News
Projekt graficzny okładki i serii:
Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7359-240-7
Wyłączny dystrybutor
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel. /fax (22)-631-4832, (22)-632-9155,
(22)-535-0557
www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954
Warszawa
Wydanie IV (kieszonkowe - II)
Druk: B.M. Abedik S.A. Poznań
Na lotnisku Victoria na wyspie Mahé,
należącej do Republiki Wysp
Seszelskich, tego dnia tylko piętnaście
osób przygotowywało się do odlotu
samolotem Brytyjskich Linii Lotniczych.
Wśród oczekujących na załatwienie
formalności związanych z odlotem
wyróżniała się czwórka młodych ludzi:
dwóch mężczyzn i dwie dziewczyny.
Wszyscy byli mocno opaleni i
zachowywali się wesoło i beztrosko jak
ludzie, którzy dobrze wypoczęli na
słońcu wśród dzikiej natury. Jedna z
dziewczyn zwracała szczególną uwagę
swoją niepospolitą urodą. Szczupła,
wysoka i długonoga, z kształtną, dumnie
osadzoną głową na smukłej szyi. Jej
bujne, rozjaśnione przez słońce blond
włosy były splecione w warkocz
zwinięty w koronę na czubku głowy,
opalona zaś na złoto skóra świadczyła o
młodości i zdrowiu.
Poruszała się z wdziękiem drapieżnej
kotki, na bosych stopach nosiła sandały,
cienki materiał bawełnianej koszulki
rozpychały duże, wyzywająco sterczące
piersi, a okrągłe pośladki z trudem
mieściły się w wyblakłych, obciętych
powyżej kolan dżinsach.
Przód koszulki zdobił krzykliwy napis:
„Jestem orzechem miłości”, poniżej był
sugestywny rysunek.
Uśmiechnęła się promiennie do
ciemnoskórego urzędnika imigracyjnego,
położyła na biurku zielony paszport
amerykański ze złotym orłem,
jednocześnie rozmawiając płynnie po
niemiecku z towarzyszącym jej
mężczyzną. Odebrawszy paszport z rąk
urzędnika, podeszła z kolei do dwóch
przedstawicieli seszelskiej policji,
poszukujących broni u podróżnych.
Zdjęła z ramion torbę podróżną i
zapytała:
- Panowie, chcecie może to sprawdzić?
Wszyscy głośno się roześmieli; torba
zawierała dwa olbrzymie orzechy
kokosowe. Te osobliwe owoce, każdy
wielkości dwóch ludzkich głów, były
najbardziej popularną pamiątką z wysp.
Pozostała trójka młodych ludzi miała w
swych torbach takie same trofea; nie
zwracając więc na nie uwagi, policjant
przejechał tylko pobieżnie detektorem
metalu po brezencie innych bagaży
podręcznych. W pewnym momencie
detektor zabrzęczał ostro; niosący torbę
młody człowiek wyjął z niej mały aparat
fotograficzny. Wszyscy ponownie
wybuchnęli śmiechem, a oficer policji
przepuścił całą czwórkę do poczekalni.
Wypełniał ją tłum pasażerów, którzy
podróż rozpoczęli już wcześniej, na
wyspie Mauritius. Za oknami widać
było potężny, jasno oświetlony
reflektorami korpus boeinga 747 jumbo,
wokół którego krzątała się obsługa
lotniska.
W poczekalni brakowało już wolnych
miejsc siedzących, toteż czwórka stanęła
kołem pod jednym z czynnych
wentylatorów; noc była parna i duszna, a
ciasne pomieszczenie wypełnione
dymem tytoniowym i zapachem potu.
Piękna blondynka trajkotała bez
przerwy, często wybuchając głośnym
śmiechem; była wyższa o kilkanaście
centymetrów od swoich towarzyszy i o
całą głowę od drugiej dziewczyny.
Gromadka natychmiast skupiła na sobie
uwagę wszystkich znajdujących się w
poczekalni pasażerów. Jej zachowanie
zmieniło się po przejściu kontroli,
wyczuwało się w nim pewne odprężenie
i niemal gorączkowe podniecenie.
