andzia3382

  • Dokumenty184
  • Odsłony69 825
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów256.9 MB
  • Ilość pobrań38 518

3.1. - To Ty mnie pokochasz [Falling] - Jasinda Wilder

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :475.6 KB
Rozszerzenie:pdf

3.1. - To Ty mnie pokochasz [Falling] - Jasinda Wilder.pdf

andzia3382 EBooki Wilder Jasinda
Użytkownik andzia3382 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

Wilder Jasinda To ty mnie pokochasz TOM 1 Córka Coltona i Nell z bestsellera "Tylko ty", przeżywa pierwszą wielką miłość, pełną czułości i bólu. Nazywam się Colton Calloway. Znacie już część mojej historii, ale jest ciąg dalszy. Moja mała córeczka, Kylie, ma już siedemnaście lat, jest piękna i utalentowana, tak jak jej matka. I tak jak Nell ma słabość do niegrzecznych chłopców, mrocznych i pełnych tajemnic. Wiem, że nie mogę jej chronić przed życiem. Pewnego dnia ktoś ją zrani. Mogę ją tylko kochać i być przy niej, kiedy to się stanie... Nazywam się Oz Hyde. Zawsze pakowałem się w kłopoty. I zawsze byłem sam, dopóki nie spotkałem Kylie. Lecz czy taka dziewczyna jak ona zobaczy w takim chłopaku jak ja coś więcej niż widzą wszyscy: szybki motor, skórzaną kurtkę i blizny na rękach? I czy sprawi, że blizny, których nie widzi nikt, przestaną wreszcie boleć? Ta książka jest dla Ciebie, czytelniczko. Dla Was wszystkich, które przeszłyście ze mną tę intensywną, bolesną, ale niezwykle wzruszającą drogę, jaką była ta seria. Przyjęłyście Neli i Colta oraz Beccę i Jasona do Waszych serc i pokochałyście ich tak samo jak ja. Dzięki Wam stali się prawdziwi. To książka dla Was, które identyfikowałyście się z tymi postaciami, z ich problemami i wyzwaniami, którym musieli stawić czoło. Dziękuję. Kocham Was.

OZ Błękit nad błękitami Wrzesień Nie znoszę być nowy. Masakra. Wiadomo, niby powinienem się już przyzwyczaić, ale się nie przyzwyczaiłem. Mama nigdzie nie może zagrzać miejsca, co roku nowe miasto i nowa szkoła. Chciałbym wiedzieć, czego szuka albo przed czym ucieka, przed czym się chowa. Obstawiam, że przed sobą. Tak jakby w każdym miejscu ścigał ją jakiś duch. Od siódmej klasy co roku ląduję w innej szkole. Siódma klasa w St. Louis, ósma w Denver, dziewiąta w Biloxi, dziesiąta w Atlantic City, jedenasta w Rochester, a teraz, w maturalnej, Atlanta. Czyli tak, wiem już sporo o byciu nowym. Na szczęście w college'u, a szczególnie w szkole pomaturalnej wszyscy są nowi. Tylko kilka osób się zna, więc nie ma zżytych paczek, kumplujących się od przedszkola. Mogę się wtopić w tło, co jest superprzyjemne. Miła odmiana, polecam. Do szkoły pomaturalnej poszedłem w Atlancie i zaliczyłem nawet dwa semestry, zanim mama nie postanowiła, że musimy się znów przeprowadzić. Krążyliśmy trochę, aż osiedliśmy w Nashville. Nie miałem wyboru, musiałem się przenieść. Co oznacza, że muszę powtarzać pewne zajęcia, a inne rzeczy nadrabiać. Już jestem z tyłu. Mam dwadzieścia jeden lat, powinienem już prawie kończyć licencjat, a ja nie jestem nawet w połowie prelicencjatu. Masakra. Powiedziałem mamie, że więcej się nie ruszam, dopóki chociaż tego nie zaliczę. Żeby dała mi przynajmniej tyle czasu. Pewnie ktoś mógłby spytać, czemu nie zostałem w Atlancie i nie dokończyłem szkoły tam. Przecież mama mogła sobie jechać, gdzie jej się podoba. Myślałem o tym, pewnie że tak. Przemyślałem to na wszystkie strony, ale w końcu stwierdziłem, że pojadę z nią. Mamy tylko siebie. Ona walczy, żeby związać koniec z końcem, i to nawet mimo tego, że pomagam i dorabiam, jak mogę. Potrzebuje mnie. No więc... siema, Nashville. Idę na pierwsze zajęcia i siadam na końcu sali. Algebra. Megapowtórka jak dla mnie, ale muszę zaliczyć, to warunek, żeby iść na bardziej zaawansowane zajęcia. Szkoda, że to nic ponad materiał z liceum. Sam się tego nauczyłem w dziewiątej klasie. Matematyka mnie uspokaja. Tak, wiem, jak to brzmi, ale rozwiązanie kilku równań pozwala mi uspokoić chaos w głowie i uporać się z permanentną huśtawką nastrojów. Wszyscy na tych zajęciach są dokładnie tacy, jak można się spodziewać: schludnie zapięci pod szyję, wyprostowani, jakby kij połknęli, pilnie notujący w zeszycikach. Jeszcze im brakuje długopisów w kieszonkach koszul. No nie, może jestem niesprawiedliwy. Większość jest taka sama jak ja, musi to zaliczyć, żeby pójść wyżej. Ale jest jeszcze ona. Jezu! Siedzi w pierwszym rzędzie, po prawej, trochę odwrócona, tak że widzę jej profil. Ma lekko rudawe włosy i najbardziej elektryzująco niebieskie oczy, jakie w życiu widziałem. Chryste. Tętno mi dudni, chociaż nawet na mnie nie spojrzała. Wygląda na tak samo znudzoną jak ja. Rozparła się na krześle i kręci na palcu pasmo włosów długich do tyłka, żuje gumę, łokieć opiera na ławce i coś nieuważnie bazgrze w notatniku, nawet niespecjalnie zwracając uwagę. Tak jakby wiedziała wszystko, o czym mówi doktor Sztywniak. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Jestem jak zaczarowany. Zsuwam się niżej na krześle, zawstydzony swoją reakcją na jakąś dziewczynę, której nawet nie znam. Wszyscy wiedzą, że laski lubią niegrzecznych chłopaków, a ja byłem niegrzeczny i nigdy nie narzekałem na niedobór dziewczyn. Ale nigdy wcześniej puls nie dudnił mi w uszach, a ręce się nie pociły. Nigdy jeszcze nie miałem ochoty wstać, przejść przez salę i błagać, żeby powiedziała, jak ma na imię i spędziła ze mną chociaż pięć minut na osobności. Wyjmuję z kieszeni słuchawki, jedną wsadzam do ucha i odwracam się, żeby nie było jej widać.

Włączam odtwarzacz i pogłaśniam. Ucho wypełnia mi Monolith Stone Sour, a dźwięki zagłuszają gadanie nauczyciela. Otwieram zniszczony podręcznik teorii strun z biblioteki w Nashville. Zajęcia wloką się i co jakiś czas zerkam na tablicę, żeby sprawdzić, na jakim jesteśmy etapie. Jak dotąd nic, czego bym nie mógł zrobić z palcem w tyłku. Wreszcie zajęcia się kończą, ludzie wysypują się z sali, gadając, śmiejąc się i zerkając na mnie. Dziewczyna z rudawymi włosami staje przy mojej ławce. - Nieuprzejmie się tak gapić. - Przerzuca przez ramię błyszczącą grzywę. - Jak masz na imię? Wzruszam ramionami. - Bo ja nie jestem uprzejmy. Nazywam się Oz. Marszczy brwi. - Oz? Tak masz wpisane w akcie urodzenia? - A co za różnica? - Żadna, ale... Przerywa jej nauczyciel. - Zbierajcie się, wchodzi następna grupa. Chociaż zajęcia zaczynają się dopiero za dziesięć minut, oni faktycznie już wchodzą i zajmują miejsca. Wychodzimy, a ja znikam, zanim zacznie mnie dalej męczyć w sprawie imienia. To tylko jakaś laska, w ogóle nie ma o czym mówić. Idę na następne zajęcia, historię świata. Bez tragedii, ale nudno. Już mam wchodzić, kiedy znów widzę tę dziewczynę, gadającą z koleżankami. Skręcam gwałtownie i podchodzę do niej. Tylko po to, żeby sobie udowodnić, że moja wcześniejsza reakcja była wypadkiem przy pracy. - Nie powiedziałaś mi, jak ty masz na imię. - Nie zwracam nawet uwagi na jej koleżanki, chociaż obydwie są ładne. No dobra, zauważam je, ale po prostu tyle. Niezłe, ale nie z tej samej ligi, co ta dziewczyna. Widzę, że na mnie patrzą, ale dla mnie istnieje tylko ruda z tymi hipnotycznymi niebieskimi oczami. - Ty też mi nie powiedziałeś. Wywracam oczami. - Mówiłem ci, Oz. Tak mnie nazywają od trzeciej klasy. Nawet mama do mnie nie mówi imieniem z aktu urodzenia. - Które brzmi...? Kręcę głową z irytacją i niedowierzaniem. - Czemu tak dopytujesz? Wzrusza ramionami. - Jestem po prostu ciekawa. - No więc jak ty masz na imię? Kręci głową. - Powiem ci, jak ty mi powiesz. - Jej oczy się rozświetlają, a coś w jej uśmiechu sprawia, że serce w mojej piersi tłucze się za mocno. Wchodzę do klasy, rzucając jej uśmiech przez ramię. - Niech będzie po twojemu. Potem mam jeszcze jedne zajęcia, początki literatury amerykańskiej. Rzygać mi się chce. Dajcie mi Hemingwaya albo Faulknera, jednego z tych gości i nie ma sprawy, ale to nadęte, purytańskie gówno? Nie, dzięki. Wychodzę ze szkoły i znów ją widzę. Obejmuje potężnego, umięśnionego kolesia w czapce

