITH
PIEŚŃ SŁONIA (Elephant Song) Przekład: Hanna Pustuła
Danielle Antoinette, mojej żonie i najdroższej towarzyszce życia
Był to kryty strzechą, pozbawiony okien budynek z ociosanych bloków piaskowca. Daniel Armstrong wybudował go własnymi rękami prawie dziesięć lat temu. W owym czasie rozpoczął właśnie pracę w dyrekcji Parku Narodowego Chiwewe. Od tamtej pory budynek przekształcił się w istny skarbiec. Johnny Nzou otworzył masywną kłódkę i rozwarł na oścież podwójne drzwi z afrykańskiego tekowca. Johnny pełnił funkcję naczelnika Parku Narodowego Chiwewe. Przed laty, kiedy był jeszcze młodym chłopcem z plemienia
Matabele, towarzyszył Danielowi w polowaniach, tropiąc dla niego zwierzynę i nosząc za nim strzelbę. To Daniel, przy ogniskach niezliczonych biwaków, nauczył go bezbłędnie czytać, pisać i mówić po angielsku. Daniel pożyczył przyjacielowi pieniądze na opłacenie pierwszego korespondencyjnego kursu na Uniwersytecie Południowej Afryki i w ten sposób Johnny rozpoczął naukę, zakończoną w wiele lat później otrzymaniem stopnia magistra nauk przyrodniczych. Dwaj młodzi chłopcy, biały i czarny, ramię w ramię patrolowali rozległe przestrzenie Parku Narodowego, często pieszo lub na
rowerach przemierzając dziesiątki kilometrów dzikiego buszu. Narodzonej w czasie tych wędrówek przyjaźni nie zdołały osłabić lata późniejszej rozłąki. Zajrzawszy do tonącego w mroku wnętrza magazynu, Daniel cicho gwizdnął. – Do diabła, chłopie, widzę, że nie próżnowałeś. Zawartość skarbca, zapełniająca przestrzeń aż po belki dachu, warta była setki tysięcy dolarów. Johnny rzucił przyjacielowi badawcze spojrzenie. Jego zwężone oczy szukały w twarzy Daniela śladów dezaprobaty.
Była to czysto odruchowa reakcja, bowiem Johnny świetnie zdawał sobie sprawę, iż ma w Danielu sprzymierzeńca, nie gorzej od niego samego rozumiejącego istotę problemu. Jednak program przeprowadzany przez władze parku budził tak liczne kontrowersje, iż naczelnik spodziewał się kolejnej porcji krytyki. – Czy nie da się lepiej oświetlić wnętrza? – Daniel zwrócił się do towarzyszącego mu operatora. – Potrzebuję kilku dobrych ujęć. Kamerzysta, objuczony przymocowanymi do pasa ciężkimi pojemnikami z bateriami, z trudem
wtoczył się do środka. Kiedy zapalił ręczną lampę łukową, spiętrzone stosy skarbów zalało oślepiające, błękitne światło. – Chcę, żebyś nas sfilmował, gdy będziemy przechodzić przez magazyn – wyjaśnił Daniel. Operator skinął głową i poprawił na ramieniu połyskującą w półmroku kamerę wideo. Jock miał trzydzieści parę lat. Jego strój składał się z szortów w kolorze khaki i pary sandałów. Morderczy upał panujący w dolinie Zambezi sprawił, że jego opalone na brąz ciało pokryło się lśniącym potem. Z długimi włosami związanymi na karku
kawałkiem rzemienia wyglądał raczej na gwiazdę rocka, lecz jego narzędziem pracy nie była gitara, ale ogromna kamera Sony. – Jasne, szefie – rzucił krótko, kierując obiektyw na bezładne stosy kłów lśniących w półmroku, by zakończyć ujęcie zbliżeniem dłoni Daniela, sunącej pieszczotliwie wzdłuż doskonałej krzywizny jednej z kości. Następnie, cofnąwszy się o krok, uchwycił całą postać. Daniel zrobił doktorat z biologii, napisał kilka książek, wygłaszał cieszące się dużym powodzeniem wykłady, jednak swoją pozycję uznanego na całym
świecie autorytetu w dziedzinie ekologii Afryki zawdzięczał czemu innemu. Świetnie prezentował się w telewizji, a jego sposób prowadzenia narracji wywierał nieodparte wrażenie na widzach. Tryskał zdrowiem, miał wysportowaną sylwetkę, wręcz charyzmatyczny urok i głęboki, przykuwający uwagę głos. Wciąż jeszcze mówił z miękkim, wyspiarskim akcentem, nabytym w czasie studiów w Sandhurst, łagodzącym nieco twardą, niemelodyjną wymowę spółgłosek, typową dla kolonialnej angielszczyzny. Ojciec Daniela służył w czasie drugiej wojny światowej jako oficer sztabowy w regimencie gwardii i walczył w północnej Afryce pod dowództwem