Zarówno mężczyźni, jak i dziewczyny
ani przez chwilę nie stali spokojnie,
przestępowali z nogi na nogę,
manipulowali bez przerwy rękami to
przy włosach, to przy odzieży, głośno
rozmawiając i wybuchając śmiechem.
Trzymali się z dala od innych, mimo to
jeden z pasażerów wstał ze swojego
miejsca i zostawiając żonę, podszedł do
nich.
- Czy ktoś z państwa mówi po
angielsku?
Był to otyły mężczyzna po pięćdziesiątce
z bujną strzechą stalowoszarych
włosów. Oczy miał przysłonięte
ciemnymi rogowymi okularami. Po
swobodnym sposobie bycia
rozpoznawało się w nim człowieka
sukcesu.
Z wyraźną niechęcią czwórka rozstąpiła
się, a wysoka blondynka odpowiedziała
mu:
- Oczywiście. Jestem Amerykanką.
- Serio? - Mężczyzna zachichotał. - Nie
przypuszczałem. - Przyglądał się jej z
nieskrywanym podziwem. - Chciałem
tylko zapytać, co to takiego - wskazał
palcem na leżącą u jej stóp torbę.
- To są orzechy kokosowe -
odpowiedziała blondynka.
- Ach tak, wiele o nich słyszałem.
- Nazywane są „orzechami miłości” -
ciągnęła dziewczyna, pochylając się,
żeby otworzyć ciężką torbę. - Może pan
zobaczyć dlaczego. - Wyjęła owoc z
torby.
Dwie połączone ze sobą półkule orzecha
stanowiły dokładną replikę ludzkich
pośladków.
- Tak to wygląda z tyłu - roześmiała się,
pokazując piękne, białe jak porcelana
zęby.
- A teraz z przodu. - Odwróciła orzech,
prezentując doskonały mons veneris ze
szparą pośrodku i kępką szorstkich
kędziorków. Było oczywiste, że
kokietowała i kpiła jednocześnie;
zmieniła przyjętą pozycję, podając
biodra do przodu, co sprowokowało
rozmówcę do spojrzenia w dół na jej
mons, wyraźnie widoczny pod obcisłymi
spodniami trójkąt, przedzielony fałdą
materiału.
Mężczyzna zarumienił się lekko,
rozchylając mimo woli usta.
- Męskie drzewo kokosowe ma pęd
gruby i długi jak pańskie ramię. -
Patrzyła na niego szeroko otwartymi
oczami koloru niebieskich bratków,
podczas gdy żona mężczyzny, wiedziona
kobiecą intuicją, podniosła się z miejsca
i podeszła do nich. Była młodsza od
męża. Brzuch uwypuklała
zaawansowana ciąża.
- Seszelowie mówią, że przy pełni
księżyca pyłki drzew uwalniają się z
pręcików i wędrują, by połączyć się z
osobnikami żeńskimi...
- Długie i grube jak pańskie ramię -
śmiała się mała ciemnowłosa
dziewczyna stojąca obok blondynki.
Również i ona zachowywała się
prowokująco: obie rozmyślnie utkwiły
wzrok w dolnej części ciała mężczyzny,
a stojący obok dwaj młodzieńcy
uśmiechali się, widząc jego
zakłopotanie.
Żona pociągnęła go za rękę; na jej szyi
wystąpiły, spowodowane tłumionym
gniewem, czerwone plamy, a na górnej
wardze - kropelki potu.
- Harry, czuję się niedobrze -
powiedziała płaczliwym głosem.
- Muszę już iść - wymamrotał z ulgą,
biorąc żonę za rękę i oddalając się. Jego
równowaga i pewność siebie uległy
wyraźnemu zachwianiu.
- Poznałaś go? - Śmiejąc się, zapytała
po niemiecku ciemnowłosa dziewczyna.