Vanderbilt Commodores. Ma ciemną, opaloną skórę i włosy zgolone tuż przy głowie, a cała jego sylwetka krzyczy: gram w futbol! Cholera. Przytula go tak, jakby go znała od zawsze, a ja czuję kretyńską falę zazdrości. Przecież dopiero co ją poznałem, nawet nie wiem, jak ma na imię, jak mogę być zazdrosny?! Przyjechał po nią, sądząc po tym, że ona otwiera drzwiczki lśniącego, czarnego, wysokiego Silverado i wrzuca plecak do tyłu, jakby to był jej samochód. Powinienem w ogóle zapomnieć o jej istnieniu, spadać stąd i zająć się swoimi sprawami. Tylko że ciężarówka tego byczka stoi tuż obok mojego motoru. Udaję, że ich nie widzę. Zapinam skórzaną kurtkę i plecak, zdejmuję z głowy czapeczkę Broncos i wpycham ją do sakwy, a na jej miejsce wkładam kask i zapinam sprzączkę pod brodą. Wiem, że mnie widzi, czuję jej spojrzenie. Opiera się o ciężarówkę i rozmawia ze swoim chłopakiem albo przyjacielem, czy kim on tam jest. Przerzucam nogę nad motorem, składam stójkę i przekręcam kluczyk, a silnik ożywa. To Indian Spirit Roadmaster Cruiser z 2003 roku. Moje cacko. Kupiłem go w ostatniej klasie liceum. Od dwunastego roku życia kosiłem trawniki, zgarniałem śnieg, roznosiłem gazety, myłem naczynia i wykonywałem każdą pracę, jaka mi wpadła w ręce, byle go kupić. Zbierałem prawie sześć lat. To jedyna rzecz, o jakiej w życiu marzyłem: własny motor. Mama była załamana, ale kiedy zobaczyła, że podchodzę do tego poważnie i odkładam każdy grosz, nie mogła odmówić. Po drodze nawet sama dorzuciła mi kilka stówek. A potem zobaczyłem przy drodze motor z tabliczką „Na sprzedaż". Mijałem go codziennie po drodze do pracy w meksykańskiej knajpie. Kusił mnie. Właściciel chciał za niego osiem i pół kawałka, a ja miałem tylko osiem sto. Mama, moja zajebista mama, powiedziała, że się dołoży, jeśli jej obiecam, że zawsze będę jeździł w kasku bez względu na to, czy prawo stanowe w miejscu, gdzie akurat będziemy mieszkac, będzie tego wymagać. To nie była wygórowana cena. Ryk silnika jest seksowny jak jasna cholera. Pierwszy właściciel, prawdziwy koleś z gangu motocyklowego, podkręcił go, tak że był głośny i szybki. Zamontował sakwy i sprzedał mi swój kask, wzorowany na niemieckim hełmach z I wojny światowej, z kolcem na czubku. Ostra rzecz, jakby mnie ktoś pytał. Do tego w lombardzie w Louisville dorwałem skórzaną kurtkę z mnóstwem naszywek, która jeszcze dodała sznytu. Dołożyłem trochę własnych naszywek i nazw grup metalowych. Silnik ryczy i zaczynam wycofywać motor. Prowadzę go tak, że jestem tyłem do wyjazdu z parkingu, a potem dodaję gazu, co wywołuje ogłuszający ryk. Czuję, że ona na mnie patrzy i wiem, że się zastanawia, czy coś powiem. Znowu myślę, żeby olać sprawę i zakończyć ten mikroflirt, jaki z nią rozpocząłem. Ale potem myślę, że pieprzę to i łobuzersko się uśmiecham do Błękitnookiej. - Jedziesz? - Sięgam za siebie i wyjmuję drugi kask, który trzymam za siedzeniem. Patrzy na mnie i widzę, że ma ochotę. Jest ciekawa. Uśmiecham się swobodnie i nonszalancko, ale serce mi wali jak młotem. - Nie! - mówi chłopak. Ona nie zwraca uwagi i rusza w moją stronę. - Kylie, powiedziałem: nie! Stawiam motor na stopce. - Nie do ciebie mówię. Pytam ją, odczep się. Robi krok w moją stronę, nadyma się i mówi: - Bo co? Nie chcę z nim zadzierać. Jest duży i wygląda na szybkiego. Będzie bolało, a poza tym już całkiem stracę szansę na cokolwiek z tą dziewczyną. Ale w sumie, czemu nie! Tylko że ja wcale nie chcę się

bić. Chcę się z nią przejechać. Nie zwracam uwagi na zaczepki Byczka i patrzę na nią. - Kylie... Pasuje. - Mrugam do niej. - To jak, jedziesz, Cukiereczku? Zerka na tego gościa, a potem na mnie. Kiwa głową. - Pod warunkiem że nie będziesz tak do mnie mówił. - Niech będzie. - Oszalałaś, nawet go nie znasz. Zostań tu! - Byczek wyciąga rękę, ale ona się uchyla i przerzuca nogę nad siedzeniem. Łypie na niego wrogo. - Ben, wyluzuj. - Wkłada kask, w ogóle się nie przejmując, że sobie popsuje fryzurę. To mi się podoba. - Przyjechałem po ciebie taki kawał, a ty mnie tak po prostu olejesz? - Jest wkurzony i prawdę mówiąc, nie mogę mu odmówić racji. Chociaż mam to gdzieś. Nie czekam. Jak tylko czuję, że się usadowiła za moimi plecami, jadę z rykiem silnika. Ruszam naprzód zrywem, a pełny zachwytu pisk zza moich pleców sprawia, że się uśmiecham. Przesuwa mi ręce na brzuch i obejmuje mocniej. Cholera. Czuję ją na sobie. Każdym centymetrem. Jej cycki rozpłaszczają się na moich plecach, mocno obejmuje mnie w pasie, a udami napiera na moje biodra. Wypadamy z parkingu i jak tylko znajdujemy się na asfaltowej drodze głównej, wciskam gaz i prujemy naprzód. Ona jest już cicho, ale emanuje ekscytacją. Udziela mi się. Jazda na motorze nigdy mi się nie znudzi, nigdy! Wiatr na twarzy, wolność, szosa tak blisko pode mną, prędkość. To uzależniające! A teraz jeszcze ta dziewczyna, przytulona do mnie, i wszystko nabiera nowego znaczenia. To znaczy, pewnie, jeździłem już z dziewczynami, ale nigdy wcześniej się tak nie czułem. Rozmawiałem z nią dosłownie trzy razy, każda rozmowa poniżej minuty, ale coś w niej jest. Jadę do miejsca, które odkryłem wczoraj, do małej kawiarni niedaleko kampusu Vanderbilt. Mają tam dobrą kawę i zabójcze frytki z serem i chilli. Wjeżdżam na parking, wyłączam motor i wyciągam rękę. Kylie ją chwyta i czuję dreszcz. Uśmiecha się zaskoczona, kiedy pomagam jej zsiąść z motoru. Tak jakby taki koleś jak ja nie mógł mieć pojęcia o dobrych manierach. Ale mnie wychowała samotna matka i oczekiwała, że będę się tak zachowywał, wobec niej i wobec innych. Nigdy nie miałem ojca, więc starała się nauczyć mnie wszystkiego, co jej zdaniem powinien wiedzieć mężczyzna. Na przykład jak się zachowuje dżentelmen. Kylie wiesza swój kask na kierownicy, a ja robię to samo ze swoim i z kurtką. Nawet nie próbuję udawać, że nie patrzę, kiedy wygina się w tył, żeby przeczesać włosy i spiąć je w kucyk gumką ściągniętą z nadgarstka. Boże, jest zjawiskowa. Smukła, ale z kobiecą figurą. Jezu, i te włosy! Rudawe, do tego biała skóra i kilka piegów na nosie. Patrzy mi w oczy, przyłapuje mnie na gapieniu się, a ja nie odwracam wzroku i wiem, że nie pojawia się w nim choćby cień skruchy. Obserwuję ją całą, nie tylko newralgiczne punkty. Nie będę przepraszał za to, że patrzę na piękną kobietę, szczególnie jeśli nie gapiłem się na jej cycki. Chociaż oczywiście na nie też spojrzałem, bo są doskonałe. Jest ubrana trochę w stylu country, ma kowbojki, obcisłe, wyblakłe dżinsy, jasnoróżową koszulę w kratkę z podwiniętymi rękawami i nabijany ćwiekami pasek z szeroką klamrą. Koszula jest zapięta tak, żeby widać było ledwie zapowiedź dekoltu, ale i tak wiem, że ma zajebisty biust. Duży, krągły, jędrny i sprężysty. Nie ogromny, ale na pewno miękki i doskonale pasujący do dłoni. Przenoszę wzrok z powrotem na jej twarz i patrzę w zapierające dech błękitne oczy.

Ona też mnie obserwuje. Jestem wysoki, mam ponad metr dziewięćdziesiąt, prawie metr dziewięćdziesiąt pięć. Nie uprawiam sportu ani nie pakuję na siłowni, ale jestem szczupły i trzymam formę. Kasztanowe włosy do ramiom spinam nisko na karku. Skórę mam śniadą, opaloną, długi, orli nos i brązowoszare oczy. Mam też kilka tatuaży. Na lewym przedramieniu drogę, dwa pasy, przerywaną linią pośrodku i linie pobocza. W odcieniach szarości, biegnie od nadgarstka do ramienia. Na lewym bicepsie jakieś tribale, a na prawym przedramieniu fragment z piosenki Wherever I May Roam Metalliki. Słowa wytatuowane są poziomo i wyglądają, jakby ktoś dosłownie przed chwilą wypisał je ręcznie. Tusz jest czarny i lśniący, jakby był jeszcze mokry. Do tego stare sprane i podarte dżinsy, znoszone glany - w każdym calu motocyklista. Kiedy kończymy tę orgię wzajemnego oglądania się, otwieram przed nią drzwi, a ona znów uśmiecha się niepewnie i z zaskoczeniem dziękuje. Siadamy w rogu. Zamawia colę, a ja kawę i frytki. - Chcesz coś do jedzenia? - pytam. Wyjąłem z sakwy czapeczkę z daszkiem i wkładam ją tyłem do przodu, żeby zakryć zmierzwione pod kaskiem włosy. - To, co zamówiłeś, brzmi bardzo dobrze - mówi. - Więc się podzielimy. - Kiwa głową, a ja postanawiam zbadać grunt. - Ten Ben to twój chłopak? - Nie! - protestuje trochę za szybko jak na mój gust. Ona chyba też to zauważa i natychmiast się wycisza. - Nie. Wychowaliśmy się razem. Nasi rodzice są najlepszymi przyjaciółmi. Od przedszkola mieszkamy przy tej samej ulicy. - Wyglądał na strasznie zaborczego. Trochę za bardzo jak na zwykłą przyjaźń. Zatyka rurkę językiem. To cholernie seksowne i nie mogę się skupić. Patrzę raczej na jej język niż na twarz i zastanawiam się, co jeszcze umie nim zrobić. Prawie tracę wątek w rozmowie. - .. .zawsze o mnie dbał. Troszczy się o mnie, to tyle. Sączę kawę, głównie po to, żeby oderwać się od patrzenia na jej usta i język. - No nie wiem, czy tylko tyle. Chciał mnie zabić, jak wsiadłaś na motor. Czuł, że cię ukradłem. Oczy jej ciemnieją i marszczy brwi. - Tak, później się nasłucham. - Mam nadzieję, że nie będziesz miała przeze mnie wielkich kłopotów. Wzrusza ramionami. - Co ty. Powścieka się tylko. A czemu w zasadzie gadamy o Benie? Nie masz jakiejś zajebistej gadki, żeby mnie oszołomić? Uśmiecham się. - Już ją wykorzystałem, Cukiereczku. Mruży oczy. - Nie mów tak do mnie. - Dlaczego? - Bo mi się nie podoba. - Podoba ci się. Otwiera usta, żeby znów zaprotestować, ale kelnerka przynosi moje frytki, które po chwili stają się

