andzia3382

  • Dokumenty184
  • Odsłony69 691
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów256.9 MB
  • Ilość pobrań38 453

Roberts Nora (Robb J. D.) - In Death 24 - Zrodzone ze śmierci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :573.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora (Robb J. D.) - In Death 24 - Zrodzone ze śmierci.pdf

andzia3382 EBooki Roberts Nora
Użytkownik andzia3382 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

J. D. ROBB ZRODZONE ZE ŚMIERCI Jam jest Alfa i Omega. APOKALIPSA Miłość z miłości się rodzi. ROBERT HERRICK ROZDZIAŁ 1 Przyjaźń ma swoje prawa. Przyjaciel może się od nas domagać, i to w najmniej odpowiedniej chwili, tego, co kłopotliwe, co nas irytuje, a nawet wywołuje w nas panikę. Zdaniem Eve Dallas najgorszą, ale to absolutnie najgorszą rzeczą, do jakiej została zmuszona w imię przyjaźni, było spędzanie całego wieczoru na zajęciach szkoły rodzenia. To, co się tam działo - widoki, odgłosy, oddziaływanie na wszystkie zmysły - mroziło krew w żyłach. Była policjantką z jedenastoletnią praktyką w wydziale zabójstw, chroniła i broniła mieszkańców Nowego Jorku przed nieznającymi litości przestępcami. Prawie wszystko już widziała, poznała, zbadała i słyszała. A ponieważ ludzie zawsze znajdowali nowe, bardziej pomysłowe i okrutne sposoby zabijania bliźnich, wiedziała, jakie męczarnie można zadawać innemu człowiekowi. Ale krwawe i brutalne morderstwo to nic w porównaniu z urodzeniem dziecka. Zrozumienie, jak wszystkie te kobiety z ogromnymi brzuchami, z figurami zdeformowanymi przez rosnące w nich nowe życie, mogły być takie radosne, takie cholernie spokojne w obliczu tego, co się działo - i co jeszcze się stanie - przekraczało możliwości umysłu porucznik Dallas. A niegdyś filigranowa Mavis Freestone, jej najlepsza przyjaciółka, której niemal nie było widać zza sterczącego brzucha, rozpromieniała się jak kretynka, kiedy na ścienny ekran rzucano obrazy przedstawiające przyjście na świat dziecka. I nie była odosobniona. Inne kobiety też miały równie rozanielone miny. Może podczas ciąży pewne sygnały nie docierają do mózgu? Eve natomiast odczuwała mdłości. A kiedy spojrzała na Roarke'a, grymas na jego twarzy mrocznego anioła powiedział jej, że nie ona jedna. Musiała przyznać, że to jeden z plusów posiadania męża. Można go było zadręczać własnymi koszmarami i wszędzie ze sobą ciągnąć. Eve starała się nie przyglądać zbyt uważnie pokazywanym slajdom. Wolała oglądać miejsca przestępstw - trupy, okaleczonych ludzi, urwane kończyny - niż krocze rodzącej kobiety i ukazującą się główkę noworodka. Roarke miał w swojej kolekcji filmów wideo horrory, które były mniej makabryczne od tego, czym ich tutaj raczono. Zobaczyła, że Mavis szepcze coś na ucho do Leonarda, ojca mającego się urodzić dziecka, ale wolała nie wiedzieć, co takiego mówiła. Dobry Boże, kiedy to się skończy? Nieźle to wszystko zorganizowali, pomyślała, i aby odwrócić uwagę od tego, co rzucano na ekran, starała się skupić na obiektywnej ocenie szkoły rodzenia. To miejsce przypominało coś w rodzaju świątyni ku czci poczęcia, ciąży, narodzin i noworodków. Eve jakoś udało się wykręcić od zwiedzenia całego kompleksu, wymówiła się brakiem wolnego czasu. Niekiedy odpowiednie kłamstwo ratuje przyjaźń i pozwala zachować zdrowe zmysły. Wystarczyło, że musiała poznać skrzydło, gdzie odbywały się zajęcia szkoły rodzenia. Jakoś wysiedziała podczas wykładu i kilku prezentacji, które zapewne będą ją prześladowały w snach przez dziesiątki lat, gdy zmuszono ją do asystowania podczas pozorowanych narodzin z androidami w roli rodzącej i kwilącego bobasa. A teraz jeszcze ten odrażający film wideo. Lepiej nie myśl o tym, przestrzegła samą siebie, i zaczęła ponownie rozglądać się po sali. Pastelowe ściany zawieszone zdjęciami niemowląt i kobiet w różnych okresach błogosławionego stanu. Wszystko zwiewne i radosne. Masa świeżych kwiatów i dorodnych roślin doniczkowych artystycznie rozmieszczonych. Wygodne krzesła, zaprojektowane tak, by ułatwić wstawanie z nich kobietom z brzuchami. I trzy pełne entuzjazmu instruktorki, odpowiadające na wszelkie pytania, wygłaszające wykłady, demonstrujące wszystko i serwujące zdrowe napoje. Eve wiedziała już, że kobiety w ciąży bez przerwy jedzą i siusiają.

Podwójne drzwi w głębi, jedno wyjście z przodu, na lewo od ekranu. Szkoda, że nie mogła którymiś uciec. Eve wpadła w swego rodzaju trans. Była wysoką, szczupłą kobietą o lekko potarganych, brązowych włosach. Miała pociągłą twarz, teraz bledszą niż zwykle, a jej miodowo - bursztynowe oczy były w tej chwili szklane. Pod ciemnozielonym żakietem nosiła broń. Żakiet był kaszmirowy, dostała go od męża. Marzyła właśnie, żeby iść do domu i wymazać z pamięci ostatnie trzy godziny, wypijając cały litr wina, kiedy Mavis złapała ją za rękę. - Dallas, spójrz! Zaczęło się rodzić! - Hę? Co? - Szeroko wytrzeszczyła oczy. - Co? Już? Jezu. Oddychaj! Kiedy Eve zerwała się na równe nogi, rozległ się głośny śmiech. - Nie to dziecko. - Przyjaciółka, chichocząc, pogładziła się po wielkim brzuchu. - Tamto. Eve odruchowo spojrzała tam, gdzie wskazywała Mavis, i ujrzała wrzeszczącą, wijącą się, pokrytą mazią istotkę między rozłożonymi nogami jakiejś biedaczki. - O, rany. O, mój Boże. - Usiadła, nim nogi się pod nią ugięły. Nie zważając na to, co sobie o niej pomyślą, uczepiła się ręki Roarke'a. I stwierdziła, że jest tak samo lepka ud potu, jak jej dłoń. Rozległy się brawa, ludzie naprawdę klaskali i wiwatowali, kiedy krzyczącą, oślizgłą istotkę położono na nagle płaskim brzuchu matki, między jej nabrzmiałymi piersiami. - W imię Ojca i Syna... - mruknęła Eve do Roarke'a. - Mamy rok dwa tysiące sześćdziesiąty, a nie tysiąc siedemset sześćdziesiąty. Nie można wymyślić lepszego sposobu zorganizowania tego wszystkiego? - Amen - powiedział tylko Roarke słabym głosem. - Czyż nie jest śliczne? Wprost zachwycające. - Na rzęsach Mavis, obecnie pomalowanych szafirowoniebieskim tuszem, pojawiły się łzy. - To chłopczyk. Ach, spójrz, jaki słodki... Niewyraźnie usłyszała, jak jedna z instruktorek ogłosiła koniec zajęć tego wieczoru - dzięki Bogu - i zaprosiła obecnych na poczęstunek. - Powietrza - mruknął jej Roarke prosto do ucha. - Muszę natychmiast zaczerpnąć świeżego powietrza. - Według mnie to ciężarne zużywają cały tlen. Wymyśl coś. Zabierz mnie stąd. Mój mózg nie jest zdolny do żadnej pracy. - Wstań razem ze mną. - Wsunął rękę pod ramię Eve i pociągnął ją za sobą. - Mavis, chcemy zaprosić ciebie i Leonarda na małe co nieco. Stać nas na coś lepszego od tego, co proponują tutaj. Eve zauważyła, że w głosie Roarke'a brzmi napięcie, ale wiedziała, że każdy, kto nie zna go tak dobrze, jak ona, słyszy tylko jego irlandzki akcent. W sali panował gwar, kobiety ustawiły się w kolejce do jedzenia i łazienki. Zamiast myśleć o tym, co się dzieje wokół niej, Eve skupiła uwagę na twarzy męża. Wzbudzał zainteresowanie każdej kobiety, ale Eve była teraz zbyt wykończona, żeby się tym przejmować. Może był trochę blady, ale ta bladość jedynie podkreślała stalowy błękit oczu. Czarne jedwabiste włosy, okalające jego twarz, sprawiały, że kobietom zaczynały szybciej bić serca. I te usta. Nawet teraz, w stanie, w jakim się znajdowała obecnie, ledwo mogła się powstrzymać, by się nie nachylić do niego i ich nie posmakować. Na dodatek był wysoki, szczupły, muskularny i świetnie się prezentował w jednym ze swoich idealnie skrojonych garniturów. Roarke nie tylko był jednym z najbogatszych ludzi wszechświata, ale również zabójczo przystojnym mężczyzną. A w tej chwili, ponieważ trzymał ją pod ramię i wyprowadzał z tego koszmarnego miejsca, uważała go również za największego bohatera. W biegu złapała swój płaszcz. - Zrywamy się stąd? - Mavis i Leonardo poszli spytać jakąś znajomą, czy się z nami wybierze. - Wciąż trzymając Eve pod rękę szybkim krokiem kierował się do wyjścia. - Powiedziałem im, że pójdziemy po samochód i zajedziemy od frontu. Oszczędzimy im spaceru. - Jesteś niesamowity. Prawdziwy książę na białym koniu. Jeśli kiedykolwiek otrząsnę się z tego szoku, obiecuję, że odstawię z tobą taki numerek, że głowa

mała. - Mam nadzieję, że moje szare komórki na tyle szybko się zregenerują, by okazało się to możliwe. Mój Boże, Eve! Mój Boże. - W pełni się z tobą zgadzam. Widziałeś, jak się wyślizgnęło, kiedy... - Nic nie mów. - Wepchnął ją do windy i nacisnął guzik poziomu, gdzie zaparkowali samochód. - Jeśli mnie kochasz, już nigdy mnie tu nie przyprowadzaj. - Oparł się o ścianę. - Zawsze szanowałem kobiety, wiesz o tym. Zaswędział ją nos, więc się podrapała. - Wiele z nich zaliczyłeś. Ale owszem - dodała, kiedy rzucił jej niewinne spojrzenie. - Szanujesz je. - Ten szacunek przerodził się teraz w niewyobrażalny podziw. Jak one to robią? - Właśnie nam to pokazano. Z najdrobniejszymi szczegółami. Widziałeś Mavis? - Eve pokręciła głową. Właśnie wychodzili z windy. - Aż jej się świeciły oczy. I wcale się nie boi. Już się nie może doczekać, kiedy sama trafi na porodówkę. - Prawdę mówiąc, Leonardo zrobił się lekko zielony na twarzy. - Owszem, ale jest wrażliwy na widok krwi. A było dużo krwi... I nie tylko. - Dosyć. Nie mówmy już o tym. Ponieważ był koniec stycznia i zrobiła się okropna pogoda, Roarke wziął jedną ze swoich terenówek. Dużą, czarną i mocną. Kiedy odkodował zamki, Eve oparła się o drzwi od strony pasażera, nim zdążył je otworzyć. - Słuchaj no, bohaterze. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. - Nie chcę. Eve roześmiała się. Widziała, jak Roarke z większą pewnością siebie stawiał czoło śmierci. - To, co tam robiliśmy, to był dopiero wstęp. Będziemy z nią w jednej sali, kiedy zacznie rodzić. Będziemy liczyli do dziesięciu, mówili jej, żeby oddychała albo żeby się przeniosła tam, gdzie jej dobrze. Nieważne. - Może akurat wyjedziemy z miasta. Albo nawet z kraju. Nie, może wezwą nas na inną planetę. Tak byłoby najlepiej. Wezwą nas gdzieś, żebyśmy uratowali świat przed jakimś szaleńcem, który postanowił zniszczyć Ziemię. - Och, pomarzyć dobra rzecz. Ale obydwoje doskonale wiemy, że będziemy w tej sali. I prawdopodobnie już niedługo, bo ta bomba zegarowa, którą nosi w sobie Mavis, cały czas tyka. Roarke westchnął, a potem nachylił się i dotknął czołem jej czoła. - Niech Bóg się nad nami ulituje, Eve. Niech Bóg się nad nami ulituje. - Gdyby Bóg miał choć trochę litości, zaludniłby świat, nie uciekając się do pomocy pośrednika. Pośredniczki. Chodźmy się czegoś napić. Restauracja była zwyczajna, trochę głośna i dokładnie taka, jaką zalecała położna. Mavis sączyła poncz z owoców egzotycznych, który wprawił ją w doskonały humor. Końce niesfornych, srebrnych loków ufarbowała na taki sam szafirowy kolor jak rzęsy. Oczy jej błyszczały, miały tego wieczoru nieziemski, zielony odcień, chyba - jak przypuszczała Eve - by pasowały do jaskrawego swetra, opinającego jej piersi i brzuch. W uszach dyndały jej liczne koła i wisiorki, rzucające skry, kiedy poruszała głową. Szafirowo - niebieskie spodnie sprawiały wrażenie drugiej skóry. Miłość jej życia siedziała obok. Leonardo, mocarny jak dąb, był projektantem mody, tworzyli więc bardzo ekstrawagancką parę, za którą ludzie zawsze się oglądali na ulicy. Dziś też włożył sweter - i to w szalone, zawiłe, geometryczne wzory na złotym tle. Eve musiała przyznać, że pasowały do jego sylwetki i gładkiej, miedzianej skóry. - Przyjaciółka, którą wzięli ze sobą, była tak samo gruba jak Mavis. A może nawet bardziej, jeśli to w ogóle możliwe. Lecz w przeciwieństwie do odlotowo ubranej Mavis, Tandy Willowby miała na sobie prosty, czarny pulower w serek, a pod nim białą bawełnianą koszulkę. Była blondynką o różowej cerze, jasnoniebieskich oczach i zadartym nosie. Kiedy tu jechali, Mavis ją im przedstawiła. Wyjaśniła, że Tandy jest z Londynu i mieszka w Nowym Jorku zaledwie od kilku miesięcy. - Tak się cieszę, że cię spotkałam dziś wieczorem. Tandy nie była na zajęciach - ciągnęła Mavis, zajadając się przystawkami zamówionymi przez Roarke'a. - Wpadła pod koniec, żeby dać położnej vouchery do „Białego Bociana”. To wprost cudowny

