andgrus

  • Dokumenty12 974
  • Odsłony705 236
  • Obserwuję379
  • Rozmiar dokumentów20.8 GB
  • Ilość pobrań555 325

Williams Cathy - Niebo nad Szkocja

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :841.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Williams Cathy - Niebo nad Szkocja.pdf

andgrus EBooki Autorzy alfabetycznie Litera W Williams Cathy
Użytkownik andgrus wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 71 stron)

Cathy Williams Niebo nad Szkocją Tłu​ma​cze​nie: Na​ta​lia Wi​śniew​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY – Co ty tu​taj ro​bisz? – Ro​ber​to Fal​co​ne spoj​rzał na swo​je​go syna, sta​jąc w drzwiach ni​czym ochro​niarz blo​ku​ją​cy wej​ście do klu​bu. – Prze​cież ci mó​wi​łem, że​byś się nie fa​ty​go​wał. Ales​san​dro po​czuł się tak samo jak za​wsze w tych nie​licz​nych chwi​lach, kie​dy spo​ty​kał się z oj​cem w jego fir​mie. Wte​dy jed​nak wy​mie​nia​li uprzej​mo​ści, któ​rych za​bra​kło tym ra​zem. Zro​zu​miał, że cze​ka go cięż​ki week​end. Mu​sie​li prze​trwać go ra​zem. Nie było in​ne​go wyj​ścia. – Wpu​ścisz mnie czy bę​dzie​my roz​ma​wiać na pro​gu? Je​śli mam tkwić na dwo​rze, przy​nio​sę so​bie płaszcz z sa​mo​cho​du. Nie chciał​bym za​mar​z​nąć. – Nie da się za​mar​z​nąć przy tej tem​pe​ra​tu​rze. Ales​san​dro nie za​mie​rzał się sprze​czać. Cho​ciaż Ro​ber​to Fal​co​ne miał osiem​dzie​- siąt​kę na kar​ku, nie dało się go na​zwać po​kor​nym sta​rusz​kiem. Ni​g​dy ni​cze​go nie od​da​wał bez wal​ki. Mu​siał mieć ostat​nie sło​wo w każ​dej spra​wie, na​wet tak bła​hej jak po​go​da. Do​ra​stał w Szko​cji, gdzie śnie​ży​ce nie na​le​ża​ły do rzad​ko​ści, i dla​te​go uwa​żał, że męż​czy​zna może brnąć w za​spach śnież​nych pół​na​gi i bosy. A swo​je​go syna miał za mię​cza​ka, zmu​szo​ne​go pod​krę​cać ogrze​wa​nie za każ​dym ra​zem, kie​dy słoń​ce skry​je się za chmu​ra​mi. Wła​śnie z tego po​wo​du Ales​san​dro ogra​ni​czał wi​zy​ty u nie​go do mi​ni​mum. – Tak czy ina​czej, pój​dę po płaszcz. – Da​ruj so​bie. Sko​ro już przy​le​cia​łeś, nie mam wy​bo​ru i mu​szę cię wpu​ścić. Je​śli jed​nak my​ślisz, że prze​ko​nasz mnie do po​wro​tu do Lon​dy​nu, le​piej od razu daj so​bie spo​kój. Nie za​mie​rzam stąd wy​jeż​dżać – po​wie​dział z na​ci​skiem star​szy męż​czy​zna. – Po​roz​ma​wia​my w środ​ku. A tak w ogó​le, dla​cze​go sam otwie​rasz drzwi? Gdzie się po​dzie​wa Fer​gus? – Każ​dy ma pra​wo do wol​ne​go week​en​du. – Pół roku temu mia​łeś wy​lew i zła​ma​łeś bio​dro. Nie mo​żesz być sam. Cho​ciaż oj​ciec się skrzy​wił, Ales​san​dro nie za​mie​rzał ustą​pić. Mu​siał za​dbać o jego zdro​wie i wła​śnie dla​te​go za​mie​rzał za​brać go do Lon​dy​nu. Ro​ber​to nie mógł miesz​kać cał​kiem sam w tej ogrom​nej re​zy​den​cji, na​wet je​śli na​dal było go stać na opła​ca​nie ca​łej ar​mii pra​cow​ni​ków, któ​rzy zaj​mo​wa​li się nie tyl​ko do​mem, ale tak​że ogrom​nym te​re​nem, na któ​rym go wznie​sio​no. Nie po​zwa​lał na to jego stan zdro​- wia, na​wet je​śli star​szy męż​czy​zna nie chciał się do tego przy​znać. – Pój​dę po tor​bę i za​raz do​łą​czę do cie​bie w sa​lo​nie. Mam na​dzie​ję, że nie da​łeś wol​ne​go ca​łe​mu per​so​ne​lo​wi? Pła​cisz im tyle, że po​win​ni być go​to​wi na każ​de two​je ski​nie​nie. – Mo​żesz się rzą​dzić w swo​jej lon​dyń​skiej po​sia​dło​ści – skwi​to​wał Ro​ber​to. – Ale to jest mój dom i ja tu​taj o wszyst​kim de​cy​du​ję. – Po​słu​chaj, nie za​mie​rzam mar​no​wać week​en​du na słow​ne po​tycz​ki – zi​ry​to​wał się Ales​san​dro, po czym wes​tchnął cięż​ko, przy​glą​da​jąc się ojcu. Mimo słusz​ne​go

wie​ku na​dal pre​zen​to​wał się im​po​nu​ją​co. Mie​rzył sto osiem​dzie​siąt cen​ty​me​trów i był nie​wie​le niż​szy od syna. Jego siwe wło​sy pięk​nie pod​kre​śla​ły ciem​ne oczy. Je​dy​- ną ozna​ką sła​be​go zdro​wia była la​ska, na któ​rej się wspie​rał. – Freya zo​sta​ła w domu. Je​dze​nie cze​ka w kuch​ni, gdzie znaj​dziesz tak​że mnie. Gdy​byś uprze​dził o swo​im przy​jeź​dzie, po​pro​sił​bym ją, żeby przy​go​to​wa​ła coś bar​- dziej wy​kwint​ne​go. Sko​ro jed​nak po​ja​wiasz się bez za​po​wie​dzi, mu​sisz się za​do​wo​- lić tym, co jest. – Prze​cież wie​dzia​łeś, że przy​ja​dę – za​uwa​żył Ales​san​dro, pa​nu​jąc nad gło​sem. Na​gły po​dmuch wia​tru od​gar​nął kil​ka ko​smy​ków z jego twa​rzy. – Wy​sła​łem ci mejl. – W ta​kim ra​zie mu​sia​łem o tym za​po​mnieć. Za​ci​ska​jąc zęby, Ales​san​dro pa​trzył, jak oj​ciec od​wra​ca się do nie​go ple​ca​mi i od​- cho​dzi. Wie​dział, że prze​pro​wadz​ka ojca do Lon​dy​nu bę​dzie ogrom​nym wy​zwa​niem dla nich obu. Nie​wie​le ich łą​czy​ło. Nie mie​li na​wet wspól​nych te​ma​tów do roz​mo​wy. Tak czy ina​czej, los za​de​cy​do​wał za nich. Byli zda​ni na sie​bie. Nie mie​li bo​wiem in​nych krew​nych. Ales​san​dro był je​dy​nym dziec​kiem Ro​ber​ta Fal​co​ne, któ​ry jed​nak ni​g​dy nie po​świę​cał mu wie​le uwa​gi. Jako sied​mio​let​ni chło​piec zo​stał po​sła​ny do szko​ły z in​ter​na​tem, a pod​czas krót​kich po​- by​tów w domu mógł li​czyć na za​in​te​re​so​wa​nie głów​nie ze stro​ny opie​ku​nek i in​nych pra​cow​ni​ków po​sia​dło​ści. Tak na​praw​dę ojca wi​dy​wał je​dy​nie na ko​la​cjach, pod​czas któ​rych zaj​mo​wa​li miej​sca po prze​ciw​le​głych stro​nach bar​dzo dłu​gie​go sto​łu. Kie​dy Ales​san​dro do​rósł, zre​zy​gno​wał z prób przy​po​do​ba​nia się ojcu na każ​dym kro​ku. Prze​stał się tak​że za​sta​na​wiać, dla​cze​go oj​ciec trak​to​wał go chłod​no i czy to mo​gło​by się zmie​nić, gdy​by tam​ten oże​nił się po​now​nie po śmier​ci Mu​riel Fal​co​ne. Co wię​cej, za​czął gło​śno wy​po​wia​dać wła​sne zda​nie, któ​re​go póź​niej za​cie​kle bro​- nił. I tak​że tym ra​zem nie za​mie​rzał ustę​po​wać. Prze​rzu​cił tor​bę przez ra​mię i za​- trza​snął ba​gaż​nik czar​ne​go SUV-a, roz​my​śla​jąc o tym, że bę​dzie mu​siał zna​leźć ojcu ja​kieś za​ję​cie, któ​re po​zwo​li mu za​po​mnieć o szkoc​kiej po​sia​dło​ści i przy​wyk​- nąć do no​we​go miesz​ka​nia, któ​re dla nie​go ku​pił. Kie​dy prze​kra​czał próg Stan​deth Ho​use, uznał, że nie​wie​le się tu​taj zmie​ni​ło. W ca​łej re​zy​den​cji na​dal pa​no​wa​ła chłod​na, nie​przy​ja​zna at​mos​fe​ra. Mimo to do​ce​- niał jej ar​chi​tek​to​nicz​ny kunszt. Jego oj​ciec ni​g​dy nie szczę​dził pie​nię​dzy na nie​- zbęd​ne na​pra​wy i re​no​wa​cję bu​dyn​ku. Mógł so​bie na to po​zwo​lić, po​nie​waż nie tyl​- ko po​cho​dził z za​moż​nej ro​dzi​ny, ale tak​że od​no​sił suk​ce​sy w ży​ciu za​wo​do​wym. Ales​san​dro zna​lazł go w kuch​ni. – Mó​wi​łeś, że Freya zaj​mie się przy​go​to​wa​niem po​sił​ku – mruk​nął, roz​glą​da​jąc się po pu​stym po​miesz​cze​niu. Ro​ber​to zer​k​nął na syna spod si​wych, krza​cza​stych brwi. – Wy​szła o czwar​tej, ale zo​sta​wi​ła je​dze​nie na ku​chen​ce. Wszyst​ko jest cie​płe. – Na​ło​żył so​bie na ta​lerz spo​rą por​cję ło​so​sia z ziem​nia​ka​mi, po czym do​dał: – Jej pies za​cho​ro​wał i mu​sia​ła go za​brać do we​te​ry​na​rza. No cóż… ta​kie ży​cie. I za​nim za​czniesz prze​ko​ny​wać mnie do wy​jaz​du do Lon​dy​nu, zjedz​my w spo​ko​ju i po​roz​ma​- wiaj​my o czymś in​nym. Nie wi​dzie​li​śmy się od kil​ku mie​się​cy. Na pew​no w two​im ży​- ciu wy​da​rzy​ło się coś w tym cza​sie. – W pra​cy wszyst​ko ukła​da się do​brze – od​parł Ales​san​dro, po​dejrz​li​wie przy​glą​-

