anfas

  • Dokumenty60
  • Odsłony71 772
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów91.4 MB
  • Ilość pobrań34 226

Andrews Virginia - Caly ten blichtr

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrews Virginia - Caly ten blichtr.pdf

anfas EBooki V. C. Andrews
Użytkownik anfas wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

V.C. Andrews przefożyła Aldona Biała

Prolog Wczesnym wieczorem, kiedy słońce wśliznęło się za wierzchołki cyprysów nad Zachodnią Zatoką, siedzę w sta­ rym, dębowym fotelu bujanym babuni Catherine z Pearl w ramionach. Nucę starą melodię Cajunów - tę samą, któ­ rą nuciła babunia, układając mnie do snu - nawet gdy by­ łam już sporą dziewczynką z dwoma warkoczykami pod­ skakującymi, kiedy biegłam polami znad brzegów bagien do naszej chaty na palach. Kiedy zamykam oczy, wciąż jeszcze słyszę jej wołanie: „Ruby, dziecko, czas na kolację. Ruby!" Jej głos jednak coraz bardziej ulatuje z mej pa­ mięci, niczym dym unoszący się z wiatrem znad jakiegoś brzuchatego pieca. Mam już prawie siedemnaście lat i minęły niespełna trzy miesiące, odkąd urodziła się Pearl. Zdarzyło się to podczas jednego z najstraszliwszych huraganów, jakie na­ wiedziły rozlewiska. Drzewa, które zwaliły się na drogę, od­ ciągnięto na bok i teraz wciąż jeszcze leżą wzdłuż na­ wierzchni jak ranni żołnierze, czekający na wyleczenie i powrót do służby. Myślę, że i ja czekam aż zostanę wyleczona i wrócę do służby. Właściwie to był prawdziwy powód mojego powrotu z Nowego Orleanu na rozlewiska. Kiedy mój ojciec, którego nękały potworne wyrzuty sumienia za to, co zrobił swemu bratu, Jeanowi, umarł na atak serca, moja macocha Daph- ne, jak burza wkroczyła w nasze życie. Daphne nie cierpia­ ła mnie od chwili, gdy pojawiłam się w progu ich domu - dotychczas nieznana córka bliźniaczka, której istnienie ba-

bunia utrzymywała w tajemnicy, by dziadunio Jack nie sprzedał mnie, tak jak sprzedał Gisselle. Do mojego przyjazdu Daphne i mój ojciec Pierre Dumas ukrywali prawdę pod stertą kłamstw, lecz kiedy się pojawi­ łam, musieli wymyślić nowe: rozgłosili, że zostałam upro­ wadzona z kołyski w dniu narodzin moich i Gisselle. Prawda zaś była taka, że mój ojciec zakochał się w mo­ jej matce Gabrielle, podczas jednej z wypraw myśliwskich na bagna, jakie często organizował ze swoim ojcem. Ich przewodnikiem był dziadunio Jack. Gdy tylko mój ojciec ujrzał moją piękną matkę, kobietę, którą babunia nazywa­ ła wróżką z bagien, zakochał się w niej po uszy. Ona także zakochała się w nim. Daphne nie mogła mieć dzieci, więc kiedy moja matka zaszła w ciążę, dziadunio Jack zgodził się na układ, jaki zaproponował mu dziadek Dumas. Sprze­ dał Dumasom Gisselle, a Daphne odtąd udawała, że to jej córka. Babunia Catherine nigdy mu tego nie wybaczyła i wy­ gnała go z domu. Dziadek zamieszkał na bagnach niczym szczur bagienny i zaczął zarabiać na życie, polując na piż- moszczury i zbierając ostrygi, a także - jeżeli był dosta­ tecznie trzeźwy - oprowadzając turystów. Babunia, która była traiteur, duchową uzdrowicielką, przed śmiercią ka­ zała mi przyrzec, że pojadę do Nowego Orleanu i odnajdę ojca. Tam jednak życie okazało się jeszcze trudniejsze niż na rozlewiskach. Gisselle od samego początku znienawidziła mnie i zatruwała mi życie, tak w Nowym Orleanie, jak i w Greenwood, szkole prywatnej w Baton Rouge, do której nas wysłano. Przede wszystkim nie mogła mi wybaczyć, że ja i jej były chłopak, Beau Andreas, tak szybko się w sobie zakochaliśmy. Później, kiedy zaszłam z Beau w ciążę, Daph­ ne kazała mi usunąć płód i wysłała mnie na zabieg do ja­ kiegoś koszmarnego gabinetu ginekologicznego na peryfe­ riach Nowego Orleanu, skąd uciekłam i wróciłam do swego dawnego domu na rozlewiskach. Dziadunio Jack utopił się na bagnach w dniu mego po­ wrotu i najpewniej od samego początku zostałabym sama, gdyby nie mój tajemniczy brat przyrodni Paul. Zanim po-