butik z rzeczami dla niemowląt, w którym pracuje. - To uroczy sklep - potwierdziła Tandy. - Ale nie spodziewałam się, że zostanę dziś nakarmiona i napojona. Rzuciła Roarke'owi nieśmiały uśmiech. - Strasznie miło z twojej strony. Z waszej strony - dodała, patrząc na Eve. - Mavis i Leonardo dużo mi o was mówili. Musicie być bardzo przejęci. - Czym? - zdziwiła się Eve. - Że będziecie asystowali przy porodzie Mavis. - Ach. Tak. Aż... - Brak nam słów - dokończył za nią Roarke. - Z jakiej części Londynu jesteś? - Właściwie to pochodzę z Devon. Przeprowadziłam się do Londynu jako nastolatka, razem z ojcem. A teraz mieszkam w Nowym Jorku. Lubię zmieniać miejsce pobytu. Chociaż teraz chyba na jakiś czas będę uziemiona. - Z rozmarzoną miną pogłaskała się po brzuchu. - A ty jesteś policjantką, prawda? Ekstra. Mavis, chyba nigdy mi nie mówiłaś, jak się poznałyście z Dallas. - Aresztowała mnie - wyjaśniła Mavis między jednym a drugim kęsem. - Nabierasz mnie. Naprawdę? - Naciągałam ludzi. Byłam w tym dobra. - Ale niewystarczająco dobra - zauważyła Eve. - Chcę o tym posłuchać! Ale najpierw muszę iść do kibelka. Znowu! - Pójdę z tobą. - Mavis wstała. - A ty, Dallas? - Pasuję. - Pamiętam... Niewyraźnie... jak to jest nie czuć stałego parcia na pęcherz. - Tandy uśmiechnęła się do wszystkich przy stoliku, po czym kołyszącym się krokiem poszła za Mavis. - A więc... - zwróciła się Eve do Leonarda. - Poznaliście Tandy w szkole rodzenia? - Tak, na pierwszym spotkaniu - potwierdził. - Tandy ma wyznaczony termin porodu tydzień przed Mavis. Miło z waszej strony, że zaprosiliście również ją. Przechodzi przez to wszystko samotnie. - A co się stało z tatusiem? - spytał Roarke, ale projektant wzruszył ramionami. - Mało o nim mówi. Jedynie tyle, że nie był zaangażowany czy zainteresowany. Jeśli to prawda, nie zasługuje ani na nią, ani na dziecko. - Szeroka twarz Leonarda stała się zacięta. - My z Mavis mamy tyle wszystkiego, że chcemy jej jak najwięcej pomóc. U Eve doszedł do głosu jej cynizm. - Finansowo? - Nie. Nie sądzę, że przyjęłaby pieniądze, nawet gdyby ich potrzebowała. Ale pod tym względem chyba jest okay. Mam na myśli wsparcie, przyjaźń. - Jakby nieco zbladł. - Chce, żebym przy niej był, gdy zacznie rodzić. To będzie... To jak próba generalna przed porodem Mavis. - Cholernie się boisz, co? Spojrzał w kierunku toalet, a potem znów na Eve. - Jestem przerażony. Mogę zemdleć. Co będzie, jeśli zemdleję? - Postaraj się nie wylądować na mnie - powiedział mu Roarke. - Mavis się nie denerwuje. Nic a nic. A im bliżej, tym bardziej bebechy mi się... - Uniósł swoje wielkie ręce i nimi potrząsnął. - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby was tam miało nie być. Żeby mnie wspierać. O, cholera, pomyślała Eve, i spojrzała na Roarke'a. - A gdzież indziej moglibyśmy być? - Dała znak kelnerowi, by przyniósł jej jeszcze jeden kieliszek wina. Dwie godziny później, po podrzuceniu Leonarda i Mavis do domu, Roarke ruszył na południowy wschód, gdzie mieszkała Tandy. - Naprawdę mogę pojechać metrem. Nie chcę sprawiać kłopotu. To zaledwie kilka przecznic stąd. - Jeśli to zaledwie kilka przecznic - odparł Roarke - to żaden kłopot. - Nie będę się sprzeczać. - Tandy się roześmiała. - Jak przyjemnie siedzieć w ciepłym samochodzie! Dziś wieczorem jest cholerny ziąb. - Rozsiadła się, wzdychając. - Czuję się rozpieszczana i gruba jak słonica. Mavis i Leonardo są niesamowici. Człowiek przy nich nie może nie czuć się szczęśliwy. I widzę, że mają dobrą rękę do przyjaciół. Ojejku! Eve tak szybko odwróciła głowę, że mało jej nie odpadła. - Żadnych „ojejku”. Żadnych „ojejku”!

- Trochę kopie. Nie ma powodu do niepokoju. Och, Mavis okropnie się cieszy na to pępkowe, które wydajecie dla niej w przyszłym tygodniu. Tylko o tym mówi. - Zgadza się. Pępkowe w przyszłym tygodniu. - Prawie jesteśmy na miejscu. Mój dom znajduje się pomiędzy tą i następną przecznicą. Bardzo wam obojgu dziękuję. - Tandy mocniej owinęła się szalikiem i wzięła torbę wielkości walizki. - Za wspaniałe jedzenie i towarzystwo. I za luksusową przejażdżkę. Do zobaczenia w niedzielę, na pępkowym. - Jeśli potrzebujesz pomocy... - Nie, nie. - Pomachała Eve na pożegnanie. - Nawet słonica musi radzić sobie sama. I chociaż nie widzę ostatnio nóg, pamiętam, gdzie są. Dobranoc i jeszcze raz dziękuję. Roarke zaczekał, nie wyłączając silnika, póki Tandy nie weszła do budynku. - Sprawia wrażenie miłej, zrównoważonej i rozsądnej. - Zupełnie nie przypomina Mavis. Pomijając wielkość brzucha. Samotna kobieta w ciąży, do tego w obcym kraju, musi być twarda. Zdaje się, że jakoś sobie radzi. Powiedz mi, Roarke, czemu tylko dlatego, że się z kimś przyjaźnimy, musimy chodzić na zajęcia do szkoły rodzenia, być obecni przy narodzinach dziecka i wydawać pępkowe? - Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Westchnęła głęboko. - Ja też nie. Eve śniły się noworodki o licznych ramionach i ostrych zębach, wyskakujące z brzucha Mavis i biegające po całej sali, a także uciekająca z krzykiem położna i rozanielona Mavis, która powtarzała: „Czyż nie są cudowne? Czyż nie są super?”. Dzwonek komunikatora, leżącego przy łóżku, wyrwał ją ze snu. Wzdrygnęła się. - Wyłączyć kamerę - poleciła. - Oświetlenie dziesięć procent. Dallas. - Wiadomość dla porucznik Eve Dallas. Proszę się udać na Jane Street numer pięćdziesiąt jeden mieszkanie trzy B. Niewykluczone zabójstwo. - Potwierdzam odbiór wiadomości. Skontaktujcie się z detektyw Delią Peabody. Zaraz wyjeżdżam. - Potwierdzam i się rozłączam. Eve zobaczyła, że Roarke nie śpi i przygląda się jej swoimi kobaltowoniebieskimi oczami. - Wybacz - powiedziała. - To nie mnie wyciągają z ciepłej pościeli o czwartej nad ranem. - Masz rację. Ludzie powinni być na tyle dobrze wychowani, by wykańczać się nawzajem o rozsądnej porze. Wygramoliła się z łóżka i poczłapała do łazienki, by wziąć błyskawiczny prysznic. Kiedy wyłoniła się naga i ciepła z kabiny suszącej, Roarke popijał kawę. - Dlaczego wstałeś? - Już i tak się obudziłem - powiedział po prostu. - I sama zobacz, co by mnie ominęło, gdybym się odwrócił na drugi bok i znów usnął. - Wręczył jej drugą filiżankę z kawą. - Dzięki. - Poszła z nią do garderoby, by się ubrać. Musi być straszliwy ziąb, pomyślała. Wyciągnęła z komody sweter w serek, by go włożyć na koszulę, pod żakiet. Już dwa razy przekładali kilkudniowy wypad w tropiki. Mavis plus dziecko równa się kobieta w ciąży, kategorycznie sprzeciwiająca się temu, by osoby, które miały asystować przy narodzinach jej pierworodnego, wylegiwały się na plaży, kiedy termin rozwiązania był tak blisko. Cóż można na to poradzić? - Dzieci nie rodzą się z zębami, prawda? - Nie. Nie rozumiem, skąd... - Roarke odstawił filiżankę i rzucił żonie zdumione spojrzenie. - Dlaczego podsuwasz mi takie pomysły? - Skoro zrodziły się w mojej głowie, muszą znaleźć się i w twojej, towarzyszu niedoli. - Nie spodziewaj się, że jeszcze kiedyś zamówię dla ciebie kawę. Szybko się ubrała. - Może to morderstwo jest dziełem genialnego zabójcy i zmusi mnie do opuszczenia naszej planety. Jeśli będziesz dla mnie miły, mogę cię zabrać ze sobą. - Nie igraj z moimi uczuciami. Roześmiała się i sięgnęła po broń.

- Do zobaczenia. - Podeszła do niego i ponieważ, do diaska, był tak cholernie przystojny nawet o czwartej nad ranem, cmoknęła go w oba policzki, a potem pocałowała namiętnie w lista. - Uważaj na siebie, moja pani porucznik. - Mam taki zamiar. Zbiegła po schodach. Na słupku poręczy wisiał jej płaszcz. Zazwyczaj tam go zostawiała, ponieważ tak jej było najwygodniej, a poza tym wiedziała, że irytuje to Summerseta, kamerdynera Roarke'a, przekleństwo jej życia. Narzuciła płaszcz na ramiona i stwierdziła, że zdarzył się cud, bo rękawiczki tkwiły w kieszeni. Omotała też szyję kaszmirowym szalikiem, bo był w rękawie. Ale i tak aż się wzdrygnęła z zimna, kiedy znalazła się na zewnątrz. Doszła jednak do wniosku, że nie powinna narzekać, będąc żoną mężczyzny, który pomyślał o tym, by podstawić samochód przed drzwi frontowe i już włączyć ogrzewanie. Przebiegła kilka kroków i wsiadła do ciepłego wozu. Kiedy jechała do bramy, spojrzała w lusterko wsteczne. Całe pole widzenia wypełniał dom, wzniesiony przez Roarke'a: z kamienia i szkła, z wykuszami i wieżyczkami. W oknie ich sypialni paliło się światło. Pomyślała, że Roarke wypije drugą filiżankę kawy, przeglądając na ekranie w sypialni najświeższe doniesienia z giełdy, poranne biuletyny informacyjne, ostatnie wiadomości gospodarcze. Może prześle jakieś instrukcje na drugi koniec świata albo i poza Ziemię. Wiedziała, że dla jej męża rozpoczęcie dnia pracy przed wschodem słońca to nic nadzwyczajnego. Ma fart, że związała się z mężczyzną, który tak łatwo się dostosowuje do zwariowanych godzin pracy policji. Przejechała przez bramę, która bezszelestnie się za nią zamknęła. W tej części miasta, gdzie znajdowały się najdroższe rezydencje, panowała cisza - bogaci, uprzywilejowani albo ci, którym się poszczęściło, leżeli pod kołdrami w domach lub luksusowych apartamentach z klimatyzacją. Ale kilka przecznic dalej metropolia już tętniła życiem. Strumień ciepłego powietrza wydostawał się przez kratki wywietrzników metra, drugiego podziemnego świata, rozciągającego się pod ulicami miasta. Nad głowami już migotały tablice reklamowe, zachwalając okazje dnia. Kto, u diaska, interesował się o tej porze wyprzedażą z okazji walentynek w Sky Mall? - ciekawa była Eve. Czy normalny człowiek narażałby się na przeciskanie przez tłumy kupujących w centrum handlowym, by zaoszczędzić kilka dolców na sercu z czekolady? Minęła ruchomą reklamę, pokazującą nieziemsko urodziwych ludzi, biegnących po białym jak cukier piasku i pluskających się w niebieskiej wodzie. To była o wiele bardziej kusząca perspektywa. Jezdnią sunął już sznur żółtych taksówek, Eve przypuszczała, że głównie do centrów komunikacyjnych. Na wczesne loty w różne miejsca. Minęła parę głośnych maksibusów, najprawdopodobniej wiozących jakichś biedaków na poranną zmianę albo szczęśliwców, zdążających do domów po nocnej wycieczce po cmentarzach. Skręciła, żeby ominąć Broadway, gdzie na okrągło trwały imprezy. W dzień i w nocy, czy skwar, czy ziąb, turyści i kieszonkowcy, którzy ich kochali, ciągnęli do tej mekki rozrywki, gdzie wiecznie panował zgiełk, błyskały neony i coś się działo. Przy Dziewiątej nadal było otwartych kilka spelunek. Eve dostrzegła grupkę podejrzanych typków w wielkich buciorach i obszernych kurtkach, zapinanych na zamki błyskawiczne. Kręcili się bez celu i prawdopodobnie zażywali niedozwolone substancje. Ale jeśli szukali guza, trudno im to przyjdzie przed piątą rano w taki ranek, jak ten, kiedy temperatura oscylowała wokół minus dziesięciu stopni. Szybko przejechała przez robotniczą część Chelsea i znalazła się w Village, dzielnicy cyganerii artystycznej. Czarno - biały wóz policji stał prostopadle do krawężnika przed starą kamienicą przy Jane Street. Eve zaparkowała kawałek dalej, włączyła światła „na służbie” i wyszła na ziąb. Nim wyciągnęła podręczny zestaw i zamknęła drzwi, zza rogu wyłoniła się Peabody. Jej partnerka wyglądała jak polarnik w grubym, pikowanym płaszczu koloru rdzy, długaśnym, czerwonym szaliku owiniętym wokół szyi i tego samego koloru czapce, wciśniętej niemal na oczy. Z ust Delii przy każdym oddechu wydobywały się