da​jąc się ry​bie. Freya, któ​ra go​to​wa​ła dla jego ojca od po​nad pięt​na​stu lat, nie mo​- gła się po​chwa​lić ta​len​tem ku​li​nar​nym, a jej po​tra​wom czę​sto bra​ko​wa​ło sma​ku. – Ku​pi​łem nie​du​że wy​daw​nic​two i trzy ho​te​le w Sta​nach Zjed​no​czo​nych. Przy​zna​ję, że to miła od​mia​na po bran​ży te​le​ko​mu​ni​ka​cyj​nej i kom​pu​te​ro​wej. Mimo że po​cho​dził z bar​dzo bo​ga​tej ro​dzi​ny, uczył się w naj​droż​szych szko​łach i do​sta​wał kie​szon​ko​we prze​wyż​sza​ją​ce nie​jed​ną pen​sję, Ales​san​dro nie uszczk​nął nic z ro​dzin​nej for​tu​ny, kie​dy wszedł w do​ro​słe ży​cie. Do​sko​na​le zda​wał so​bie bo​- wiem spra​wę, że w spra​wach za​wo​do​wych nie może li​czyć na wspar​cie su​ro​we​go ojca. Ro​ber​to ni​g​dy nie za​pro​po​no​wał mu po​sa​dy w swo​im im​pe​rium. W efek​cie wszyst​ko, co osią​gnął, za​wdzię​czał wy​łącz​nie so​bie. Po stu​diach, któ​re ukoń​czył z naj​lep​szym wy​ni​kiem na roku, za​czął two​rzyć wła​sną fir​mę i od​niósł suk​ces. – Cią​gle spo​ty​kasz się z tą głu​pią gę​sią, któ​rą ostat​nio tu​taj przy​wio​złeś? Za​cho​- wy​wa​ła się tak, jak​by ni​g​dy wcze​śniej nie wi​dzia​ła bło​ta. Nie chcia​ła na​wet spa​ce​- ro​wać po ogro​dzie z oba​wy, że jej nie​bo​tycz​ne ob​ca​sy ugrzę​zną w mo​krej po desz​- czu zie​mi. – Star​szy męż​czy​zna za​re​cho​tał. – Na​zy​wa​ła się So​phia – syk​nął Ales​san​dro. Cho​ciaż jego ostat​nia part​ner​ka rze​- czy​wi​ście nie grze​szy​ła in​te​li​gen​cją, nie lu​bił, kie​dy oj​ciec go kry​ty​ko​wał. Mu​siał jed​nak przy​znać, że w ko​bie​tach nie in​te​re​so​wa​ło go nic prócz ład​nej buzi i dłu​gich nóg. Nie za​mie​rzał wią​zać się na dłu​żej ani tym bar​dziej za​kła​dać ro​dzi​ny. Dla​te​go też prze​lot​ne zna​jo​mo​ści z nie​zbyt mą​dry​mi pięk​no​ścia​mi w zu​peł​no​ści go sa​tys​fak​cjo​no​wa​ły. – Wła​śnie, So​phia… Na​praw​dę ład​niut​ka z tą bu​rzą lo​ków i za​dar​tym no​skiem. Nie było jed​nak sen​su za​czy​nać z nią roz​mo​wy na ja​ki​kol​wiek te​mat. Przy​pusz​- czam, że to​bie to nie prze​szka​dza​ło. Dla​cze​go jej z tobą nie ma? – Roz​sta​li​śmy się. – Oczy​wi​ście – mruk​nął Ro​ber​to, od​su​wa​jąc na bok pu​sty ta​lerz. – W du​żych mia​- stach, ta​kich jak Lon​dyn, aż się roi od lu​dzi ostrzą​cych so​bie pa​zu​ry na cu​dze pie​- nią​dze. Mię​dzy in​ny​mi dla​te​go nie za​mie​rzam się tam prze​pro​wa​dzać. Le​piej więc wy​naj​mij to miesz​ka​nie, któ​re dla mnie ku​pi​łeś. – W Lon​dy​nie miesz​ka​ją naj​róż​niej​si lu​dzie – od​parł Ales​san​dro, za​sta​na​wia​jąc się, czy jego oj​ciec ma przy​ja​ciół. Przez lata po​znał le​d​wie kil​ka osób, z któ​ry​mi Ro​- ber​to utrzy​my​wał sto​sun​ki to​wa​rzy​skie. Ostat​nio jed​nak w ogó​le nie wy​cho​dził z domu i nie wi​dy​wał się z ni​kim poza pra​cow​ni​ka​mi dba​ją​cy​mi o jego po​sia​dłość. – Więk​szość z nich ma wię​cej do po​wie​dze​nia niż to, jak zmie​ni​ła się po​go​da i ja​kie są nowe spo​so​by po​ło​wu ło​so​sia. A tak na mar​gi​ne​sie, Freya nie po​czy​ni​ła po​stę​pów w sztu​ce ku​li​nar​nej… – Pro​ste​mu czło​wie​ko​wi wy​star​czy pro​ste je​dze​nie – stwier​dził oschle Ro​ber​to. – Gdy​bym chciał skosz​to​wać wy​kwint​nej kuch​ni, za​trud​nił​bym jed​ne​go z tych sław​- nych ku​cha​rzy z te​le​wi​zji, uży​wa​jąc przy​praw, o któ​rych nikt ni​g​dy nie sły​szał. Ales​san​dro uśmiech​nął się z prze​ką​sem. Szyb​ko jed​nak uzmy​sło​wił so​bie, że od​- bie​gli od głów​ne​go te​ma​tu roz​mo​wy i spo​chmur​niał. – Mam jesz​cze tro​chę pra​cy – oświad​czył, spo​glą​da​jąc na ze​ga​rek. – Prze​cież nikt cię nie za​trzy​mu​je – od​parł Ro​ber​to, wska​zu​jąc ręką drzwi. – Idziesz spać?

– Jesz​cze nie. Może wy​bio​rę się na spa​cer, żeby się na​cie​szyć otwar​tą prze​strze​- nią, za​nim za​mkniesz mnie w cia​snym miesz​ka​niu w Lon​dy​nie. – Freya bę​dzie ju​tro w pra​cy? – za​py​tał spo​koj​nie, po​nie​waż nie za​mie​rzał dać się spro​wo​ko​wać. – Py​tam, bo je​śli nie za​mie​rza się po​ja​wić, zro​bię ju​tro za​ku​py, żeby ni​cze​go nie za​bra​kło nam przez week​end. – Sam umiem o sie​bie za​dbać – burk​nął jego oj​ciec. – Poza tym je​śli Freya nie bę​- dzie mo​gła ju​tro przyjść, na pew​no przy​śle ko​goś w za​stęp​stwie. Cza​sa​mi tak robi. – Czy ta ko​bie​ta jest nie​po​waż​na? – Ales​san​dro spio​ru​no​wał ojca wzro​kiem. – Pła​- cisz jej ist​ną for​tu​nę, a ona nie po​tra​fi na​wet wy​wią​zać się ze swo​ich obo​wiąz​ków? – To moje pie​nią​dze i ja de​cy​du​ję o tym, na co je wy​da​ję! I je​śli za​pra​gnę za​pła​cić ja​kiejś ko​bie​cie, żeby co week​end przy​cho​dzi​ła tu​taj tań​czyć na sto​le, to nic ci do tego! Ales​san​dro wes​tchnął zre​zy​gno​wa​ny. – Jak so​bie chcesz. Zo​sta​wiam na​czy​nia w zle​wie dla tej oso​by, któ​ra przyj​dzie ju​- tro do po​mo​cy. Idę po​pra​co​wać. Mogę sko​rzy​stać z two​je​go ga​bi​ne​tu? – Jest twój – od​parł Ro​ber​to, nie za​szczy​ca​jąc syna choć​by jed​nym spoj​rze​niem. Lau​ra Reid wsia​dła na ro​wer i po​spiesz​nie ru​szy​ła spod domu, w któ​rym miesz​ka​- ła ra​zem z bab​cią. Była już czter​dzie​ści pięć mi​nut spóź​nio​na. Ży​cie w tym miej​scu to​czy​ło się cał​kiem in​nym ryt​mem, niż była przy​zwy​cza​jo​na. I cho​ciaż od jej prze​- pro​wadz​ki mi​nę​ło już pół​to​ra roku, na​dal nie mo​gła przy​wyk​nąć. Chwi​lo​wo mia​ła dom tyl​ko dla sie​bie, po​nie​waż bab​cia wy​je​cha​ła do swo​jej sio​- stry w Glas​gow. Re​gu​lar​nie od​wie​dza​li ją przy​ja​cie​le, któ​rzy naj​wy​raź​niej są​dzi​li, że nie po​tra​fi sama o sie​bie za​dbać. Kie​dy jej nie na​cho​dzi​li, wciąż wy​dzwa​nia​li. Py​- ta​li, czy do​brze się od​ży​wia albo czy pa​mię​ta, że zmie​nio​no porę wy​wo​że​nia śmie​ci. Upew​nia​li się, że ma su​che drew​no do pa​le​nia w ko​min​ku i że na noc za​my​ka drzwi na klucz. Trak​to​wa​li ją jak małą dziew​czyn​kę. Jako mło​da dziew​czy​na wy​je​cha​ła stąd do Lon​dy​nu, gdzie zo​sta​ła asy​stent​ką dy​- rek​to​ra jed​nej z wio​dą​cych firm te​le​ko​mu​ni​ka​cyj​nych. Pra​ca w pręż​nie roz​wi​ja​ją​cej się fir​mie spra​wia​ła jej wie​le przy​jem​no​ści i da​wa​ła po​czu​cie sa​tys​fak​cji. Poza tym po​zna​wa​ła za​le​ty ży​cia w du​żym mie​ście. Po​zna​ła no​wych zna​jo​mych i nie ża​ło​wa​ła de​cy​zji o wy​pro​wadz​ce z ro​dzin​nej miej​sco​wo​ści. Po dwóch la​tach po​zna​ła cu​dow​ne​go męż​czy​znę, któ​ry wy​da​wał jej się tak in​nych od wszyst​kich, z któ​ry​mi wcze​śniej mia​ła do czy​nie​nia. Za​ko​cha​ła się w nim bez pa​- mię​ci. Pro​blem po​le​gał na tym, że na​le​żał do ka​dry kie​row​ni​czej fir​my. Nie​daw​no przy​je​chał z No​we​go Jor​ku i traf chciał, że zwró​cił uwa​gę wła​śnie na nią. Był przy​stoj​nym trzy​dzie​stocz​te​ro​let​nim blon​dy​nem z do​łecz​ka​mi w po​licz​kach, któ​re tak się jej po​do​ba​ły. Ocza​ro​wał Lau​rę tak bar​dzo, że nie do​strze​gła żad​nych zna​ków ostrze​gaw​czych. Nie mia​ła mu za złe, że nie spę​dza​li ra​zem week​en​dów. Ro​zu​mia​ła, że mu​siał od​wie​dzać swo​je​go scho​ro​wa​ne​go ojca gdzieś w New Fo​rest. Nie pro​te​sto​wa​ła tak​że wte​dy, kie​dy po​pro​sił, żeby do nie​go nie dzwo​ni​ła. – Ni​g​dy nie ma wła​ści​wej pory na te​le​fon – żar​to​wał czę​sto. – Mogę ro​bić za​ku​py, kie​dy do mnie za​dzwo​nisz, nieść siat​ki, udzie​lać ko​muś pierw​szej po​mo​cy w me​trze albo brać prysz​nic. Po​zwól więc, że to ja będę dzwo​nił do cie​bie. Spo​ty​ka​li się przez okrą​gły rok, aż pew​ne​go dnia spo​tka​ła go na uli​cy. Spa​ce​ro​wał

w to​wa​rzy​stwie blon​dyn​ki, któ​ra pro​wa​dzi​ła wó​zek z uśmiech​nię​tym ma​lu​chem. Wte​dy zro​zu​mia​ła, że dała się oszu​kać. Za​ko​cha​ła się w żo​na​tym męż​czyź​nie. Czym prę​dzej zło​ży​ła wy​po​wie​dze​nie w fir​mie i wy​je​cha​ła z Lon​dy​nu, prze​ko​na​na, że po​stę​pu​je słusz​nie. Cho​ciaż po​sa​da asy​stent​ki dy​rek​to​ra wią​za​ła się z wy​so​ką pen​sją, to pra​ca na​uczy​ciel​ki, któ​rą pod​ję​ła w ro​dzin​nej miej​sco​wo​ści, da​wa​ła jej dużo więk​szą sa​tys​fak​cję. Poza tym do​sta​ła na​ucz​kę i obie​ca​ła so​bie, że ni​g​dy wię​- cej nie bę​dzie się in​te​re​so​wa​ła męż​czy​zna​mi spo​za swo​jej ligi. W ten po​chmur​ny so​bot​ni po​ra​nek chłod​ny wiatr sma​gał jej twarz i tar​gał ubra​- nie, jak​by chciał ze​rwać z niej kurt​kę prze​ciw​desz​czo​wą. Zer​k​nę​ła przez ra​mię na zni​ka​ją​ce w od​da​li mia​stecz​ko, za​nim po​now​nie sku​pi​ła uwa​gę na dro​dze. Przed nią roz​po​ście​rał się ty​po​wy wiej​ski kra​jo​braz. Na ca​łym świe​cie nie było kra​ju pięk​niej​- sze​go od Szko​cji ani ta​kie​go miej​sca, w któ​rym mo​gła​by się roz​ko​szo​wać ci​szą i bo​- gac​twem przy​ro​dy. Za​miesz​ka​ła w tej oko​li​cy za​raz po śmier​ci ro​dzi​ców, kie​dy mia​- ła sie​dem lat, i bar​dzo szyb​ko po​ko​cha​ła ją ca​łym ser​cem. Wje​cha​ła na szczyt wznie​sie​nia i przy​sta​nę​ła na mo​ment, żeby się ro​zej​rzeć. Wi​- dok pól i sa​dów na​pa​wał ją spo​ko​jem. W od​da​li ma​ja​czył wjazd do po​sia​dło​ści Ro​- ber​ta. Nie​spiesz​nie skie​ro​wa​ła się na pod​jazd pro​wa​dzą​cy pod same drzwi re​zy​- den​cji. Zdzi​wi​ła się na wi​dok SUV-a za​par​ko​wa​ne​go nie​opo​dal wej​ścia. Wpa​tru​jąc się w sa​mo​chód, zsia​dła z ro​we​ru. Ro​ber​to rzad​ko mie​wał go​ści. Oczy​wi​ście spo​ty​kał się ze swo​imi przy​ja​ciół​mi z mia​stecz​ka. Bar​dzo lu​bił mię​dzy in​ny​mi jej bab​cię, z któ​rą łą​czy​ły go bli​skie sto​sun​ki. Po​ja​wiał się tak​że na im​pre​zach or​ga​ni​zo​wa​nych dla se​nio​rów. Ale to czar​ne auto na pew​no nie na​le​ża​ło do żad​ne​go z miesz​kań​ców po​bli​skiej miej​sco​wo​ści. Na​gle do​tar​ło do niej, kim mógł być jego wła​ści​ciel. Cho​ciaż ni​g​dy nie po​zna​ła syna Ro​ber​ta, mia​ła o nim nie naj​lep​sze zda​nie. Z bi​ją​cym ser​cem opar​ła ro​wer o ścia​nę bu​dyn​ku, po czym na​ci​snę​ła dzwo​nek. Ales​san​dro za​klął pod no​sem, kie​dy usły​szał ci​che brzę​cze​nie. Sie​dział w ga​bi​ne​- cie ojca, gdzie pró​bo​wał pra​co​wać od śnia​da​nia. Jak do​tąd w domu nie po​ja​wi​li się żad​ni pra​cow​ni​cy Ro​ber​ta, więc wszyst​ko mu​siał ro​bić sam. Ener​gicz​nym kro​kiem ru​szył do drzwi fron​to​wych. Jed​nak kie​dy otwo​rzył je na oścież, cał​kiem osłu​piał. Na dwo​rze sta​ła drob​na dziew​czy​na przy​po​mi​na​ją​ca kup​- kę nie​szczę​ścia. Mia​ła naj​bar​dziej zie​lo​ne oczy, ja​kie w ży​ciu wi​dział. – Naj​wyż​sza pora. – Słu​cham? – za​py​ta​ła zdu​mio​na Lau​ra, któ​ra spo​dzie​wa​ła się uj​rzeć Ro​ber​ta, a nie tego nie​zwy​kle przy​stoj​ne​go męż​czy​znę w sile wie​ku. Zu​peł​nie ina​czej wy​obra​ża​ła so​bie tego czło​wie​ka. Z opo​wie​ści Ro​ber​ta wy​wnio​- sko​wa​ła, że to ni​ski, na​pu​szo​ny brzy​dal, któ​ry ni​g​dy w ży​ciu nie wy​ściu​bił nosa z Lon​dy​nu. Tym​cza​sem stał przed nią sam Ado​nis. Ni​g​dy wcze​śniej nie wi​dzia​ła tak pięk​ne​go męż​czy​zny. Cho​ciaż był ubra​ny w zwy​kłą czar​ną ko​szul​kę i czar​ne dżin​sy, pre​zen​to​wał się osza​ła​mia​ją​co. – Na​pa​trzy​łaś się już? – rzu​cił lo​do​wa​tym gło​sem, za​wsty​dza​jąc Lau​rę. – Je​śli tak, to może wej​dziesz do środ​ka i za​bie​rzesz się do pra​cy, za któ​rą ci pła​cą. – Słu​cham? – po​wtó​rzy​ła mło​da ko​bie​ta, mru​ga​jąc po​wie​ka​mi.