znaliśmy swoje prawdziwe więzi, Paul i ja byliśmy w sobie zakochani. Wiadomość, że jego ojciec uwiódł w młodości moją matkę, sprawiła mu ogromny ból i od tego dnia nie chce pogodzić się z rzeczywistością. Odkąd wróciłam na rozlewiska, codziennie bywa u mnie i codziennie proponuje mi małżeństwo. Jego ojciec jest właścicielem jednej z największych na rozlewiskach fabryk konserw z krewetek, ale odziedziczywszy po dziadkach zie­ mię, Paul sam stał się jednym z najbogatszych ludzi w na­ szym obwodzie, gdyż odkryto na niej ropę naftową. Teraz Paul buduje wspaniały dom w nadziei, że któregoś dnia zamieszka tam ze mną i Pearl. Wie, że nasz związek nie może być pełny, że nie możemy stać się kochankami, ale jest skłonny poświęcić się i mimo to spędzić życie ze mną. Kusi mnie jego propozycja, gdyż utraciłam Beau, mo­ ją wielką, gorącą miłość, i zostałam sama z jego dzieckiem, prowadząc proste życie, jakie wiodłyśmy z babunią, gdy jeszcze żyła: plotę koszyki i tkam koce, przyrządzam gum- bo, jambalayę i sprzedaję to wszystko turystom. Niepiękne to życie i bez perspektyw dla mojego ślicznego dziecka. Co wieczór, tak jak teraz, siadam w fotelu bujanym i ko­ łysząc Pearl do snu, zastanawiam się, co robić. Z nadzieją wpatruję się w portret babuni, który namalowałam tuż przed jej śmiercią. Siedzi na nim na werandzie, w tym sa­ mym fotelu. Za nią, w oknie, namalowałam anielską twarz mojej matki. Obie patrzą na mnie, jakby oczekiwały, że po­ dejmę właściwą decyzję. Och, tak bardzo bym chciała, żeby żyły, były tu ze mną i poradziły mi, co robić. Niedługo będę miała własne pie­ niądze, gdyż jako członek rodziny Dumas otrzymam spa­ dek, który zapisał mi ojciec. Nie cierpię jednak tego świata w Nowym Orleanie - pomimo pięknego domu w Garden Di- strict i całego bogactwa, jakim kusi. Na samą myśl o po­ nownym spotkaniu z Daphne, kobietą, która kiedyś próbo­ wała zamknąć mnie w zakładzie dla obłąkanych, przeszywa mnie dreszcz. Poza tym, jeżeli nauczyłam się czegoś, miesz­ kając w domu Dumasów otoczona służbą i luksusem, to te­ go, że pieniądze i bogactwo nie dadzą szczęścia, jeżeli nie ma miłości.