Wavella i Montgomery'ego. Po zawarciu pokoju przyjechał do Rodezji, by zająć się uprawą tytoniu. Daniel urodził się w Afryce, a kiedy dorósł, rodzina odesłała go do Anglii, gdzie skończył studia na uniwersytecie w Sandhurst. Po powrocie do Rodezji zaczął pracować dla Zarządu Parków Narodowych. – Kość słoniowa – mówił teraz, patrząc w obiektyw kamery – od czasów faraonów uważana za jeden z najpiękniejszych i najcenniejszych darów natury, to duma, lecz także i straszliwe przekleństwo afrykańskiego słonia. Daniel i Johnny Nzou ruszyli między
stosy kłów, kierując się w głąb magazynu. – Przez dwa tysiące lat człowiek polował na słonie, by zdobyć białe złoto, a mimo to jeszcze dziesięć lat temu na kontynencie afrykańskim wciąż jeszcze żyły ponad dwa miliony tych ogromnych zwierząt. Wydawało się, że populacja słoni posiada zdolność do samoodnawiania, że na zawsze pozostanie nie wysychającym źródłem bogactwa, które potrafimy kontrolować, wykorzystywać i chronić. Lecz nagle coś zaczęło się psuć. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wymordowano prawie milion słoni. Trudno pojąć, jak w ogóle mogło do tego dojść. Jesteśmy tu dzisiaj,
żeby poszukać odpowiedzi na pytanie, gdzie tkwił błąd i co należy uczynić, by oddalić widmo ich całkowitej zagłady. Daniel zwrócił się do Johnny'ego. – Jest tu dzisiaj ze mną pan John Nzou, naczelnik Parku Narodowego Chiwewe, przedstawiciel nowej generacji afrykańskich strażników przyrody. Tak się składa, iż w języku szona słowo nzou oznacza słonia. To oczywiście przypadek, jednak John Nzou jest prawdziwym panem słoni, i to nie tylko z nazwiska. Z racji pełnionej funkcji odpowiada on za największe, najbardziej dorodne stada tych zwierząt, występujące obecnie na terenie Afryki.
Proszę nam zdradzić, panie naczelniku, ile kłów słoniowych zgromadził pan w magazynie Parku Narodowego Chiwewe? – W chwili obecnej mamy tutaj prawie pięćset okazów, dokładnie czterysta osiemdziesiąt sześć, z których każdy waży średnio siedem kilogramów. – Na międzynarodowym rynku za kilogram kości słoniowej można otrzymać trzysta dolarów – przerwał mu Daniel. – To znaczy, że zgromadzone tutaj kły są warte dobrze ponad milion dolarów. W jaki sposób udało się wam je zdobyć? – Cóż, część z nich pochodzi od padłych
zwierząt, znalezionych przez naszych ludzi na terenie parku. Inne skonfiskowaliśmy kłusownikom. Jednak większość zgromadzonych tutaj okazów została uzyskana w wyniku akcji eliminacyjnych, jakie jesteśmy zmuszeni przeprowadzać. Doszedłszy do końca magazynu, mężczyźni odwrócili się, by znów stanąć twarzą do kamery. – O programie eliminacyjnym porozmawiamy szczegółowo za chwilę. Czy nie zechciałby pan tymczasem powiedzieć nam nieco o działalności kłusowników na terenie Chiwewe? Czy ci nielegalni myśliwi wyrządzają wam
duże szkody? – Sytuacja pogarsza się z każdym dniem. – Johnny ze smutkiem potrząsnął głową. – Kiedy na terenie Kenii, Tanzanii i Zambii słonie zostały doszczętnie wytępione, zainteresowanie zawodowych kłusowników skupiło się na dorodnych stadach tych zwierząt, występujących dalej na południe. Od Zambii oddziela nas tylko rzeka Zambezi, kłusownicy bez trudu przedostają się na naszą stronę. Są od nas znacznie lepiej zorganizowani i uzbrojeni. Strzelają po to, żeby zabić – i to zarówno do ludzi, jak słoni i nosorożców. Kiedy natykamy się na bandę kłusowników, otwieramy ogień
nie czekając, aż oni to zrobią pierwsi. – A przyczyną wszystkich nieszczęść jest właśnie to... – dłoń Daniela spoczęła na najbliższym stosie kłów. Pośród zgromadzonych w magazynie okazów próżno by szukać dwóch identycznych, każdy posiadał własną, niepowtarzalną linię. Niektóre, niemal idealnie proste, cienkie i długie, przypominały druty do robótek dziewiarskich. Inne znowu były wygięte jak napięty łuk. Krótkie i stępione sąsiadowały z ostrymi, niby oszczep wojownika. Obok perłowych, leżały kły o barwie alabastru oraz pociemniałe od soków roślinnych, starte i popękane szable starych słoni.