Ales​san​dro nie za​mie​rzał jed​nak udzie​lać żad​nych wy​ja​śnień. Od​wró​cił się tyl​ko i ru​szył przo​dem, a ona po​drep​ta​ła za nim. Wpa​try​wa​ła się w jego ple​cy, czu​jąc na​- ra​sta​ją​cą wście​kłość. – Co się tu​taj dzie​je? – za​py​ta​ła po chwi​li. – Co się tu​taj dzie​je? – od​parł męż​czy​zna, spo​glą​da​jąc na nią. – Trze​ba po​sprzą​- tać w kuch​ni. To chy​ba na​le​ży do two​ich obo​wiąz​ków? Ale po​praw mnie, je​śli się mylę. Ro​zu​miem, że Freya mu​sia​ła się za​opie​ko​wać cho​rym psem, ale to, że przy​- sła​ła za​stęp​stwo do​pie​ro dzi​siaj o dzie​sią​tej, jest na​praw​dę ka​ry​god​ne! Spo​koj​na z na​tu​ry Lau​ra za​go​to​wa​ła się z gnie​wu. Krzy​żu​jąc ręce na pier​si, spio​- ru​no​wa​ła swo​je​go roz​mów​cę wzro​kiem. – Sko​ro kuch​nia wy​ma​ga po​sprzą​ta​nia, to cze​mu sam się tym nie za​ją​łeś? – Udam, że tego nie sły​sza​łem. – Gdzie Ro​ber​to? – Po co ci Ro​ber​to? Żeby opo​wie​dzieć mu łza​wą hi​sto​ryj​kę o ku​zy​nie psa, któ​ry za​cho​ro​wał, bo deszcz pa​dał na nie​go pod złym ką​tem? Wol​ne żar​ty! Po​win​naś była za​cząć pra​cę o ósmej. Spóź​ni​łaś się dwie go​dzi​ny. Nie je​stem taki mięk​ki jak mój oj​- ciec i na pew​no nie pusz​czę tego pła​zem. – Czy to groź​ba? – Ra​czej oświad​cze​nie. Bądź szczę​śli​wa, że nie wy​rzu​ci​łem cię za drzwi. – Dość tego! Chcę się wi​dzieć z Ro​ber​tem! Ales​san​dro przyj​rzał jej się, mru​żąc oczy. Nie przy​po​mi​nał so​bie, żeby Freya kie​- dy​kol​wiek zwra​ca​ła się do jego ojca po imie​niu, tak jak to ro​bi​ła ta dziew​czy​na. Okrą​żył ją wol​no, ni​czym dra​pież​nik swo​ją ofia​rę, po czym po​now​nie sta​nął przed nią. – In​te​re​su​ją​ce – mruk​nął. – Co ta​kie​go? – Lau​ra zro​bi​ła krok w tył, po​nie​waż czu​ła się nie​swo​jo, sto​jąc tuż obok tego nie​ziem​sko sek​sow​ne​go męż​czy​zny. – To in​te​re​su​ją​ce, że mój oj​ciec za​trud​nił ko​goś, kto zwra​ca się do nie​go po imie​- niu. – Chy​ba nie na​dą​żam… – Mło​da, atrak​cyj​na dziew​czy​na pra​cu​ją​ca dla star​sze​go, bo​ga​te​go męż​czy​zny… Je​stem cał​kiem nie​zły w do​da​wa​niu, a to, co wy​cho​dzi z tego rów​na​nia, wca​le mi się nie po​do​ba. Lau​ra zbla​dła. – Czy ty su​ge​ru​jesz…? – Na li​tość bo​ską, mo​gła​byś być jego wnucz​ką! Ile ty masz lat? Dwa​dzie​ścia dwa? Do​brze, że po​ja​wi​łem się w porę i zo​ba​czy​łem, co się tu​taj dzie​je. – Po pierw​sze mam dwa​dzie​ścia sześć lat – uści​śli​ła dziew​czy​na. – A po dru​gie nie pra​cu​ję tu​taj jako sprzą​tacz​ka. – Czyż​by? – Ales​san​dro ścią​gnął brwi. Bez wzglę​du na to, kim była ta ko​bie​ta, mu​siał przy​znać, że jego oj​ciec miał nie​zły gust. Cho​ciaż nie przy​po​mi​na​ła mo​de​lek, z któ​ry​mi cza​sem się uma​wiał, nie wy​rzu​cił​by jej z łóż​ka w zim​ną, desz​czo​wą noc. Po​wiódł spoj​rze​niem po jej uro​dzi​wej twa​rzy. Poza nie​zwy​kle zie​lo​ny​mi ocza​mi, mia​ła je​dwa​bi​ście gład​ką cerę, zgrab​ny nos i zmy​sło​we usta. Nic dziw​ne​go, że zdo​- ła​ła za​uro​czyć jego ojca i wkraść się w jego ła​ski.

– Może wy​ja​śnisz mi w ta​kim ra​zie, co cię łą​czy z moim oj​cem – po​pro​sił, świ​dru​- jąc ją wzro​kiem. – Na​zy​wam się Lau​ra i przy​jaź​nię się z Ro​ber​tem. Wie​dział​byś o tym, gdy​byś zro​- bił, o co pro​si​łam, i po​szedł po nie​go. – W po​rząd​ku, za​raz po nie​go pój​dę – od​parł Ales​san​dro sta​now​czym gło​sem. – Ale naj​pierw utnie​my so​bie po​ga​węd​kę. Może więc zaj​miesz miej​sce przy sto​le, Lau​ro, i opo​wiesz mi o so​bie coś wię​cej. Chciał​bym cię le​piej po​znać. Uśmiech​nął się do niej sek​sow​nie, po​tę​gu​jąc jej złość i za​kło​po​ta​nie. – Do​brze. – Ona tak​że mia​ła mu co nie​co do po​wie​dze​nia. – Po​tem jed​nak spo​- tkam się z Ro​ber​tem.

ROZDZIAŁ DRUGI – Wi​dzę, że wiesz, kim je​stem – po​wie​dział Ales​san​dro. Sy​tu​acja ro​bi​ła się co​raz cie​kaw​sza, a on na​dal nie wie​dział, z kim ma do czy​nie​nia. Je​śli ta dziew​czy​na na​- praw​dę przy​jaź​ni​ła się z jego oj​cem, to mu​sia​ła to być szcze​gól​na zna​jo​mość, sko​ro Ro​ber​to Fal​co​ne nie na​le​żał do naj​wy​lew​niej​szych lu​dzi, ja​kich znał jego syn. – Oczy​wi​ście, że wiem. Je​steś sy​nem Ro​ber​ta. Tym sa​mym, któ​ry przy​jeż​dża do Szko​cji tyl​ko wte​dy, kie​dy musi. Ales​san​dro zmie​szał się nie​znacz​nie. – Mój oj​ciec tak po​wie​dział? – Nie mu​siał. Za​wsze, kie​dy chcesz się z nim spo​tkać, fa​ty​gu​jesz go do Lon​dy​nu, za​miast po pro​stu się tu​taj po​ja​wić. Kie​dy ostat​nio za​szczy​ci​łeś go swo​ją obec​no​- ścią? – Skąd znasz mo​je​go ojca? – uciął Ales​san​dro, pró​bu​jąc przy​wo​łać ją do po​rząd​ku. Im dłu​żej się jej przy​glą​dał, tym bar​dziej nie mógł zro​zu​mieć, dla​cze​go uznał ją za sprzą​tacz​kę. W ni​czym nie przy​po​mi​na​ła pra​cow​ni​ków Ro​ber​ta, a do tego była ogrom​nie upar​ta i but​na. Za​nim za​jął miej​sce przy sto​le na​prze​ciw​ko niej, zwró​cił uwa​gę na jej zgrab​ną syl​wet​kę, któ​rą wcze​śniej za​sła​nia​ła ob​szer​na kurt​ka. – To nie jest roz​mo​wa, tyl​ko prze​słu​cha​nie. Nie po​zwo​lę się tak trak​to​wać. Przy​- je​cha​łam za​py​tać Ro​ber​ta, czy nie po​trze​bu​je cze​goś ze skle​pu. Gdy​bym wie​dzia​ła, że cię tu​taj za​sta​nę, zmie​ni​ła​bym pla​ny. Nic o mnie nie wiesz, a są​dzisz, że mo​żesz mnie oce​niać. Ani tro​chę mi to nie od​po​wia​da – wark​nę​ła, czer​wo​na na twa​rzy. – Mało mnie ob​cho​dzi, co ci od​po​wia​da – od​parł chłod​no. – Dbam o in​te​re​sy mo​je​- go ojca, więc in​te​re​su​ją mnie tak​że jego „przy​ja​cie​le”. Od​po​wiedz na moje py​ta​nia i bę​dzie​my to mie​li z gło​wy. Oczy​wi​ście mo​żesz się też da​lej wście​kać, ale to ni​cze​- go nie zmie​ni. – Wca​le się nie wście​kam! – Jak dłu​go znasz mo​je​go ojca? Sfru​stro​wa​na Lau​ra prze​cze​sa​ła pal​ca​mi swo​je dłu​gie wło​sy. Na ten wi​dok za​par​- ło mu dech w pier​si. Mu​siał od​wró​cić od niej wzrok, żeby się uspo​ko​ić. – Od kil​ku lat – od​par​ła nie​chęt​nie, gdy tyl​ko uzna​ła, że Ales​san​dro nie da jej spo​- ko​ju, do​pó​ki nie po​zna in​te​re​su​ją​cych go od​po​wie​dzi. Po​czu​ła na​wet dla nie​go cień zro​zu​mie​nia. Bądź co bądź, jego oj​ciec był za​moż​nym czło​wie​kiem i z pew​no​ścią mógł się stać ła​ko​mym ką​skiem dla nie​jed​nej na​cią​gacz​ki. – Od kil​ku lat – po​wtó​rzył, marsz​cząc czo​ło. Był pe​wien, że mó​wi​ła praw​dę. Po​tra​- fił to wy​czy​tać z jej twa​rzy. Nie ro​zu​miał tyl​ko, dla​cze​go nie miał po​ję​cia o jej ist​nie​- niu ani na​wet o niej nie sły​szał. – Za​nim wy​je​cha​łam do Lon​dy​nu, po​dob​nie jak twój oj​ciec, na​le​ża​łam do kół​ka ogrod​ni​cze​go. Obo​je uwiel​bia​my ro​śli​ny… i sza​chy. Od​kąd wró​ci​łam, spo​ty​ka​my się raz czy dwa razy w ty​go​dniu, żeby ro​ze​grać par​tyj​kę. Ro​ber​to jest ge​nial​nym sza​-