Zabrakło w tym domu miłości, gdy umarł mój ojciec, a gdy żył, cierpiał straszliwie, pogrążony w mroku własnych grzechów przeszłości. Próbowałam wnieść nieco słońca i ra­ dości do ich świata, lecz Daphne i Gisselle były zbyt mi nie­ chętne i zbyt egoistyczne, by mogło się to udać. Teraz obie cieszą się, że uciekłam, że wpadłam w pułapkę własnych namiętności, że urodziłam nieślubne dziecko i udowodni­ łam, że jestem tym, za kogo zawsze mnie uważały... zepsu­ tą do szpiku kości Cajunką. Rodzina wysłała Beau do Euro­ py, a Gisselle nie może się wprost doczekać, kiedy zacznie informować mnie o jego sympatiach, bogactwie i rozkosz­ nym życiu, jakie tam wiedzie. Być może powinnam wyjść za Paula. Tylko jego rodzice znają prawdę o nas, ale zawsze trzymali ją w głębokiej, mrocznej tajemnicy. I tak wszyscy starzy znajomi babuni przekonani są, że Pearl to jego dziecko. Jest szatynką i ma nasze błękitne oczy. Jej skóra jest tak delikatna, jasna i lśniąca, że gdy tylko ją ujrzałam, przywiodła mi na myśl perły. Paul przy każdej okazji błaga mnie, żebym za niego wy­ szła, a ja nie mam serca mu tego zakazać, bo zawsze przy mnie trwał. Był, kiedy urodziła się Pearl, chronił nas przed huraganem. Codziennie przynosi nam jedzenie i prezenty, i każdą wolną godzinę spędza naprawiając sprzęty w moim domu. Czy będzie to grzeszny związek, jeżeli nie skonsumuje­ my małżeństwa? Przecież małżeństwo to coś więcej niż tyl­ ko usprawiedliwienie i legalizacja seksu. Ludzie pobierają się, żeby kochać się i wielbić w inny, wspanialszy sposób. Pobierają się, żeby mieć kogoś, kto będzie trwał przy nich w chorobie i trudnych chwilach, kto będzie chronił ich aż do śmierci. A Paul byłby cudownym ojcem dla Pearl. Ko­ cha ją jak własną córkę. Czasami wydaje mi się, że na­ prawdę wierzy, że to jego córka. Z drugiej strony, czy postąpię uczciwie, odmawiając Paulowi tego, czego każdy mężczyzna oczekuje od swojej kobiety? On twierdzi, że uczyni tę ofiarę, bo bardzo mnie kocha i dodaje, że przecież księża katoliccy czynią taką sa­ mą ofiarę dla miłości Boga. Dlaczego więc on nie miałby

tego zrobić? Zagroził mi nawet, że wstąpi do zakonu, jeżeli go odrzucę. Och, babuniu, czy nie mogłabyś mi dać jakiegoś znaku? Miałaś takie moce duchowe, kiedy żyłaś. Odpędzałaś siły nieczyste, leczyłaś nieuleczalnie chorych, dawałaś im na­ dzieję i dodawałaś otuchy. Gdzie mam szukać odpowiedzi? Jakby czytała w moich myślach, Pearl zaczyna się wier­ cić i płakać. Całuję jej miękkie policzki i - jak to często mi się zdarza - gdy spoglądam na jej słodką, maleńką twa­ rzyczkę, myślę o Beau, jego uroczym uśmiechu, ciepłym spojrzeniu i zmysłowych ustach. Musi zobaczyć własną cór­ kę. Ciekawe, czy kiedykolwiek to nastąpi. Cała odpowiedzialność za Pearl spoczywa teraz na mnie. Postanowiłam, że chcę ją urodzić, zatrzymać przy sobie, ko­ chać i rozpieszczać. Decyzje, które podejmuję od dnia jej narodzin dotyczą nas obu. Nie mogę już myśleć tylko o tym, co dobre dla mnie. Muszę też mieć na uwadze jej dobro. De­ cyzje, które wkrótce podejmę, w przyszłości mogą okazać się dla mnie bolesne, ale tak będzie lepiej dla Pearl. Cichnie. Zamyka oczy i zapada w spokojny sen, ufna, rozluźniona, nieświadoma burzy problemów, która szaleje wokół nas. Och, gdybyż to wszystko wydarzyło się parę lat później! Beau i ja pobralibyśmy się i miałabym wspaniały dom w Garden District. Pearl dorastałaby w domu pełnym miło­ ści, w świecie pełnym luksusu. Och, gdybyśmy byli ostroż­ niejsi i... Uświadamiam sobie, że wszystkie te „gdyby" nie mają żadnego znaczenia w świecie rzeczywistym, w którym ma­ rzenia prędzej czy później zasnuwa cień. „Już nigdy więcej «gdyby», Ruby" - nakazuję sobie w duchu. Bujam się w fotelu i nucę. Na zewnątrz słońce już cał­ kiem zniknęło, zapadł gęsty, głęboki mrok i tylko w oczach sowy odbija się światło gwiazd. Wstaję i kładę Pearl do ko­ łyski, kołyski, którą kupił jej Paul, a potem wracam do okna i patrzę w noc. Wzdłuż brzegów kanału prześlizgują się aligatory. Słyszę, jak ich ogony plaskają o wodę. Nieto­ perze wplątują się w hiszpański mech i nurkują, by złowić na kolację parę owadów, słychać pisk piżmoszczurów.