naszymi frytkami, bo Kylie wyciąga rękę i bierze jedną. Potem odchyla głowę i wkłada ją do ust, a ser z chilli spływa jej po brodzie. Ona nawet je seksownie. To aż nierzeczywiste. Chilli pewnie ją piecze, ale nie może śliskimi palcami otworzyć paczki chusteczek. Nawet się nie zastanawiam, tylko wyciągam rękę i kciukiem ścieram jej ten sos. Jak debil! Ale... cholera, jej skóra jest taka gładka. A potem odruchowo oblizuję palec. To też jest głupie, bezsensowne i szkodliwe dla wszystkich zaangażowanych. Wpatruje się we mnie, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się stało. W sumie ja też nie mogę. Nie wiem, co mnie napadło. Przecież nie jestem jakimś pieprzonym romantykiem. Jak dziewczyna się ze mną zadaje, to wie, czym to się skończy. Ja i mama jesteśmy nomadami. Nigdzie nie zostajemy długo, więc wszystkie związki, w jakich byłem, siłą rzeczy okazywały się dość krótkotrwałe. Nie tracę czasu na żadne smętne bajery, jak wmawianie dziewczynie, że ją kocham. Więc po co jej dotknąłem? Jest seksowna, pewnie, ale przecież nie zostanę w Nashville na długo. Kilka semestrów, żeby zakończyć jakiś poziom i tyle. Więc, o co ci chodzi, Oz? Nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie. - Skąd jesteś, Oz? - pyta, żeby przełamać niezręczną ciszę. Nienawidzę tego pytania. - Zewsząd. - Twój tata jest wojskowym albo co? - Pyta tak niewinnie, nie ma pojęcia, jaki gorzki jest dla mnie temat ojców. Wzruszam ramionami i staram się odpowiedzieć bez furii, jaką wywołują takie pytania, bo to przecież nie jej wina. - Nie. Jestem sam z mamą. Często się przeprowadzamy. Z różnych powodów. - Prawda jest taka, że nie znam żadnego powodu, ale niby dlaczego miałbym jej to mówić? - Nie znałeś swojego taty? - Patrzy na mnie i ociera policzek serwetką. Jej oczy są stanowcze, dociekliwe, przeszywające. Kręcę głową. Więcej ze mnie nie wydobędzie. - A ty masz oboje rodziców? Kiwa głową. - Co robią? - Nie pytam tylko po to, żeby skończyć temat ojców, jestem szczerze ciekawy. Kolejny zły znak. Oczy jej się rozświetlają i zazdroszczę jej tej radości. - Są muzykami. To Neli i Colt. Przez jakiś czas nagrywali dla Columbii, ale teraz są niezależni. Mają własną wytwórnię i właśnie podpisali kontrakt z pierwszym artystą. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Znam Neli i Colta. Jestem metalowcem i umrę jako metalowiec, ale mam słabość do wykonawców piszących dla siebie muzykę. Głównie dzięki mamie. Szukaliśmy czegoś, czego moglibyśmy słuchać wspólnie. Ona lubi hip-hop, pop i country, jakaś masakra, ja nie mogę tego znieść. Musiałem znaleźć jakiś kompromis na czas, gdy jedziemy samochodem na drugi koniec kraju, po raz kolejny się przeprowadzając. Neli i Colt to nie byle kto. Nazywam taką muzykę kawiarnianą, bo coś w tym stylu można usłyszeć w małych, hipster-skich kawiarenkach, w których robią cuda z pianką od latte. - Słyszałem o nich - mówię. - Nawet lubię. Kylie mruga zaskoczona.

- Naprawdę? - Patrzy na mój podkoszulek z czaszką, z której wyrasta róża i na której siedzi kruk. Mrugam do niej. - Jestem pełen niespodzianek, Cukiereczku. Wzdycha. - Przestań do mnie mrugać. I nie mów do mnie „Cukiereczku". - Wiesz chyba, że będę tak mówił znacznie częściej? - Znów mrugam, znacznie bardziej ostentacyjnie i dodaję: - Cukiereczku. Kręci głową i się śmieje. - Co to w ogóle za akcja z tym mruganiem? Kto jeszcze mruga? Oprócz obleśnych wujaszków? Teraz ja się śmieję. - Nie jestem obleśnym wujaszkiem. Ale może masz rację. - Pewnie, że mam rację. Dlatego to mówię. - Wrzuca do ust kolejną serową frytkę i sos chilli znów osiada w kąciku jej ust. Nic na to nie poradzę. Moja ręka sama do niej wędruje. Dotykam kciukiem jej policzka, ale ona chwyta mnie za nadgarstek. Nasze oczy się spotykają, moje szarobrązowe i jej elektrycznie, płomiennie niebieskie. - Nie - szepcze. - Czemu? - odpowiadam też szeptem, choć sam nie wiem dlaczego. - Nie podoba mi się to. - Kłamiesz, Cukiereczku. I czemu szepczesz? -Mówię to wszystko sotto voce i choć wiem, że takie teksty są idiotyczne, po prostu same spływają mi z ust. Nie powinienem tego robić, zachowywać się, jakby ta laska mogła cokolwiek dla mnie znaczyć. Albo ja dla niej. Ma bogatych, sławnych rodziców. No, może nie są do końca sławni, ale jeśli się słucha konkretnej muzyki, na pewno się o nich słyszało. W jakiejś stacji country mieli nawet prezentację płyty. A ja jestem znikąd i moja mama też jest znikąd. A Kylie? Jej korzenie są tutaj, w Nashville. Ma tu przyjaciół, rodzinę, szkołę. Odsuwa się i ociera twarz serwetką. Schodzi z wysokiego krzesła. - Idę siku. Płacę rachunek i kończę frytki. Zjadła całkiem sporo. Jestem zaskoczony, bo laski, które znam, w życiu nie zjadłyby czegoś takiego jak serowe frytki, więc z przyjemnością i zainteresowaniem patrzyłem, jak się nimi opychała. Jadła seksownie. Tak, wiem: wszystko, co robi, jest seksowne. Nawet to, jak się zsunęła z wysokiego krzesła. Zrobiła to wdzięcznym, płynnym, eleganckim ruchem. Nie zeskakiwała, nie zjeżdżała, po prostu zeszła, a potem kołysząc tyłkiem, ruszyła przez kawiarnię. Kiedy wróciła, wstałem. - Idziemy? Zerka na stolik i na stosik drobnych, które zostawiłem w ramach napiwku. - Już zapłaciłeś? - Jasne. Zaskoczony uśmiech po raz trzeci.

- Nie spodziewałabym się tego po tobie. - A czego byś się spodziewała? Wzrusza ramionami i rumieni się. - Nie wiem. Masz tatuaże, długie włosy i motor. Myślałam, że będziesz... No nie wiem. Jesteś miły. Niesłusznie cię oceniłam. Przepraszam... Wychodzimy na zewnątrz i stajemy przy moim motorze. Muskam jej brodę knykciem palca wskazującego. - Umiem się zachować, Cukiereczku, ale nie jestem miły. - Nie? Kręcę głową. - Nie. Sama zobaczysz. Wsiadam na motor i przesuwam się do przodu, żeby zrobić jej miejsce. Rany. Mało mi nie rozsadzi rozporka, kiedy siada za mną i obejmuje mnie rękami, przyciskając piersi do moich pleców... trochę za mocno. Niedobrze. Fatalnie. Sygnały ostrzegawcze! To dobra dziewczyna z przyszłością. Ja jestem złym kolesiem bez perspektyw. Szkoda, że przy okazji jestem też idiotą, który nie zwraca uwagi na ostrzeżenia. Kylie kieruje mnie, wskazując drogę rękami, i wkrótce wjeżdżamy na zamknięte osiedle na obrzeżach Nashville. Wielkie, ogromne domy. Cegła, dużo szkła. Szerokie podjazdy i garaże mieszczące po trzy samochody. Lincolny, beemery, mercedesy, kilka pickupów, rovery i hummery. Przystrzyżone trawniki, wszystko na swoim miejscu. Onieśmiela mnie to. Ja znam tylko dwupokojowe mieszkanka. Jak się mieszka w takim miejscu? Jak by to było? Czy można się w ogóle przyzwyczaić do takiego dostatku? Jak się mieszka całe życie w jednym miejscu? Nie umiem sobie wyobrazić. Wskazuje na dom po lewej stronie drogi. Nie jest największy w okolicy, ale ładny. Piękny. Z przodu ma dużą werandę, a z tyłu wielki taras. W otwartym garażu stoi wielki pickup z przerośniętymi oponami, małe, zgrabne czarne bmw i motor, klasyczny Triumph. Ktoś poświęca mu sporo pracy, o czym świadczą rozłożone wkoło narzędzia i umazana smarem szmata przewieszona przez fotel. A pracuje nad nim cholernie wielki facet, który stoi teraz na podjeździe. Ma grube, wytatuowane ramiona, splecione na potężnej, umięśnionej piersi. Słyszałem, jak śpiewa, widziałem nawet na YouTube filmiki z jego występów z Neli, ale we własnej osobie jest ostro przerażający. Niełatwo mnie wystraszyć, ale on akurat mógłby. Przełykam ślinę i staram się uspokoić. Wjeżdżam na podjazd, zatrzymuję motor obok ojca Kylie i wyłączam silnik. Stawiam stopkę i zsiadam. On patrzy na mnie złowrogo. Na moją skórzaną kurtkę, kask z kolcem, długie włosy... Obserwuje mnie. Skłamałbym, mówiąc, że się nie denerwuję. Nie jestem przerażony, ale się stresuję. Kylie zeskakuje z motoru, zostawia kask z tyłu i biegnie do ojca przytulić się. Obejmuje ją jedną ręką, drugiej nie wyjmuje z kieszeni. Ona wspina się na palce i całuje go w policzek. - Wróciłeś! Kiwa głową. - Po południu. - Mówiąc to, nie odrywa ode mnie wzroku. - Kto to? Robię krok w jego stronę. - Oz Hyde. - Colt. - Miażdży mi rękę w uścisku, ale nie robi tego specjalnie, po prostu ma tak silne ręce. - Oz?