chi​stą. – Chcesz mi wmó​wić, że spo​ty​kasz się z moim oj​cem, bo obo​je in​te​re​su​je​cie się sza​cha​mi i ogrod​nic​twem? – Ogrod​nic​two to za mało po​wie​dzia​ne. Ko​cha​my ten dreszcz emo​cji, któ​ry to​wa​- rzy​szy krzy​żo​wa​niu ga​tun​ków… – Na​po​tka​ła jego pu​ste spoj​rze​nie. – Pew​nie tam, gdzie miesz​kasz, nie ma ani jed​nej ro​śli​ny. Ro​ber​to wspo​mi​nał o two​im miesz​ka​niu w blo​ku. – W apar​ta​men​tow​cu – po​pra​wił ją Ales​san​dro. – I tak, nie ma tam ani jed​nej ro​śli​- ny. – Ale na pew​no też masz ja​kieś hob​by i ro​zu​miesz, że może łą​czyć lu​dzi. – Mam swo​ją pra​cę – od​parł zwięź​le. – I cza​sem… – Uśmiech​nął się dra​pież​nie. – Cza​sem lu​bię się za​ba​wić. Chy​ba moż​na uznać te dwie rze​czy za moje hob​by. Lau​ra się za​czer​wie​ni​ła. – Za​ba​wić? – po​wtó​rzy​ła me​cha​nicz​nie, spusz​cza​jąc wzrok. – Mhm. I je​stem w tym na​praw​dę nie​zły. Za​mru​ga​ła, po czym po​trzą​snę​ła gło​wą. – Ro​zu​miem. Z ko​lei twój oj​ciec uwiel​bia sza​chy, ro​śli​ny i róż​ne inne rze​czy. Oczy​- wi​ście po uda​rze musi bar​dziej na sie​bie uwa​żać, ale je​stem pew​na, że wkrót​ce od​- zy​ska peł​nię sił. – Ja​kie inne rze​czy? – za​in​te​re​so​wał się Ales​san​dro. Lau​ra wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Nic nie​zwy​kłe​go – od​par​ła wy​mi​ja​ją​co. – Naj​waż​niej​sze, że znów może zaj​mo​- wać się tym, co go cie​szy. Mo​żesz więc spo​koj​nie wró​cić do Lon​dy​nu ze świa​do​mo​- ścią, że jego ży​ciu nie za​gra​ża nie​bez​pie​czeń​stwo. Nie mu​sisz tu​taj przy​jeż​dżać ani spraw​dzać jego pra​cow​ni​ków i przy​ja​ciół. Mo​żesz prze​stać za​wra​cać so​bie gło​wę zwol​nie​nia​mi, ob​niż​ką wy​na​gro​dzeń, czy co tam jesz​cze uznasz za istot​ne… Ales​san​dro przy​glą​dał się z za​cie​ka​wie​niem tej drob​nej ko​bie​cie, któ​ra prze​ma​- wia​ła z co​raz więk​szą we​rwą. Nie pa​mię​tał, kie​dy ostat​nio miał oka​zję skon​fron​to​- wać się z tak bez​czel​ną osób​ką. – Za​nim przej​dzie​my do sed​na, chciał​bym, że​byś wy​ja​śni​ła mi coś jesz​cze – po​wie​- dział, roz​sia​da​jąc się wy​god​nie na krze​śle. – A co kon​kret​nie? – Lau​rę za​nie​po​ko​ił jego wy​raz twa​rzy przy​wo​dzą​cy na myśl wy​głod​nia​łe zwie​rzę. – Dla​cze​go prze​pro​wa​dzi​łaś się z Lon​dy​nu do tego… – Ro​zej​rzał się wo​kół, jak​by szu​kał na​tchnie​nia. – Za​ścian​ka? Zi​ry​to​wa​na Lau​ra zro​bi​ła kil​ka głę​bo​kich wde​chów. Nie za​mie​rza​ła się dać spro​- wo​ko​wać przez tego aro​ganc​kie​go czło​wie​ka. – Gdy​byś po​świę​cił choć tro​chę cza​su na po​zna​nie oko​li​cy, wie​dział​byś, że to jed​- no z naj​pięk​niej​szych miejsc na zie​mi. Znaj​dziesz tu​taj wszyst​ko, co ofe​ru​je Szko​- cja: zam​ki, je​zio​ra, rze​ki, za​to​ki, góry i spo​kój. – Czy to zna​czy, że za​mie​rzasz po​ka​zać mi te wszyst​kie wspa​nia​ło​ści? – W żad​nym ra​zie! Ales​san​dro ro​ze​śmiał się gło​śno. – Szko​da. Taka wy​ciecz​ka z oso​bi​stą prze​wod​nicz​ką być może prze​ko​na​ła​by mnie do uro​ków tego miej​sca. No, ale skup​my się na to​bie. Więc prze​pro​wa​dzi​łaś się tu​-

taj z po​wo​du zam​ków, je​zior i spo​ko​ju? Lau​ra nie za​mie​rza​ła wy​ja​wiać mu praw​dy. – Po czę​ści – od​par​ła wy​mi​ja​ją​co. – Poza tym chcia​łam się za​opie​ko​wać swo​ją bab​cią. – Jest po​waż​nie cho​ra? – Mie​wa za​wro​ty gło​wy i pro​ble​my z utrzy​ma​niem rów​no​wa​gi. Miesz​ka sama, dla​te​go po​sta​no​wi​łam się do niej wpro​wa​dzić. – Wyj​rza​ła przez okno tę​sk​nym wzro​- kiem. – Była przy mnie, kie​dy stra​ci​łam ro​dzi​ców. Te​raz mogę się jej od​wdzię​czyć. Ales​san​dro po​my​ślał, że pod pew​ny​mi wzglę​da​mi byli do sie​bie bar​dzo po​dob​ni. W koń​cu on tak​że pra​gnął za​opie​ko​wać się oj​cem. W Lon​dy​nie mógł mu za​pew​nić naj​lep​szą opie​kę. Na​le​gał na prze​pro​wadz​kę wy​łącz​nie z uwa​gi na jego do​bro. – Czym się zaj​mo​wa​łaś w Lon​dy​nie? – Tak na​praw​dę wca​le go to nie in​te​re​so​wa​- ło. Pró​bo​wał je​dy​nie usta​lić, ja​kie in​ten​cje kie​ro​wa​ły tą dziew​czy​ną. – Pra​co​wa​łam jako asy​stent​ka dy​rek​to​ra. – W ja​kiej fir​mie? – A ja​kie to ma zna​cze​nie?! – wark​nę​ła, w przy​pły​wie gnie​wu. Wła​ści​wie nie była pew​na, dla​cze​go nie chce po​dać mu na​zwy fir​my. Czy cho​dzi​ło o Co​li​na? O ból, któ​- ry jej za​dał? O wstyd, że tak dłu​go po​zwo​li​ła mu wo​dzić się za nos? – Nie wi​dzę nic dziw​ne​go w tym, że chcę jak naj​le​piej po​znać przy​ja​ciół​kę mo​je​go ojca. In​te​re​su​je mnie wszyst​ko, co jest z nim zwią​za​ne. – Na​praw​dę? Od​nio​słam cał​kiem inne wra​że​nie. Je​śli rze​czy​wi​ście jego los leży ci na ser​cu, to dla​cze​go nie przy​jeż​dża​łeś, żeby ra​zem z nami uczest​ni​czyć w róż​nych wy​da​rze​niach? – Ja​kich wy​da​rze​niach? – No wiesz… My, wie​śnia​cy, uwiel​bia​my or​ga​ni​zo​wać po​tań​ców​ki w sto​do​le co naj​mniej raz w mie​sią​cu. A raz do roku pie​cze​my świ​nia​ka na polu, po​dzi​wia​jąc pięk​no i spo​kój wsi. Ales​san​dro ko​lej​ny raz wy​buch​nął śmie​chem. Ta ko​bie​ta była nie tyl​ko sek​sow​na i ład​na, ale tak​że zu​chwa​ła, wy​ga​da​na i za​baw​na. – Pre​fe​ru​ję tań​ce w lon​dyń​skich sto​do​łach – od​parł iro​nicz​nie. Lau​ra z tru​dem po​wstrzy​ma​ła uśmiech. – Do​brze, że od​wie​dzasz Ro​ber​ta – przy​zna​ła nie​chęt​nie. – Ro​zu​miem, że się o nie​go mar​twisz, ale na​praw​dę nie mu​sisz. Za​glą​dam do nie​go co​dzien​nie po pra​cy. – Pra​cu​jesz? Czyż​byś zna​la​zła po​sa​dę asy​stent​ki dy​rek​to​ra tu​taj? – Ales​san​dro nie miał po​ję​cia, czy w ta​kich ma​łych miej​sco​wo​ściach dzia​ła​ły ja​kie​kol​wiek fir​my. On sam na pew​no nie za​ło​żył​by tu​taj sie​dzi​by wła​snej kor​po​ra​cji. – Nic po​dob​ne​go. Zro​zu​mia​łam, co chcę ro​bić w ży​ciu. – A kon​kret​nie? – Po po​wro​cie z Lon​dy​nu zna​la​złam pra​cę w tu​tej​szej szko​le pod​sta​wo​wej. Uczę dzie​cia​ki i czu​ję się speł​nio​na. – Więc je​steś na​uczy​ciel​ką. – Go​dzi​ny pra​cy mi od​po​wia​da​ją, nie wspo​mi​na​jąc o wol​nych świę​tach i prze​- rwach wa​ka​cyj​nych. I po​do​ba mi się to, że ze wszyst​ki​mi mam do​bry kon​takt. – Lau​ra nie wsty​dzi​ła się swo​jej pra​cy. Mimo to nie mo​gła się oprzeć wra​że​niu, że jemu wy​da​wa​ła się nud​na. – Może tego nie zro​zu​miesz, ale nie każ​dy ma​rzy

o miesz​ka​niu w wiel​kim mie​ście i za​ra​bia​niu mi​lio​nów. – Chcesz mi wmó​wić, że po tym, jak miesz​ka​łaś i pra​co​wa​łaś w Lon​dy​nie, speł​- niasz się jako na​uczy​ciel​ka w wiej​skiej szko​le? – Zmę​czył mnie wy​ścig szczu​rów – od​par​ła zwięź​le. – Nie je​steś tro​chę za mło​da na ta​kie kwe​stie? Zwy​kle zgorzk​nie​nie po​ja​wia się po czter​dzie​st​ce. – Ales​san​dro przyj​rzał się uważ​nie swo​jej roz​mów​czy​ni. Od​no​sił wra​że​nie, że coś przed nim ukry​wa. – Pro​po​nu​ję za​koń​czyć to prze​słu​cha​nie. Je​śli zda​łam twój test, po​wiedz mi, pro​- szę, gdzie znaj​dę two​je​go ojca. – Jest w szklar​ni – od​parł, ru​chem gło​wy wska​zu​jąc kie​ru​nek. Ani na mo​ment nie ode​rwał od niej wzro​ku. Do​my​ślał się, że dziew​czy​na za​szy​ła się tu​taj, żeby li​zać rany. Może stan zdro​wia jej bab​ci istot​nie uległ po​gor​sze​niu, ale z pew​no​ścią nie był je​dy​nym po​wo​dem po​- wro​tu Lau​ry. Praw​do​po​dob​nie coś nie​przy​jem​ne​go spo​tka​ło ją w Lon​dy​nie. Może ja​- kiś męż​czy​zna zła​mał jej ser​ce. Tak czy ina​czej, nie było sen​su dłu​żej się nad tym za​sta​na​wiać. Za kil​ka dni Ales​- san​dro wy​je​dzie stąd na za​wsze, a to ozna​cza, że ni​g​dy wię​cej nie uj​rzy tych nie​sa​- mo​wi​tych zie​lo​nych oczu. – Do​sko​na​le – oświad​czy​ła Lau​ra, wsta​jąc od sto​łu. – Nie mu​sisz się mar​twić o jego żo​łą​dek. – Chy​ba nie ro​zu​miem… – Wspo​mnia​łaś, że przy​je​cha​łaś za​py​tać mo​je​go ojca, czy nie po​trze​bu​je cze​goś ze skle​pu. Już nie mu​sisz. Oczy​wi​ście po​mi​jam fakt, że jest wy​star​cza​ją​co bo​ga​ty, by za​trud​nić jed​ne​go z naj​lep​szych ku​cha​rzy świa​ta, któ​ry przy​rzą​dzał​by mu po​tra​- wy o nie​bo lep​sze od tego, co ser​wu​je mu Freya. Lau​ra nie mo​gła się z nim nie zgo​dzić. Nie za​mie​rza​ła jed​nak mó​wić źle o star​szej ku​char​ce, któ​ra cza​sa​mi ob​da​rza​ła ją na​wet zdaw​ko​wym uśmie​chem. Ale przy​zna​ła w du​chu, że kuch​nia Frei była zwy​czaj​nie nie​smacz​na. – Twój oj​ciec lubi pro​ste da​nia. – Jak go znam, może tak mó​wić tyl​ko dla​te​go, że wiecz​nie skwa​szo​na Freya ni​g​dy nie przy​rzą​dzi​ła mu nic in​ne​go. – Chy​ba nie ro​zu​miem, jak to się ma do za​ku​pów. Dla​cze​go mam mu ni​cze​go nie przy​wo​zić? – Nie ma sen​su ro​bić za​pa​sów, sko​ro za kil​ka dni trze​ba je bę​dzie stąd usu​nąć. – Co ty wy​ga​du​jesz? – zdu​mia​ła się Lau​ra, w osłu​pie​niu przy​glą​da​jąc się przy​stoj​- nej twa​rzy tego aro​ganc​kie​go męż​czy​zny. Po chwi​li opa​dła na krze​sło ni​czym bez​- wol​na ku​kieł​ka. – Przy​je​cha​łem tu​taj, żeby za​brać ojca do Lon​dy​nu. Dzi​wię się, że o tym nie wiesz, sko​ro tak bar​dzo się przy​jaź​ni​cie. – Za​brać go? Na dłu​go? – Na za​wsze. Ro​ber​to tu​taj nie wró​ci. Jego dni w Szko​cji do​bie​gły koń​ca. Do​pil​nu​- ję, żeby spa​ko​wa​no wszyst​kie jego rze​czy. Te, bez któ​rych nie po​tra​fi się obejść, zo​- sta​ną prze​trans​por​to​wa​ne do jego no​we​go miesz​ka​nia. Resz​tę wy​sta​wię na au​kcję. Od​tąd bę​dzie miesz​kał w Chel​sea, gdzie będę mógł go sta​le do​glą​dać. Lau​ra nie wie​rzy​ła wła​snym uszom.