Och, jakże czuję się samotna, a przecież nigdy dotąd nie bałam się samotności, teraz pojawił się ktoś, o kogo muszę się martwić i kim muszę się opiekować: moja słodka śpiąca Pearl, śniąca dziecięce sny, czekająca na życie. Ode mnie zależy, czy zacznie się ono w słońcu, czy w mroku, z nadzieją, czy z lękiem. Jak mam to zrobić? Od­ powiedzi czają się w ciemności, czekając, aż je odkryję. Zo­ stawiły je tam dobre, czy złe duchy?

Decyzje Warkot zbliżającej się motorówki Paula zakłócił spokój dwóm czaplom, stąpającym dumnie po grubej gałęzi cypry­ sa. Rozpostarły skrzydła, zanurkowały w wietrze i poszybo­ wały nad bagna. Ryżojady zafurkotały skrzydłami i uniosły się nad wodę, by zniknąć nad moczarami. W to ciepłe i wilgotne marcowe popołudnie Pearl roz­ brykana i pełna energii wierciła się i usiłowała uwolnić z moich objęć, by poraczkować w stronę suchej trawy, sta­ nowiącej schronienie piżmoszczurów i nutrii. W ciągu ostatniego miesiąca włosy jej urosły. Wpadały bardziej w blond niż brąz. Ubrałam ją w sukienkę koloru kości sło­ niowej, z różowymi frędzelkami przy kołnierzyku i ręka­ wach. Na nóżki włożyłam maleńkie buciki, które w zeszłym tygodniu udziergałam z bawełny. Kiedy motorówka Paula zbliżyła się, Pearl podniosła główkę. Chociaż miała niewiele ponad osiem miesięcy, była czujna i rezolutna jak roczne dziecko. Uwielbiała Paula. Każdą jego wizytę witała z radością. Oczy jej błyszczały i wyciągała do niego maleńkie rączki, żeby ją natychmiast wziął. Motorówka Paula wyłoniła się zza zakrętu. Pomachał do nas, gdy tylko wypatrzył nas na nabrzeżu. W końcu zgodziłam się obejrzeć jego wspaniały, nowy dom, którego budowa właśnie się kończyła. Do tej pory unikałam te­ go, obawiając się, że kiedy raz postawię nogę w posiad­ łości Paula, będzie mnie kusić, żeby przyjąć jego oświad­ czyny.