- To Harold McKevitt - blondynka
odpowiedziała w tym samym języku. -
Neurochirurg z Fort Worth. W niedzielę
rano odczytał końcową uchwałę zjazdu -
wyjaśniła. - Gruba ryba, bardzo gruba
ryba - rzekła i jak kotka przesunęła
koniuszkiem różowego języka po
wargach.
Z ogólnej liczby czterystu jeden
pasażerów tego poniedziałkowego
wieczoru trzystu sześćdziesięciu to
lekarze lub ich żony.
Lekarze, wśród nich najwybitniejsi w
świecie, przybyli z Europy i Anglii,
Stanów Zjednoczonych, Japonii,
Ameryki Południowej oraz Azji na
zjazd, który zakończył się dwadzieścia
cztery godziny temu na wyspie
Mauritius, osiemset kilometrów na
południe od Mahé. Był to jeden z
pierwszych rejsów po zakończeniu
zjazdu i dlatego samolot był niemal
całkowicie wypełniony.
- Pasażerowie samolotu Brytyjskich
Linii Lotniczych BA zero siedem zero,
lecącego do Nairobi i Londynu, proszeni
są o udanie się na pokład głównymi
drzwiami. - Ogłaszająca komunikat
miała śpiewny, kreolski akcent. Wszyscy
niemal jednocześnie ruszyli w kierunku
wyjścia.
- Wieża kontroli lotów na lotnisku
Victoria proszona jest o zezwolenie na
start dla statku powietrznego zero
siedem zero.
- Zero siedem zero, zgoda na start z pasa
startowego zero jeden.
- Prosimy o naniesienie poprawki na
plan naszego lotu do Nairobi. Liczba
pasażerów wynosi czterystu jeden.
Mamy wszystkie miejsca zajęte.
- Roger, statek powietrzny, twój plan
jest skorygowany.
Potężny jumbo zwiększał ciągle
wysokość, a napisy nakazujące zapięcie
pasów i wstrzymanie się od palenia
wciąż były zapalone. Blondynka i jeden
z jej znajomych zajęli miejsca obok
siebie, tuż za przepierzeniem
oddzielającym kabinę pilotów od kabiny
pierwszej klasy. Miejsca te zostały
zarezerwowane już wiele miesięcy
temu.
Kobieta spojrzała porozumiewawczo na
towarzysza, który pochylił się nieco do
przodu, żeby zasłonić ją przed oczami
pasażerów siedzących obok. Wyjęła z
torby jeden z orzechów i położyła go
przed sobą na kolanach.
Po dokładnym przyjrzeniu się można
było zauważyć, że owoc już wcześniej
został przecięty na połowy, a następnie
starannie złożony i sklejony. Teraz
dziewczyna wbiła w złączenie mały
metalowy przedmiot i przekręciła go
energicznym ruchem. Z lekkim
szczękiem obie połówki odpadły od
siebie jak skorupki wielkanocnego jajka.
W obu częściach, w gniazdkach ze
styropianu, leżały gładkie, szare, owalne
przedmioty, każdy wielkości piłki
baseballowej. Były to granaty produkcji
wschodnioniemieckiej, przeznaczone dla
wojsk Układu Warszawskiego.
Zewnętrzną warstwę stanowił plastyk,
używany zwykle do pokrywania min
terenowych. Tworzywo zapobiegało
wykryciu broni przez detektory. Żółty
pasek wokół obwodu wskazywał, że nie
były to granaty rozpryskowe, lecz
służące do wywoływania dużych
eksplozji.
Dziewczyna wzięła granat w lewą dłoń,
prawą odpięła pas bezpieczeństwa i
wstała z miejsca. Siedzący za nią
pasażerowie nie zwrócili uwagi na to,
że w pewnym momencie prześliznęła się
pod zasłoną do pomieszczeń załogi.
Dwie stewardesy przywitały ją
karcącymi spojrzeniami.
- Prosimy pozostać na swoim miejscu,
dopóki kapitan nie zezwoli na odpięcie
pasów - poleciła jedna z nich.
Dziewczyna podniosła do góry lewą
dłoń, pokazując wypolerowane szare
jajo.