– Czy ty so​bie żar​tu​jesz? – Ni​g​dy nie żar​tu​ję w tak po​waż​nych spra​wach – od​parł bez​na​mięt​nym gło​sem. – Nie mo​żesz tu​taj przy​jeż​dżać i de​cy​do​wać o lo​sie Ro​ber​ta! – zi​ry​to​wa​ła się Lau​- ra. – Je​steś naj​bar​dziej bez​dusz​nym czło​wie​kiem, ja​kie​go po​zna​łam! Nic dziw​ne​go, że… – Że co? Przez mo​ment tyl​ko przy​glą​da​li się so​bie w mil​cze​niu. – Nic – burk​nę​ła pod no​sem, spusz​cza​jąc wzrok. Zna​la​zła się nie​bez​piecz​nie bli​- sko gra​ni​cy, któ​rej nie za​mie​rza​ła prze​kro​czyć. Tak na​praw​dę nie wie​dzia​ła, ja​kie sto​sun​ki łą​czy​ły Ales​san​dra z oj​cem. Ro​ber​to ni​g​dy nie wy​po​wia​dał się nie​po​chleb​nie o synu, ale pa​nu​ją​cy mię​dzy nimi dy​stans był nie​mal na​ma​cal​ny. Tak czy ina​czej, to nie była jej spra​wa. Na​wet je​śli sie​dzą​cy na​- prze​ciw​ko niej męż​czy​zna za​cho​wy​wał się aro​ganc​ko i szorst​ko, pew​ne rze​czy po​- win​na była za​cho​wać dla sie​bie. Z ko​lei Ales​san​dro nie pró​bo​wał cią​gnąć jej za ję​zyk. Nie chciał wie​dzieć, co mó​- wi​li o nim lu​dzie. I już na pew​no nie za​mie​rzał oma​wiać swo​ich re​la​cji z oj​cem z zu​- peł​nie obcą oso​bą. – Nie mogę w to uwie​rzyć – ode​zwa​ła się ci​cho, po​trzą​sa​jąc gło​wą. – Ni​ko​mu nie wspo​mniał o tym sło​wem. Ale to tu​taj jest wszyst​ko, co zna i ko​cha. Nie mo​żesz tak po pro​stu wy​wieźć go do tego ha​ła​śli​we​go Lon​dy​nu, z dala od lu​dzi, na któ​rych mu za​le​ży. – Bez obaw – od​parł ła​god​nym gło​sem, któ​ry przy​pra​wił ją o drże​nie. – Ku​pi​łem mu na​praw​dę duże miesz​ka​nie z trze​ma sy​pial​nia​mi. Je​stem pe​wien, że jed​ną z nich bę​dzie mógł prze​zna​czyć dla swo​jej wy​jąt​ko​wej przy​ja​ciół​ki. – Był pra​wie pe​wien, że z jego oj​cem łą​czy​ło ją coś wię​cej. W prze​ciw​nym ra​zie wia​do​mość o jego wy​jeź​- dzie nie zde​ner​wo​wa​ła​by jej tak bar​dzo. Lau​ra spoj​rza​ła na nie​go gniew​nie. – To sta​ry czło​wiek… – Wła​śnie do tego zmie​rzam. Miał udar, spadł ze scho​dów, miał uszko​dzo​ną mied​- ni​cę. Nie może miesz​kać sam w tej ogrom​nej po​sia​dło​ści. Po​trze​bu​je lo​kum do​sto​- so​wa​ne​go do jego po​trzeb, w któ​rym bę​dzie bez​piecz​ny. W tym domu po​ko​na​nie dy​- stan​su z sy​pial​ni do kuch​ni zaj​mu​je mu cały dzień. – Nie wy​ol​brzy​miaj. Poza tym sam cią​gle pod​kre​ślasz, jaki z nie​go za​moż​ny czło​- wiek. Je​śli ze​chce, za​trud​ni całą ar​mię lu​dzi do po​mo​cy. Na ra​zie ma tyl​ko Freyę i Fer​gu​sa, ale kie​dy uzna za sto​sow​ne, na pew​no przyj​mie na służ​bę jesz​cze ko​goś. – Ten te​mat nie pod​le​ga dys​ku​sji. Prze​cież nie chcę za​mknąć go w lo​chu. Z cza​- sem przy​wyk​nie do Lon​dy​nu. Jest tam mnó​stwo cie​ka​wych miejsc i eks​cy​tu​ją​cych wy​da​rzeń. – Sta​rzy lu​dzie nie po​trze​bu​ją eks​cy​tu​ją​cych wy​da​rzeń. Naj​waż​niej​sze są dla nich ru​ty​na i sta​bi​li​za​cja. Lu​bią się ota​czać ludź​mi, któ​rych zna​ją i na któ​rych mogą po​- le​gać. Ales​san​dro spoj​rzał na nią z nie​do​wie​rza​niem. Za​czy​nał od​no​sić wra​że​nie, że każ​de z nich mówi o in​nym czło​wie​ku. – Jak czę​sto za​mie​rzasz do nie​go za​glą​dać? – za​py​ta​ła, nie da​jąc za wy​gra​ną. – W ogó​le bę​dziesz go od​wie​dzał? Do​pil​nu​jesz, żeby się za​do​mo​wił? Bę​dziesz go do​-

glą​dał? Czy tak jak do tej pory bę​dziesz mu skła​dał czte​ry wi​zy​ty do roku? Ales​san​dro spo​chmur​niał. – Two​ja tro​ska jest na​praw​dę wzru​sza​ją​ca, ale za​pew​niam cię, że nie sta​nie mu się krzyw​da. A tak w ogó​le, to kim są ci lu​dzie, do któ​rych mój oj​ciec jest niby tak bar​dzo przy​zwy​cza​jo​ny? – Ma wie​lu przy​ja​ciół w mia​stecz​ku. – Poza tobą? – Oczy​wi​ście. My​śla​łeś, że ca​ły​mi dnia​mi sie​dzi sam w tym ogrom​nym domu? Mina Ales​san​dra nie po​zo​sta​wia​ła złu​dzeń. – Ty o ni​czym nie wiesz, praw​da? – kon​ty​nu​owa​ła z iry​ta​cją. – Chcesz go wy​rwać z jego wła​sne​go domu i nie ob​cho​dzi cię, ile przez to stra​ci! Nie masz po​ję​cia, jak wy​glą​da jego ży​cie tu​taj! – Mo​żesz prze​stać krzy​czeć? – Ja nie krzy​czę! – Jej głos po​niósł się echem po pu​stych ko​ry​ta​rzach. – A przy​naj​- mniej zwy​kle mi się to nie zda​rza. Ale ty wy​pro​wa​dzi​łeś mnie z rów​no​wa​gi. I nie patrz tak na mnie. Czy nikt ni​g​dy na cie​bie nie na​wrzesz​czał? – Ni​g​dy. Lau​ra spoj​rza​ła na nie​go po​dejrz​li​wie. – Ni​g​dy ni​ko​go nie zde​ner​wo​wa​łeś? – Dla​cze​go tak cię to dzi​wi? – od​parł chłod​no. Ta ko​bie​ta ob​ra​zi​ła go w każ​dy moż​li​wy spo​sób, a on nie za​mie​rzał dłu​żej tego zno​sić. Nie in​te​re​so​wa​ły go sto​sun​ki mię​dzy​ludz​kie. Za​wsze sta​rał się kie​ro​wać ro​zu​mem, a nie ser​cem. Praw​do​po​dob​- nie mia​ło to wie​le wspól​ne​go z ozię​błym trak​to​wa​niem przez ojca. Nie mar​no​wał jed​nak cza​su na ana​li​zo​wa​nie po​dob​nych rze​czy. W bez​li​to​snym świe​cie biz​ne​su, w któ​rym na co dzień funk​cjo​no​wał, emo​cje nie były wska​za​ne, a od ko​biet, z któ​ry​- mi się spo​ty​kał, nie ocze​ki​wał ni​cze​go poza sek​sem. Ale ta drob​na istot​ka w ogó​le nie pa​so​wa​ła do jego sche​ma​tu. – Bo mi się to nie mie​ści w gło​wie. – Ko​bie​ty ni​g​dy nie pod​no​szą na mnie gło​su. – Trud​no mi w to uwie​rzyć. – A jed​nak. Lau​ra na​bra​ła po​wie​trza i wy​pu​ści​ła je wol​no, od​zy​sku​jąc pa​no​wa​nie nad sobą. Po​tem przyj​rza​ła się uważ​nie po​staw​ne​mu męż​czyź​nie o ciem​nych oczach i po​czu​ła coś dziw​ne​go. Zdu​si​ła to jed​nak w za​rod​ku. – Uwa​żam, że za​nim wy​wró​cisz czy​jeś ży​cie do góry no​ga​mi, po​wi​nie​neś się za​- sta​no​wić, ja​kie to bę​dzie mia​ło kon​se​kwen​cje i ja​kie wy​rzą​dzisz w ten spo​sób szko​- dy. Czy Ro​ber​to nie ma nic do po​wie​dze​nia w tej spra​wie? Za​mie​rzasz zi​gno​ro​wać jego pro​te​sty i zro​bić to, co ty uwa​żasz za słusz​ne? – Mam wra​że​nie, że ta roz​mo​wa zmie​rza do​ni​kąd – rzu​cił znie​cier​pli​wio​ny Ales​- san​dro, prze​cze​su​jąc wło​sy pal​ca​mi, po czym pod​szedł do lo​dów​ki. Wy​jął bu​tel​kę wody i opróż​nił ją na raz. Po​tem oparł się o blat ku​chen​ny i spoj​rzał na Lau​rę. – Zro​bię to, co uwa​żam za naj​lep​sze dla swo​je​go ojca. Mo​żesz się na mnie wy​dzie​rać, pró​bo​wać grać na mo​ich emo​cjach, ale to i tak ni​cze​go nie zmie​ni. Omó​wi​łem już wszyst​ko z Ro​ber​tem. Dys​ku​tu​je​my o tym już od pół roku. Je​śli po​sta​no​wił nie wta​- jem​ni​czać cię w szcze​gó​ły, to jego spra​wa. Ja nie po​no​szę za to od​po​wie​dzial​no​ści. –