obłoczki pary. - Dlaczego ludzie nie mogą się zabijać nawzajem po wschodzie słońca? - spytała Peabody. - Wyglądasz w tym płaszczu jak chodząca reklama firmy Michelin. - Wiem, ale jest bardzo ciepły, a kiedy go zdejmę, wydaję się sobie wyjątkowo szczupła. Razem weszły do kamienicy i Eve włączyła swój rekorder. - Brak kamer - powiedziała Eve. - Nie ma urządzeń do sprawdzania odcisków dłoni. Ktoś majstrował przy zamku w drzwiach. Spostrzegła, że w oknach na parterze są kraty. Farba na stolarce była szara i już się łuszczyła. Właściciel domu niezbyt dbał o bezpieczeństwo i estetykę. Kiedy Eve pchnęła drzwi, umundurowana policjantka skinęła im głową na powitanie. - Pani porucznik, pani detektyw. Co za cholerne zimno - powiedziała. - Siostra ofiary zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście o trzeciej czterdzieści dwie. Pojawiłyśmy się na miejscu o trzeciej czterdzieści sześć. Stwierdziłyśmy, że drzwi wejściowe do budynku są wyłamane. Ofiara jest w sypialni mieszkania na trzecim piętrze. Drzwi na korytarzu też wyłamano. Wygląda na to, że ofiara się broniła. Ręce i nogi skrępowano jej starą, niezawodną taśmą izolacyjną. Na ciele widać ślady tortur. Wszystko wskazuje na to, że uduszono ją paskiem od szlafroka, bo wciąż go ma wokół szyi. - Gdzie była siostra, kiedy to wszystko się działo? - spytała Eve. - Powiedziała, że dopiero co tu dotarła. Pracuje w liniach lotniczych. Kiedy przyjeżdża do Nowego Jorku, zatrzymuje się u siostry. Nazywa się Palma Copperfield. Jest stewardesą wahadłowca należącego do World Wide Air. Trochę zanieczyściła miejsce zbrodni, bo zwymiotowała na podłogę, gdy dotknęła zwłok, nim wybiegła, by zawiadomić policję. - Policjantka spojrzała w kierunku windy. - Siedziała na schodach, becząc, kiedy się pojawiłyśmy. Od tamtej pory właściwie cały czas ryczy. Moja koleżanka zabrała ją na górę. - Niezła szopka. Jak tylko zameldują się technicy, skieruj ich na górę. Eve ruszyła ku schodom. Wchodząc po stopniach, rozbierała się z ciepłych rzeczy. Jedno mieszkanie na każdej kondygnacji, zauważyła. Całkiem przestronne, zapewniające poczucie prywatności. W drzwiach apartamentu na trzecim piętrze był alarm, sprawiający wrażenie nowiutkiego, i solidne zamki. Sposób, w jaki zostały potraktowane, świadczył, że to robota amatora. Ale skuteczna. Porucznik Dallas weszła do przestronnego mieszkania, gdzie druga policjantka stała nad kobietą, która leżała skulona pod kocem i dygotała. Dwadzieścia kilka lat, oceniła Eve, długie blond włosy, odgarnięte z twarzy, rozmazany makijaż. W obu dłoniach ściskała szklankę z - jak przypuszczała Eve - wodą. Zanosiła się płaczem. - Pani Copperfield, jestem porucznik Dallas. A to moja partnerka, detektyw Peabody. - Wydział zabójstw. Wydział zabójstw - mamrotała kobieta. Sądząc po akcencie, pochodziła ze środkowego zachodu. - Zgadza się. - Ktoś zabił Nat. Ktoś zabił moją siostrę. Nie żyje. Natalie nie żyje. - Bardzo mi przykro. Czy może nam pani powiedzieć, co się wydarzyło? - Weszłam... Weszłam do środka. Wiedziała, że przyjadę. Zadzwoniłam wczoraj rano, żeby jej o tym przypomnieć. Przylecieliśmy późno, po pracy poszłam jeszcze na drinka z Mae, drugą stewardesą. Zamek w drzwiach na dole był... był wyłamany. Każdy mógł wejść do środka i bez klucza. Mam klucz. Wjechałam na górę, zamek... Zainstalowała nowy, dziś rano podała mi szyfr, kiedy... kiedy zadzwoniłam. Ten zamek również wyglądał na wyłamany. Drzwi były uchylone. Pomyślałam sobie: „Coś jest nie tak, z pewnością coś jest nie tak”, bo Nat nie położyłaby się spać, nie zamknąwszy drzwi na klucz. Dlatego uznałam, że powinnam do niej zajrzeć, nim pójdę do łóżka. I zobaczyłam... Boże, leżała na podłodze, wszystko było porozwalane. Leżała na podłodze, a jej twarz... Jej twarz... Palma znów wybuchnęła płaczem, łzy jak groch płynęły po jej policzkach. - Była cała posiniaczona i czerwona, a oczy... Podbiegłam do niej i zawołałam ją po imieniu. Chyba ją zawołałam i próbowałam ocucić. Podnieść z podłogi. Nie spała. Wiedziałam, że nie śpi, ale i tak potrząsałam nią, żeby ją obudzić. Moja

siostra... Ktoś zabił moją siostrę! - Znajdziemy go. - Eve starała się ocenić, ile czasu zajmą jej, a potem technikom oględziny miejsca zbrodni. - Będę chciała jeszcze raz z panią porozmawiać, więc poproszę, by przewieziono panią do głównej komendy policji. Może tam pani na mnie zaczekać. - Chyba nie powinnam zostawiać Nat samej. Nie wiem, co robić, ale powinnam być z Nat. - Musi nam pani zaufać i pozwolić nam zająć się nią. Peabody! - Wszystkiego dopilnuję. Eve spojrzała na umundurowaną policjantkę, która skinęła głową w kierunku drzwi. Dallas zostawiła płaczącą kobietę. Weszła do królestwa śmierci i zamknęła za sobą drzwi. ROZDZIAŁ 2 Sypialnia była całkiem duża, od ulicy urządzono w niej przytulny kącik do relaksu. Wyobraziła sobie, jak Natalie siedziała tam i obserwowała, co się dzieje za oknem. Łóżko było kobiece i wymyślne. Po całym pokoju walały się poduszki - na niektórych z nich widniały plamy krwi. Prawdopodobnie zwykle leżały jedna na drugiej na koronkowej, różowo - białej narzucie. Są kobiety, które przepadają za czymś takim. Mały ekran ścienny został zamontowany pod kątem, by można było z niego korzystać zarówno leżąc w łóżku, jak i siedząc przy oknie, poza tym na ścianie wisiały oprawione obrazy kwiatów. W pokoju znajdowała się też spora toaletka. Na podłodze leżały jakieś buteleczki i Bóg wie co jeszcze - część potłuczona - które zapewne przedtem stały na blacie. Na podłodze Eve zobaczyła dwa puszyste dywaniki. Na jednym z nich leżała Natalie, nogi miała wykręcone i skrępowane w kostkach, związane ręce splotła, jakby w rozpaczliwej modlitwie. Miała na sobie piżamę w niebiesko - białą kratkę. Widać było na niej plamy i smugi krwi. Niebieski szlafrok ktoś cisnął w kąt. Wokół szyi kobiety morderca zamotał niebieski pasek. Na obu dywanikach widniała krew, a w pobliżu drzwi - plama wymiocin. W pokoju śmierdziało krwią, wymiocinami i moczem. Eve podeszła do zwłok i przykucnęła, by przeprowadzić standardowe oględziny, umożliwiające określenie tożsamości ofiary i ustalenie pory zgonu. - Ofiara, Natalie Copperfield, kobieta rasy białej, wiek dwadzieścia sześć lat, zameldowana pod tym adresem. Sine ślady na twarzy świadczą o tym, że przed śmiercią została pobita. Nos wygląda na złamany. Dwa palce prawej dłoni chyba też są złamane. Na ramieniu, w miejscu, gdzie rozdarto piżamę, widoczne ślady oparzeń. Stwierdzam również oparzenia na podeszwach obu stóp. Skóra ma niebieskawosiny odcień, charakterystyczny dla ofiar uduszenia. Oczy podbiegnięte krwią i wytrzeszczone. Świadek dotknął zwłok, kiedy je zobaczył, miejsce przestępstwa zostało nieco zanieczyszczone. Zgon nastąpił o pierwszej czterdzieści pięć, jakieś dwie godziny przed znalezieniem ofiary. Przesunęła się, kiedy w drzwiach stanęła Peabody. - Uwaga na wymiociny - ostrzegła ją Eve. - Dzięki. Dwoje umundurowanych funkcjonariuszy i psycholog policyjny zabierze siostrę zamordowanej do komendy. - Dobrze. Ofiara ma na sobie piżamę. Mało prawdopodobne, by została zgwałcona. Spójrz na skórę wokół ust. Widać, że była zakneblowana. Na twarzy są resztki kleju z taśmy izolacyjnej. Zwróć uwagę na mały i serdeczny palec u prawej dłoni. - Złamane. - Złamane palce, złamany nos. Ślady poparzeń. Zdemolowany pokój. Może podczas szamotaniny, a może zabójca chciał coś dać do zrozumienia. Peabody podeszła do drzwi. - Za nimi jest łazienka. Telełącze nie leży na swoim miejscu koło łóżka, drugie jest na podłodze. - O czym to świadczy? - Wygląda to tak, jakby ofiara złapała aparat i pobiegła do łazienki. Może miała nadzieję, że zdoła się tam zamknąć i wezwać policję. Ale nie udało jej się. - Wszystko na to wskazuje. Budzi się, słyszy, że ktoś jest w mieszkaniu. Prawdopodobnie myśli, że to jej siostra. Może ją woła albo przewraca się na drugi bok. Drzwi się otwierają. To nie siostra.

Chwyta aparat, próbuje uciec. Całkiem możliwe. Nowy zamek w drzwiach - porządny, i wizjer. Może ktoś ją niepokoił. Sprawdź, czy przez ostatnie dwa miesiące składała jakieś skargi. Wstała i podeszła do drzwi na korytarz. - Zabójca wszedł tędy, zobaczyła go z łóżka. Udało jej się złapać telełącze i pobiec w przeciwną stronę, do pomieszczenia zamykanego na klucz. Bardzo sprytne. Świadczy to też, że była osobą bystrą, szybko kojarzącą, skoro tak się zachowała wyrwana z głębokiego snu. Eve wróciła tam, gdzie stało łóżko. Obeszła je, oceniając odległość do łazienki, i dostrzegła coś błyszczącego na podłodze. Przykucnęła i wyciągnęła kuchenny nóż. - Dlaczego trzymała w sypialni nóż do krojenia mięsa? - Niezła kosa - zauważyła Peabody. - Należy do zabójcy? - To czemu się nim nie posłużył? Założę się, że przyniosła go tu z kuchni. Nowe zamki - ciągnęła Eve - i nóż przy łóżku. Czegoś się bała. - Nie ma żadnych skarg w rejestrze. Jeśli coś ją zaniepokoiło, nie zgłosiła tego. Dallas przeszukała łóżko, zajrzała pod materac, potrząsnęła poduszkami. Potem poszła do łazienki. Mała, schludna, urządzona po kobiecemu. Nic nie świadczyło o tym, że zabójca tu był. Ale Eve znalazła w szafce dezodorant dla mężczyzn, piankę do golenia i wodę kolońską. - Miała faceta - powiedziała i wróciła do sypialni, by pogrzebać w szufladach nocnych szafek. - Prezerwatywy, olejek do masażu ciała. - Może ze sobą zerwali. Zazwyczaj montuje się nowe zamki, jeśli były miał klucze do starych. Może mu się nie spodobało, że go rzuciła. - Może - zgodziła się Eve. - W takich wypadkach ofiara zwykle zostaje zgwałcona. Sprawdź wszystkie rozmowy przychodzące i wychodzące z dwóch ostatnich dni. Chcę obejrzeć pozostałe pomieszczenia. Przeszła do pokoju dziennego i znów mu się przyjrzała. Gdyby odwiedził ją były gach, z pewnością przez jakiś czas walił by do drzwi. No, Nat, do jasnej cholery! Wpuść mnie. Musimy porozmawiać. W końcu facet się wkurzył, a drzwi okazały się na tyle słabe, że je rozwalił kopniakiem. Chociaż nigdy nie wiadomo. Eve weszła do kuchni. Była całkiem spora i wiele wskazywało na to, że ofiara często z niej korzystała. Na nieskazitelnie białym blacie zobaczyła stojak na noże; jednego brakowało. Udała się do drugiej sypialni, w której urządzono domowe biuro. Uniosła brwi. Pokój wyglądał, jakby przeszedł po nim huragan. Zniknęła konsola komunikacyjna, która - jak wyobrażała sobie Eve - stała na błyszczącym, metalowym biurku. - Brak konsoli komunikacyjnej w gabinecie - poinformowała Delię. - Co to za gabinet bez konsoli? - No właśnie. Nie ma też ani jednej dyskietki. Ponieważ pozostały sprzęt elektroniczny, równie łatwy do wyniesienia, nadal tu jest, znaczy to, że kogoś interesowała wyłącznie konsola. Konsola i ofiara. Cóż takiego miała Natalie, co było przedmiotem pożądania mordercy? - Musiało to być coś takiego, że nie tylko postanowił ją zabić, ale pragnął też, by cierpiała przed śmiercią. - W głosie Peabody można było dosłyszeć współczucie. Znów spojrzała na zwłoki. - Na telełączu są zarejestrowane tylko dwie rozmowy, telefon od siostry dziś o dziesiątej rano, a o wpół do ósmej ofiara zadzwoniła do firmy Sloan, Myers i Kraus, informując, że jest chora. To biuro księgowe, ma siedzibę przy Hudson. Wszystkie wcześniejsze połączenia zostały wykasowane. Chłopcy z wydziału przestępczości elektronicznej na pewno mogą je odtworzyć. Chcesz posłuchać tego, co jest? - Tak, ale weźmiemy telełącze do komendy. Muszę jeszcze raz porozmawiać z siostrą ofiary. W drodze do komendy Peabody odczytała dane o zamordowanej, ściągnięte na podręczny pecet. - Urodzona w Cleveland w stanie Ohio. W rodzinie nauczycieli. Rodzice nadal są małżeństwem. Jedna siostra, trzy lata młodsza. Czysta kartoteka. Od czterech lat księgowa w firmie Sloan, Myers i Kraus. Brak danych o małżeństwach i konkubinatach. Od osiemnastu miesięcy mieszkała przy Jane Street. Poprzednio przy Szesnastej w Chelsea. A jeszcze wcześniej w domu rodziców w Cleveland. Pracowała tam na niepełny etat w biurze księgowym. Wygląda to na coś w rodzaju stażu podczas nauki w college'u.