Większość zgromadzonej tu kości słoniowej należała do samic albo osobników niedojrzałych; kilka kłów, nie dłuższych od ramienia dorosłego mężczyzny, pochodziło od małych słoniątek. Wspaniałe, pięknie zakrzywione królewskie szable potężnych samców trafiały się niezwykle rzadko. Daniel dotknął jednego z takich wyjątkowych okazów. Głębokie wzruszenie, malujące się na jego twarzy, było czymś więcej niż tylko grą na użytek kamery. Po raz kolejny powróciło z całą siłą znajome uczucie przytłaczającej melancholii. To właśnie ten dziwny smutek zmuszał go do pisania
o bezpowrotnie odchodzącej w przeszłość dawnej Afryce i ginącym królestwie zwierząt. – Oto wszystko, co pozostało z niezwykłych, mądrych stworzeń – powiedział przejmującym szeptem. – Nawet jeżeli zgodzimy się, że rzeczywiście nie można było tego uniknąć, musimy zastanowić się nad dramatycznym charakterem zmian, jakie dokonały się w ostatnich latach na naszym kontynencie. Słoniowi afrykańskiemu powszechnie uważanemu za symbol tej ziemi grozi zagłada. Jaki los czeka w przyszłości te wspaniałe zwierzęta? Jaki los czeka Afrykę?
W głosie Daniela brzmiała absolutna szczerość. Kamera wiernie rejestrowała powagę, malującą się na jego twarzy. To właśnie zaangażowanie, z jakim mówił o sprawach, które naprawdę głęboko go obchodziły, zapewniało jego programom telewizyjnym niesłabnącą popularność na całym świecie. Po chwili otrząsnął się ze wzruszenia i zwrócił się do Johnny'ego Nzou: – Panie naczelniku, proszę nam powiedzieć, czy te niezwykłe zwierzęta muszą wyginąć? Ile słoni żyje w chwili obecnej na terenie Zimbabwe? Jaka część tej populacji znajduje się pod pana opieką w Parku Narodowym
Chiwewe? – Szacuje się, że w Zimbabwe żyje około pięćdziesięciu dwóch tysięcy osobników tego gatunku. Nasze dane na temat Parku Narodowego Chiwewe są jeszcze dokładniejsze. Przed trzema miesiącami udało nam się przeprowadzić badania, sfinansowane przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody. Wykonane wówczas zdjęcia lotnicze całego obszaru parku posłużyły nam do dokładnego policzenia żyjących na jego terenie słoni. – Więc ile ich tu macie? – W Chiwewe żyją wielkie stada, obejmujące blisko jedną trzecią całej
populacji tych zwierząt na terenie Zimbabwe. Daniel ze zdziwieniem uniósł brwi. – Wobec panującego powszechnie nastroju przygnębienia i pesymizmu, pańskie szacunki zaiste napawają otuchą. Johnny Nzou skrzywił się niechętnie. – Przeciwnie, doktorze Armstrong. Są w najwyższym stopniu niepokojące. – Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego? – To proste, doktorze. Park Narodowy
Chiwewe nie jest w stanie wyżywić takiej liczby słoni. Uważamy, że optymalna populacja słoni dla obszaru Zimbabwe nie powinna przekraczać trzydziestu tysięcy sztuk. Pojedynczy osobnik pochłania w ciągu jednego dnia tonę pokarmu roślinnego. Głodny słoń w poszukiwaniu pożywienia potrafi powalić i zniszczyć nawet potężne, kilkusetletnie drzewo. – Co się stanie, jeżeli pozwolimy tym wielkim stadom swobodnie się rozwijać? – W ciągu kilku lat park zmieni się w jałową pustynię, a wtedy zwierzęta czeka nieuchronna zagłada. Zostaniemy
bez drzew, bez parku i bez słoni. Daniel ze zrozumieniem skinął głową. Kiedy film znajdzie się już na stole montażowym, włączy w tym miejscu serię ujęć, które nakręcił parę lat temu w kenijskim Parku Amboseli. Do dziś prześladują go wstrząsające obrazy zniszczenia, przedstawiające wypaloną słońcem nagą ziemię i odarte z kory i liści martwe drzewa, wyciągające błagalnie konary ku bezlitosnemu afrykańskiemu niebu. Nie może zapomnieć wyschniętych ścierw zwierząt, walających się w czerwonym kurzu tam, gdzie dopadł je głód lub kłusownicy.