Wzru​szył ra​mio​na​mi. – W ta​kim ra​zie po​wi​nie​neś wie​dzieć coś jesz​cze – ode​zwa​ła się nie​chęt​nie Lau​ra. Ales​san​dro znie​ru​cho​miał. – Za​mie​niam się w słuch. – Twój oj​ciec ma w mia​stecz​ku nie tyl​ko przy​ja​ciół, ale tak​że ko​goś bar​dzo bli​- skie​go. – Ko​bie​tę? – Tak, moją bab​cię. Ales​san​dro zro​bił za​kło​po​ta​ną minę. – Chcesz mi po​wie​dzieć, że mój oj​ciec spo​ty​ka się z two​ją bab​cią? – Ta​kie rze​czy się zda​rza​ją. Kie​dy dwo​je lu​dzi przez lata łą​czy przy​jaźń, czę​sto zbli​ża​ją się do sie​bie jesz​cze bar​dziej. W koń​cu Ro​ber​to na​dal jest bar​dzo przy​stoj​- ny. Znam kil​ka pań z kół​ka ogrod​ni​cze​go, któ​re za​gię​ły na nie​go pa​rol. Ales​san​dro po​now​nie usiadł przy sto​le i wbił wzrok w ja​kiś bli​żej nie​okre​ślo​ny punkt w prze​strze​ni. Na​stęp​nie ko​lej​ny raz spoj​rzał na Lau​rę. – Mo​żesz mi zdra​dzić szcze​gó​ły? – Słu​cham? – Od jak daw​na się spo​ty​ka​ją? Gdzie miesz​ka two​ja bab​cia? Jest wdo​wą czy może roz​wód​ką? Ile ma lat? Lau​ra do​sko​na​le wie​dzia​ła, cze​go chciał się do​wie​dzieć. Naj​pierw oskar​żył ją, że czy​ha na ma​ją​tek Ro​ber​ta, a te​raz in​sy​nu​ował, że jej bab​cia zwią​za​ła się z nim dla pie​nię​dzy. – Co​kol​wiek su​ge​ru​jesz, wiedz, że to tyl​ko para sta​rusz​ków, któ​rzy lu​bią spę​dzać czas w swo​im to​wa​rzy​stwie. Ale je​śli po​trze​bu​jesz szcze​gó​łów, pro​szę bar​dzo. Moja bab​cia miesz​ka w nie​wiel​kim domu na obrze​żach mia​stecz​ka. Spę​dzi​ła tam całe ży​cie. Jest wdo​wą. Mój dzia​dek zmarł tak daw​no temu, że na​wet go nie pa​mię​- tam. Cho​ciaż mia​ła wie​lu za​lot​ni​ków, bab​cia ni​g​dy nie za​mie​rza​ła się z ni​kim wią​- zać po śmier​ci męża. To się jed​nak zmie​ni​ło, kie​dy dzie​sięć lat temu Ro​ber​to za​czął uczest​ni​czyć w ży​ciu mia​stecz​ka. Wcze​śniej uni​kał to​wa​rzy​stwa in​nych lu​dzi, po​nie​- waż więk​szość cza​su po​świę​cał pra​cy. Z ko​lei moja bab​cia za​koń​czy​ła ka​rie​rę pięć lat temu, kie​dy do​jaz​dy sta​ły się dla niej zbyt uciąż​li​we. Na​wet nie masz po​ję​cia, jak mroź​ne po​tra​fią być tu​taj zi​mo​we po​ran​ki… – Po​tra​fię to so​bie wy​obra​zić. W ja​kim jest wie​ku? – Moja bab​cia? Ma sie​dem​dzie​siąt sześć lat. I to wła​śnie ona jest jed​nym z głów​- nych po​wo​dów, dla któ​rych nie mo​żesz zmu​sić Ro​ber​ta do wy​jaz​du. Zła​miesz mu ser​ce. – Zła​mię mu ser​ce? – Ales​san​dro po​grą​żył się w my​ślach. Może rze​czy​wi​ście po​- wi​nien był oce​nić sy​tu​ację raz jesz​cze. Jego oj​ciec spo​ty​kał się z bab​cią swo​jej przy​ja​ciół​ki. Czy to moż​li​we, że te dwie ko​bie​ty współ​pra​co​wa​ły, aby na​cią​gnąć bo​- ga​te​go na​iw​nia​ka? Oczy​wi​ście ta teo​ria była moc​no na​cią​ga​na, ale Ales​san​dro za​- wsze za​cho​wy​wał wzmo​żo​ną czuj​ność. – Może i masz ra​cję. – Na​praw​dę? – Lau​ra spoj​rza​ła na nie​go nie​uf​nie. – Je​śli mój oj​ciec ma stąd wy​je​chać, po​wi​nien to zro​bić z wła​snej woli, a nie dla​te​- go, że go to tego zmu​szam. Dla​te​go naj​pierw spró​bu​ję go prze​ko​nać, że ist​nie​je ży​- cie poza gra​ni​ca​mi Szko​cji.

– Po​wo​dze​nia – rzu​ci​ła sar​ka​stycz​nie, uśmie​cha​jąc się znie​wa​la​ją​co. Ales​san​dro miał plan, któ​ry za​mie​rzał zre​ali​zo​wać. Na​wet je​śli spa​li na pa​new​ce, przy​naj​mniej bę​dzie mógł dzię​ki nie​mu spę​dzić tro​chę wię​cej cza​su z tą nie​zwy​kle sek​sow​ną ko​biet​ką. – Za​wsze war​to pró​bo​wać. Nie uwa​żasz? Przez ostat​nią go​dzi​nę wy​krzy​ki​wa​łaś, jaki to je​stem nie​spra​wie​dli​wy i bez​dusz​ny. Dla​te​go są​dzę, że z chę​cią za​zna​jo​misz mnie z tym nie​zwy​kle eks​cy​tu​ją​cym ży​ciem to​wa​rzy​skim, któ​re mój oj​ciec miał​by tu​taj zo​sta​wić.

ROZDZIAŁ TRZECI – Spóź​nia się. Pew​nie zmie​nił zda​nie i osta​tecz​nie uznał, że ła​twiej bę​dzie prze​- trans​por​to​wać mnie do Lon​dy​nu ra​zem z całą po​sia​dło​ścią, niż uda​wać, że in​te​re​su​- je go moje ży​cie pry​wat​ne. Za​nie​po​ko​jo​na Lau​ra zer​k​nę​ła na Ro​ber​ta. To praw​da, że Ales​san​dro spóź​niał się już trzy​dzie​ści mi​nut, ale ona na​dal była do​brej my​śli. – Obie​cał, że przy​je​dzie – od​par​ła, spo​glą​da​jąc ukrad​kiem na ze​ga​rek. – Dla nie​go nie li​czy się nic poza pra​cą. – Star​szy męż​czy​zna po​lu​zo​wał kra​wat, po czym ude​rzył la​ską o pod​ło​gę. – Poza tym ni​g​dy nie lu​bił tego miej​sca! Woli roz​- pust​ne ży​cie w Lon​dy​nie! To na pew​no przez nie! – Przez kogo? – za​py​ta​ła ła​god​nie Lau​ra, przy​glą​da​jąc się to​wa​rzy​szo​wi. Był ubra​ny w swe​ter, spod któ​re​go wy​sta​wa​ła śnież​no​bia​ła ko​szu​la za​pię​ta pod samą szy​ję. Jego świe​żo wy​pa​sto​wa​ne buty lśni​ły, a siwe wło​sy miał gład​ko przy​cze​sa​ne. – La​fi​ryn​dy. – Słu​cham? – Wszyst​ko przez la​fi​ryn​dy. Peł​no ich wciąż się za nim uga​nia. Przed​sta​wił mi na​- wet jed​ną czy dwie. Wszyst​kie ta​kie same: tępe ślicz​not​ki. – Ro​zu​miem – od​par​ła Lau​ra, któ​ra nie mia​ła ocho​ty słu​chać o pod​bo​jach Ales​san​- dra. Już i tak po​świę​ci​ła mu wy​star​cza​ją​co dużo cza​su. Wła​ści​wie my​śla​ła o nim przez cały mi​nio​ny ty​dzień, cho​ciaż bar​dzo się przed tym wzbra​nia​ła. – Na​gle za​in​te​re​so​wał się moim ży​ciem! Do​bre so​bie! – rzu​cił odro​bi​nę drżą​cym gło​sem. – Co​kol​wiek po​sta​no​wi, ja się ni​g​dzie nie wy​bie​ram! Na​gle na dwo​rze roz​legł się po​twor​ny ha​łas. Obo​je po​de​szli więc do okna i ich zdu​mio​nym oczom uka​zał się he​li​kop​ter ko​łu​ją​cy nad po​sia​dło​ścią w po​szu​ki​wa​niu naj​lep​sze​go miej​sca do lą​do​wa​nia. – Mo​głem się spo​dzie​wać, że zgo​tu​je nam ja​kieś przed​sta​wie​nie! – wy​krzyk​nął Ro​ber​to, gwał​tow​nie skrę​ca​jąc w stro​nę drzwi fron​to​wych. Za​nim jed​nak zdą​żył do nich do​trzeć, te sta​nę​ły otwo​rem i po​ja​wił się w nich Ales​san​dro. – Mam na​dzie​ję, że nie po​sa​dzi​łeś tego po​two​ra na któ​rejś z mo​ich ro​ślin – burk​nął star​szy męż​czy​- zna, kie​dy ucichł ryk sil​ni​ka. Syn zi​gno​ro​wał uszczy​pli​wy ko​men​tarz i całą uwa​gę sku​pił na Lau​rze, któ​ra na​- tych​miast spło​nę​ła ru​mień​cem. – Bar​dzo dzię​ku​ję za tak miłe po​wi​ta​nie – po​wie​dział, za​nim od​wró​cił się do pi​lo​- ta, żeby wy​dać mu po​le​ce​nia. Po​tem wszedł do środ​ka i ro​zej​rzał się do​oko​ła. Ale tak na​praw​dę wi​dział tyl​ko ją. Od​kąd wi​dzie​li się po raz ostat​ni, nie prze​stał o niej my​śleć. Po wy​jeź​dzie ze Szko​cji nie mógł się na ni​czym sku​pić. Czy to moż​li​we, że zna​lazł się pod jej uro​- kiem, po​nie​waż jako je​dy​na ośmie​la​ła się go kry​ty​ko​wać i otwar​cie się mu prze​ciw​- sta​wia​ła? A może stra​cił gło​wę dla jej nie​wia​ry​god​nie zie​lo​nych oczu? Bez wzglę​du na to, co było po​wo​dem jego roz​tar​gnie​nia, ogrom​nie go iry​to​wa​ło.

Od mie​się​cy nie był z ko​bie​tą. Praw​do​po​dob​nie to też wpły​nę​ło na jego stan. Ale ten week​end mógł się dla nie​go oka​zać wy​ba​wie​niem od dłu​go na​ra​sta​ją​ce​go w nim na​pię​cia. Wcze​śniej, kie​dy od​wie​dzał ojca w jego domu, cze​kał tyl​ko na chwi​lę, w któ​rej z po​wro​tem go opu​ści. Tym ra​zem jed​nak krą​żył my​śla​mi wy​łącz​nie wo​kół Lau​ry. – Spóź​ni​łeś się. Już mia​łem pójść do kuch​ni, żeby coś prze​gryźć – wark​nął Ro​ber​- to. Ales​san​dro zer​k​nął na Lau​rę, żeby spraw​dzić, czy ją tak​że iry​to​wa​ła nie​cier​pli​- wość jego ojca, ale ona tyl​ko się do nie​go uśmiech​nę​ła, bio​rąc go pod rękę. Ten czu​- ły gest świad​czył o du​żej za​ży​ło​ści mię​dzy nimi. – Mu​szę jesz​cze na​pi​sać krót​kie​go mej​la. Do​łą​czę do was za dzie​sięć mi​nut. Lau​ra zmarsz​czy​ła czo​ło. Do​sko​na​le wie​dzia​ła, jak dłu​go Ro​ber​to szy​ko​wał się na to spo​tka​nie. Kie​dy po​ma​ga​ła mu za​wią​zać kra​wat, wi​dzia​ła stos ubrań prze​rzu​co​- nych przez opar​cie krze​sła, któ​re su​ge​ro​wa​ły, że sta​ran​nie skom​ple​to​wał strój. – Nie po​win​ni​śmy dłu​żej zwle​kać – po​wie​dzia​ła, spo​glą​da​jąc wy​mow​nie na Ales​- san​dra. – Ro​ber​to wcze​śnie cho​dzi spać. – Ro​ber​to cho​dzi spać wte​dy, kie​dy ma na to ocho​tę! – zi​ry​to​wał się sta​ru​szek. Lau​ra po​czu​ła jed​nak, jak opusz​cza go na​pię​cie, kie​dy jego syn ski​nął gło​wą i od​sta​- wił wa​liz​kę na pod​ło​gę. – Chwi​lo​wo nie mam sa​mo​cho​du. Mają mi go pod​sta​wić do​pie​ro ju​tro rano. – Ales​- san​dro wy​jął z kie​sze​ni te​le​fon ko​mór​ko​wy. – We​zwę tak​sów​kę. Mo​że​cie mi po​dać nu​mer? – Nie mu​sisz ni​g​dzie dzwo​nić – od​par​ła Lau​ra i się​gnę​ła po sza​lik, któ​ry za​wią​za​ła na szyi Ro​ber​ta. – Nie mat​kuj mi, dziew​czy​no! Ko​lej​ny raz Ales​san​dra za​sko​czy​ła więź łą​czą​ca tych dwo​je. Wy​da​wa​ła mu się tym dziw​niej​sza, że wcze​śniej nie miał o niej po​ję​cia. Przez mo​ment czuł się na​wet jak in​truz na​ru​sza​ją​cy in​tym​ność chwi​li dzie​lo​nej przez przy​ja​ciół. Z ko​lei Ro​ber​to, mimo na​rze​kań, wy​da​wał się ogrom​nie za​do​wo​lo​ny z jej za​bie​gów. – Ktoś musi o cie​bie dbać pod​czas nie​obec​no​ści mo​jej bab​ci. – Ro​ber​to zer​k​nął na syna, za​nim po​now​nie sku​pił uwa​gę na niej. Wte​dy do​da​ła: – Przy​je​cha​łam wła​snym au​tem. – Za​mie​rzasz za​wieźć nas do re​stau​ra​cji? – za​py​tał Ales​san​dro, prze​pusz​cza​jąc ich w drzwiach. – Tyl​ko mi nie mów, że nie czu​jesz się kom​for​to​wo, kie​dy to ko​bie​ta sia​da za kie​- row​ni​cą – rzu​ci​ła słod​kim gło​si​kiem. – Je​śli istot​nie tak jest, to strasz​ny z cie​bie wap​niak. – Ta dziew​czy​na za​wsze mówi, co my​śli – za​śmiał się Ro​ber​to. – Le​piej się do tego przy​zwy​czaj, chłop​cze. Czu​le po​kle​pał Lau​rę po dło​ni. – Je​steś pew​na, że to coś do​je​dzie do re​stau​ra​cji? – Wska​zał mini mo​ris​sa za​par​- ko​wa​ne​go pod jed​ną z la​tar​ni przed do​mem. – My​śla​łem, że daw​no prze​sta​li je pro​- du​ko​wać. – To nie​za​wod​ny sa​mo​chód – od​par​ła cierp​ko. – Je​śli nie li​czyć ze​szłej zimy – wtrą​cił Ro​ber​to.