Co to za imię? - Moje. - Patrzę mu w oczy. Już wiem, skąd Kylie ma to szafirowe spojrzenie. Jego mina coś wyraża. Podejrzenie? Przeczucie? Nie jestem pewien. Patrzy na swoją córkę. - Ben mówił, że odjechałaś z jakimś chłopakiem. - Ben mówił? - pyta ze złością. - Boże, naprawdę? Ben jest moim przyjacielem, tato, nie chłopakiem ani rodzicem. Nie muszę przy nim siedzieć dlatego, że on tak mówi. Colt nic na to nie odpowiada. Spogląda na mnie. - Jesteś tu nowy? Kiwam głową. - Tak, proszę pana. - Nic nie poradzę, muszę okazywać szacunek Coltowi. Jest niebezpieczny. Czuję to. Mój wewnętrzny zabijaka, ten rozbitek we mnie rozpoznaje jego twardość. Widział wiele i może teraz wiedzie wygodne życie, ale nie zawsze tak było. Pięści pamiętają wszystko. - Skąd się przeprowadziłeś? - Z Atlanty. Patrzy na mój motor i z podziwem kiwa głową. - Fajny. Uśmiecham się szeroko i patrzę na jego triumpha. - Dzięki. Mnie się podoba ten. Który rocznik? - Czterdziesty ósmy. - Nieźle. Cacko. - O tak. - Przygląda się mi, zastanawia, analizuje. -Posłuchaj. Moja córka jest na tyle duża, żeby wybierać sobie... przyjaciół, ale zapamiętaj jedno. Jak jedziesz z nią, jedziesz ostrożnie. Dotarło? Jak coś jej się stanie, będziesz miał ze mną do czynienia. Kylie się rumieni, zawstydzona i staje między mną a Coltem. - Jezu, tato! Co teraz, wyciągniesz spluwę? Nawet nie mruga. - A komu potrzebna spluwa? Na pewno nie jemu, to już wiem. Patrzę na niego spokojnie. - Zrozumiałem. Nic jej nie będzie. Widzę, że patrzy mi przez ramię, więc się odwracam. Idzie Ben, przyjaciel Kylie, z mężczyzną, który wygląda na jego ojca. Jego też skądś znam, ale nie mogę skojarzyć. Jest niski, umięśniony i w genialnej formie, biorąc pod uwagę, że ma dorosłego syna. Nie rozstaliśmy się z Benem w najlepszych stosunkach, a nie mam ochoty na walkę terytorialną na oczach jego ojca, Colta i Kylie. Delikatnie mówiąc, szanse nie byłyby wyrównane. Cholera. Czas się zmywać. Zanim jednak zdołam się zebrać, są już za mną. Ben patrzy z nieskrywaną wrogością, a jego ojciec to widzi i spogląda to na mnie, to na Kylie. Potem wyciąga rękę do Colta i obejmuje go po męsku. - Jak dobrze, że jesteś. Dawno wróciłeś? - Cześć, Jase. Parę godzin temu. Nagle dociera do mnie kto to: Jason Dorsey, skrzydłowy drużyny Tennessee Titans. Przez kilka lat

grał u Saintsów, tam zaczął karierę i wygrał z nimi trzy Super Bowl z rzędu. Prawda jest taka, że gdyby nie on, nie szłoby im tak dobrze. Rozgrywający nie był nadzwyczajny, ale potrafił dorzucić do Dorseya z dowolnego miejsca na boisku, a jak już dorzucił, nie było siły, żeby Dorsey nie zdobył przyłożenia. Dwanaście lat temu przeszedł do Tytanów i od tamtej pory rozgrywa mecze, które zapewnią mu miejsce w panteonie sławy. A Ben to jego syn. Przełykam ślinę. - Miło pana poznać. - Ściskam jego dłoń. Zmuszam się do bycia neutralnie uprzejmym dla jego syna. - Cześć, Ben. - Mów mi po imieniu. - Dorsey znów patrzy na swojego syna, ale nic nie mówi. Przynajmniej nie przy mnie. Ben ściska moją dłoń, ale nienawiść w jego oczach wywierca mi dziury w czaszce. - Cześć. - Wywarkuje słowa spomiędzy zaciśniętych szczęk. Muszę stąd spadać. Colt niby tylko stoi, ale to wystarczająco przerażające. Jason Dorsey stara się dociec przyczyny wrogości między mną a Benem, a Kylie wyraźnie chciałaby już wejść do środka. Uśmiecham się do niej. - Do zobaczenia, Calloway. - Potem niepewnie macham i kiwam głową. - Colt, Jason, miło było was poznać. - Żegnaniem się z Benem nie zawracam sobie głowy. I tak w którymś momencie dojdzie do starcia i nie będzie to miłe. Kylie do mnie macha, kiedy wsiadam na motor i zjeżdżam z podjazdu. Odmachuję, zapalam silnik i otwieram przepustnicę, więc mój indian wyrywa do przodu. Jak tylko opuszczam przedmieścia i wjeżdżam na autostradę prowadzącą do domu, dodaję gazu i silnik mruczy. Całą drogę do domu myślę o wysokiej dziewczynie z rudawymi włosami, dużymi, okrągłymi cyckami i uśmiechem, za który mógłbym zginąć. Kurwa. Kto wie, czy tym razem to nie ja będę nalegał na przeprowadzkę. COLT Nocne życzenia Kylie siedzi przy kuchennej wyspie i wysyła kolejny SMS, diabli wiedzą do kogo. Opieram się o lodówkę i zjadam prosto z noża plastry żółtego sera. Cały wieczór jest milcząca i chyba wiem dlaczego. - Lubisz go? - pytam i zawijam ser. Odkłada telefon, bardzo ostrożnie. - Kogo? - Tego nowego. Oza. Z motorem. Rumieni się i odwraca wzrok. - Jest... zaskakujący. Nietypowa odpowiedź. Jestem coraz bardziej ciekaw. - Zaskakujący? Co to znaczy? Wzrusza ramionami. - Po prostu... Spodziewałam się po nim czegoś innego. Oceniłam go po wyglądzie, taka jest prawda. Ma motor, kurtkę z naszywkami, tatuaże, więc myślałam, że będzie... Sama nie wiem. Nie taki. - Czyli jaki? - W sumie nie wiem, czemu tak naciskam. Poza tym, że coś w tym dzieciaku zobaczyłem, coś znajomego. I przeraziło mnie, że jej się to podoba.

- Mądry. Uprzejmy. Swobodny. - Zdrapuje paznokciem jakąś plamkę z wyświetlacza telefonu. - Otworzył przede mną drzwi w kawiarni, zapłacił rachunek sam z siebie. - Chwileczkę. W kawiarni? Zagryza wargę i wzrusza ramionami. - Poszliśmy na frytki, nic więcej. Poza tym nie o to chodzi! - A co z umową, że mówisz nam, jak gdzieś idziesz? - Przepraszam, to było spontaniczne. - Zerka na mnie. - Poza tym jestem już w college'u, chyba nie muszę się stale meldować? Unoszę brwi. - Nie jesteś jeszcze w college'u. Jesteś w liceum, tylko masz zajęcia w college'u, to różnica. - Nie mogę z tobą! Zachowujesz się, jakbym była dzieckiem. Mam prawie osiemnaście lat, zaufaj mi trochę. Wzdycham. - W porządku. Ale następnym razem daj po prostu znać SMS-em mamie albo mnie, żebyśmy wiedzieli, gdzie jesteś. To nie meldunek, tylko okazanie szacunku. - Dobrze, obiecuję. Ale i tak zmieniłeś temat! Odpuszczam. To porządna dziewczyna, ma głowę na karku. - No więc jest mądry i ma dobre maniery. A o co chodzi Benowi? Gdyby wzrok mógł zabijać, nasz mały Ozzy leżałby trupem na podjeździe. Ona znów wzrusza ramionami. Mogłaby się nauczyć jakiegoś nowego gestu. - Nie wiem. Chyba nie chciał, żebym jechała z Ozem. Zastanawiam się, czy ona wie, że Ben jest w niej zakochany po uszy chyba od czwartej klasy. Chyba nie. A jeśli wie, to wypiera. - On jest... To twój najdawniejszy przyjaciel. Nie daj się skusić komuś nowemu i nieznanemu. - To nie moja sprawa uświadamiać ją w sprawie uczuć Bena. Sama do tego dojdzie albo nie dojdzie, ale ja nie zamierzam się w to mieszać. Dopóki nikt nie robi jej krzywdy, jej życie uczuciowe to nie moja sprawa. Neli może się z tym nie zgadzać, ale co ja mogę wiedzieć o nastolatkach i ich życiu towarzyskim? Nic. A propos Neli: już jest. Wychodzi z naszego studia w piwnicy. Jesteśmy razem od osiemnastu lat i przysięgam na Boga, że jest jeszcze cudowniejsza niż tamtego dnia, kiedy spotkaliśmy się w Nowym Jorku. Podbiega do mnie i się przytula. - Skarbie - szepcze i przytula twarz do mojej. - Cześć. - Zanim ją pocałuję, przesuwam kciukiem po jej ustach. - Nagrałaś, co trzeba? Wywraca oczami. - Tak, w końcu... Za piętnastym razem udało mi się zaśpiewać tę nutę, wszystkie poprzednie były fałszywe. - Ty? Fałszywe? - śmieję się. - W życiu! Plaska mnie w pierś. - Nie śmiej się! Wiesz, że mam problem z wysokimi dźwiękami.

- Więc po co napisałaś piosenkę z taką wysoką nutą na koniec? - Bo najlepiej pasowała. - Neli odchodzi ode mnie, staje za Kylie i obejmuje ją. - A co u mojej córeczki? -pyta i całuje Kylie w czubek głowy. Kylie parska i wyrywa się. - Jezu, mamo! Musisz się tak kleić? - Ale śmieje się, jak to mówi. - Wszystko w porządku, pierdzenie w stołek w szkole. - Co to za język, Kylie 01ivio Calloway? - Przepraszam, mamo. Gazy w stołek. - Z krótką przerwą na pierdzenie w fotel motoru jakiegoś nieznajomego kolesia - mówię, żeby podgrzać atmosferę. Kylie patrzy na mnie przerażona! - Tato, ty zdrajco! Śmieję się. Neli jest wyraźnie rozdarta, jakby nie wiedziała, czym się najpierw zająć. - Coltonie, właśnie udzieliłam naszej córce reprymendy z powodu słownictwa. Musisz jej dawać przykład. - Potem zwraca się do Kylie. - A co do ciebie, młoda damo. Co za koleś? Na motorze? - Neli nie zwraca na mnie uwagi. - Mów. Kylie łypie na mnie złowieszczo i bezgłośnie mówi: „Zabiję cię!" Ja się tylko śmieję. - To nic takiego. Ma na imię Oz. Nie wiem o nim dużo, poza tym że jeździ na motorze, jest słodki i miły. Parskam. - Może jest miły dla ciebie, ale wątpię, żeby był miły w ogóle. Kylie marszczy brwi. - Powiedział coś w tym stylu. - Bystry, dobrze wychowany i zdolny do poprowadzenia rozmowy, to jeszcze nie znaczy „miły" - mówię. - Weźmy mnie. Można o mnie wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że jestem miły. Kylie marszczy brwi jeszcze bardziej. - Jesteś! Wybucham śmiechem. - Jako twój ojciec jestem zobowiązany do bycia miłym dla ciebie. Kylie zerka na Neli. - Jest miły? Neli prycha. - Nie. Dla mnie, zazwyczaj. Dla ciebie, zawsze. Ale dla całego świata? Zależy, na ile kogoś lubi. - Nie byłeś bardzo miły dla Oza, kiedy mnie przywiózł - wytyka mi Kylie. Zaciskam palce. - Moja córka, moje jedyne dziecko, pojawia się na motorze, przyklejona do pleców jakiegoś wytatuowanego, długowłosego gostka. Muszę mu napędzić trochę stracha, żeby okazywał szacunek. - Ile lat ma ten Oz? - Neli ma spokojny głos, ale i ja, i Kylie wiemy, że na pewno nie jest spokojna.