- Specjalistka od liczb przeprowadza się do Nowego Jorku. Co wiadomo o tej firmie? - Chwileczkę. A więc to poważne biuro - zaczęła Peabody, czytając informacje na monitorze swojego palmtopa. - Obsługuje bogatych klientów, kilka korporacji. Zajmuje trzy piętra w budynku przy Hudson Street, zatrudnia około dwustu pracowników. Działa od jakichś czterdziestu lat. Zamordowana była tam starszą księgową. Eve trawiła tę informację, skręcając do podziemnego garażu głównej komendy policji. - Przypuszczam, że mogła znaleźć haka na niektórych z tych bogatych klientów. Może jeden z nich prowadził podwójną księgowość, zajmował się praniem pieniędzy, unikał płacenia podatków. Niewykluczone, że pomagał mu w tym inny pracownik biura. Szantaż, wyłudzenie, defraudacja. - Firma cieszy się dobrą opinią. - Ale to nie znaczy, że wszyscy jej klienci albo pracownicy są święci. Zaparkowały i skierowały się do wind. - Musimy poznać tożsamość przyjaciela zamordowanej, byłego czy aktualnego. Trzeba popytać sąsiadów. Ustalić, czy powiedziała coś siostrze na temat pracy lub kłopotów osobistych. Bo wszystko wskazuje na to, że ofiara spodziewała się kłopotów i przygotowała się na nie - a była to sprawa, której wolała nie zgłosić komu trzeba. Przynajmniej nie policji. - Ale może coś powiedziała koleżance z pracy albo przełożonemu, jeśli miało to związek z obowiązkami służbowymi. - Albo chłopakowi. Im wyżej wjeżdżały windą, tym więcej osób się dosiadało. Eve czuła zapach mydła miętowego od kogoś, kto właśnie zaczynał zmianę, i woń potu od kogoś, kto kończył długi dzień pracy. Kiedy winda zatrzymała się na ich piętrze, dopchnęła się do wyjścia. - Znajdźmy pokój przesłuchań - zaczęła Eve. - Nie chcę z nią rozmawiać w holu. Ciągle coś by nam przeszkadzało. Jeśli potrzebuje psychologa, może jej towarzyszyć. Przeszła przez salę ogólną do swojego gabineciku. Zrzuciła płaszcz, a potem sprawdziła alibi świadka. Palma Copperfield obsługiwała lot wahadłowca z Las Vegas, który, lądował na śródmiejskim lotnisku mniej więcej o tej porze, kiedy duszono jej siostrę. - Dallas. Eve uniosła głowę i zobaczyła Baxtera, jednego z pracowników swojego wydziału. - Od dwóch godzin nie piłam kawy - ostrzegła go. - A może i od trzech. - Słyszałem, że kazałaś przywieźć do komendy Palmę Copperfield. - Tak, w charakterze świadka. Dziś nad ranem uduszono jej siostrę. - O, cholera. - Przesunął dłonią po włosach. - Miałem nadzieję, że to nieprawda. - Znasz je? - Trochę znam tylko Palmę. Spotkaliśmy się kilka miesięcy temu na przyjęciu - przyjaciółka przyjaciółki przyjaciela. Parę razy się umówiliśmy. - Ma dwadzieścia trzy lata. Zmarszczył brwi. - Nie zamierzam w najbliższym czasie przechodzić na emeryturę. Zresztą to nic poważnego. Miła dziewczyna. Naprawdę miła dziewczyna. Czy coś jej się stało? - Nie. Właśnie znalazła swoją siostrę martwą w mieszkaniu. - Straszne. Cholera. Chyba były ze sobą zżyte. Palma mówiła, że zatrzymywała się u swojej siostry, kiedy przylatywała do Nowego Jorku. Raz odwiozłem ją tam, na Jane Street, po wspólnej kolacji. - Nadal się spotykacie? - Nie. I nigdy nie było to nic poważnego. Parę razy poszliśmy coś zjeść i to wszystko. - Baxter wsunął ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. - Słuchaj, jeśli chcesz, mogę z nią porozmawiać. - Może skorzystam z twojej propozycji. Peabody przygotowuje pokój przesłuchań. W holu kręci się zbyt wiele ludzi. Palma była w złym stanie, kiedy składała pierwsze wyjaśnienia. Wspomniała, czy siostra miała kogoś? - Tak. Facet był maklerem czy kimś w tym rodzaju. Chodzili ze sobą na poważnie, może nawet byli zaręczeni. Nie mogę powiedzieć, by zbytnio mnie to interesowało. Chodziło mi o Palmę, a nie o jej siostrę. - Zawróciła ci w głowie, Baxter? - Nie. - Uśmiechnął się lekko. - Jak powiedziałem, miła z niej dziewczyna. Co oznaczało, że nie spali ze sobą, więc jego obecność podczas przesłuchania nie

będzie dla nikogo krępująca. - Dobra, niech Peabody zajmie się łączem, a my porozmawiamy ze świadkiem. Eve pozwoliła, żeby Baxter wszedł pierwszy do pokoju przesłuchań. Uważnie przyglądała się mokrej od łez twarzy Palmy, kiedy dziewczyna uniosła wzrok. Kilka razy zamrugała powiekami, jakby próbując przetworzyć nową informację, a potem na jej twarzy pojawiły się kolejno najpierw ulga, kiedy go rozpoznała, później konsternacja, a na koniec znów rozpacz. - Bax. O, Boże. - Wyciągnęła obie ręce. Podszedł do stołu i ujął jej dłonie. - Tak mi przykro, Palmo. - Nie wiem, co robić. Ktoś zabił Nat, moją siostrę. Nie wiem, co robić. - Pomożemy ci. - Nigdy nikogo nie skrzywdziła. W ciągu całego swojego życia nigdy nikogo nie skrzywdziła, Bax. Jej twarz... - Wiem, że jest ci ciężko. Ale pomagając nam, możesz pomóc jej. - Dobrze. Dobrze, ale zostań ze mną. Może tu zostać? - zwróciła się do Eve. - Naturalnie. Włączę rekorder i zadam pani kilka pytań. - Chyba nie podejrzewa pani, że... Chyba nie podejrzewa pani, że to ja zrobiłam? - Nikt tak nie myśli, Palmo. - Baxter króciutko uścisnął dłoń dziewczyny. - Musimy ci zadać kilka pytań. Im więcej będziemy wiedzieli, tym szybciej znajdziemy tego, kto to zrobił. - Odnajdziecie ich. - Powiedziała to wolno, jakby to też musiała przetworzyć. Potem na moment zamknęła oczy. - Znajdziecie ich. Powiem wam wszystko, co wiem. Eve włączyła rekorder i odczytała wymagane przepisami informacje. - Wylądowała pani w Nowym Jorku dziś w nocy, tak? - Tak, to był rejs z Las Vegas. Wylądowaliśmy koło drugiej, jakieś dwadzieścia minut później byliśmy wolni. Potem razem z Mae, która leciała ze mną, wstąpiłyśmy do baru na lotnisku na kieliszek wina. Żeby się trochę odprężyć. Jedną taksówką pojechałyśmy do miasta. Ona wysiadła pierwsza. Wynajmuje pokój w East Side na spółkę z dwiema innymi stewardesami. Sama pojechałam do mieszkania Nat. Urwała, nabrała głęboko powietrza w płuca, a potem upiła łyk wody z plastikowego kubeczka, stojącego na stole. - Zapłaciłam taksówkarzowi i wysiadłam. Wyciągnęłam klucz, znałam szyfr do Nat. Ale zamek był wyłamany. Ponieważ nie pierwszy raz tak się zdarzyło, więc się zbytnio nie przejęłam. Przynajmniej wtedy. Lecz kiedy znalazłam się na jej piętrze, zobaczyłam, że zamek w jej drzwiach - powiedziała, że go zmieniła - też jest wyłamany. Żołądek mi się ścisnął. Ale pomyślałam sobie, że może niewłaściwie zainstalowała zamek. - Czy zauważyła pani coś niezwykłego, kiedy weszła pani do środka, do pokoju dziennego? - spytała Eve. - Właściwie nie rozejrzałam się po mieszkaniu. Założyłam łańcuch w drzwiach. Nat tego nie zrobiła, żebym mogła wejść. Zostawiłam podręczną torbę koło drzwi, bo postanowiłam zajrzeć do siostry, upewnić się, że wszystko w porządku. Ale nic nie było w porządku. Do oczu znów napłynęły jej łzy i potoczyły się po policzkach, ale Palma mówiła dalej. - Leżała na podłodze, wszędzie była krew, a pokój wyglądał tak, jakby... jakby stoczono w nim walkę. Potłuczone flakoniki z perfumami i małe czarki, które zbierała. Leżała na podłodze, na różowym dywaniku. Kupowałyśmy je razem. Były puszyste jak futerko kota. Nie mogła trzymać zwierząt. Dywaniki były takie mięciutkie. Przepraszam. - Świetnie sobie radzisz - zapewnił ją Baxter. - Podbiegłam. Chyba... Wszystko jest takie niewyraźne. Może zaczęłam krzyczeć? Chyba zawołałam ją po imieniu, podbiegłam i próbowałam ją podnieść, potrząsnąć nią, by się obudziła, chociaż wiedziałam, że... Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że jest martwa. Twarz miała siną i zakrwawioną, a te oczy... Wiedziałam, że nie żyje. Ręce miała skrępowane taśmą. Jakby dopiero teraz sobie to przypomniała, rzuciła Eve zalęknione spojrzenie. - O, mój Boże, ręce i nogi miała skrępowane. - Przycisnęła drżącą dłoń do ust. - Powinnam wezwać pomoc, ale dostałam mdłości, zanim wyszłam, żeby wyjąć telełącze z torby. Potem wybiegłam z mieszkania. Nie mogłam tam zostać. Uciekłam i zadzwoniłam pod dziewięćset jedenaście. Usiadłam na schodach. Powinnam była wrócić do środka, zostać z nią. Nie powinnam była zostawiać jej samej.

- Postąpiłaś właściwie. - Baxter wziął kubeczek z wodą i podał go Palmie. - Dokładnie tak, jak należało. - Czy siostra mówiła pani, że ktoś ją niepokoił? - spytała Eve. - Nie, ale coś nie dawało jej spokoju. Jestem tego pewna. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, kiedy z nią rozmawiałam, a gdy zapytałam, co się stało, odparła, że to nic takiego. Że ma tylko dużo spraw na głowie. - Czy spotykała się z kimś? Z jakimś mężczyzną? - Bick! O, mój Boże, Bick! Nawet o nim nie pomyślałam. - Do oczu znów napłynęły jej łzy; przycisnęła do ust obie dłonie. - Są zaręczeni. Mieli się pobrać w maju. O, mój Boże, muszę go powiadomić. - Jak brzmi jego nazwisko? - Nazywa się Bick, Bick Byson. Pracują razem... Znaczy się, w tej samej firmie. W różnych działach. Nat jest starszą księgową w biurze księgowym Sloan, Myers i Kraus. Bick jest tam doradcą inwestycyjnym. Byli razem od prawie dwóch lat. Jak ja mu to powiem? - Będzie lepiej, jeżeli to my go poinformujemy. - I moi rodzice. - Zaczęła się kiwać na krześle, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu. - Muszę im powiedzieć. Nie chcę, żeby dowiedzieli się o tym przez telefon. Czy muszę tu zostać? Powinnam jechać do domu, do Cleveland, i powiedzieć im, że Nat nie żyje. Nat! - Wrócimy do tego, kiedy zakończymy naszą rozmowę - odparła Eve. - Czy pani siostra i jej narzeczony mieli jakieś kłopoty? - Nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Szaleją za sobą. Chyba sobie pomyślałam, że może się pokłócili i dlatego wcześniej była zdenerwowana. Kiedy się robi przygotowania do ślubu, człowiek jest narażony na liczne stresy. Ale naprawdę byli ze sobą szczęśliwi. Tworzyli wspaniałą parę. - Czy pani siostra miała pierścionek zaręczynowy? - Nie. - Palma znów wzięła głęboki oddech. - Zrezygnowali z pierścionka zaręczynowego dla oszczędności. Bick to wspaniały facet, ale dość sknerowaty. Nat to nie przeszkadza. Cóż, jest pod tym względem taka jak on. Lubi mieć coś odłożone na czarną godzinę. - Nie mieszkali razem? Mogli zaoszczędzić na czynszu. - Nie zgodziła się na to. - Palma po raz pierwszy się uśmiechnęła i Eve dostrzegła, co Baxtera w niej pociągało. - Powiedziała, że zaczekają z tym, póki się nie pobiorą. Moja rodzina ma dość konserwatywne poglądy na te rzeczy. Moi rodzice chyba nawet woleli wierzyć, że Nat nie sypia z Bickiem. Ale oni się kochali - dodała. - Było im ze sobą dobrze. - Czy mieli jakieś kłopoty w pracy? - Nat nigdy o tym nie mówiła. Nie widziałyśmy się przez trzy tygodnie. Przez dziesięć dni obsługiwałam rejsy z New Los Angeles na Hawaje, potem z dwoma przyjaciółkami zostałyśmy tam na krótki urlop. Dopiero co zaczęłam latać z Las Vegas do Nowego Jorku. Rozmawiałam z nią parę razy, ale... Zamierzałyśmy wszystko sobie opowiedzieć, wybrać się na zakupy, omówić przygotowania do ślubu. Ani słowem nie wspomniała o żadnych kłopotach w pracy czy innych, ale wiem, że coś było nie tak. Tylko zlekceważyłam to. Eve wyszła razem z Baxterem. - Wiesz coś o tym narzeczonym ofiary? - Nie. - Potarł kark. - Palma coś wspomniała, że jej siostra się zaręczyła. Bardzo była tym przejęta i dlatego... się wycofałem. Czasem to zaraźliwe. - Twoje zaangażowanie uczuciowe nie odgrywa żadnej roli, więc odłóżmy to na bok. Twoja obecność okazała się bardzo pomocna, widok znajomej twarzy sprawił, że trochę się uspokoiła. Może wsadziłbyś ją do wahadłowca - w ramach obowiązków służbowych. Upewnijmy się, że poleciała do rodziców. - Dziękuję, pani porucznik. Mogę to zrobić poza godzinami pracy. - Zrób to w ramach obowiązków służbowych - powtórzyła Eve. - I niech zrozumie, że muszę wiedzieć, gdzie jej szukać w razie potrzeby. Kiedy wróci, niech mnie zawiadomi, gdzie się zatrzymała. Tak, jak tego wymagają przepisy. - Nie ma sprawy. Cholernie mi jej żal. Porozmawiasz teraz z chłopakiem Natalie?