Kie​dy Lau​ra od​pa​li​ła sil​nik, Ro​ber​to za​czął opo​wia​dać naj​róż​niej​sze aneg​do​ty zwią​za​ne ze sta​rym au​tem. Ales​san​dro mu​siał przy​znać, że były cał​kiem za​baw​ne. Wkrót​ce do​tar​li do re​stau​ra​cji, gdzie spę​dzi​li miły wie​czór, mimo że każ​da pró​ba po​ru​sze​nia te​ma​tu prze​pro​wadz​ki do Lon​dy​nu zo​sta​wa​ła uda​rem​nio​na. Lau​ra i Ro​- ber​to prze​rzu​ca​li się żar​ta​mi, któ​re Ales​san​dro nie do koń​ca ro​zu​miał. Opo​wia​da​li tak​że o miesz​kań​cach mia​stecz​ka. Prze​rwał im tyl​ko wte​dy, kie​dy wda​li się w dys​- ku​sję o ja​kimś no​wym ga​tun​ku, któ​ry wy​ho​do​wa​li. Naj​bar​dziej za​sko​czył go jed​nak śmiech ojca, szcze​ry i gło​śny, i cał​kiem nie​spo​dzie​wa​ny. Wy​glą​da​ło na to, że Ro​ber​- to wiódł cał​kiem inne ży​cie, niż mu się wcze​śniej wy​da​wa​ło. – Jak dłu​go za​mie​rzasz tu​taj zo​stać? – zwró​ci​ła się Lau​ra do Ales​san​dra, kie​dy za​- par​ko​wa​li przed do​mem. – Dla​cze​go nie ga​sisz sil​ni​ka? – od​po​wie​dział py​ta​niem na py​ta​nie. – My​śla​łem, że wej​dziesz na tro​chę. – Nie mia​łam tego w pla​nach. – Lau​ra na pew​no jest z kimś umó​wio​na – wtrą​cił Ro​ber​to. – W ta​kim ra​zie bę​dzie​my mie​li czas, żeby po​roz​ma​wiać o prze​pro​wadz​ce. – Nie dzi​siaj, chłop​cze. Ten sta​ru​szek po​trze​bu​je tro​chę snu dla uro​dy. – Może jed​nak zo​sta​nę kil​ka mi​nut – po​sta​no​wi​ła Lau​ra. Ro​ber​to przyj​rzał jej się uważ​nie, mru​żąc oczy. – Edith nie by​ła​by za​do​wo​lo​na, wie​dząc, że włó​czysz się po nocy. Lau​ra ro​ze​śmia​ła się, po czym ru​szy​ła za nim do środ​ka. – Cięż​ko na​zwać wi​zy​tę u cie​bie włó​cze​niem się po nocy. Cho​ciaż nie mia​ła ocho​ty do​trzy​my​wać to​wa​rzy​stwa Ales​san​dro​wi, mu​sia​ła uzy​- skać kil​ka in​for​ma​cji. Po pierw​sze chcia​ła się do​wie​dzieć, jak dłu​go za​mie​rza zo​stać w Szko​cji, a po dru​gie mu​sia​ła wy​ba​dać, czy upar​cie ob​sta​wał przy swo​ich pla​nach za​bra​nia ojca do Lon​dy​nu. Z po​wo​du emo​cji pa​nu​ją​cych pod​czas tego wie​czo​ru pra​wie cał​kiem za​po​mnia​ła, jak nie​kom​for​to​wo czu​je się w su​kien​ce. Nie​czę​sto ubie​ra​ła się ele​ganc​ko, ale tym ra​zem po​sta​no​wi​ła zro​bić wy​ją​tek. Te​raz tro​chę tego ża​ło​wa​ła. – Masz ocho​tę na drin​ka? – za​py​tał Ales​san​dro, spo​glą​da​jąc w jej nie za duży de​- kolt. Już wcze​śniej zwró​cił uwa​gę na ide​al​ny kształt jej peł​nych pier​si. – Do​my​ślam się, że masz do mnie ja​kieś py​ta​nia. Dżin z to​ni​kiem z pew​no​ścią uła​twi nam tę roz​- mo​wę. Po​tem ru​szył pro​sto do kuch​ni, a ona po​dą​ży​ła za nim. Jak zwy​kle wy​glą​dał bar​- dzo sek​sow​nie i trud​no jej było ode​rwać od nie​go wzrok. Przy​sta​nę​ła na pro​gu i przez mo​ment ob​ser​wo​wa​ła, jak wyj​mu​je kie​lisz​ki i na​le​wa do nich al​ko​hol. – A te​raz – za​czął, po​da​jąc jej szkło – może mi zdra​dzisz, jaki masz do mnie in​te​- res? Kie​dy ich pal​ce ze​tknę​ły się na uła​mek se​kun​dy, prze​szył ją dreszcz. – Nie od​po​wie​dzia​łeś, jak dłu​go za​mie​rzasz tu​taj zo​stać. – Po​de​szła do sto​łu i usia​dła, za​nim wy​pi​ła łyk drin​ka. – Jesz​cze nie wiem. Dla​cze​go py​tasz? Nie od​po​wia​da ci moje to​wa​rzy​stwo? – Nic po​dob​ne​go – od​par​ła bez prze​ko​na​nia. – Do​sko​na​le. W ta​kim ra​zie chcę, że​byś od​po​wie​dzia​ła na kil​ka py​tań. Od ojca nie do​wiem się wie​le. Ni​g​dy nie po​tra​fi​li​śmy ze sobą roz​ma​wiać.

– Dla​cze​go? – Py​tasz po​waż​nie? – Uwa​żam, że sami po​win​ni​ście omó​wić po​mysł ewen​tu​al​nej prze​pro​wadz​ki do Lon​dy​nu. – To nie​moż​li​we. – Po co więc tu​taj przy​je​cha​łeś? – Żeby się na wła​sne oczy prze​ko​nać, jak wy​glą​da​ją re​la​cje mię​dzy moim oj​cem a two​ją bab​cią. Mu​szę zy​skać pew​ność, że ta zna​jo​mość jest dla nie​go waż​na, a nie sta​no​wi wy​łącz​nie wy​mów​ki, któ​ra ma go uchro​nić przed wy​jaz​dem ze Szko​cji. – Jak mo​żesz być taki cy​nicz​ny? Dla​cze​go nie po​tra​fisz się po pro​stu cie​szyć, że twój oj​ciec zna​lazł ko​goś, kto wy​peł​nia pust​kę w jego ży​ciu? – To wszyst​ko brzmi na​praw​dę pięk​nie, ale ja je​stem re​ali​stą. Ży​je​my w świe​cie, w któ​rym poza emo​cja​mi li​czą się tak​że pie​nią​dze, dla nie​któ​rych bar​dziej niż dla in​nych… Lau​ra przy​gry​zła war​gę. Nie mo​gła uwie​rzyć, że taka pięk​na po​wło​ka może skry​- wać tak lo​do​wa​te ser​ce. Naj​wy​raź​niej jed​nak mia​ła pro​ble​my z oce​nia​niem lu​dzi. W koń​cu przy​stoj​ny Co​lin tak​że oka​zał się bez​war​to​ścio​wym, za​kła​ma​nym ty​pem. Z dru​giej stro​ny, nie mo​gła wło​żyć tych dwóch męż​czyzn do tej sa​mej szu​flad​ki. Pod​- czas gdy Co​lin za​cho​wy​wał się uprzej​mie i cza​ru​ją​co, Ales​san​dro był aro​ganc​ki i szorst​ki. Róż​ni​li się tak​że pod wzglę​dem wy​glą​du. Co​lin był szczu​pły, za​wsze wy​- chu​cha​ny, z krót​ko przy​strzy​żo​ny​mi wło​sa​mi i de​li​kat​ny​mi ry​sa​mi twa​rzy. Z ko​lei Ales​san​dro przy​po​mi​nał wo​jow​ni​ka, po​tęż​ne​go i nie​po​ko​na​ne​go. – Moja bab​cia wró​ci do​pie​ro w przy​szłym ty​go​dniu – po​in​for​mo​wa​ła, pró​bu​jąc sku​pić się na czymś in​nym poza mu​sku​la​tu​rą swo​je​go roz​mów​cy. – Nie mogę się do​cze​kać na​sze​go spo​tka​nia. – Co zro​bisz, kie​dy już ją po​znasz? – Nie wy​bie​gam z pla​no​wa​niem aż tak da​le​ko w przy​szłość. Naj​pierw mu​szę oce​- nić sy​tu​ację, za​nim po​dej​mę ja​kie​kol​wiek de​cy​zje. – W rze​czy​wi​sto​ści za​wsze był przy​go​to​wa​ny na każ​dą ewen​tu​al​ność. W tej sy​tu​acji jed​nak mu​siał po​stę​po​wać nie​- sza​blo​no​wo i re​ago​wać sto​sow​nie do oko​licz​no​ści. – Nie mu​sisz wró​cić do Lon​dy​nu, żeby kie​ro​wać swo​ją fir​mą? – Fir​ma​mi – po​pra​wił ją. – Mam ich kil​ka. I nie, nie mu​szę wra​cać. Mogę wziąć kil​ka dni wol​ne​go. – Wes​tchnął cięż​ko, prze​cze​su​jąc wło​sy pal​ca​mi. – Świat się od tego nie za​wa​li, cho​ciaż przy​zna​ję, że nie jest to dla mnie ide​al​ne roz​wią​za​nie. Kie​dy Lau​ra osu​szy​ła kie​li​szek, za​szu​mia​ło jej w gło​wie i po​czu​ła się odro​bi​nę bar​dziej od​prę​żo​na. – Nie wiem, dla​cze​go two​je sto​sun​ki z Ro​ber​tem wy​glą​da​ją tak, jak wy​glą​da​ją, ale je​stem pew​na, że je​śli spró​bu​jesz go do cze​go​kol​wiek zmu​sić, uzy​skasz efekt od​wrot​ny do zmie​rzo​ne​go. I za​pew​niam cię, że je​śli za​bie​rzesz go do Lon​dy​nu wbrew jego woli, nie wy​ba​czy ci tego do koń​ca ży​cia. – Nie przy​po​mi​nam so​bie, że​bym py​tał cię o zda​nie w tej spra​wie. – Przy​pusz​czam, że ni​g​dy ni​ko​go nie py​tasz o zda​nie w ja​kiej​kol​wiek spra​wie. – To praw​da. – Cza​sa​mi war​to po​słu​chać, co mają do po​wie​dze​nia inni lu​dzie. – Al​ko​hol do​dał jej od​wa​gi, dla​te​go nie owi​ja​ła w ba​weł​nę. – I nie mu​sisz wciąż mro​zić mnie spoj​rze​-