- To jest granat specjalnego
przeznaczenia, służy do niszczenia załóg
czołgów bojowych - oświadczyła
spokojnie. Może rozerwać kadłub
samolotu jak papierową torbę, zabijając
jednocześnie siłą wybuchu każdą żywą
istotę w promieniu pięćdziesięciu
metrów.
Na twarzach kobiet pojawił się wyraz
przerażenia.
- Ty - zwróciła się do stewardesy -
zaprowadzisz mnie do kabiny pilotów, ty
zaś zostaniesz na miejscu. Nic nie
mówić, nie ruszać się.
Gdy wtargnęła do ciasnego przedziału
dla pilotów, z trudem mieszczącego
członków załogi oraz masę przyrządów i
elektronicznego wyposażenia, trzej
mężczyźni odwrócili głowy zaskoczeni.
Podniosła rękę z granatem.
Zrozumieli natychmiast.
- Przejmuję dowództwo tego samolotu -
oświadczyła. Natychmiast przerwać
wszelką łączność - zwróciła się do
inżyniera pokładowego.
Inżynier spojrzał odruchowo na
kapitana, a gdy ten skinął głową, zaczął
wyłączać aparaturę.
- Również łączność satelitarną -
rozkazała. Spojrzeli na dziewczynę,
zdziwieni jej znajomością rzeczy. - I
proszę nie dotykać „pluskwy”.
Inżynier w odpowiedzi zamrugał
powiekami. Nikt, ale to zupełnie nikt,
poza dowództwem samolotu nie
powinien wiedzieć o specjalnym
połączeniu uzyskiwanym za pomocą
przycisku ulokowanego tuż obok jego
kolana. Połączenie to stawiało w stan
natychmiastowego alarmu lotnisko w
Heathrow i umożliwiało podsłuch
rozmów prowadzonych w kabinie
pilotów.
- Proszę usunąć przewód „pluskwy”. -
Ręką wskazała właściwą skrzynkę nad
jego głową, on zaś ponownie spojrzał na
kapitana.
- Rób natychmiast, co ci każe.
Ostrożnie usunął przewód, dziewczyna
lekko odetchnęła.
- Przeczytaj mi swoją instrukcję
dotyczącą lotu.
- Powinniśmy lecieć w kierunku
Nairobi, na wysokości nie
przekraczającej dwunastu tysięcy
Wilbur Smith OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ
Z angielskiego przełożyła EWA JAGIELSKA-PSZCZEL WARSZAWA 2007
Tytuł oryginału: WILD JUSTICE Copyright © Wilbur Smith 1979 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2001 & 2004 Copyright © for the Polish translation by Ewa Jagielska-Pszczel 1996 Redakcja: Ewa Jurczyszyn Zdjęcie na okładce: Roy Ooms/MasterFile Polska/East
News Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7359-240-7 Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel. /fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie IV (kieszonkowe - II) Druk: B.M. Abedik S.A. Poznań Na lotnisku Victoria na wyspie Mahé, należącej do Republiki Wysp Seszelskich, tego dnia tylko piętnaście osób przygotowywało się do odlotu samolotem Brytyjskich Linii Lotniczych. Wśród oczekujących na załatwienie formalności związanych z odlotem
wyróżniała się czwórka młodych ludzi: dwóch mężczyzn i dwie dziewczyny. Wszyscy byli mocno opaleni i zachowywali się wesoło i beztrosko jak ludzie, którzy dobrze wypoczęli na słońcu wśród dzikiej natury. Jedna z dziewczyn zwracała szczególną uwagę swoją niepospolitą urodą. Szczupła, wysoka i długonoga, z kształtną, dumnie osadzoną głową na smukłej szyi. Jej bujne, rozjaśnione przez słońce blond włosy były splecione w warkocz zwinięty w koronę na czubku głowy, opalona zaś na złoto skóra świadczyła o młodości i zdrowiu. Poruszała się z wdziękiem drapieżnej kotki, na bosych stopach nosiła sandały,