- Właśnie zamierzam to zrobić. - Byson nie pojawił się w pracy. - Peabody wskoczyła na ruchomą platformę za Eve. - Co według słów jego asystentki jest czymś niezwykłym. Prawie nigdy nie bierze wolnych dni, zawsze uprzedza, że zamierza wyjść wcześniej albo że się spóźni. Próbowała się do niego dodzwonić do domu i na telełącze komórkowe, bo się zaniepokoiła, ale bezskutecznie. - Zna jego adres domowy? - Tak, mieszka przy Broome w Tribeca. Według jego gadatliwej asystentki on i ofiara właśnie kupili loft i Byson zamieszkał tam na czas remontu, który miał się zakończyć przed ślubem. - Spróbujemy go tam złapać. - Może stchórzył - powiedziała Peabody, wysiadając z ruchomej platformy i biegnąc do windy. - Pokłócił się z narzeczoną, wyszedł od niej i pojechał do domu. Uciekł. - To nie była sprzeczka narzeczonych. Delia zmarszczyła brwi. Właśnie wysiadły z windy i skierowały się do zaparkowanego samochodu. - Tego rodzaju obrażenia twarzy i uduszenie ofiary często są wynikiem sprzeczki narzeczonych. - Czy znaleźliśmy na miejscu zbrodni jakieś narzędzia? - Narzędzia? - Śrubokręt, młotek, laser? - Nie. A co to ma... Och. - Delia usiadła na miejscu dla pasażera. Pokiwała głową. - Taśma izolacyjna. Skoro denatka nie trzymała w domu żadnych narzędzi, dlaczego miała taśmę izolacyjną? Zabójca przyniósł ją ze sobą, co raczej wyklucza zabójstwo w afekcie. - Poza tym nie została zgwałcona. Zamki w drzwiach wyłamano. Kiedy siostra ofiary rozmawiała z nią kilka godzin wcześniej, nie zauważyła, aby coś się zaczęło psuć w raju. To nie chodziło o sprawy osobiste - powtórzyła Eve. - Prędzej o zawodowe. Loft mieścił się w starym, dobrze zachowanym budynku w okolicy, gdzie ludzie malują ganki i wysiadują na nich w ciepłe, letnie wieczory. Okna od ulicy były duże, by mieszkańcy mieli widok na jadące samochody, w pobliżu znajdowały się sklepy - od niewielkiej piekarni z delikatesami do odlotowych, małych butików, w których para butów kosztowała tyle samo co krótki wypad do Paryża, a do tego skazywała stopy na prawdziwe tortury. Niektóre mieszkania miały nawet balkony, na których - wyobrażała sobie Eve - ludzie rozstawiali rośliny doniczkowe i krzesła, by podczas ładnej pogody móc sobie siedzieć i popijając coś orzeźwiającego, obserwować, co się dzieje na ulicy. Sądząc po fasadzie budynku, przeprowadzka tutaj z Jane Street oznaczała duży krok naprzód; to miejsce wydawało się w sam raz dla młodego małżeństwa - dwojga wykształconych ludzi, którzy mieli porządny fach w ręku i szybko awansowali w pracy. Byson nie odpowiedział, kiedy Dallas nacisnęła guzik domofonu, ale nim zdążyła się posłużyć swoją uniwersalną kartą, w głośniku rozległ się kobiecy głos. - Szuka pani pana Bysona? - Tak. - Eve przysunęła swoją odznakę do oka kamery ochrony. - Policja. Czy mogłaby nas pani wpuścić do środka? - Chwileczkę. Rozległo się brzęczenie i szczęk zamka. Znalazły się w malutkim korytarzu, w którym ktoś postawił roślinę w kolorowej doniczce. Ponieważ Eve usłyszała, że zjeżdża winda, zaczekała. Wysiadła z niej kobieta w czerwonym swetrze i szarych spodniach. Miała ładną twarz i brązowe włosy związane w krótki kucyk. Na biodrze trzymała dziecko nieokreślonej płci i wieku. - To ja panie wpuściłam - powiedziała. - Jestem sąsiadką pana Bysona. Co się stało? - To coś, o czym chciałybyśmy porozmawiać z nim samym. - Nie wiem, czy jest w domu - odrzekła, huśtając dziecko. Malec gapił się okrągłymi oczami na Eve, a potem wsadził palec do buzi i zaczął go ssać tak zawzięcie, jakby zawierał opium. - O tej porze powinien być w pracy. - Ale nie jest. - Dziwne, bo zwykle słyszę, jak wychodzi. Mieszkamy na tym samym piętrze, więc

słyszę, jak wsiada do windy. A dziś nic nie słyszałam. I okazało się, że był umówiony z hydraulikiem. Kiedy ma przyjść jakaś ekipa - remontują mieszkanie - pan Byson wstępuje do mnie i pyta, czy mogę ją wpuścić. Dzisiaj tego nie zrobił, więc nie otworzyłam hydraulikowi. Nigdy nic nie wiadomo. Może to być ktoś, kto tylko udaje hydraulika, a w rzeczywistości chce okraść mieszkanie. - Czyli że ma pani klucz do jego mieszkania? - Tak, mam klucz i znam szyfr. Coś się stało, prawda? Chcą panie, żebym je wpuściła? Najpierw muszę coś niecoś się dowiedzieć. Nie czułabym się dobrze, gdybym panie wpuściła, nie wiedząc, co się stało. - Rzeczywiście coś się stało. - Eve znów pokazała swoją odznakę. - Zabito narzeczoną pana Bysona. - O, nie. - Wolno pokręciła głową. - Tylko nie to. Nie Nat! Głos się jej załamał. Niemowlę natychmiast wyjęło palec z buzi i zaczęło płakać. - Znała ją pani? - Eve cofnęła się o krok, aby stanąć trochę dalej od dziecka. - Jasne. Często tu przychodziła. Za kilka miesięcy mieli się pobrać. - Do oczu kobiety napłynęły łzy. Mocniej przytuliła do siebie dziecko. - Bardzo ją lubiłam. Już nie mogliśmy się doczekać, kiedy zostaniemy sąsiadami. Bick i Nat, ja i mój mąż. Byliśmy... Nie mogę w to uwierzyć. Co się stało? Co zrobili Nat? - Musimy porozmawiać z panem Bysonem. - Mój Boże. Mój Boże. Naturalnie, naturalnie. - Wyraźnie wstrząśnięta, odwróciła się, żeby ściągnąć windę. - To go zabije. Cii..., Crissy, cii... - Podrzucała dziecko i poklepywała je po pleckach, kiedy wciskały się do windy. - Szaleli za sobą, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. Bardzo ją lubiłam. Może to jakaś pomyłka? - Przykro mi - powiedziała jedynie Eve. - Czy wspominała o jakichś kłopotach? Czy coś nie dawało jej spokoju? - Nie, właściwie nie. Tylko drobiazgi związane z przygotowaniami do ślubu, zwyczajne sprawy. Mieli się pobrać w Cleveland, skąd pochodzi. Wybieraliśmy się tam oboje z Huntem... Po raz pierwszy, odkąd się urodziła Crissy. Hunt to mój mąż. Pójdę po klucz - powiedziała, kiedy drzwi windy się otworzyły. - Tu jest ich mieszkanie. Na tym samym piętrze co nasze. - Są tylko dwa lokale na tej kondygnacji? - Tak. Całkiem spore. Jasne. Kupiliśmy z Huntem to mieszkanie, kiedy zaszłam w ciążę. To sympatyczny dom, mamy trzy sypialnie. Kobieta otworzyła drzwi do swojego mieszkania, niezmordowanie podrzucając niemowlę, które teraz miało minę zadowolonego z życia ćpuna: szklany wzrok i rozchyloną buzię. Przytrzymując biodrem drzwi, wzięła komplet kluczy z miseczki stojącej na stoliku koło wejścia. - Nie przedstawiła nam się pani - powiedziała Eve. - Och, przepraszam. Gracie, Gracie York. - Przekręciła klucz w zamku i wprowadziła kod na miniklawiaturze znajdującej się powyżej. - Może Bick miał coś do załatwienia. Nie słyszałam, jak wychodził, więc musiał wyjść wcześnie. Crissy marudziła w nocy, dopiero nad ranem trochę się zdrzemnęłam. Ząbkuje. - Gracie zaczęła otwierać drzwi, ale Dallas podniosła rękę, żeby ją powstrzymać. - Chwileczkę. - Zapukała. - Panie Byson! - zawołała. - Jestem z policji. Proszę nas wpuścić. - Naprawdę nie sądzę, że jest w domu... - zaczęła Gracie. - I tak odczekamy minutkę, nim wejdziemy. - Eve znów zapukała. - Panie Byson, jestem porucznik Dallas z nowojorskiej policji. Wchodzimy do pańskiego mieszkania. W chwili kiedy Eve otworzyła drzwi, wiedziała, że Byson jest w domu. Wcześniejsze słowa jego sąsiadki okazały się prorocze. Zabiło go morderstwo Natalie Copperfield. A raczej, jak przypuszczała Eve, jej zabójca. - OmójBożeomójBożeomójBoże! - wybełkotała Gracie, a wszystkie słowa zlały się w jedno. Przycisnęła buzię dziecka do ramienia i potykając się wyszła na korytarz. - Pani York, proszę wrócić do swojego mieszkania - poleciła jej Eve. - I zamknąć się na klucz. Albo moja partnerka, albo ja przyjdziemy do pani za minutkę. - To Bick. Czy to Bick? W przedpokoju. Jest w przedpokoju. Na znak dany przez Eve Peabody ujęła kobietę pod ramię. - Proszę iść z Crissy do domu - powiedziała łagodnie. - Proszę ją stąd zabrać. Nic jej nie grozi. Proszę wrócić do siebie i zaczekać na nas. - Nie rozumiem. Z pewnością nie żyje. Leży w przedpokoju. Delia z miną pełną rezygnacji spojrzała na Eve.

- Domyślam się, że chcesz, żebym ją stąd zabrała. - Masz rację. Najpierw wezwij techników, Peabody, potem zajmij się nią i wysłuchaj jej oficjalnego oświadczenia. Ja pójdę po zestaw podręczny i zabieram się do pracy. ROZDZIAŁ 3 Eve wyjęła swoją walizeczkę, włożyła rękawiczki i spryskała buty sprayem zabezpieczającym. Włączyła rekorder i wróciła na miejsce zbrodni. Zauważyła, że boczne okno wychodzi na sąsiedni budynek i ma mały balkonik. - Okno od strony południowej jest otwarte - powiedziała do mikrofonu i podeszła bliżej, by lepiej się przyjrzeć. - Wygląda na to, że zostało otwarte z zewnątrz. Służy jako wyjście awaryjne, prawdopodobnie tędy wszedł sprawca. Przypuszczalnie opuścił mieszkanie tą samą drogą. Tak bezpieczniej, pomyślała Eve. Unika się ewentualności, że sąsiadka zobaczy, jak wchodzimy lub wychodzimy. Stanęła tyłem do okna, przez które, jak przypuszczała, zabójca dostał się do środka. - Zwłoki leżą na wznak, ręce i nogi skrępowane taśmą izolacyjną, tak jak w przypadku poprzedniej ofiary. Druga ofiara to mężczyzna, mieszaniec, przed trzydziestką, ma na sobie tylko parę białych bokserek. Obudziłeś się, Bick, bo coś usłyszałeś. Sprawiłeś mu trochę kłopotów. Widać ślady walki. Przewrócony stolik, stłuczona lampa. Krew pewnie należy nie tylko do ofiary; to dobrze, łatwiej nam będzie ustalić tożsamość sprawcy. Na twarzy i ciele denata widoczne siniaki i rany szarpane. Przykucnęła obok zwłok. - Są też ślady oparzeń, ale wyglądają jak od paralizatora, przytkniętego do piersi. Walczyli, zabójca obezwładnił Bysona paralizatorem, a potem go związał i pobił. Czy zadawał mu pytania? Udusił go niebieską plastikową taśmą. Eve znów rozejrzała się po pomieszczeniu. - W jednym kącie są jakieś materiały budowlane, związane niebieską, plastikową taśmą, taką samą, jaka jest wokół szyi ofiary. Zdjęła odciski palców, by potwierdzić tożsamość zabitego. - Godzina zgonu - powiedziała, odczytując wynik na mierniku - druga czterdzieści pięć. Sprawca przyszedł tutaj po zamordowaniu Copperfield. - Pochyliła się nad ciałem. - Ślady kleju wokół ust, jak u poprzedniej ofiary. Dlaczego zerwał taśmę? Bo chciał się czegoś od niego dowiedzieć? Chciał słyszeć, jak się dławisz, kiedy cię dusił? Może i jedno, i drugie. Wyprostowała się i przeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Zapewne Bick tu sypiał. Prawdopodobnie nie była to główna sypialnia, ale tutaj spał podczas remontu. Materac na skrzyni, po bokach dwa stoliki, na jednym z nich taka sama lampka jak ta, która leżała z potłuczonym kloszem na podłodze. Porozciągane ubrania, ale raczej w sposób, który świadczył o tym, że facet był bałaganiarzem, a nie, że czegoś tu szukano. - Obudził się. Złapał jedną lampkę, by posłużyć się nią do obrony. Kobieta złapała telełącze i próbowała uciec, ale faceci mają inne pierwsze odruchy. Bronić jaskini. Wyszedł i zaatakował intruza. Może go zaskoczył. Wywiązała się bójka. Siniaki na kostkach u rąk Bysona świadczą, że udało mu się kilka razy przyłożyć napastnikowi. Ale ten uciekł się do paralizatora i ofiara upadła na podłogę. Wyszła do holu i jeszcze raz przyjrzała się, w jakiej pozycji leżą zwłoki. - Zabójca skrępował Bysonowi ręce i nogi, a potem go zakneblował. Czyli że nie zabił od razu. Po co go zakneblował, skoro mężczyzna i tak był nieprzytomny? Czyli że najpierw chciał coś powiedzieć albo zrobić. Zadać jakieś pytania. Czy poinformował go, co zrobił z Natalie? Założę się, że tak. Szybko obeszła całe mieszkanie. Też miało trzy sypialnie, tak jak sąsiedni apartament. Największa z nich była pusta, jeśli nie liczyć materiałów budowlanych. W ostatniej urządzono gabinet. Ale nie było w nim komputera. Widziała, gdzie stał, prawdopodobnie przykryty czymś na czas robót budowlanych. Na składanym stoliku, służącym jako biurko do pracy, była warstwa kurzu i czysty fragment blatu tam, gdzie stał komputer. Stała w głównym pomieszczeniu mieszkalnym, przyglądając się otwartemu oknu, kiedy weszła Peabody. - Sąsiadka jest w szoku, ale nic jej nie będzie. Pozwoliłam jej zadzwonić do