Być może tylko mi się wydawało, ale Paul robił wrażenie dojrzalszego odkąd wróciłam na rozlewiska. W jego niebie­ skich oczach z rzadka jeszcze pojawiały się łobuzerskie iskierki, przeważnie jednak był zamyślony i poważny. Nowe obowiązki związane z nadzorowaniem budowy, w połącze­ niu z troską o mnie i Pearl, kładły się głębokim cieniem na jego twarzy, cieniem, który mnie niepokoił, bałam się bo­ wiem, że ciągnę go za sobą na dno. Za każdym razem, kie­ dy robiłam podobne aluzje, śmiał się i mówił: „Nie zdajesz sobie nawet sprawy, że wracając na rozlewiska wniosłaś znów radość w moje życie?" Teraz, gdy cumował łódź u nabrzeża cały czas uśmiechał się. - Cześć. Wiesz - oznajmił podniecony - właśnie zawie­ szono i zapalono żyrandole. To wspaniały widok, sama zo­ baczysz. Sprowadziłem je z Francji. Napełniono też basen. Wiesz, te witraże w weneckich oknach są z Hiszpanii. Za­ płaciłem za nie majątek - dorzucił jednym tchem. - Cześć, Paul - powitałam go z uśmiechem. - Co? Och, przepraszam. - Pochylił się, żeby pocałować mnie w policzek. - Chyba za bardzo ekscytuję się naszym domem, co? Spuściłam wzrok. Serce mi łomotało za każdym razem, kiedy mówił „nasz dom". - Paul... - Nic nie mów - rzucił szybko. - Nie wyciągaj żadnych wniosków i nie podejmuj decyzji. Niech dom i ziemia prze­ mówią same za siebie. Pokręciłam głową. Czy on nigdy nie zaakceptuje mojego „nie"? Byłam przekonana, że nawet gdybym poślubiła ko­ goś innego i dożyła stu lat, przychodziłby pod moje drzwi i czekał, aż zmienię zdanie. Wsiedliśmy wszyscy do jego łodzi i Paul znowu zapalił silnik. Pearl roześmiała się, kiedy okręciliśmy się dokoła i popłynęliśmy pod wiatr, a woda pryskała nam na ręce i twarze. Wczesna wiosna wygnała z legowisk uśpione ali­ gatory. Drzemały na mieliznach i w płytkiej wodzie, a ich zaspane oczy nie okazywały żadnego zainteresowania, gdy mknęliśmy koło nich. Tu i ówdzie zwoje zielonych węży roz-

dzielały się i znowu splatały niczym nici tkane pod wodą. Ropuchy skakały po liściach lilii wodnej, a nutrie chroniły się w zaciszu cienia i małych polanek. Bagna, niczym ja­ kieś gigantyczne zwierzę, zdawały się przeciągać i ziewać. - Numer trzy wybuchł dziś rano - oznajmił Paul, usiłu­ jąc przekrzyczeć ryk silnika. - Wygląda na to, że da nam cztery, może pięć razy tyle, ile się spodziewaliśmy. - To cudownie, Paul. - Przyszłość nie może już wyglądać lepiej, Ruby. Może­ my mieć wszystko, robić wszystko, pojechać, gdzie tylko za­ pragniemy... Pearl będzie prawdziwą księżniczką. - Nie chcę, żeby była księżniczką, Paul. Chcę, żeby stała się uroczą młodą damą, która docenia wartość istotnych rze­ czy - odparłam sucho. - Widziałam zbyt wiele osób, które własne bogactwo tak ogłupiło, że uwierzyli, iż są szczęśliwi. - Z nami się tak nie stanie - zapewnił mnie Paul. Roponośne akry Paula i jego posiadłość leżały na połu­ dniowy wschód od mojego domu. Krążyliśmy, płynąc przez kanały, niekiedy tak wąskie, że gdybyśmy rozpostarli obie ręce, moglibyśmy dotknąć brzegów po obu stronach łódki. Przecięliśmy parę słonawych stawów i wpłynęliśmy w nową sieć kanałów, a następnie skręciliśmy na samo południe, do jego posiadłości. Nie byłam tu od wyjazdu do Nowego Orleanu, więc kiedy ujrzałam dach wielkiego domu wzno­ szący się przed nami ponad jaworami i cyprysami, poczu­ łam się oszołomiona, jak Alicja przeniesiona do własnej Krainy Czarów. Paul już wybudował nabrzeże i szutrową ścieżkę, która prowadziła od bagien do rogatek posiadłości. Zobaczyłam półciężarówki i różne maszyny budowlane należące do ro­ botników uwijających się jak w ukropie, gdyż Paul przy­ spieszył tempo prac i płacił każdemu podwójnie za ukoń­ czenie budowy przed czasem. Na wschodzie widoczne były urządzenia wydobywające ropę naftową. - Nawet ci się nie śniło, że ten chłopak, który jeździł na małym skuterku, stanie się właścicielem tego wszystkiego - rzucił dumnie Paul, wsparłszy ręce na biodrach i uśmie­ chając się od ucha do ucha. - Pomyśl tylko, co by na to rze­ kła babunia Catherine.