cienki materiał bawełnianej koszulki rozpychały duże, wyzywająco sterczące piersi, a okrągłe pośladki z trudem mieściły się w wyblakłych, obciętych powyżej kolan dżinsach. Przód koszulki zdobił krzykliwy napis: „Jestem orzechem miłości”, poniżej był sugestywny rysunek. Uśmiechnęła się promiennie do ciemnoskórego urzędnika imigracyjnego, położyła na biurku zielony paszport amerykański ze złotym orłem, jednocześnie rozmawiając płynnie po niemiecku z towarzyszącym jej mężczyzną. Odebrawszy paszport z rąk urzędnika, podeszła z kolei do dwóch
przedstawicieli seszelskiej policji, poszukujących broni u podróżnych. Zdjęła z ramion torbę podróżną i zapytała: - Panowie, chcecie może to sprawdzić? Wszyscy głośno się roześmieli; torba zawierała dwa olbrzymie orzechy kokosowe. Te osobliwe owoce, każdy wielkości dwóch ludzkich głów, były najbardziej popularną pamiątką z wysp. Pozostała trójka młodych ludzi miała w swych torbach takie same trofea; nie zwracając więc na nie uwagi, policjant przejechał tylko pobieżnie detektorem metalu po brezencie innych bagaży podręcznych. W pewnym momencie
detektor zabrzęczał ostro; niosący torbę młody człowiek wyjął z niej mały aparat fotograficzny. Wszyscy ponownie wybuchnęli śmiechem, a oficer policji przepuścił całą czwórkę do poczekalni. Wypełniał ją tłum pasażerów, którzy podróż rozpoczęli już wcześniej, na wyspie Mauritius. Za oknami widać było potężny, jasno oświetlony reflektorami korpus boeinga 747 jumbo, wokół którego krzątała się obsługa lotniska. W poczekalni brakowało już wolnych miejsc siedzących, toteż czwórka stanęła kołem pod jednym z czynnych wentylatorów; noc była parna i duszna, a ciasne pomieszczenie wypełnione
dymem tytoniowym i zapachem potu. Piękna blondynka trajkotała bez przerwy, często wybuchając głośnym śmiechem; była wyższa o kilkanaście centymetrów od swoich towarzyszy i o całą głowę od drugiej dziewczyny. Gromadka natychmiast skupiła na sobie uwagę wszystkich znajdujących się w poczekalni pasażerów. Jej zachowanie zmieniło się po przejściu kontroli, wyczuwało się w nim pewne odprężenie i niemal gorączkowe podniecenie. Zarówno mężczyźni, jak i dziewczyny ani przez chwilę nie stali spokojnie, przestępowali z nogi na nogę, manipulowali bez przerwy rękami to przy włosach, to przy odzieży, głośno rozmawiając i wybuchając śmiechem.
Trzymali się z dala od innych, mimo to jeden z pasażerów wstał ze swojego miejsca i zostawiając żonę, podszedł do nich. - Czy ktoś z państwa mówi po angielsku? Był to otyły mężczyzna po pięćdziesiątce z bujną strzechą stalowoszarych włosów. Oczy miał przysłonięte ciemnymi rogowymi okularami. Po swobodnym sposobie bycia rozpoznawało się w nim człowieka sukcesu. Z wyraźną niechęcią czwórka rozstąpiła się, a wysoka blondynka odpowiedziała mu:
- Oczywiście. Jestem Amerykanką. - Serio? - Mężczyzna zachichotał. - Nie przypuszczałem. - Przyglądał się jej z nieskrywanym podziwem. - Chciałem tylko zapytać, co to takiego - wskazał palcem na leżącą u jej stóp torbę. - To są orzechy kokosowe - odpowiedziała blondynka. - Ach tak, wiele o nich słyszałem. - Nazywane są „orzechami miłości” - ciągnęła dziewczyna, pochylając się, żeby otworzyć ciężką torbę. - Może pan zobaczyć dlaczego. - Wyjęła owoc z torby.