męża, poprosiła go, by wrócił z pracy do domu. A propos, wyszedł dziś koło siódmej rano. Świadek mówi, że jej mąż i ofiara czasami razem przed pracą szli do siłowni. Najwyraźniej dziś rano nie byli umówieni. - Poniósł śmierć mniej więcej godzinę po Copperfield. Taki sam modus operandi. W mieszkaniu nie ma komputera ani dyskietek. - Znaleźli na kogoś jakiegoś haka - doszła do wniosku Peabody. - Prawdopodobnie miało to związek z ich pracą. Coś wiedzieli, coś usłyszeli, pracowali nad czymś. Tędy się dostał do środka? - spytała, wskazując okno. - Otwarto je siłą. Schody ewakuacyjne są na górze, ale prawdopodobnie wyszedł również tędy. Będąc na dole, mógł podnieść schody. Musimy poprosić techników, żeby sprawdzili odciski palców na przełącznikach. Nic tam nie znajdą, ale będą mieli zajęcie. Jeszcze raz obeszła miejsce zbrodni i podzieliła się z Delią wcześniejszymi spostrzeżeniami. - Może znajdziemy DNA na fragmentach lampy i dłoniach ofiary. - Peabody spojrzała na zwłoki. - Facet był w formie. Wygląda na to, że stawiał opór napastnikowi. - Ale za mały. Ustąpiły miejsca technikom i udały się do biura księgowego. - Widok niemowlęcia o czymś mi przypomniał. Jak tam wczorajsze wieczorne zajęcia w szkole rodzenia? - Nie chcę o tym mówić - odparła Eve. - Nigdy. - Daj spokój. - Nigdy. Żeby ukryć znaczący uśmieszek, Peabody wyjrzała przez boczne okno i tęsknym wzrokiem popatrzyła na stragan na kółkach, stojący na rogu. - Wkrótce pępkowe. Wszystko już przygotowaliście? - Tak, tak, tak. - Przynajmniej Eve miała taką nadzieję. - Zrobiłam dla niej słodki kocyk, kiedy podczas urlopu byłam w nastroju do dziergania. Jest we wszystkich kolorach tęczy. Teraz robię jeszcze słodziutkie buciki i czapeczkę. A co ty jej dasz? - Nie wiem. - Nie masz jeszcze dla niej żadnego prezentu? Zostało mało czasu. - Jest jeszcze kilka dni. - Po chwili namysłu Eve spojrzała na Peabody. - Mogłabyś mi coś kupić? Zwrócę ci pieniądze. - O, nie. To nie byłoby w porządku. - Peabody skrzyżowała ręce. - Twoja najlepsza przyjaciółka spodziewa się pierwszego dziecka. Sama musisz coś kupić. - Cholera. Cholera, cholera! - Ale pójdę z tobą. Kiedy skończymy w biurze księgowym, możemy zajrzeć do tego sklepu dla dzieci, w którym wiecznie przesiaduje Mavis. Może przy okazji coś zjemy. Eve wyobraziła sobie zakupy w butiku dla dzieci i z trudem powstrzymała się, żeby się nie wzdrygnąć. - Dam ci sto dolarów, żebyś poszła tam beze mnie. - To cios poniżej pasa - odparła Peabody. - Ale nie dam się przekupić. Musisz sama coś wybrać, Dallas. Chodzi o Mavis. - Zajęcia w szkole rodzenia, pępkowe, a teraz zakupy. Czy cena przyjaźni jest aż tak niebotycznie wysoka? Eve odsunęła to na razie na bok - a raczej wyparła z pamięci - i skierowała się do głównej recepcji firmy Sloan, Myers i Kraus. Ponieważ spółka obsługiwała bogatych klientów, recepcja miała szklane ściany, urządzona była luksusowo, stało w niej mnóstwo roślin doniczkowych. Za szerokim blatem z szarego kamienia siedziało trzech pracowników, wszyscy mieli na uszach słuchawki i coś pisali na komputerach. Trzy poczekalnie rozchodziły się promieniście, stały w nich przepaściste fotele, były ekrany i płyty z programami rozrywkowymi. Eve położyła swoją odznakę na kontuarze przed mężczyzną z krótkimi, kręconymi, blond włosami ubranym w trzyczęściowy garnitur. - Chcę rozmawiać z kimś z kierownictwa firmy. Rzucił jej radosny uśmiech. - To z całą pewnością nie jestem ja. Chodzi o kierownika jakiegoś konkretnego działu czy całej firmy? - Zacznijmy od kierowników działów. Chciałabym porozmawiać z przełożonymi Natalie Copperfield i Bicka Bysona.

- Sprawdźmy. Nat Copperfield jest starszą księgową, zajmuje się korporacjami, zarówno krajowymi, jak i zagranicznymi. To na tym piętrze. Powinna pani porozmawiać z Carą Greene. A Byson, Byson. Byson, Bick - powiedział niemal śpiewnym głosem, patrząc na monitor. - Wiceprezes, finanse osobiste, klienci krajowi. To piętro wyżej, jego przełożoną jest Myra Lovitz. - Najpierw porozmawiam z panią Greene. - Jest na spotkaniu. Eve postukała swoją odznakę. - Już nie. - Jak pani sobie życzy. Zadzwonię do niej. Może pani spocznie? - Nie, chcę tylko spotkać się z panią Greene. Bajeranckie biuro, pomyślała Eve, czekając. Mają tu do czynienia z wielkimi pieniędzmi. A nic bardziej nie skłania ludzi do popełnienia morderstwa, jak wielkie pieniądze. Cara Greene miała na sobie ciemnoczerwony kostium i chociaż zapięła go pod samą szyję, był skrojony w taki sposób, że pokazywał, iż jego właścicielka ma ładne, jędrne piersi. Na jej gładkiej, śniadej twarzy malowało się zniecierpliwienie, kiedy na cieniutkich szpilkach weszła do recepcji. - Jest pani z policji? - spytała, wskazując palcem Eve. - Porucznik Eve Dallas, a to detektyw Peabody. Pani Greene? - Zgadza się. Wyciągnęłyście mnie z ważnego spotkania. Jeśli mój syn znów narozrabiał w szkole, ukarzę go. Nie lubię, kiedy policja przychodzi do mnie do pracy. - Nie jesteśmy tutaj z powodu pani syna. Tylko w związku z Natalie Copperfield. Jeśli pani woli, możemy zabrać panią do komendy. I to bezzwłocznie. Irytację natychmiast zastąpiła nieufność. - Coś się stało Natalie? Chyba nie wpakowała się w jakieś kłopoty? Nigdy nie złamała prawa. - Czy możemy przejść do pani gabinetu, pani Greene? Wyraz twarzy kobiety znów uległ zmianie, teraz w butelkowozielonych oczach można było dostrzec strach. - Coś jej się stało? Miała wypadek? Czy wszystko z nią w porządku? - Najlepszym miejscem, by odpowiedzieć na te pytania, będzie pani gabinet. - Proszę za mną. - Cara szybkim krokiem przeszła przez szklane drzwi, które automatycznie się rozsunęły. Przemaszerowała obok licznych boksów, gdzie pracowały androidy, minęła pokoje, gdzie księgowi wgryzali się w liczby, i weszła do narożnego gabinetu, przysługującego osobie na jej stanowisku. Zamknęła za sobą drzwi i odwróciła się do Eve. - Proszę mi powiedzieć, co się stało. - Dziś nad ranem zamordowano panią Copperfield. Cara Greene gwałtownie nabrała powietrza w płuca i uniosła rękę. Podeszła, już nie tak żwawo, do stojącego pod ścianą barku i wyciągnęła z niego butelkę schłodzonej wody. Nie otworzywszy jej, osunęła się na fotel. - Jak to? Jak to? Nie rozumiem. Powinnam się domyślić, że coś jest nie tak, kiedy zadzwoniła wczoraj i oznajmiła, że jest chora, więc nie przyjdzie na dzisiejsze spotkanie. Powinnam się domyślić. Byłam na nią wściekła. To spotkanie... - Znów uniosła rękę. - Przepraszam. Przepraszam. Ale jestem w szoku. Zanim Eve zdołała coś powiedzieć, kobieta zerwała się na równe nogi. - O, Boże, Bick! Jej narzeczony. Czy już o tym wie? Była zaręczona z jednym z wiceprezesów działu finansów osobistych. Powinien być na górze. O, Boże! Mieli się pobrać w maju. - Była pani jej bezpośrednią przełożoną? - Jest jedną z moich starszych samodzielnych księgowych, szybko awansuje. Jest dobra. Chciałam powiedzieć... O, Boże, o, Boże, była dobra. Świetna. Miła, inteligentna, pracowita. Zamierzałam ją awansować, zaproponować jej stanowisko wiceprezesa. - Byłyście przyjaciółkami - wtrąciła się Peabody. - Tak. Może nie najbliższymi. Muszę zachować pewien dystans jako jej szefowa, ale owszem, przyjaźniłyśmy się. - Zamknęła oczy i przyłożyła zimną butelkę do czoła. - Nawet bardzo. Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. - Może powie nam pani, gdzie pani była między północą i czwartą nad ranem? - Chyba nie myśli pani... - Cara znów usiadła. Otworzyła butelkę z wodą i napiła się. - Byłam w domu, z mężem i naszym dwunastoletnim synem. Ja i mąż położyliśmy

się spać tuż po północy. Boże, jak ją zabito? - Na razie nie możemy ujawnić żadnych szczegółów. Skoro się przyjaźniłyście i była pani jej przełożoną, może Natalie wspominała, że coś ją niepokoi lub martwi? Może czuła się czymś zagrożona? - Nie, nie, nie. Owszem, przez ostatnie dwa tygodnie była trochę rozkojarzona, ale kładłam to na karb przygotowań do ślubu. Powiedziałaby Bickowi, gdyby ktoś jej groził. Mówiła mu wszystko. Tak, pomyślała Eve, najprawdopodobniej tak. I dlatego on też nie żył. - Czym się zajmowała w pracy? - Miała kilku klientów, księgowość niektórych innych nadzorowała, należała do zespołów prowadzących księgi różnych firm. - Potrzebna nam lista wszystkich jej klientów, musimy też przejrzeć akta tych firm. - Nie mogę paniom tego udostępnić. Nie mogę. Musimy chronić prawo do prywatności naszych klientów. Zażądano by od nas niebotycznych odszkodowań, gdybym przekazała policji poufne dane. - Uzyskamy nakaz. - Bardzo proszę się o niego postarać. Naprawdę. Proszę przyjść do mnie z nakazem, a osobiście przypilnuję, żeby otrzymały panie wszystkie informacje, na których ujawnienie zezwalają przepisy prawa. Muszę się skontaktować z panem Krausem - ciągnęła, wstając. - Trzeba mu powiedzieć, co się stało. I Bickowi. Powinniście porozmawiać z Bickiem. - Bicka Bysona też zamordowano dziś nad ranem. Cała krew odpłynęła jej z twarzy. - Nie rozumiem... Nie wiem, co myśleć. Nie wiem, co powiedzieć. To straszne. - Przykro mi. Rozumiem, że to dla pani wielki wstrząs. Musimy porozmawiać z przełożonym pana Bysona. - To... O, Boże, nie mogę zebrać myśli. Myra. Myra Lovitz. Mogę do niej zadzwonić. - Wolałabym, żeby nie kontaktowała się pani z Myrą Lovitz, dopóki my z nią nie porozmawiamy. Kto jeszcze zajmował się tymi samymi firmami, co pani Copperfield? - Przygotuję listę nazwisk. Przepraszam. - Chwyciła się biurka, otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej chusteczki. - Przepraszam, ale dopiero teraz w pełni zaczyna to wszystko do mnie docierać. Zadzwonię do sekretarki Myry, poproszę, żeby uprzedziła ją o przyjściu pań. Czy to wam ułatwi zadanie? - Tak. Bardzo dziękujemy za pomoc. Wrócimy tu z nakazem udostępnienia akt. Na górze wyszła im na spotkanie sekretarka, która zaprowadziła je prosto do gabinetu, bardzo podobnego do tego, w jakim pracowała Cara. Myra Lovitz siedziała za biurkiem zawalonym skoroszytami, dyskietkami i notatkami. Eve oceniła, że kobieta ma sześćdziesiąt kilka lat. Nie farbowała włosów, które miały ciemnosiwy kolor i bardzo pasowały do jej ostrych rysów twarzy. Miała na sobie kostium w niebieskie prążki. Uśmiechnęła się kwaśno na widok policjantek. - Cóż to takiego, nalot? - Jesteśmy tutaj w związku z Bickiem Bysonem. Pani Lovitz spoważniała. - Coś mu się stało? Przez cały ranek próbujemy się do niego dodzwonić. - Nie żyje. Zamordowano go tej nocy. Zacisnęła usta i mocno splotła dłonie. - Przeklęte miasto. A niech to. Napadli go? - Nie. Eve pozwoliła Delii zadawać pytania i spisywać wyjaśnienia. Przesłuchanie bardzo przypominało poprzednie, jeśli pominąć bardziej bezpośredni sposób mówienia Myry. - Był cholernie dobry. Inteligentny, solidny. Umiał gawędzić z klientami, którzy tego potrzebowali, i stawać się w każdym calu fachowcem, gdy sytuacja tego wymagała. Znał się na ludziach. Zamordowali jego i tę uroczą dziewczynę z księgowości? Obydwoje? Boże, w jakim my świecie żyjemy! - Jakimi firmami się zajmowali? - spytała Peabody. - Bick i Natalie nie obsługiwali tych samych klientów. On miał indywidualnych, krajowych, a ona - firmy, głównie zagraniczne. - Jak się zachowywał przez ostatnie dwa tygodnie?

- Był trochę nerwowy, kiedy teraz się nad tym zastanowiłam. Zbliżał się dzień ich ślubu, właśnie kupili mieszkanie w Tribeca. Remontowali je, kupowali meble. Człowiek ma prawo być wtedy trochę zdenerwowany. - Nie wspominał o niczym, co wzbudziło jego niepokój? - Nie. - Jej wzrok stał się bardziej przenikliwy. - To nie było przypadkowe zabójstwo, prawda? Chce pani powiedzieć, że ktoś rozmyślnie zamordował tych dwoje? - Nie, proszę pani - wtrąciła się Eve. - W tej chwili nic nie możemy pani jeszcze powiedzieć. Po uruchomieniu procedury wydania nakazu rewizji Eve marzyła tylko o jednym: żeby wrócić do komendy, sporządzić pisemne sprawozdanie, zdać ustny raport, przygotować plan działania i przystąpić do pracy. Ale Peabody okazała się nieustępliwa. - Jeśli teraz to odłożysz, sama tego pożałujesz, bo będziesz musiała beze mnie wybrać się na zakupy dla niemowlęcia. - Nie zamierzam wybierać się na zakupy ani sama, ani z tobą. Chcę zwyczajnie coś kupić. I lepiej żeby nie trwało to dłużej niż dziesięć minut. - A potem coś zjemy? - Zawsze coś wymyślisz! Prawdopodobnie nie będzie gdzie zaparkować. Rozsądniej będzie zamówić coś przez Internet. Powiedz mi tylko, co, a zaraz złożę zamówienie. Zgoda? - Nie. - Suka. - Jeszcze mi podziękujesz, kiedy Mavis zacznie się rozpływać z zachwytu. - Toleruję tylko czekoladę rozpływającą się w ustach. - Skoro już mowa o czekoladzie, jaki tort będzie na przyjęciu? - Nie wiem. Szczerze oburzona Peabody aż podskoczyła na swoim miejscu. - Nie zamówiłaś tortu? - Nie wiem. Chyba tak. - Ponieważ cały pomysł przyjęcia i tego co trzeba zrobić, czego nie zrobiła, a co powinna była zrobić - wszystko to sprawiało, że żołądek jej się skręcał, Eve się skrzywiła. - Słuchaj, zadzwoniłam do firmy cateringowej. Osobiście. Nie zostawiłam tego Roarke'owi, nie poprosiłam - niech Bóg broni - Summerseta, żeby się tym zajął. - No dobrze. I co zamówiłaś? Poinformowałaś, jaki ma być motyw przewodni? Teraz żołądek nie tylko miała ściśnięty, ale jeszcze podszedł jej do gardła. - O czym ty mówisz? Jaki znów motyw przewodni? - Nie wybrałaś motywu przewodniego? Jak możesz urządzić pępkowe, nie mając motywu przewodniego? - Jezu Chryste, powinnam wybrać jakiś motyw przewodni? Nawet nie wiem, co to znaczy. Zadzwoniłam do firmy cateringowej. Zrobiłam, co do mnie należało. Powiedziałam, że chodzi o pępkowe. Powiedziałam, ile mniej więcej przyjdzie osób. Powiedziałam, kiedy i gdzie. Zaczęła mi zadawać różne pytania, od których rozbolała mnie głowa, więc odparłam, żeby przestała mnie wypytywać, bo straci tę robotę. Po prostu niech zrobi wszystko, co trzeba. Czy to nie wystarczy? Peabody głęboko westchnęła. - Daj mi namiary na tę firmę cateringową, zadzwonię do nich. Czy zadbają też o dekoracje? - O, mój Boże. Potrzebne są jakieś dekoracje? - Pomogę ci, Dallas. Ustalę wszystko z firmą cateringową. W dniu przyjęcia przyjdę wcześniej i dopilnuję, żeby wszystko było jak należy. Eve zmrużyła oczy i starała się opanować ulgę i radość, które mało nie rozsadziły jej piersi. - A ile będzie mnie to kosztowało? - Nic. Lubię takie rzeczy. - Jesteś chora. - Patrz, patrz! Tamten samochód zaraz odjedzie. Zaparkuj na jego miejscu! Zaparkuj na jego miejscu! To pierwszy poziom, niemal tuż przy drzwiach. To znak od bogini płodności lub coś w tym rodzaju. - Przeklęta wyznawczyni Wolnego Wieku - mruknęła Eve, ale nie dała się ubiec minibugowi i zaparkowała na zwolnionym miejscu. Wiedziała, że zakupy w butiku dla niemowląt będą dla niej czymś nie do zniesienia. A Eve Dallas dobrze siebie znała.