- Babunia pewnie by to przewidziała - odparłam. - Pewnie tak. - Roześmiał się. - Za każdym razem, kie­ dy na mnie patrzyła, odnosiłem wrażenie, że widzi nie tyl­ ko moje myśli, ale i moje marzenia. Pomógł mnie i Pearl wysiąść z łodzi. - Zaniosę ją - zaproponował. Pearl również wydawała się oszołomiona ogromem stojącego przed nami domu. - Chciałbym go nazwać Cyprysowy Dwór - powiedział. - Co ty na to? - To, to wspaniała nazwa. Jest imponujący, Paul. Tak na­ gle pojawia się znikąd... jak w bajce. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech pełen dumy. - Powiedziałem architektowi, że chcę mieć dom, który ma przypominać grecką świątynię. Przy nim rezydencja Duma­ sów w Garden District będzie wyglądać jak wiejski domek. - Czy tego właśnie chciałeś, Paul? Przyćmić dom mego ojca? Mówiłam ci... - Nie krytykuj mnie pochopnie, Ruby. Na nic mi to wszystko, jeśli bym nie mógł ci zaimponować i sprawić przyjemności - rzekł, wpatrując się we mnie. - Och, Paul. - Pokiwałam tylko głową i głęboko wes­ tchnęłam. Cóż mogłam powiedzieć, by nie ostudzić jego en­ tuzjazmu. W miarę zbliżania się, dom rósł w oczach. Wzdłuż galerii na piętrze biegła żelazna poręcz wykuta w romby. Boczne skrzydła budynku prezentowały się równie imponująco, jak główny budynek. - Tam zamieszka służba - pokazał. - Myślę, że w ten sposób każdy będzie miał więcej prywatności. Ściany mają po sześćdziesiąt centymetrów grubości. Przekonasz się, ja­ ki miły chłód panuje w środku - nawet bez wentylatorów i klimatyzacji. Krótkie schody zawiodły nas na niższą galerię. Weszli­ śmy między wielkie kolumny i znaleźliśmy się w hallu wy­ łożonym hiszpańskimi płytami, zaprojektowanym z takim przepychem, żeby gościowi zaparło dech w piersiach, gdy tylko postawi nogę w tym domu, był on bowiem nie tylko szeroki i długi, ale tak wysoki, że nasze kroki odbijały się tu echem.

- Pomyśl tylko, jakie wspaniale obrazy mogłabyś powie­ sić na tych ścianach, Ruby - kusił mnie Paul. Mijaliśmy jeden przestronny i przewiewny pokój za dru­ gim, a wszystkie wychodziły na centralny korytarz. Nad na­ mi wisiały żyrandole, napawające Paula taką dumą. Iskrzą­ ce się żarówki w kształcie łezki wyglądały jak deszcz diamentów. Kręte schody były dwa razy szersze i równie ozdobne, jak te w rezydencji Dumasów w Nowym Orleanie. - Kuchnia jest na tyłach - poinformował Paul. - Wyposa­ żyłem ją w najnowocześniejszy sprzęt. Każdy kucharz po­ czułby się tam jak w niebie. Może spróbujesz odnaleźć tę swoją Ninę Jackson i namówić ją, by z nami zamieszkała - dodał zachęcająco. Wiedział, jak bardzo lubiłam Ninę, ku­ charkę mojego ojca. Wyznawała voodoo i pokochała mnie od pierwszego dnia, gdy pojawiłam się w Nowym Orleanie. To znaczy od chwili, kiedy przekonała się, że nie jestem lal­ ką zombie stworzoną na podobieństwo Gisselle. - Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek mogło wywabić Ni­ nę z Nowego Orleanu - odparłam. - Jej strata - skwitował Paul. Był tak uczulony na boga­ tych Kreolów, że wszelkie uwagi traktował jako krytykę świata Cajunów. - Miałam na myśli to, że jest za bardzo związana ze światem voodoo, Paul - wyjaśniłam. Kiwnął głową. - Pokażę ci piętro. Kiedy weszliśmy na górę, ujrzałam cztery przestronne sypialnie, każda z ubieralnią i garderobą. Dwie z nich, po­ łączone drzwiami, Paul z pewnością zaprojektował z myślą o nas. Ich okna wychodziły na rozlewiska. - N o i... ? - Czekał niespokojnie. Jego wzrok błądził po mojej twarzy. - To wspaniały dom, Paul. - Najlepsze zostawiłem na koniec - rzucił z szelmow­ skim uśmiechem. - Chodź za mną - zaprosił, prowadząc mnie do drzwi wychodzących na zewnętrzne schody. Znaj­ dowały się na tyłach domu, wiec ich nie zauważyłam, gdy tu szliśmy. Schody zawiodły nas na ogromną mansardę, której strop podtrzymywały grube cyprysowe belki. Wielkie okna wy- 2. Cały ten blichtr