Dwie połączone ze sobą półkule orzecha stanowiły dokładną replikę ludzkich pośladków. - Tak to wygląda z tyłu - roześmiała się, pokazując piękne, białe jak porcelana zęby. - A teraz z przodu. - Odwróciła orzech, prezentując doskonały mons veneris ze szparą pośrodku i kępką szorstkich kędziorków. Było oczywiste, że kokietowała i kpiła jednocześnie; zmieniła przyjętą pozycję, podając biodra do przodu, co sprowokowało rozmówcę do spojrzenia w dół na jej mons, wyraźnie widoczny pod obcisłymi spodniami trójkąt, przedzielony fałdą
materiału. Mężczyzna zarumienił się lekko, rozchylając mimo woli usta. - Męskie drzewo kokosowe ma pęd gruby i długi jak pańskie ramię. - Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami koloru niebieskich bratków, podczas gdy żona mężczyzny, wiedziona kobiecą intuicją, podniosła się z miejsca i podeszła do nich. Była młodsza od męża. Brzuch uwypuklała zaawansowana ciąża. - Seszelowie mówią, że przy pełni księżyca pyłki drzew uwalniają się z pręcików i wędrują, by połączyć się z osobnikami żeńskimi...
- Długie i grube jak pańskie ramię - śmiała się mała ciemnowłosa dziewczyna stojąca obok blondynki. Również i ona zachowywała się prowokująco: obie rozmyślnie utkwiły wzrok w dolnej części ciała mężczyzny, a stojący obok dwaj młodzieńcy uśmiechali się, widząc jego zakłopotanie. Żona pociągnęła go za rękę; na jej szyi wystąpiły, spowodowane tłumionym gniewem, czerwone plamy, a na górnej wardze - kropelki potu. - Harry, czuję się niedobrze - powiedziała płaczliwym głosem. - Muszę już iść - wymamrotał z ulgą,
biorąc żonę za rękę i oddalając się. Jego równowaga i pewność siebie uległy wyraźnemu zachwianiu. - Poznałaś go? - Śmiejąc się, zapytała po niemiecku ciemnowłosa dziewczyna. - To Harold McKevitt - blondynka odpowiedziała w tym samym języku. - Neurochirurg z Fort Worth. W niedzielę rano odczytał końcową uchwałę zjazdu - wyjaśniła. - Gruba ryba, bardzo gruba ryba - rzekła i jak kotka przesunęła koniuszkiem różowego języka po wargach. Z ogólnej liczby czterystu jeden pasażerów tego poniedziałkowego wieczoru trzystu sześćdziesięciu to
lekarze lub ich żony. Lekarze, wśród nich najwybitniejsi w świecie, przybyli z Europy i Anglii, Stanów Zjednoczonych, Japonii, Ameryki Południowej oraz Azji na zjazd, który zakończył się dwadzieścia cztery godziny temu na wyspie Mauritius, osiemset kilometrów na południe od Mahé. Był to jeden z pierwszych rejsów po zakończeniu zjazdu i dlatego samolot był niemal całkowicie wypełniony. - Pasażerowie samolotu Brytyjskich Linii Lotniczych BA zero siedem zero, lecącego do Nairobi i Londynu, proszeni są o udanie się na pokład głównymi
drzwiami. - Ogłaszająca komunikat miała śpiewny, kreolski akcent. Wszyscy niemal jednocześnie ruszyli w kierunku wyjścia. - Wieża kontroli lotów na lotnisku Victoria proszona jest o zezwolenie na start dla statku powietrznego zero siedem zero. - Zero siedem zero, zgoda na start z pasa startowego zero jeden. - Prosimy o naniesienie poprawki na plan naszego lotu do Nairobi. Liczba pasażerów wynosi czterystu jeden. Mamy wszystkie miejsca zajęte. - Roger, statek powietrzny, twój plan