Kylie unosi brew. - Mamo, serio...? Patrzę, jak Neli zbiera się w sobie, zamyka oczy i bierze głęboki wdech. Kiedy otwiera oczy, jest wyraźnie spokojniejsza. - Ile on ma lat? Kylie wzrusza ramionami. - Nie wiem. Jest ode mnie trochę starszy. - Nie wiesz, tak? - Neli wzdycha. - Bądź rozsądna, dziewczynko. Nie zrób nic głupiego. Nie pakuj się w złe towarzystwo, dobrze? Widzę, że Kylie już skończyła tę rozmowę. Wywraca oczami i wychodzi. - Dobrze, mamo. - Słyszę, jak pod nosem mamrocze: - Chyba wszystkim przydałoby się trochę wy- luzować rurę. Śmieję się, bo wiem, że Neli dałaby jej za to szlaban. Ja odpuszczam. Kiedy wychodzi, werbalizuję myśl, która mnie dręczy. - Coś w tym chłopaku... Wygląda jakby znajomo. Sam nie wiem. Nie mogę skojarzyć, kogo mi przypomina. Neli na mnie nie patrzy. Wyciąga jedzenie z lodówki i zabiera się do kolacji. - Nie widziałam go, więc nie pomogę. - Kładzie na blacie rozmrożoną mieloną wołowinę i patrzy na mnie pytająco. - Naprawdę wyglądał w porządku? Trudno ci przychodzi odmawianie jej czegokolwiek. Nie chcę z góry oceniać, ale stereotyp niegrzecznego chłopca nie wziął się znikąd. Unoszę brew. - Czyżby? Macha upaćkaną ręką. - Ty się nie liczysz, jesteś wyjątkiem. I może ten, jak mu tam, Oz, też jest. Ale nie chcę, żeby ktoś ją skrzywdził. No i co z Benem? Wzruszam ramionami. - Nie wiem, skarbie. Ona musi sama do tego dojść. Może to nie będzie przyjemne, ale nie można się nauczyć miłości, nie cierpiąc. Też się zastanawiam nad Benem. Ona chyba nie widzi lasu, bo zasłaniają jej drzewa. Neli kiwa głową. - Tak, masz rację. - Kończy doprawiać mięso i wrzuca je na patelnię. Myję blat, a ona podsmaża wołowinę. - Chciałabym ją chronić. Żeby nie musiała przechodzić przez takie rzeczy jak ty i ja. - Obawiam się, że nic na to nie poradzimy. Neli wzdycha. - Wiem, wiem. Ale i tak nie mogę tego znieść. - Ja też. Później tego samego wieczoru leżymy w łóżku oszołomieni po niespiesznym i uważnym seksie. Neli jest zatopiona w myślach. W głębokich, osobistych myślach, które muszę z niej wyciągać siłą. Odwracam się do niej, wyciągam rękę spod jej głowy i dotykam jej policzka.

- Co się dręczy, dziewczynko Nelly? Nie odpowiada od razu. - Czasem chciałabym... Boże, to głupie. - Czego byś chciała? - Żebyśmy mieli jeszcze jedno dziecko. Krzywię się i opadam na poduszki. - Boże, Neli. Próbowaliśmy przez dziesięć lat! Wzrusza ramionami i widzę łzy. - Ale czemu? Przecież przy Kylie nie było żadnych problemów. Lekarze nic nie znaleźli. Nie miałam poronień. No, z wyjątkiem tamtego pierwszego. Ale minęło dziesięć lat i nic! Dlaczego? Chcę wstać i wyjść, uciec od tej rozmowy, która co jakiś czas powraca przez cały okres trwania naszego małżeństwa. - Chciałbym znać odpowiedź. Może po prostu tak miało być. Wiem, że to wyjaśnienie do dupy. Żadne rozwiązanie. Ale nie wiem. Odpowiedziałbym inaczej, gdybym znał przyczynę. - Mogliśmy adoptować. Jęczę. - Neli, do diabła, już to przerabialiśmy. - Wiem, przecież wiem. - Ociera twarz. - Ale... chciałabym. - Ja też bym chciał. Chciałem mieć syna albo drugą córkę, tak samo jak ty. I wiesz, dlaczego nie adoptowaliśmy. Najpierw nie mieliśmy pieniędzy, potem czasu. Jeździliśmy w trasy z Kylie w wózku, twoja mama jeździła z nami od miasta do miasta. Wynajmowaliśmy nianie. A jak już tutaj osiedliśmy, coś się nie zgrywało. Nie wiem. - A teraz już za późno. Wypuszczam powietrze i wiem, że dłużej tu nie wytrzymam. - Nie wiem, Neli. Kylie w tym roku kończy szkołę. Naprawdę teraz jest moment na rozmowę o wprowadzeniu w nasze życie dziecka? - Wkładam spodenki. - Kocham cię, ale chyba nie mogę dłużej rozmawiać na ten temat. - Jasne. - Słyszę w jej głosie gorycz, ale nie wiem, co poradzić. Schodzę do garażu i przez chyba dwie godziny grzebię przy motorze, bo to akurat umiem. Stanowczo za dużo czasu spędziłem w garażu, uciekając od rozmowy, która do niczego nie prowadzi. Przez większość czasu Neli ma się świetnie. Ale bywa, że bez żadnego wyraźnego powodu, w każdym razie takiego, który potrafiłbym zauważyć, zapada się i nic nie mogę zrobić. Próbowaliśmy. Ja próbowałem. Oboje przeszliśmy ba-dania i wszystko było w porządku. A jednak nie zaszła w ciążę. Rozmawialiśmy o adopcji, o in vitro, o surogat-ce. Ale było to albo nieosiągalne, albo nieodpowiednie dla nas. Nie tego chcieliśmy. Więc co jakiś czas, bez ostrzeżenia, Neli zaczyna się żalić, płacze i pyta dlaczego. A ja nie znam odpowiedzi. Nigdy nie znałem. Wrzucam klucz do skrzynki z narzędziami trochę gwałtowniej, niż trzeba. Siadam na tarasie, piję piwo i patrzę na światła Nashville. Słucham szumu samochodów w oddali i myślę, że chciałbym umieć jej odpowiedzieć, przybliżyć jakoś problem. Ale, jak zwykle, nic mi nie przychodzi do głowy. OZ Blizny od ognia i darcie gitary Jestem sam w mieszkaniu. Mama jest w pracy. Jak zawsze. W palcach trzymam skręta, w drugiej ręce zapalniczkę. Jestem w swoim pokoju, okno jest otwarte, żeby wywietrzyć dym. Pogłaśniam iPod aż We Stitch These Wounds Black Veil Brides zagłusza moje myśli i zatapia je w dźwiękach gitary, bębnów i cudzego lęku, cudzego gniewu. Kogoś, kto rozumie.

Mocno opieram się tyłem głowy o ścianę i się rozglądam. Łóżko nie ma ramy ani wezgłowia. Tylko duży materac na stelażu ze sprężyn. Nie mam nawet pościeli, tylko cienki koc jako prześcieradło i na wierzchu drugi, gdyby było mi zimno. Nie mam szafy, tylko wielki srebrny kosz na pranie z poskłada-nymi czystymi ubraniami i dwa wielkie czarne wory na brudne rzeczy. Na regale są książki, głównie SF i fantasy, a poza tym kilka tomów dotyczących matematyki. Podręczniki kupione za grosze na Amazonie, do liceum i college'u, algebra, fizyka i arytmetyka. Są też bardziej abstrakcyjne, dotyczące fizyki kwantowej, teorii strun, historii liczb, kabały, sudoku, logiki, statystyki, związków między matematyką a szachami i matematyką a muzyką. Oprócz nich mam na własność jeszcze tylko zdezelowaną gitarę Fender Stratocaster, kupioną z trzeciej ręki, dwudziestoletni wzmacniacz i niefirmowe słuchawki. To dobytek nomady. Wszystkie te rzeczy mieszczą się w bagażniku zardzewiałego dodge'a ram mamy i w małej przyczepie, którą kupiła w Biloxi. Jej pokój wygląda mniej więcej tak samo, tyle że ona ma jednak ramę do łóżka i małą szafkę nocną, kupioną w second-handzie w Colorado Springs. Zapalam zapalniczkę i patrzę, jak pomarańczowo--żółty płomień styka się z białym ryżowym papierem. Wdycham głęboko i zatrzymuję powietrze w płucach. Nie walnie od razu. To gówniane zioło, ale nie wy-czaiłem jeszcze porządnego towaru. Ten obleci. Dupy nie urywa, ale jest poprawnie. Po kolejnym głębokim wdechu czuję. Lekka głowa, powolne unoszenie się. Zmartwienia znikają. Patrzę, jak moja ręka podnosi zapalniczkę. Gapię się na nią. To moja ulubiona. Czerwona, wąska i przezroczysta. Płyn faluje na dnie. Zapala się lekko i ma dobry, długi płomień. Można też dostosować jego wysokość. Jak zechcę, mogę przesunąć dźwigienkę. Robię to teraz, odpycham wajchę aż do końca. Przeciągam kciukiem po zębatym kółku i próbuję sobie przypomnieć, dlaczego nie powinienem. Zresztą, i tak to zrobię. Zapalam zapalniczkę i płomień ma teraz prawie trzy centymetry wysokości. Trzymam dłoń wnętrzem do dołu i podnoszę zapalniczkę. Czuję ciepło. Najpierw jest łagodne i przyjemne. Ale kiedy przysuwam płomień bliżej ciała, zaczyna palić. Ból. Tak. Wciągam kolejnego bucha, czuję, jak dym wibruje we mnie, podnosi mnie i unosi gdzieś daleko, w chmurze mglistej beztroski. Ból mnie porządkuje. Sprowadza na ziemię, zakotwicza, żebym nie odleciał. Na początku dłoń, ciepło przypieka mi skórę. Przesuwam płomień po liniach papilarnych. Nie wystarczy. Idę więc do poduszeczki palca wskazującego. Teraz ból staje się prawdziwy. Czuję ogień. Gwałtowny, wściekły, głęboki i dotkliwy. Przyjmuję doznanie oparzenia. Opuszek palca robi się czerwony. Kiedy płomień robi się tak dotkliwy, że nie mogę go dłużej ignorować, gaszę zapalniczkę. Przyglądam się palcowi. Będzie pęcherz. Piosenka się kończy i po niej wchodzi Home Sweet Hole Bring Me the Horizon. Kiwam głową z uznaniem. Lubię tę piosenkę. Może trochę za bardzo wywrzeszczana jak na mój gust, ale dobrze grają. Kolejny wdech i wydmuchuję dym przez okno, patrzę, jak osiada na siatce, a potem odlatuje, porwany przez wiatr. Unoszę się w eterze. Skręt prawie się skończył, został tylko pet. Zgniatam w palcach żar, ale nawet nie czuję ciepła. Otwieram metalowe pudełko po plastrach i wkładam tam pet i zapalniczkę. Kładę ją na woreczku z ziołem. Pudełko chowam w plecaku, na dnie przedniej kieszeni, pod piórkami do gitary i pokruszonymi batonikami z granolą. Kładę się na łóżku, zamykam oczy i słucham muzyki. Czuję ból oparzonego palca. Zaczyna się Life of Uncertainty It Dies Today i wciągam muzykę, zapadam się w niej, odpływam, odlatuję. Chwilowa ulga. Kiedy oczekiwana z niechęcią rzeczywistość zaczyna się przedzierać przez mgłę, wstaję z łóżka, biorę gitarę i podłączam. Lekko podstrajam, pogłaśniam trochę i najpierw rozćwiczam palce. Wskazujący boli i trochę trudno przeskakiwać ze struny na strunę, ale daję radę. Przyzwyczaiłem się.