W sklepie były ogromniaste pluszowe zabawki i rozbrzmiewała muzyka wprawiająca człowieka w otępienie. Były tu maciupeńkie krzesełka i dziwne siatkowe klatki. Całe ściany zawieszono zwierzątkami do zabawy. Półki aż się uginały od dziwacznych, miniaturowych ubranek. I bucików nie większych niż jej kciuk. Buciki wielkości kciuka to coś dziwnego, pomyślała. Żadna istota o tak małych nóżkach nie potrafi chodzić, więc po co jej buty? Wszystko się kołysało i kiwało, a do tego jeszcze dzwoniło. Wokoło kręciło się sporo kobiet w ciąży, inne nosiły owoce swojej miłości w barwnych nosidełkach lub dziwnych, miękkich fotelikach na ramionach. Jeden z tych owoców miłości zawodził cienkim, przenikliwym głosikiem. Były tu też większe dzieci, które siedziały w wózkach lub ganiały po sklepie, potrącały zwierzątka lub wspinały się na wszystko, co znalazło się na ich drodze. - Odwagi - szepnęła Peabody i położyła dłoń na ramieniu Dallas, nim Eve zdążyła się wycofać. - Wskaż cokolwiek i natychmiast to kupię. Cokolwiek. Cena nie gra roli. - Nic z tego. Podejdziemy do jednego z monitorów. Mavis się zarejestrowała. Dowiemy się, co chciałaby dostać, i co z jej listy już kupili inni. Mają tutaj przebogaty wybór towarów. - Dlaczego coś, co nie umie chodzić, mówić ani samodzielnie jeść, potrzebuje tyle rzeczy? - Właśnie dlatego. Niemowlęta potrzebują troski i wygody. Proszę bardzo. - Peabody włączyła monitor. Na ekranie pojawiła się młoda kobieta o radosnym uśmiechu. - Witam w „Białym Łabędziu”! Czym mogę paniom służyć? - Proszę o listę zakupów Mavis Freestone. - Jedną chwileczkę. Czy chcą panie obejrzeć całą listę rzeczy wybranych przez panią Freestone, czy tylko pozycje, które nie zostały zakupione? - Tylko to, co zostało - szybko powiedziała Eve. - Tylko to, co zostało. - Jedną chwileczkę! - Dlaczego ona mówi w taki sposób, jakbym była niespełna rozumu? - syknęła Eve do Delii. - Wcale nie... - Dallas? Nerwy Eve były w takim stanie, że niemal podskoczyła na dźwięk swojego nazwiska. Kiedy się odwróciła, zobaczyła Tandy Willowby, zmierzającą w jej stronę kaczym chodem. - Och, i Peabody, prawda? Kiedyś spotkałyśmy się u Mavis. - Pamiętam. Jak się czujesz? - Bardzo dobrze. - Tandy poklepała się po brzuchu. - Prawie zaczęło się już końcowe odliczanie. Przyszłyście coś kupić dla Mavis? - Powiedz mi, czego potrzebuje. - Eve była gotowa ją błagać. - Wpadłam tu w godzinach pracy. - Nie ma sprawy. Prawdę mówiąc, właśnie mam coś takiego. Anulować poszukiwania listy - poleciła. - Może kosztuje to więcej, niż byłaś gotowa wydać... - To nie ma znaczenia. Każ to zapakować. - Jest trochę za duże. Musiałam dziesiątki razy powstrzymywać Mavis, tłumaczyć jej, żeby nie wykupywała wszystkiego, co oferuje sklep, tylko zaczekała na przyjęcie. Bardzo chce mieć ten bujany fotel. Tandy ruszyła między wieszakami, prowadząc Eve i Delię przez gąszcz towarów dla dzieci. Długie, jasne włosy opadały jej na ramiona. - Namówiłam szefową, by zamówić jeden w ulubionych kolorach Mavis. Wiedziałam, że jeśli nie dostanie go w prezencie, kupi go sobie po przyjęciu. Pokażę ci ten, który jest wystawiony, a potem możesz obejrzeć na monitorze ten, który zamówiliśmy. Mamy go w magazynie. - Świetnie. Wspaniale. Już płacę. Ej! - warknęła Eve, kiedy Peabody ujęła ją pod łokieć. - Przynajmniej rzuć na niego okiem. - Och, tak, koniecznie musisz go zobaczyć - poparła ją Tandy. Jej niebieskie oczy były niewinne i szczere jak u dziecka. - To coś niesamowitego. Tandy wskazała ręką i Eve zobaczyła coś w kolorze mięty i o kształcie długiego S. Nie wiedzieć czemu Peabody zaczęła gruchać na widok tego czegoś.

- Rozkłada się, buja, kołysze, wibruje i gra dwadzieścia różnych melodii, ale można sobie nagrać inne. Albo głos matki, ojca, i co tylko dusza zapragnie. - Tandy delikatnie przesunęła dłoń po fotelu. - Tkanina jest plamo - i wodoodporna. A do tego jaka miękka! Sama się przekonaj. Ponieważ najwyraźniej taki był wymóg, Eve poklepała fotel. - Ładny. Miękki. Biorę go. - Musisz na nim usiąść - nalegała Tandy. - Nie... - No, dalej, Dallas. - Peabody szturchnęła Eve. - Wypróbuj. Musisz. - Jezu, dobrze już, dobrze. - Czując się jak ostatnia idiotka, Eve usiadła i poczuła, że fotel odrobinę zmienił kształt, jakby był żywy. - Poruszył się! - Poduszki są wypełnione żelem, dostosowują się do twojej figury - wyjaśniła rozpromieniona Tandy. - Można też zaprogramować taki kształt, jaki nam odpowiada, ręcznie lub głosem. Pozycje, ruchy, wszystko można ustawiać ręcznie lub głosem. Przełączniki są pod obiema poręczami dla osób prawo i leworęcznych. Klapkę otwiera się palcem. Tandy zademonstrowała to i odsłonił się panel. - Model de lux, na punkcie którego Mavis dostała bzika, ma jeszcze dodatkową funkcję. Dziecko senne, a mamusia zmęczona? - Tandy nacisnęła trzy guziki i jeden bok fotela się opuścił, a pojawił się mały, wyściełany pojemnik. - Jeden ruch ręką i wkładam dziecko do kołyski, po czym obydwoje możecie sobie uciąć drzemkę. - To niesamowite! - zaszczebiotała znów Peabody niczym gruchająca gołębica. - Nadaje się dla dzieci ważących do osiemnastu kilogramów. Może się kołysać niezależnie od fotela. Po drugiej stronie jest mała szafka, w której można trzymać śliniaczki, pieluszki, dodatkowe kocyki. Przysięgam, że wyręcza cię we wszystkim poza karmieniem i przewijaniem. - W porządku. - Eve z wyraźną ulgą wstała z fotela. - Dostał maksymalne noty w „Baby Style”, „Parenting” i „Today's Family”. Mommy Channel uznał to za produkt roku. - Kupione. - Naprawdę? - Tandy aż pokraśniała z zadowolenia. - Och, to cudownie. Wspaniale. - Mogą to dostarczyć do domu przed przyjęciem? - Naturalnie. A ponieważ mam tu chody, załatwię, żeby w cenie uwzględniono też przewiezienie prezentu do mieszkania Mavis. Bez dodatkowych opłat. - Dziękuję. - Po chwili namysłu Eve znów przyjrzała się fotelowi. - Ile kosztuje to cudo? Kiedy Tandy podała cenę, Peabody głośno przełknęła ślinę, a Dallas tylko mruknęła: „Jasny gwint”. - Wiem, to strasznie dużo, ale naprawdę ten fotel jest wart swojej ceny. I mogę ci dać dziesięć procent rabatu na wszystko, co dziś kupisz, jeśli założysz konto w „Białym Łabędziu”. - Nie, nie, dzięki. - Masując twarz dłońmi, Eve pomyślała, że to mogłaby być zbyt duża pokusa. - Zapłacę pełną cenę. Proszę o fotel w kolorach, jakie lubi Mavis. - To nadzwyczajny prezent, Dallas - powiedziała Peabody. - Tak, to prawda. - Tandy aż łzy napłynęły do oczu. - Wyjątkowa z niej szczęściara, że ma taką przyjaciółkę. - Racja. To tylko pieniądze, tłumaczyła sobie w myślach Eve, finalizując transakcję. Tylko straszna kupa pieniędzy. Kiedy się otrząsnęła z szoku wywołanego ceną fotela, Peabody i Tandy rozmawiały o dzieciach, przyjęciu, gadżetach dla niemowląt. Gdy zaczęły dyskutować o karmieniu piersią, Eve nie wytrzymała. - Pora na nas. Robota czeka. - Tak się cieszę, że wpadłyście, i nie tylko dlatego, że zrobiłyście u nas zakupy. Już się nie mogę doczekać soboty. Ostatnio moje życie towarzyskie jest bardzo ubogie - dodała, śmiejąc się. - Przyjęcie dla Mavis to wyjątkowy dzień w moim kalendarzu. Tak jak dzień narodzin tego tutaj. - Poklepała się po brzuchu. - Fotel bujany zostanie dostarczony dzień wcześniej w godzinach przedpołudniowych. W razie jakichkolwiek problemów, zadzwoń do mnie. - Dobrze. Dziękuję, Tandy. - Do szybkiego zobaczenia!

Eve z ulgą wyszła z ciepłego, pachnącego i rozbrzmiewającego muzyką sklepu na zimną, wietrzną ulicę. - Która godzina, Peabody? - Wpół do drugiej. - Chcę poleżeć w ciemnym pokoju! - Cóż... - Jesteśmy na służbie, nie możemy sobie pobłażać. Będą nam musiały wystarczyć frytki sojowe. - Pójdziemy coś zjeść? - Peabody niemal zaczęła tańczyć. - Powinnyśmy częściej chodzić na zakupy. - Ugryź się w język! ROZDZIAŁ 4 Eve nie umiała powiedzieć, jakie można by wyciągnąć wnioski na jej temat na podstawie tego, że lepiej się czuła w kostnicy niż w butiku dla dzieci. I właściwie było jej to obojętne. Zimne, białe ściany, woń śmierci i środków dezynfekujących o zapachu sosnowym uważała za coś znajomego. Akurat wchodziła przez masywne drzwi, kiedy Morris, główny patomorfolog, umieszczał na wadze mózg Bicka Bysona. - Widzę, że to przypadek „dwa w cenie jednego”. - Morris miał na eleganckim garniturze przezroczysty kitel ochronny z plastiku. Wprowadził dane i przełożył mózg do pojemnika. Nie był wysoki, ale miał taką budowę ciała, że czekoladowo brązowy garnitur i T - shirt w kolorze matowego złota wydobywały wszystkie zalety sylwetki. Wyglądał niezwykle pociągająco z tymi swoimi lekko skośnymi oczami i kruczoczarnymi włosami, splecionymi w ciasny, misterny warkocz. - Tak to widzę - zgodziła się z nim Eve. - Taka sama metoda postępowania, jeden zabójca. - Znęcanie się fizyczne i psychiczne. Mówiąc obrazowo, wyżywał się na nich. Skrępował im nogi i ręce. Bardzo bym się zdziwił, gdyby technicy stwierdzili, że taśma w obu przypadkach nie pochodziła z tej samej rolki. Obie ofiary zostały uduszone. W przypadku mężczyzny zabójca posłużył się paralizatorem, który przyłożył tuż powyżej mostka. Ofiara ma, jak to stwierdziłaś na miejscu zbrodni, siniaki i rany cięte na kostkach dłoni, co świadczy o tym, że zaatakowany stawiał opór. Z pleców i pośladków wyjąłem mu kilka fragmentów ceramiki. - Pochodzą ze stłuczonej lampki. Wygląda na to, że złapał ją, nim wyszedł z sypialni do salonu. Próbował się nią posłużyć w charakterze broni. - U obu ofiar brak obrażeń odniesionych po śmierci. Zabójca poprzestał na odebraniu im życia. Nie zgwałcił ich. Zamordowana kobieta... Morris wytarł dłonie, na których miał rękawiczki, i podszedł do stołu, gdzie leżały umyte, nagie, podpisane zwłoki Natalie. - To nie twoje nacięcie - zauważyła Eve, marszcząc brwi, gdy przyglądała się zwłokom. - Jesteś wyjątkowo spostrzegawcza, Dallas. - W jego głosie słychać było podziw. - Nie, nadzorowałem pracę nowego patomorfologa. Naszym hasłem przewodnim jest „Ucz się na zmarłych”. Kobietę torturowano przed śmiercią. Ma złamane palce. Wygląd rąk świadczy, że wyłamywano jej palce do tyłu. Morris uniósł swoją dłoń, drugą ręką złapał mały palec i nacisnął go z całych sił. - Skuteczne i bolesne. Eve przypomniała sobie straszny ból, od którego aż zabrakło jej tchu, kiedy ojciec złamał jej rękę. - Tak. Tak, to prawda. - Oparzenia na ramieniu, brzuchu, podeszwach stóp. Wyglądają na zrobione wskaźnikiem laserowym lub czymś w tym rodzaju. Widzisz ten okrągły ślad? Sprawca musiał przycisnąć wskaźnik z całej siły, bo spowodował nie tylko powierzchowne oparzenia skóry. Żeby lepiej się im przyjrzeć, Eve włożyła mikrookulary. - Krawędzie są ostre, mało rozmazane. Mocno skrępował jej nogi w kostkach, ale i tak się szarpała, kiedy jej przypalał stopy. Musiał mocno przytrzymywać jej nogę ręką, żeby się nie poruszała. Bardzo poważnie traktował to, co robił. Dallas zdjęła okulary. - Ma złamany nos. - Tak, ale kiedy przyjrzeć się przez mikrookulary, widać malutkie siniaki na obu skrzydełkach. - Wziął okulary, które odłożyła, i podał je Peabody, kiedy Eve