jest skorygowany. Potężny jumbo zwiększał ciągle wysokość, a napisy nakazujące zapięcie pasów i wstrzymanie się od palenia wciąż były zapalone. Blondynka i jeden z jej znajomych zajęli miejsca obok siebie, tuż za przepierzeniem oddzielającym kabinę pilotów od kabiny pierwszej klasy. Miejsca te zostały zarezerwowane już wiele miesięcy temu. Kobieta spojrzała porozumiewawczo na towarzysza, który pochylił się nieco do przodu, żeby zasłonić ją przed oczami pasażerów siedzących obok. Wyjęła z torby jeden z orzechów i położyła go
przed sobą na kolanach. Po dokładnym przyjrzeniu się można było zauważyć, że owoc już wcześniej został przecięty na połowy, a następnie starannie złożony i sklejony. Teraz dziewczyna wbiła w złączenie mały metalowy przedmiot i przekręciła go energicznym ruchem. Z lekkim szczękiem obie połówki odpadły od siebie jak skorupki wielkanocnego jajka. W obu częściach, w gniazdkach ze styropianu, leżały gładkie, szare, owalne przedmioty, każdy wielkości piłki baseballowej. Były to granaty produkcji wschodnioniemieckiej, przeznaczone dla wojsk Układu Warszawskiego. Zewnętrzną warstwę stanowił plastyk,
używany zwykle do pokrywania min terenowych. Tworzywo zapobiegało wykryciu broni przez detektory. Żółty pasek wokół obwodu wskazywał, że nie były to granaty rozpryskowe, lecz służące do wywoływania dużych eksplozji. Dziewczyna wzięła granat w lewą dłoń, prawą odpięła pas bezpieczeństwa i wstała z miejsca. Siedzący za nią pasażerowie nie zwrócili uwagi na to, że w pewnym momencie prześliznęła się pod zasłoną do pomieszczeń załogi. Dwie stewardesy przywitały ją karcącymi spojrzeniami. - Prosimy pozostać na swoim miejscu,
dopóki kapitan nie zezwoli na odpięcie pasów - poleciła jedna z nich. Dziewczyna podniosła do góry lewą dłoń, pokazując wypolerowane szare jajo. - To jest granat specjalnego przeznaczenia, służy do niszczenia załóg czołgów bojowych - oświadczyła spokojnie. Może rozerwać kadłub samolotu jak papierową torbę, zabijając jednocześnie siłą wybuchu każdą żywą istotę w promieniu pięćdziesięciu metrów. Na twarzach kobiet pojawił się wyraz przerażenia.
- Ty - zwróciła się do stewardesy - zaprowadzisz mnie do kabiny pilotów, ty zaś zostaniesz na miejscu. Nic nie mówić, nie ruszać się. Gdy wtargnęła do ciasnego przedziału dla pilotów, z trudem mieszczącego członków załogi oraz masę przyrządów i elektronicznego wyposażenia, trzej mężczyźni odwrócili głowy zaskoczeni. Podniosła rękę z granatem. Zrozumieli natychmiast. - Przejmuję dowództwo tego samolotu - oświadczyła. Natychmiast przerwać wszelką łączność - zwróciła się do inżyniera pokładowego.
Inżynier spojrzał odruchowo na kapitana, a gdy ten skinął głową, zaczął wyłączać aparaturę. - Również łączność satelitarną - rozkazała. Spojrzeli na dziewczynę, zdziwieni jej znajomością rzeczy. - I proszę nie dotykać „pluskwy”. Inżynier w odpowiedzi zamrugał powiekami. Nikt, ale to zupełnie nikt, poza dowództwem samolotu nie powinien wiedzieć o specjalnym połączeniu uzyskiwanym za pomocą przycisku ulokowanego tuż obok jego kolana. Połączenie to stawiało w stan natychmiastowego alarmu lotnisko w Heathrow i umożliwiało podsłuch
rozmów prowadzonych w kabinie pilotów. - Proszę usunąć przewód „pluskwy”. - Ręką wskazała właściwą skrzynkę nad jego głową, on zaś ponownie spojrzał na kapitana. - Rób natychmiast, co ci każe. Ostrożnie usunął przewód, dziewczyna lekko odetchnęła. - Przeczytaj mi swoją instrukcję dotyczącą lotu. - Powinniśmy lecieć w kierunku Nairobi, na wysokości nie przekraczającej dwunastu tysięcy