Te oparzenia to moja tajemnica, moje uwolnienie. Palę zioło, bo mnie luzuje i neutralizuje gniew i gorycz wywołane wędrownym życiem bez ojca. Oparzenia są... Sam nie wiem. Gniew jest męczący, gorycz jest męcząca. Oparzenia umożliwiają mi poczucie czegoś innego, przynoszą ulgę. Dzięki nim czuję coś innego. Zaczyna się Breaking Out, Breaking Up Bullet for My Valentine. Nauczyłem się tej piosenki i gram z zespołem. Kiedy utwór się kończy, biorę z podłogi mały pilot i wyłączam iPod. Zagram parę swoich piosenek. Instrumentalnych, bo nie śpiewam ani tym bardziej nie piszę żadnych pieprzonych wierszy. To szybka i techniczna gra. Ułatwia ją moja umiejętność ogarniania liczb. Nie chcę budować żadnych naukowych teorii, ale do gry na gitarze wykorzystuję liczby. Każdy akord to równanie. Każda struna to liczba. Do tego mam szybkie palce, więc większość prawdziwej gry odbywa się w mojej głowie. Widzę riffy jako strumienie równań, jedno za drugim aż wszystkie sześć strun oplata niekończące się kłębowisko liczb. Zatracam się w grze, mocno przyciskam do strun zraniony palec, żeby ból był świeży. Nawet nie zauważam, że weszła mama, dopiero jak się schyla i wyłącza wzmacniacz. Ściągam słuchawki i patrzę na nią wściekle. - Rany, mamo, co jest?! - Paliłeś. Wzruszam ramionami i nawet na nią nie patrzę. Sięgam do przełącznika „On" na wzmacniaczu. - Ico? Wie, że palę. Czasem pali ze mną. Ale tylko kiedy jest naprawdę źle. Kiedy to, co ją gna, robi się nie do zniesienia. Jak pali, robi się nieznośnie łzawa, jakby wszystko sobie przypominała. Łapie mnie za nadgarstki i przyciąga moje ręce do siebie. Szlag. Opieram się, kiedy chce mnie zmusić. Wyrywam rękę z jej uścisku. - Pokaż ręce. - Puszcza, ale klęka przede mną. W jej szarych oczach widzę niepokój. Nie mogę za długo na nią patrzeć. Trzymam dłonie płasko na kolanach. - Nic się nie stało. To nic. - Pokaż - cedzi przez zęby. Wywracam oczami i odwracam dłonie wnętrzem do góry. Od razu widzi świeże oparzenie na lewej ręce, zaczerwienioną skórę i bąbel na palcu. - Nic mi nie jest, nie przejmuj się. - Znów to robisz. Podobno przestałeś. - Siada przede mną po turecku. Wciąż ma na sobie fartuszek, a w kieszeni portfel kelnerski pełen gotówki. Nigdy nie była wobec mnie wstydliwa i teraz nie jest inaczej. Pracuje w nocnym klubie jako kelnerka podająca drinki. To oznacza, że nosi krótką spódniczkę i głęboko wycięte koszulki. Odwracam wzrok i patrzę na ścianę albo przez okno. Wzruszam ramionami. - Stało się. Jest w porządku. - Kaleczenie się nie jest w porządku. - Wyjmuje z kieszeni fartucha portfel i zaczyna liczyć pieniądze, segregując je na kupki dolarówek, piątek, dziesiątek i dwudziestek. Patrzę, jak powoli liczy.

- Mamo, Jezu, nic się nie stało! Naprawdę! To tylko małe oparzenie. Nie będę się znów parzył tak jak kiedyś, przysięgam. Patrzy na mnie badawczo, a ręka z banknotami zamiera. - Czemu to robisz? Nie mogę zrozumieć. Znów wzruszam ramionami. - Mamo, litości. Nie wiem. Ciągle mnie pytasz, a ja ciągle nie umiem odpowiedzieć. Odpowiedziałbym, gdybym umiał. Ale nie umiem. To po prostu pomaga. Odrzuca głowę w tył i wzdycha. Wyciąga z kieszeni paczkę pall maili i szuka zapalniczki. Jej jest pusta, więc wyciągam z plecaka puszkę, wyjmuję swoją, zapalam jej papierosa i biorę sobie jednego od niej z paczki. Zapalam i wkładam zapalniczkę z powrotem do puszki. Palimy w milczeniu. Mama myśli, ja się staram tego nie robić. W końcu przełamuje ciszę. - Czy ty mnie nienawidzisz? Jestem w szoku. Nie wierzę. - Nienawidzić cię? Mamo, co ty pierdolisz? Dlaczego mnie o to pytasz? Kocham cię. Jesteś moją mamą. Rozgląda się po pokoju w poszukiwaniu jakiejś popielniczki. Sięgam po czarną plastikową i podaję jej. Otrząsa papierosa i wpatruje się w rozżarzoną końcówkę. - Ale nie jestem dobrą matką. - Zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy. - Bezsensowna odpowiedź i obydwoje o tym wiemy. Marszczy brwi. - To znaczy, że nie jestem. Kręcę głową. - Jezu, jak mam ci odpowiedzieć na takie gówniane pytanie? Co? „Tak, mamo, jesteś beznadziejną matką". To chcesz usłyszeć? A może: „Mamo, spoko, było super. Jesteś cudotwórczynią, że wyprowadziłaś na ludzi takiego niewdzięcznego pojeba jak ja". Podnosi głowę i widzę, że ją zabolało. Jest zła. - Musiałeś? Cholera! Wypuszczam powietrze. - Przepraszam. Ale nie wiem, co mam ci mówić. Nie wiem. Jesteś jedyną matką, jaką w życiu miałem. Jedynym rodzicem. Nasze życie nie jest zwyczajne. Nie jesteśmy typową rodziną. Ale jesteśmy i to jest chyba najważniejsze. Kiwa głową i wydycha cienkie smużki dymu. - Chyba tak. Po prostu przykro mi, że nie byłam dla ciebie lepsza. - O co ci chodzi? Wyciąga rękę i gasi papierosa. - Znowu się parzysz. Nie powinieneś. Tak nie powinno być. A jednak jest to i moja wina. Nie wiem, co jej powiedzieć. Chciałbym móc ją zapewnić, że jej nie obwiniam, ale nie mogę. Niestety, ale taka jest prawda. Z wielkim trudem tłumię chęć zgaszenia sobie papierosa na dłoni. Mama mnie obserwuje, jakby wiedziała, co myślę. Opowiedz mi o moim ojcu. Już prawie wypowiadam te słowa, ale się powstrzymuję. Pytałem milion razy, ale ona nie chce powiedzieć. Raz, jak była trochę pijana, spytałem, bo myślałem, że może alkohol rozwiąże jej język, ale rozwiązał tylko pięści. Uderzyła mnie w twarz, mocno. Zaraz poczuła się strasznie, zaczęła płakać i błagać mnie o przebaczenie, ale i tak nic nie powiedziała. Nigdy

wcześniej ani nigdy potem mnie nie uderzyła, ale o ojcu też nie opowiedziała. Podejrzewam, że te moje samookaleczenia to niezaleczony temat „tatusia". Psycholog miałby ze mną używanie, gdybym tylko miał dość hajsu, żeby się zapisać. Potem mama wychodzi, a ja jej nie zatrzymuję. Na pewno dotknął ją brak zapewnień, że jest dobrą matką. Ale nie jest. Taka jest prawda. Jest za to moją matką i wszystkim, co mam. Następne kilka miesięcy toczy się w stałym rytmie. Znajduję pracę w Jiffy Lube, gdzie zmieniam olej. Nic specjalnego, ale zawsze jakaś robota. Kasa trafia do kieszeni i pomagam mamie płacić rachunki. Kylie i ja spotykamy się w małej knajpce w kampusie. To taka luźna znajomość. To znaczy, jasne, podoba mi się, ale nie zamierzam naciskać. Mam poczucie winy, że się wokół niej kręcę. Ona jest dobra, niewinna. Czysta. Nietknięta. Jestem pewien, że jest dziewicą. Wiem, że jest ode mnie młodsza o kilka lat, ale nie spytałem, o ile dokładnie. Nie pije, nie pali, nawet rzadko przeklina. Jest po prostu... dobra. Jeśli będzie się ze mną spotykać, zbruka się. Zobaczy blizny na moich przedramionach, błyszczące placki wypalonej skóry na rękach. Dowody przejebanego życia. Tłumię wyrzuty sumienia, wmawiając sobie, że ona ma prawo sama decydować, z kim się chce spotykać. Nie ukrywam, że jestem kolesiem ze złej strony ulicy. Czasem czuję się trochę winny, bo przecież myślę o tym, żeby ją pocałować, pójść z nią do łóżka, zabrać jej dziewictwo... Ona jest dobra, a ja nie, i tak naprawdę to Ben jest odpowiednim chłopakiem dla niej. Bogaty, wysportowany, z dobrej rodziny. Miły. Naprawdę jest kurewsko miłym gościem. Któregoś dnia, jakoś w połowie listopada, na korkowej tablicy przy barze, gdzie odbiera się napoje, wisi ulotka z ogłoszeniem o otwartym wieczorku muzycznym dziesiątego lutego. Kylie widzi ją, staje jak wryta, a potem łapie mnie za rękę i potrząsa: - Otwarty wieczorek muzyczny! - Odwraca się na pięcie, żeby stanąć do mnie przodem i znów potrząsa moim ramieniem. - Muszę się zgłosić! To dla mnie szansa! Nie rozumiem. - Szansa na co? - Na występ! Piszę piosenki i ćwiczę w swoim pokoju, ale zawsze się bałam zgłosić na wieczorki w mieście. To szansa na występ przed niewielką publicznością. Teraz jeszcze mniej rozumiem. - Jesteś córką jednych z najpopularniejszych wykonawców na świecie. Kiwa głową. - Oj wiem, wiem! Ale to są oni. A ja chcę to zrobić sama, bez nich. Wzruszam ramionami. - No to się zgłoś. Waha się. - Nieźle gram na pianinie, ale jeśli mam zaśpiewać te piosenki, które chcę, potrzebuję gitarzysty. - Jesteśmy w Nashville. Pewnie co drugi gość gra na gitarze. Wywraca oczami. - Tak, tak, to też wiem. Są kolesie, którzy grają na gitarze i są muzycy. Potrzebuję kogoś na serio. Jak ten występ się uda, chciałabym spróbować załapać się do jakiegoś baru na Broadwayu. Ale w tym celu muszę mieć kogoś dobrego. - Znów ruszamy, ale ona mnie zatrzymuje i patrzy z nadzieją. - Ty nie grasz? Powiedz, że grasz!