niem… – Ile mia​łaś lat, kie​dy stra​ci​łaś ro​dzi​ców? – za​py​tał nie​spo​dzie​wa​nie, kie​dy cie​ka​- wość wzię​ła nad nim gorę. Zwy​kle nie roz​ma​wiał z ko​bie​ta​mi o ich ży​ciu pry​wat​- nym, żeby nie ro​bić im złud​nych na​dziei, ale tym ra​zem zro​bił wy​ją​tek od tej re​gu​ły. – Sie​dem – od​par​ła ci​cho. – I wte​dy za​miesz​ka​łaś z bab​cią? – Za​wsze by​ły​śmy bar​dzo zży​te. – Mimo tra​ge​dii po​zo​sta​łaś opty​mist​ką. – Ales​san​dro roz​siadł się wy​god​nie na krze​śle, za​do​wo​lo​ny, że kon​tro​lu​je prze​bieg roz​mo​wy. – Na pew​no za​wdzię​czasz to bab​ci. I pró​bu​jesz oce​niać moje re​la​cje z oj​cem przez pry​zma​ty tych, któ​re cie​bie łą​czą z nią. Ale praw​da jest taka, że mój oj​ciec ni​g​dy nie po​świę​cał mi wię​cej uwa​gi, niż to było ko​nicz​ne. Opła​cał nie​wy​obra​żal​nie dro​gie szko​ły z in​ter​na​tem, da​wał mi gi​gan​tycz​ne kie​szon​ko​we, wy​sy​łał na wa​ka​cje, za​wsze pod opie​ką jed​ne​go ze swo​- ich pra​cow​ni​ków. Wi​dy​wa​li​śmy się wy​łącz​nie pod​czas po​sił​ków, w cza​sie któ​rych pro​wa​dzi​li​śmy uprzej​me roz​mo​wy, sie​dząc po prze​ciw​nych koń​cach bar​dzo dłu​gie​- go sto​łu. Za​milkł, pró​bu​jąc zro​zu​mieć, dla​cze​go opo​wia​da jej to wszyst​ko. Ni​g​dy wcze​śniej ni​ko​mu się tak nie zwie​rzał. – A two​ja mama? – za​py​ta​ła Lau​ra, któ​ra na​gle za​pra​gnę​ła go przy​tu​lić. – Co z nią? – Daw​no prze​stał py​tać o nią ojca. Nie wie​dział wie​le wię​cej prócz tego, że zmar​ła z po​wo​du cho​ro​by ser​ca, któ​rej nie wy​kry​to w porę. – Ro​ber​to ni​g​dy jej nie wspo​mi​na, a prze​pro​wa​dził się tu​taj do​pie​ro po jej śmier​ci. Na wie​le lat za​szył się w tym ogrom​nym domu, za​nim za​czął się po​ja​wiać w mia​- stecz​ku i za​wie​rać przy​jaź​nie. – Cięż​ko mi so​bie wy​obra​zić mo​je​go ojca plot​ku​ją​ce​go z miej​sco​wy​mi pod​czas nie​dziel​nej her​bat​ki. – To tyl​ko świad​czy o tym, jak mało o nim wiesz. Za​gnie​wa​ny Ales​san​dro ścią​gnął usta w cien​ką kre​skę. – Bo naj​waż​niej​sze, żeby do​brze znać in​nych lu​dzi? – burk​nął, nie ocze​ku​jąc od​po​- wie​dzi. Wstał i wziął od niej kie​li​szek, żeby po​now​nie go na​peł​nić, ale Lau​ra za​pro​- te​sto​wa​ła. – Mu​szę jesz​cze wró​cić do domu. Ales​san​dro nic nie po​wie​dział. Przy​cup​nął na brze​gu sto​łu, spo​glą​da​jąc na nią w mil​cze​niu. Do​sko​na​le po​tra​fił roz​szy​fro​wać sy​gna​ły, któ​re mu wy​sy​ła​ła. Po​wiódł wzro​kiem po jej twa​rzy i na mo​ment za​trzy​mał się na ustach w chwi​li, gdy ob​li​zy​wa​- ła je ner​wo​wo. Po​żą​da​nie za​czy​na​ło przej​mo​wać nad nim kon​tro​lę. – To na​praw​dę bar​dzo… waż​ne… – za​jąk​nę​ła się Lau​ra. – Po​wi​nie​neś naj​pierw le​- piej po​znać Ro​ber​ta, za​nim zro​bisz coś, co mo​gło​by go zra​nić. – Ucie​kła od nie​go wzro​kiem, kie​dy po​czu​ła, że cała pło​nie. Nie chcia​ła re​ago​wać w ten spo​sób na Ales​san​dra Fal​co​ne, tym bar​dziej że ich sy​tu​acja i bez tego była ogrom​nie skom​pli​ko​wa​na. Co wię​cej, ten czło​wiek przy​po​- mi​nał jej o wszyst​kich przy​kro​ściach, któ​re ją w ży​ciu spo​tka​ły. Przy​wo​ły​wał du​chy prze​szło​ści, o któ​rych pra​gnę​ła za​po​mnieć. Dla​cze​go więc czu​ła się taka po​bu​dzo​na pod wpły​wem jego uważ​ne​go spoj​rze​nia? – Mo​że​my spę​dzić resz​tę nocy na roz​mo​wie o moim ojcu – ode​zwał się wol​no

Ales​san​dro, przy​su​wa​jąc się do niej. – Ale w tej chwi​li bar​dziej in​te​re​su​jesz mnie ty. Może mi wy​ja​śnisz, co miał na my​śli Ro​ber​to, kie​dy pod​czas ko​la​cji wspo​mniał o lon​dyń​skich szczwa​nych li​sach bez za​sad? – Nie mam po​ję​cia. – Tyl​ko mi nie mów, że je​steś hi​po​kryt​ką. Naj​pierw skło​ni​łaś mnie do oso​bi​stych wy​nu​rzeń, a sama nie chcesz się przede mną otwo​rzyć? Bar​dzo nie​ład​nie… – Na pew​no sam do​brze wiesz, jacy są star​si lu​dzie – wy​ce​dzi​ła przez za​ci​śnię​te zęby. – Uwiel​bia​ją plot​ko​wać. – Ale nie mój oj​ciec – od​parł zgod​nie z praw​dą. – Na​wet nie wiesz, jak bar​dzo się zmie​nił, od​kąd spo​ty​ka się z moją bab​cią. Lu​- dzie w ich wie​ku mają inne spoj​rze​nie na świat. Oni na​wet trzy​ma​nie się za rękę na spa​ce​rze uwa​ża​ją za nie​sto​sow​ne! – Skąd ta złość? – za​py​tał drwią​cym gło​sem, przy​glą​da​jąc się Lau​rze spod przy​- mru​żo​nych po​wiek. – Od​no​szę wra​że​nie, że ukry​łaś się w tym za​po​mnia​nym przez Boga miej​scu z po​wo​du męż​czy​zny. – Myśl so​bie, co chcesz. – Pew​nie za​an​ga​żo​wa​łaś się w zwią​zek z kimś z pra​cy i to nie skoń​czy​ło się dla cie​bie naj​le​piej. – Skąd o tym wiesz? – za​py​ta​ła po​dejrz​li​wie. – Ro​ber​to się wy​ga​dał? – Jak już wspo​mnia​łem, nie łą​czą nas z oj​cem bli​skie sto​sun​ki. Ale mam do​brą in​- tu​icję i uda​ło mi się zgad​nąć. Lau​ra splo​tła roz​trzę​sio​ne dło​nie. Nie za​mie​rza​ła roz​ma​wiać o Co​li​nie z tym okrop​nym męż​czy​zną. To był dla niej te​mat tabu. Wią​zał się ze wszyst​ki​mi jej lę​ka​- mi. Przy​po​mi​nał o jej sła​bych punk​tach. Cho​ciaż bab​cia spi​sa​ła się na me​dal, stwa​rza​jąc jej cie​pły, bez​piecz​ny dom, ni​g​dy nie na​uczy​ła wnucz​ki, jak so​bie ra​dzić w spra​wach dam​sko-mę​skich. W efek​cie Lau​- ra nie po​tra​fi​ła flir​to​wać ani na​wet zro​bić so​bie ma​ki​ja​żu. Była nie​do​świad​czo​ną gą​ską, któ​rą Co​lin po​tra​fił zgrab​nie wy​ko​rzy​stać. Ten nie​szczę​sny zwią​zek z żo​na​tym męż​czy​zną tyl​ko po​gor​szył sy​tu​ację. Od tam​- tej pory nie umó​wi​ła się na choć​by jed​ną rand​kę. Wła​ści​wie stro​ni​ła od męż​czyzn. I nie była pew​na, czy kie​dy​kol​wiek upo​ra się ze swo​ją trau​mą. Może skoń​czy jako sta​ra pan​na oto​czo​na dzie​siąt​ka​mi ko​tów i stra​szą​ca dzie​ci z mia​stecz​ka. – Chy​ba się te​raz nie roz​pła​czesz? – za​py​tał Ales​san​dro, wy​ry​wa​jąc ją z za​my​śle​- nia. – Oczy​wi​ście, że nie! – wy​pa​li​ła ostrzej, niż za​mie​rza​ła. – To praw​da. Za​an​ga​żo​- wa​łam się w nie​uda​ny zwią​zek z kimś z pra​cy. Za​do​wo​lo​ny? Fa​cet mnie uwiódł, oma​mił słod​ki​mi słów​ka​mi, a po​tem od​kry​łam, że ma żonę i dziec​ko. – Czy​li był zwy​kłym dra​niem. – Chy​ba mnie nie zro​zu​mia​łeś. Ja mu za​ufa​łam. Są​dzi​łam, że Co​lin Scott jest moim księ​ciem z baj​ki, a oka​zał się świ​nią po​zba​wio​ną krę​go​słu​pa mo​ral​ne​go. Wła​śnie przez nie​go tu​taj wró​ci​łam. Śmia​ło, na​zwij mnie na​iw​ną idiot​ką! – Na​praw​dę tak o so​bie my​ślisz? – A niby co in​ne​go mam my​śleć? – Zo​sta​łaś wy​ko​rzy​sta​na przez oszu​sta. To jed​nak nie jest po​wód, żeby zre​zy​gno​- wać z ży​cia. Nie mo​żesz ukry​wać się tu​taj w nie​skoń​czo​ność.

– Co za​tem we​dług cie​bie po​win​nam zro​bić? – W su​mie tyl​ko jed​no przy​cho​dzi mi do gło​wy. – A kon​kret​nie? – Mu​sisz z po​wro​tem wsiąść na ko​nia, któ​ry cię zrzu​cił. – Ales​san​dro wy​piął pierś, nie od​ry​wa​jąc od niej wzro​ku. – Ale tym ra​zem za​cho​waj dy​stans. Upew​nij się, na czym sto​isz. W moim przy​pad​ku seks bez zo​bo​wią​zań dzia​ła ide​al​nie. Ni​cze​go nie pla​nu​ję i nie skła​dam obiet​nic bez po​kry​cia. W ten spo​sób ni​ko​go nie ra​nię. – Uśmiech​nął się uwo​dzi​ciel​sko, od​gar​nia​jąc ko​smyk z jej twa​rzy. – Może nie jest to cał​kiem bez​piecz​ne, ale na pew​no lep​sze od tego, cze​go wcze​śniej do​świad​czy​łaś.

ROZDZIAŁ CZWARTY Ser​ce Lau​ry za​czę​ło bić tak moc​no, że prze​stra​szy​ła się, że lada mo​ment wy​sko​- czy jej z pier​si. – Po​win​nam się już zbie​rać – wy​du​si​ła z tru​dem. – Nie chcę wra​cać do domu po nocy. – Je​śli chcesz, mogę po​je​chać z tobą. Do​pil​nu​ję, że​byś do​tar​ła na miej​sce cała i zdro​wa. – A jak po​tem wró​cisz? – Sta​ra​ła się z ca​łych sił pa​no​wać nad roz​sza​la​ły​mi emo​- cja​mi i przy​spie​szo​nym od​de​chem. – Na pie​cho​tę. To tyl​ko kil​ka ki​lo​me​trów stąd. – Ręcz​nie ro​bio​ne, wło​skie skó​rza​ne buty nie są stwo​rzo​ne do ta​kich wy​cie​czek – za​uwa​ży​ła Lau​ra, wsta​jąc. Nogi mia​ła jak z waty. – Te buty są stwo​rzo​ne do tego, cze​go od nich wy​ma​gam. Opar​ła ręce na krze​śle. – Do wszyst​kie​go masz ta​kie po​dej​ście? – Chy​ba nie ro​zu​miem… – Ścią​gnął brwi, pa​trząc jej pro​sto w oczy. Były zie​lo​ne, duże i lśnią​ce, i do​sko​na​le kom​po​no​wa​ły się z ja​sną cerą oraz bla​dy​mi pie​ga​mi. Ogrom​nie mu się po​do​ba​ły. W po​rów​na​niu z tą ko​bie​tą wszyst​kie mo​del​ki, z któ​ry​mi zwykł się spo​ty​kać, przy​po​mi​na​ły pla​sti​ko​we lal​ki. – Za​wsze do​sta​jesz to, cze​go chcesz? – A czy to ta​kie złe? – Nic dziw​ne​go, że je​steś taki aro​ganc​ki! – Kie​dy stał tak bli​sko niej, Lau​ra z tru​- dem zbie​ra​ła my​śli. – Uwa​żasz, że na​zy​wa​nie rze​czy po imie​niu świad​czy o aro​gan​cji? – za​py​tał bez za​jąk​nię​cia. Lau​ra po​czu​ła się za​pę​dzo​na w kozi róg. – Nie pój​dę z tobą do łóż​ka! – wy​pa​li​ła, za​nim zdą​ży​ła ugryźć się w ję​zyk. – W ogó​le mnie nie po​cią​gasz. – A ty mnie bar​dzo. – Ni​g​dy w ży​ciu nie spo​tka​łam ta​kie​go ego​cen​try​ka. – Przy​naj​mniej nie kła​mię – po​wie​dział z uśmie​chem. – Cią​gnie cię do mnie, tak samo jak mnie do cie​bie. Gdy​by było ina​czej, nie przy​glą​da​ła​byś mi się nie​ustan​nie. I po​zwo​li​ła​byś się od​pro​wa​dzić do domu, po​nie​waż nie do​strze​ga​ła​byś za​gro​że​nia. A ty bo​isz się tego, co mo​gło​by się po​tem wy​da​rzyć. Nie za​mie​rzał dłu​żej cze​kać. Nie wi​dział ta​kiej po​trze​by. Od​niósł bo​wiem wra​że​- nie, że nie pro​te​sto​wa​ła​by na​wet wte​dy, gdy​by za​czął się z nią ko​chać na sto​le ku​- chen​nym. Co wię​cej, co​raz bar​dziej do​ku​cza​ło mu pod​nie​ce​nie. Ni​g​dy wcze​śniej nie fan​ta​zjo​wał tyle o jed​nej ko​bie​cie. Tym bar​dziej za​le​ża​ło mu, żeby czym prę​dzej wziąć ją w ra​mio​na. Po​ca​ło​wał ją, przy​cią​ga​jąc do sie​bie jej drob​ne cia​ło. Jęk​nę​ła ci​cho, cze​pia​jąc się