wskazała palcem swoją partnerkę. Delia włożyła okulary i się nachyliła. - Wszędzie widzę siniaki. - Nastawiła ostrość i zmarszczyła brwi. Morris oświetlił nos Natalie z boku. - O, tak. Teraz widzę. Nie sądziłam, że zobaczę, ale udało mi się. Zakleił jej usta taśmą, a potem zacisnął na nosie kciuk i palec wskazujący, by odciąć dopływ powietrza. - Przy złamanym nosie i tak miała kłopoty z oddychaniem. Jeszcze bardziej jej to utrudnił. - Zadawał jej pytania - powiedziała Eve Morrisowi. - Gdyby chodziło mu tylko o zwykłe tortury, miałaby więcej obrażeń. Zadałby jej więcej ran ciętych, złamał więcej kości, zostawiłby oparzenia na całym ciele. Najprawdopodobniej wykorzystałby ją seksualnie albo okaleczył piersi i narządy płciowe. - Racja. Chciał coś więcej niż tylko sprawić jej ból. W przypadku mężczyzny opuścił punkt programu zatytułowany „Zadawanie pytań”. Pobił faceta i od razu udusił. - Ponieważ kobieta już mu powiedziała to, co chciał wiedzieć, dała to, na czym mu zależało - wywnioskowała Peabody. - A mężczyzna musiał zginąć, ponieważ pierwsza ofiara powiedziała zabójcy, że jej narzeczony wie to samo, co ona, albo widział to samo, co ona. Kobieta była głównym obiektem zainteresowania mordercy - mruknęła Dallas. Eve siedziała w komendzie za swoim biurkiem, pijąc kawę, i uzupełniała dane zawarte w pierwszym raporcie. Ponownie zadzwoniła do biura prokuratora okręgowego, by sprawdzić, jak wygląda sprawa nakazu udostępnienia akt, ale nie dowiedziała się niczego konkretnego. Prawnicy, pomyślała. Prawnicy z biura rachunkowego w pierwszym odruchu próbowali zablokować wydanie nakazu. Eve pomyślała, że może się tego nie spodziewają, ale nakaz i tak zostanie wydany. Jednak najprawdopodobniej nie nastąpi to przed końcem dnia pracy. Sama z przyzwyczajenia zadzwoniła do laboratorium, by ich pogonić. Zebrano dowody, ludzie je opracowują. Nie są cudotwórcami. I tak dalej, i tak dalej. Miała dwa trupy - parę narzeczeńską. Oboje zabito we własnych mieszkaniach, odległych od siebie o kilka przecznic, w przeciągu godziny. Najpierw kobietę. Pracowali w tej samej firmie, ale w różnych działach. Zginęli tragiczną śmiercią, z ich mieszkań zabrano komputery i dyskietki. Nie mieli wrogów. Zabójca musiał dysponować własnym środkiem transportu, doszła do wniosku Eve. Nie mógł przenieść się z jednego miejsca zbrodni do drugiego, korzystając z komunikacji miejskiej, bo taszczył ze sobą konsolę komunikacyjną. Zmarszczyła brwi i sprawdziła przychodzącą pocztę, żeby się, przekonać, czy Peabody już ustaliła modele komputerów posiadanych przez ofiary. I stwierdziła, że jej pracowita partnerka przesłała jej spis komputerów zarejestrowanych na nazwiska obu ofiar. Dwa komputery stacjonarne, dwa laptopy. Nie wyszczególniono elektronicznych notesów, których nie trzeba było rejestrować w Compu Guard, a z pewnością oboje je mieli, chociaż notebooków też nie znaleziono w mieszkaniach. Dobry sprzęt, w miarę kompaktowy, pomyślała Dallas, rzucając okiem na modele, ale i tak nie mogła sobie wyobrazić zabójcy przeciskającego się z konsolą Natalie Copperfield przez wyjście ewakuacyjne do mieszkania Bysona. Nie, musiał mieć własny wóz, aby przewieźć te wszystkie rzeczy i bezpiecznie je ukryć, kiedy skończył robotę. Gdzie zaparkował? Czy mieszkał gdzieś w pobliżu? Czy działał w pojedynkę? Przyniósł ze sobą taśmę izolacyjną, a także prawdopodobnie paralizator, wskaźnik laserowy czy inne narzędzie, którym się posłużył do przypalania ofiar. Czyli się przygotował. A z drugiej strony wykorzystał to, co miał pod ręką, by udusić ofiary. Oportunista. Wiedział, że w starej kamienicy, w której mieszkała Copperfield, nie ma kamer ochrony ani alarmu. I że w drugim budynku są lepsze zabezpieczenia. Wcześniej wybadał sytuację. I/lub na własne oczy obejrzał oba domy. Czy był w mieszkaniach ofiar, zanim popełnił morderstwa? Czy znał wcześniej swoje ofiary? Eve wstała, włączyła ekran, a potem znów usiadła, przechylając krzesło tak, by móc uważnie się przyjrzeć twarzom zabitych.

- Co takiego wiedziałaś, Natalie? Jakimi dowodami dysponowałeś? Co wydedukowałaś? Cokolwiek to było, zaniepokoiło cię to. Rano zadzwoniła do pracy, że jest chora. Zainstalowała dodatkowy zamek, wizjer, chociaż za kilka miesięcy zamierzała się wyprowadzić. Tak, bała się. Lecz nie na tyle, by zwierzyć się siostrze czy szefowej, z którą się ponoć przyjaźniła. Bick jednak tamtego dnia poszedł do pracy. Może nie obawiał się tak bardzo, może próbował się zorientować, co w trawie piszczy. A widać i Natalie nie niepokoiła się zbyt mocno, nie bała się na tyle, by poprosić narzeczonego o przyjazd i pozostanie u niej na noc. Eve doszła do wniosku, że Natalie nie bała się o swoje życie, chociaż trzymała nóż pod łóżkiem. Była zbulwersowana, zaniepokojona, podenerwowana... Ostrożna. Ale nie bała się o swoje życie. Prawdopodobnie czuła się głupio, a nawet była trochę zawstydzona, kiedy wzięła ze sobą nóż do sypialni. Lecz nie bała się na tyle, by zadzwonić na policję czy na kilka dni przeprowadzić się do narzeczonego. Może nad czymś pracowała. Poza tym lubiła swoje mieszkanie i chyba była domatorką. Tylko kiedy zapadał zmrok, czuła się trochę nieswojo. Dla odprężenia Eve odsłuchała nagranie rozmowy Palmy z siostrą. - Cześć, Nat! - Palm! Gdzie jesteś? - Gdzieś nad Montaną. Zapomniałaś? Lecę z Vegas do Nowego Jorku. Dużo dziś pasażerów. Wahadłowiec wypełniony do ostatniego miejsca zarówno podczas pierwszego rejsu, jak i z powrotem. Dotrę do Nowego Jorku późno. Ale nie masz nic przeciwko temu, żebym zatrzymała się u ciebie? - Jasne, że nie. Bardzo chcę się z tobą zobaczyć. Stęskniłam się. - Ja też. Ejże, czy coś jest nie tak? - Nie, nie. Mam tylko masę spraw na głowie. - Pokłóciłaś się z Bickiem? - Skądże znowu! Po prostu jestem... Tyle się dzieje. Słuchaj, jutro nie pracujesz, prawda? - Zgadza się. Po takim dniu, jak ten zawsze mam wolne. Chcesz wziąć dzień urlopu i spędzić czas ze mną? - Nawet nie wiesz, jak bardzo. Możemy się wybrać na zakupy. - Obgadać stan przygotowań do ślubu. - Tak. Może pozbędę się części obowiązków, oddając je tobie. - Chyba się nie rozmyśliłaś? - Co? Nie, nie. To nie nic wspólnego z moim ślubem. Chodzi o... - Cholera, znów mnie wzywają. - Wracaj do pracy. Porozmawiamy o tym jutro rano. Och, masz nowy klucz i szyfr, który ci wysłałam dziś rano? - Tak. Robisz wrażenie bardzo zmęczonej. Co? Och, na litość boską! Nie dadzą mi chwili spokoju. Wybacz, Nat. - W porządku. Wracaj do pracy. Wkrótce się zobaczymy. Palmo, naprawdę bardzo się cieszę, że spędzimy ze sobą trochę czasu. - Ja też. Na śniadanie placuszki? - Oczywiście. - Pa, pa! Eve pomyślała, że ofiara była bardzo zestresowana. Żeby to stwierdzić, nie trzeba było przeprowadzać analizy głosu. Wyraźnie to słyszała i widziała w oczach ofiary. Nie tyle strach, ile napięcie i zmęczenie. Zamierzała opowiedzieć o tym siostrze, cokolwiek to było. Wszystko jej wyjawić, tak jak wyjawiła już wszystko - Eve była tego pewna - narzeczonemu. Palma miała szczęście, że nie było jej w pobliżu, kiedy popełniono te morderstwa. Jej siostra szukała rady, kogoś, z kimś mogłaby się podzielić brzemieniem. „Dowiedziałam się czegoś, odkryłam coś, podejrzewam coś. Nie wiem, jak w tej sytuacji postąpić”. Eve zamknęła oczy i spróbowała sobie przypomnieć mieszkanie Natalie. Kobiece, schludne, starannie urządzone. Ubrania, które obejrzała Eve, były takie same. Miały swój styl. Pracowita księgowa. Praktyczna i zorganizowana. Nowy zamek. Ostrożna i przezorna. Od niedawna wiedziała o czymś albo miała coś, co sprowadziło na nią śmierć. Eve uważała, że Natalie Copperfield była kobietą o wyrobionych poglądach.

Może podzieliła się swoją wiedzą jeszcze z kimś oprócz narzeczonego. Jeśli tak, okazało się, że zaufała się niewłaściwej osobie. Eve wzięła spis współpracowników, przełożonych i dyrektorów firmy, w której zatrudnione były ofiary, i zaczęła ją analizować. Potem wezwała Peabody przez interkom. - Sprawdź pozostałych lokatorów kamienicy, w której mieszkała Copperfield. Może Natalie zobaczyła coś w domu albo w jego pobliżu. - Właśnie tam się wybierałam. Przeczytałam oświadczenia sąsiadów ofiar. Nic mnie w nich nie uderzyło niezwykłego. - Więc musimy pokopać głębiej. Sprawdzę stan finansów obojga. - Nic nie świadczy o tym, by kogoś szantażowali. - Ale i tak to sprawdzimy. Eve musiała przyznać rację Peabody, że nic nie wskazuje, by miała do czynienia z szantażystką, ale i tak wyświetliła dane Natalie. Uznała, że zobaczyła to, czego należało się spodziewać po księgowej. Porządnie prowadzone, zbilansowane rachunki, skromne wydatki. Od czasu do czasu większe zakupy i duża, okrągła sumka wpłacona trzy miesiące temu na konto w butiku „Biały Ślub” na suknię, welon, bieliznę. W mieszkaniu nie było żadnej wymyślnej sukni odpowiedniej na ślub. Eve podzieliła się tym spostrzeżeniem z Peabody. - Z pewnością okazały się potrzebne jakieś przeróbki - oświeciła ją Delia. - Prawdopodobnie suknia została w sklepie i ustalono termin miary na tydzień przed ważnym dniem. - Och. Racja. Ale sprawdź to, żebyśmy miały pewność. - Niejaki Michael Pauli, lokator z pierwszego piętra w kamienicy, był dwukrotnie oskarżony o posiadanie niedozwolonych substancji. Ostatni raz trzy lata temu. Lokator drugiego piętra sądzony jakiś czas temu za kradzież sklepową i niezapłacenie rachunku w restauracji. - Sprawdzałam pracowników firmy. Prześlę ci dane, rzuć na nie okiem, jaw tym czasie pójdę do wydziału przestępstw elektronicznych. Zobaczę, czy się do czegoś dokopali, sprawdzając jej kieszonkowy komunikator. - Ja mogę iść do wydziału przestępstw elektronicznych. - Żeby się obściskiwać z McNabem? - Ach. - Sprawdź wszystkie nazwiska, Peabody. Jeśli znajdziesz coś ciekawego, zawiadom mnie od razu. Jeśli nie, prześlij wyniki do mojego komputera w biurze i w domu. Kiedy to zrobisz, będziesz wolna. Możesz iść do domu i po - obściskiwać McNaba. - Nie za bardzo jest go gdzie obściskiwać, ale za to... Eve się rozłączyła, nieciekawa walorów McNaba. I postanowiła udać się do wydziału przestępstw elektronicznych ruchomą platformą, a nie windą. Kiedy kończyła się jedna zmiana, a rozpoczynała druga, w windach robiło się tłoczno i duszno. Chociaż platformy wcale nie były lepsze: zawsze pełno było na nich gliniarzy, jedni wieźli podejrzanych na przesłuchania, drudzy eskortowali zatrzymanych, by ich zarejestrować. Eve przecisnęła się przez tłum i ostatnie piętro pokonała, korzystając ze schodów. Wyszła na korytarz w wydziale przestępstw elektronicznych i z miejsca niemal oślepła, widząc szalone niebieskie zygzaki na różowym tle. Takie koszule miał odwagę wkładać tylko Ian McNab. - Chcę wiedzieć, gdzie robisz zakupy - powiedziała. - Hę? Cześć, Dallas. - Bo nie chcę kiedyś przypadkiem tam zabłądzić. - Wygrzebała z kieszeni kredyty. - Weź dla mnie puszkę pepsi z tego złośliwego, sadystycznego tworu, który ludzie nazywają automatem z napojami. - Jasne. - Złapał kredyty, które mu rzuciła. Peabody miała rację, przynajmniej co do tego, że nie za bardzo jest go gdzie obściskiwać. Był chudy jak tyczka, ubierał się jak klown i miał duszę maniaka komputerowego. Jasne włosy nosił sczesane do tyłu ze szczupłej, urodziwej twarzy i związane w kucyk. W lewym uchu miał niezliczoną liczbę srebrnych kółek. Eve zastanawiała się, dlaczego McNab nie przechyla się na tę stronę, idąc. - Przydzielono mi twoją sprawę - powiedział, rzucając Eve puszkę pepsi. - Właśnie miałem do ciebie zadzwonić. - Masz coś dla mnie? - Mam rozmowy pierwszej ofiary z ostatniego tygodnia. Mogę odzyskać więcej. Widzisz, nawet kiedy usuniesz wiadomości z telełącza, zostają na twardym dysku przez...