Parskam. - Gram na gitarze, ale nie umiałbym zagrać nic z tego, czego oczekujesz. - Wskazuję na podkoszulek ze Spineshank. - Gram coś takiego. A ty potrzebujesz chłopaka z gitarą. To nie ja, mój Cukiereczku. Niełatwo ją zrazić. - Jesteś dobry? Wzruszam ramionami. - Chyba niezły. Nie wiem. Nie gram dla ludzi. Gram, bo to przyjemne. Przynosi ulgę. Sam się nauczyłem. Nie umiem czytać nut ani nic z tych rzeczy. Po prostu gram. To jest jak matematyka. Po prostu to robię. - Chcę posłuchać. Kręcę głową. - Nie ma mowy! Nie gram dla ludzi. Poza tym czy ty w ogóle lubisz metal? Robi minę pod tytułem „Czy ja wiem?" - Nigdy nie słuchałam. - Pójdzie ci krew z nosa, skarbie. - Chcę posłuchać, jak grasz. Zaśpiewam dla ciebie, jak ty dla mnie zagrasz. Handel muzyką! Chciałem jej odmówić, ale tego nie zrobiłem. Była pełna nadziei. Zagram coś ostrego i wykręconego. Zemdli ją i będzie po sprawie. Myśl o mnie, siedzącym na wysokim stołku w jakiejś knajpce przy Little Broadway i grającym jakiś cover Rona Pope'a jest totalnie... absurdalna. Kylie by chyba zemdlała, gdyby się dowiedziała, że znam taką muzykę. - W porządku, ale nie spodoba ci się to. - Pozwól, że sama się przekonam. - Uśmiecha się i kolejny raz potrząsa moją ręką. To jakiś tik. Nie znoszę go, ale podoba mi się. - Dobrze, więc chodźmy do mnie. Moi rodzicie mają studio w piwnicy. Jesteśmy już na parkingu i idziemy w kierunku mojego motoru, a po drodze zamierzamy wziąć kawę, ale nagle ona się zatrzymuje, patrzy gdzieś daleko przed siebie i przeklina pod nosem. - To Ben. Mówiłam mu, że dzisiaj nie musi mnie odwozić. Zaczekaj tu, zaraz wrócę. - Biegnie do ciężarówki, wsadza głowę przez otwarte okno po stronie pasażera, potem patrzy znów na mnie, pokazuje jeden palec, żeby przekazać, że to potrwa tylko minutę, i wsiada. Wzruszam ramionami i zmierzam do motoru. Mijają minuty, a ona nie wraca. Czekam, obserwuję ciężarówkę. W końcu Kylie wysiada i idzie do mnie, wyraźnie rozwścieczona. Ben ją zatrzymuje, łapie za rękę i obraca do siebie. Nie podoba mi się to. Odchodzę od motoru i podbiegam do nich. Nic nie poradzę, że słyszę ich kłótnię. - Nawet go nie znasz! - krzyczy Kylie. Szlag, kłócą się o mnie. - Nie muszę! I tak mu nie ufam! - Ben mówi spokojnie, nie krzyczy, ale każde słowo akcentuje stuknięciem w nią palcem. - Więc powiedz mi dlaczego. Podaj choć jeden powód. Dobry! - Mam złe przeczucia. Chcę cię chronić. Z tym dzieciakiem jest coś... nie tak. Poza tym jest od ciebie starszy. Wiem to. - Co ty powiesz? Ty też jesteś ode mnie starszy! I co za różnica? Przecież nie jestem małą dziewczynką. Umiem sama o siebie zadbać - warczy Kylie, a potem odwraca się na pięcie i odchodzi. - Mam dość tej rozmowy. Mogę się przyjaźnić z kim chcę, Benji.

Łapie ją za rękę i znów do siebie przyciąga. - On jest niebezpieczny. I nie mów do mnie Benji. - Puść mnie! On jest zupełnie bezpieczny. Nie musisz go lubić. Nie musisz się z nim przyjaźnić. Ale to nie znaczy, że ja nie mogę. Nie puszcza jej i wtedy ja wkraczam do akcji. - Powiedziała, żebyś ją puścił, dupku. - Rzucam plecak na ziemię i robię krok w ich stronę. - Oz! - Kylie wyrywa Benowi rękę i odskakuje. -Przepraszam, że to tak długo trwało, chciałam tylko... - Obronić mnie, słyszałem. - Chcę ją od niego odciągnąć, ale tego nie robię. - Nic ci nie jest? Marszczy ze zdziwienia brwi. - Nie, nic. - Nie musisz o mnie walczyć. Jeśli Ben ma ze mną jakiś problem, sam może mi o tym powiedzieć. - Przechodzę obok niej. - Kluczowe słowo to „powiedzieć". -Zadzieram brodę i patrzę na niego z góry. - Mam ci powiedzieć? - Z wściekłością zbliża się do mnie o krok. - Niech będzie. Nie lubię cię, Oz. Nie ufam ci. I nie chcę, żebyś się do niej zbliżał. - A nie wydaje ci się, że to nie twoja sprawa? - pytam, chociaż gdzieś w głębi duszy się z nim zgadzam. Jestem niebezpieczny. Nie jestem dla niej dobry. Ale nigdy się do tego nie przyznam. Mówię do Kylie: - Słuchaj, ja jadę. Nie mam czasu ani cierpliwości na kłótnie z twoim gorylem. Jedziesz? - Świadomie odwracam się do Bena plecami. To wyzwanie, wyraz pogardy. Nagle czuję, że się odwracam i lecę na plecy. Chwieję się, ale utrzymuję na nogach. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego faceci zaczynają walkę od popychania się. To głupie, lamerskie i niebezpieczne. Ben zaraz się o tym dowie. Jak tylko udaje mi się złapać równowagę, rzucam się naprzód. Nie walczę ładnie ani uczciwie. Moja pięść ląduje w jego żołądku, a on zgina się wpół, ale rzuca się na mnie. Cofam się o krok, zaciskam pięść i zamierzam wystrzelić ją prosto w jego nos i zmiażdżyć go jak pieprzone jajko. Ale przecież ona tu jest i patrzy. Płacze. Odpycha mnie. Opuszczam rękę i odchodzę. - Przepraszam, Kylie. On ma rację. - Odchodzę jeszcze dalej, podnoszę plecak z ziemi i zakładam na ramiona. - Co do mnie. Jestem niebezpieczny. Dobrze zauważył. - Wskazuję na Bena, który ma czerwoną twarz i dyszy, zgięty wpół. Ona patrzy i widzę w jej oczach, że nie wie, co robić. - Jadę z nim. Zrozum to, proszę. To mój przyjaciel, tak jak ty. - Pochyla się i przytula go. - Nic ci nie jest? On się prostuje i odchodzi. - Nie. - Wpatruje się we mnie. - Chcesz z nim jechać? Dobrze, jedź. Mam to gdzieś. Wsiadamy na motor. Kylie obejmuje mnie mocnymi, ciepłymi ramionami i nic na to nie poradzę, że lubię czuć jej uda na biodrach. Odwracam się do niej. - Włóż kask. Sięga po niego, wkłada na głowę i zapina.

- Słuchaj, co do Bena... - On się o ciebie troszczy. - Ryk silnika w naturalny sposób zamyka tę rozmowę. Nie gadamy, aż znajdujemy się na jej zastawionym samochodami podjeździe. - Cholera - mówi Kylie. - Chyba studio jest zajęte. To mogą być The Harris Mountain Boys, nowy projekt rodziców. Zaczekaj. - Zsiada z motoru, podaje mi kask i biegnie do domu. Po kilku minutach wychodzi. - To oni i będą dziś nagrywać do późna. Powiedziałam mamie, że jestem z tobą, więc możemy jechać. - Dokąd jedziemy? - pytam, kiedy usadawia się za mną. - Do ciebie? Mrugam kilka razy. - Do mnie? Nie powinnaś tam jechać. - Dlaczego nie? - Bo to melina. - Nieważne. Będziemy grać. Nie wiem, co odpowiedzieć. Brak w tym logiki. To, że będziemy grać, nijak się ma do tego, że mieszkamy z mamą w nie najpiękniejszej dzielnicy. Wątpię, żeby Kylie kiedykolwiek była w takim miejscu. Jednak nie umiem jej odmówić. Kieruję motor na drugą stronę miasta, przedzieram się przez korki, mijam żółte światła, umykam w bok i rozkoszuję się tym, że ona coraz ciaśniej mnie obejmuje i mocniej zaciska uda. Budynki są tu starsze i zaniedbane, na ulicach też jest brudniej. Samochody są bardziej zdezelowane. Mijamy sklepy monopolowe, z filmami dla dorosłych, puste witryny, budynki fabryczne wypuszczające kłęby dymu, warsztaty samochodowe i bloki mieszkalne. Wiem, że Kylie czuje się niepewnie, odczuwam jej dyskomfort i strach. Zajeżdżamy pod mój blok, mijamy porzucone huśtawki, częściowo zdemolowane, zardzewiałą żółtą karuzelę i posprejowaną drabinkę. Samochody mają tu po dwadzieścia albo nawet trzydzieści lat. Przez parking frunie plastikowa torba, a ja zatrzymuję się przed wejściem do mojego budynku. Nie wyłączam silnika. - Zawiozę cię do domu. To nie twoje klimaty. Chodnikiem obok przechodzi powoli trzech czarnoskórych chłopaków w wiszących spodniach, za dużych białych podkoszulkach i w wielkich bluzach z kapturem. Patrzą mi w oczy, a ja nie odwracam wzroku. Zastanawiają się, bo ja jestem ich, a laska, która siedzi za mną, nie. Potem odchodzą. Kylie oddycha z ulgą. - Znasz ich? Wzruszam ramionami. - Niee. - Więc czemu się na nas gapili? Nie wiem, jak to wyjaśnić, żeby przy okazji jej nie wystraszyć. - Jesteśmy biali - mówię i milknę. Potem brnę dalej: - To chyba nie była prowokacja, tylko ciekawość. Nie wiem. - Nie zamierzam jej tłumaczyć, że nie ośmieliłem się odwrócić wzroku ani okazać strachu. Chyba wie, że nie mówię wszystkiego. - Czy tu jest bezpiecznie? Znów wzruszam ramionami.

- Dopóki jesteś ze mną, tak. - Odwracam się, żeby na nią spojrzeć. - Jedźmy stąd. Zawiozę cię do domu. Pogramy następnym razem, u ciebie. Spina się, prostuje. - Nie. Jest w porządku. Wejdźmy. Chcę zobaczyć, gdzie mieszkasz. Wzdycham - No dobrze. Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem. To melina. Popycham ją lekko przed sobą i wprowadzam do środka drzwiami, przez które każdy może wejść. Niby jest domofon i klawiatura, ale nie działa już pewnie od stu lat. Drzwi się zacinają, więc muszę je mocno pchnąć, żeby się otworzyły. W środku jest mały przedsionek, wyłożony wydeptaną przemysłową wykładziną w kolorze niebieskim. Cuchnie starym piwem i świeżymi szczynami. Prowadzę Kylie cztery schodki w górę na półpiętro. Korytarz mamy po lewej. Ściany są odrapane i dziurawe, wzdłuż ciągną się bladoniebieskie drzwi oznaczone poplamionymi czarnymi tabliczkami z nu-merami. Schody biegną do góry. Pięć pięter i zepsuta winda. Ażurowe schody pozwalają widzieć, co jest na dole. Wyłożone są tą samą cienką niebieską wykładziną, co na parterze. - Trzecie piętro. - Wskazuję w górę, a ona idzie przede mną. Patrzę na jej okrągły tyłek, który kołysze się, gdy wchodzi i nawet nie udaję, że się nie gapię, kiedy ona niespodziewanie odwraca się i na mnie patrzy. Tylko się uśmiecham i wzruszam ramionami. Rumieni się i idzie dalej. Może nawet kołysze się bardziej ostentacyjnie. To miłe. Docieramy na trzecie piętro, a ja klnę pod nosem, bo akurat wychodzi od siebie Dion, mój sprzedawca trawki. Mieszka naprzeciwko nas, co jest bardzo wygodne. Widzi mnie i w geście powitalnym unosi brodę. - Co tam, Oz? - Dion jest niski, chudy, czarnoskóry, porusza się powoli i leniwie, czym dobrze maskuje swoją niebezpieczną stronę. Jest wyluzowany, ale wolałbym nigdy nie wisieć mu kasy. Uderzamy się dłońmi, ściskamy je i odbijamy się od siebie przeciwległymi ramionami. - Hej, D. - Telepatycznie proszę go, żeby nic nie mówił, ale chyba nie odbiera wiadomości. Wskazuje kciukiem na drzwi. - Właśnie odebrałem ładną paczuszkę. Dobry towar, nie to co tamto, stary. Chcesz działkę? Dam ci za sześć dyszek. Oblizuję usta. Pewnie, że bym chciał. W pokoju mam kasę, a towar już prawie mi się skończył. Ale nie mogę kupić, kiedy jest tu Kylie. - Nie, dzięki, jeszcze mam. Przetrzymaj dla mnie. Dion kiwa głową. - Spoko. Ale nie obiecuję, że na długo, to wymiatacz. - Dzięki. - Otwieram drzwi i wprowadzam Kylie do środka. Rozważa to, co się właśnie stało. Zamykam za nami drzwi i opieram się o nie, czekając na pytania. - Oz? - Wchodzi o dużego pokoju, rozgląda się, a potem się odwraca i patrzy na mnie. - Czy ja chcę wiedzieć, o co chodziło? Unoszę brew. - Jeśli nie chcesz wiedzieć, to znaczy, że nie, nie chcesz. Marszczy brwi.

- Czy to był... sprzedawca narkotyków? Wybucham śmiechem. Wypowiedziała to w taki sposób, jakby chodziło o jakąś baśniową istotę jak jednorożce czy centaury. Śmieszne. - Na to wygląda. On sprzedaje tylko zioło, małe działki. Nic poważnego. Nadal jest zagubiona. - Zioło? Działki? Kręcę głową i dalej się śmieję. - Myślałem, że wolisz nie wiedzieć? Kylie mruga. - Nie. Nie chcę. - Odwraca się ode mnie, rozgląda po pokoju i kuchni. Pod jedną ścianą stoi kanapa, kupiona w Armii Zbawienia, od razu jak tu przyjechaliśmy. Mama nigdy nie zabiera ze sobą kanap. Łatwiej kupić nową za grosze na miejscu. Jest telewizor, pięćdziesięciocalowy, który mama wynajęła dzięki programowi Rent-A--Center. Stary, ale daje radę. Przed nim niski dębowy stolik do kawy z porysowanym szklanym blatem, do połowy pełna popielniczka, numer magazynu „OK!" i pusta puszka po piwie Coors. Kuchnia jest mała, to jasne. Odrapane blaty z laminatu, brudne białe szafki, stara lodówka, niepasująca do niczego mikrofalówka i płyta kuchenna. W zlewie pełno brudnych naczyń, garnek z resztkami kupnego makaronu z serem, pozostałości po spaghetti. Żenujące. Wiem, jak ona mieszka. Co prawda nie byłem w środku, ale wyobrażam sobie, jak tam jest. Czysta kuchnia, naczynia zawsze zmyte, marmurowe podłogi, granitowe blaty, dużo miejsca i wykończenie na najwyższym poziomie. Moje mieszkanie to całkowite przeciwieństwo. Wskazuję na coś w rodzaju dwumetrowego korytarza z drzwiami do sypialni po obu stronach i łazienką pomiędzy. Kibel jest zasyfiony, brodzik żółty od wody, a na umywalce leżą kosmetyki mamy, wałki, szczotki, gumki do włosów i paczka tamponów. - Mój pokój jest po prawej. - Prowadzę ją do środka i zostawiam otwarte drzwi, głównie dla jej dobra. Mama wróci koło trzeciej nad ranem, a zresztą, nawet gdyby wróciła wcześniej, miałaby gdzieś, co robię. U mnie oczywiście jest bałagan. Ubrania walają się po podłodze, całe góry brudnych rzeczy do prania. Czyste ciuchy są w koszu. Na parapecie stoi popielniczka, a w niej kilka petów i resztek skrętów. W pokoju cuchnie brudnymi ciuchami i dymem. Nie wiem, jak mogłem ją tu przyprowadzić! Jezu, co ja sobie myślałem? Wycofuję się. - To było głupie. Niepotrzebnie cię tu przywiozłem. Tu jest obrzydliwie, chodźmy. - Lekko łapię ją za rękę i ciągnę. Oddala się ode mnie i opada na łóżko, bo to jedyne miejsce, gdzie można usiąść. - To nic takiego. To tylko pokój. Mój wygląda identycznie. - Jasne - prycham. Śmieje się. - No naprawdę! Wygląda dokładnie tak jak twój. -Patrzy na popielniczkę. - To znaczy, jest trochę większy i ładniej pachnie, ale poza tym wszystko tak samo. Sięgam po popielniczkę, wynoszę ją do kuchni i opróżniam, a w drodze powrotnej wpadam do łazienki po odświeżacz powietrza i rozpylam, aż obydwoje zaczynamy się krztusić. - Chyba wystarczy. - Kylie się śmieje i wachluje ręką przed twarzą, a potem patrzy na mnie z

ciekawością. - Nie wiedziałam, że palisz. - Wzruszam ramionami, a ona marszczy czoło. - W popielniczce były nie tylko papierosy, prawda? - Nie chcesz wiedzieć, pamiętasz? - A może chcę. Może jestem ciekawa. Jęczę i siadam obok niej. Ale nie za blisko, nie dotykam jej. - Nie ma mowy. Nie będziemy o tym rozmawiać. Bądź ciekawa kogoś innego. Ben już i tak mnie nienawidzi. - Ben nie jest moją niańką. Nie odpowiadam, ale myślę: Może powinien. Powinienem się trzymać z daleka od kogoś tak dobrego i niewinnego jak Kylie, ale jestem dupkiem i wiem, że tego nie zrobię. Co oczywiście nie znaczy, że przestanę się pilnować, żeby nie zbrukać jej jasności moim mrokiem. Nie odpowiadam, tylko pochylam się, sięgam po gitarę, odłączam słuchawki i ściszam wzmacniacz. Opieram się o ścianę, a nogi zwisają mi z drugiej strony łóżka. Zerkam na Kylie i się uśmiecham. - Gotowa? Kiwa głową. - Pokaż, co masz. Uderzam w strunę, żeby sprawdzić głośność. Podkręcam trochę i znów brzdękam. Tym razem jest na tyle głośno, że pewnie ktoś przyjdzie na skargę, ale na tyle cicho, żeby nie było afery. Zszokuję ją. Kładę palce na strunach, uderzam piórkiem, a potem przesuwam dłoń po gryfie aż do mostka. Wznoszące się, dysonansowe dźwięki wypełniają przestrzeń, a kiedy jestem w połowie drogi, palce zaczynają tańczyć po gryfie. Przebieram nimi najszybciej jak umiem, generuję zgrzytliwe riffy, które uderzają mocno, i lecę dalej. Zmieniam je w dudniące, niskie tony, zamykam oczy i zbliżam się do mostka, gram, łapię chwyty, a zawodzące, jęczące nuty są coraz wyższe i szybsze z każdym progiem gitary. Nad tą solówką pracowałem już od jakiegoś czasu, dodawałem nuty i akordy to tu, to tam, a przez ostatnie tygodnie ćwiczyłem palce. Mam zamknięte oczy i niemal widzę liczby po wewnętrznej stronie powiek. Są jak srebrzyste światło, mnożą się z każdą nutą, dzielą się z każdym porwanym, wykręconym pasmem akordów. Zatracam się w tej chwili. Muzyka przejmuje nade mną władzę, przeszywa mnie, odsuwa na dalszy plan nieuchronną walkę z Benem, moją gorycz, smutek i samotność, a nawet coraz silniejsze, choć przeklęte, zainteresowanie Kylie. Dopóki mam zamknięte oczy, a palce przebierają po strunach, nic innego się nie liczy. Kiedy gram, nawet nie chce mi się palić. To czas tylko dla mnie. Odpuszczam solówkę i zaczynam improwizować, uderzam w półnuty, gram akordy staccato, przechodzę z power metalu do metalcore'u, miażdżącego i mielącego. W końcu przypominam sobie o obecności Kylie, zawieszam drżącą nutę w powietrzu, otwieram oczy i widzę na sobie jej wzrok. Nie jestem pewien, co wyraża jej mina. Przerażenie? Zachwyt? Chyba i jedno, i drugie. Nie jestem pewien. Tylko siedzę i czekam, bawię się piórkiem. - Jezu, Oz! - szepcze Kylie. - To było niesamowite. Nie wiedziałam, że masz taki talent! Wywracam oczami. - Nie mam żadnego talentu, to tylko hobby. - Hobby?! - Kręci głową i nachyla się do mnie. -To było totalnie genialne. W życiu czegoś takiego nie słyszałam. Z takim talentem mógłbyś być profesjonalnym muzykiem. Jest mi niezręcznie. Odkładam gitarę na podłogę obok łóżka i wyłączam wzmacniacz. Mój plan nie