chodziły na łąki i kanały, lecz nie od strony szybów nafto­ wych. Dzięki ogromnym luksferom w dachu, mansarda była doskonale oświetlona i przewiewna. - Wiesz, co to jest? - spytał, posyłając mi rozbawiony uśmieszek. - To - dodał, rozkładając ręce - będzie twoja pracownia. Oszołomiona zakryłam dłońmi oczy. - Stąd właśnie rozpościera się najpiękniejszy widok. Spójrz, Ruby - rzekł, podchodząc do okna. - Spójrz, co mo­ głabyś malować. Spójrz na świat, który kochamy, nasz świat, świat, który z pewnością tak cię zainspiruje, że stworzysz dzieła, o które będą się zabijać twoi bogaci znajomi Kreole. Stał przy oknie, trzymając na rękach zafascynowaną tym widokiem Pearl. Pod nami robotnicy kończyli już pra­ cę. W powietrzu rozbrzmiewały ich głosy i śmiechy. W dali kanały wijące się przez bagna w kierunku Houmy i mojego domu wyglądały nierealnie, jak zabawka. Widziałam ptaki przefruwające z drzewa na drzewo i poławiacza ostryg po­ pychającego tyczką swą łódź ku domowi po całym dniu po­ łowów. Cóż za mnogość obrazów i pomysłów dla malarza i jakie pole do wykazania się wyobraźnią! - Nie mogłabyś być tu szczęśliwa? - spytał Paul, patrząc na mnie błagalnie. - A któż nie byłby tu szczęśliwy, Paul? Tego się nie da wyrazić słowami. Wiesz przecież, dlaczego się waham - wy­ szeptałam. - A ty wiesz, że wszystko starannie przemyślałem i za­ proponowałem takie wyjście, które pozwala nam być ra­ zem, nie grzesząc. Och, Ruby, to nie nasza wina, że rodzice poczęli nas z klątwą, która nad nami wisi. Chcę tylko zająć się tobą i Pearl i sprawić, byście już zawsze czuły się szczę­ śliwe i bezpieczne. - Ale co z... Paul, istnieje przecież sfera uczuć, którą bę­ dziesz musiał wyeliminować ze swojego życia - przypo­ mniałam mu. - Jesteś mężczyzną, przystojnym, pełnym wi­ goru młodym mężczyzną. - Jestem gotów zrezygnować z tej sfery - stwierdził bez wahania. Spuściłam wzrok. Musiałam wyznać mu prawdę.

- Ale nie wiem, czy ja jestem na to gotowa, Paul. Nie ukrywałam przed tobą, że kiedyś kochałam, kochałam na­ miętnie i zaznałam rozkoszy, która bierze się z dotykania kogoś, kogo się kocha i kto kocha ciebie. - Wiem - odparł ze smutkiem. - Toteż nie zmuszam cię, byś rezygnowała z tej rozkoszy. Gwałtownie podniosłam głowę. - Jak mam to rozumieć? - Zawrzyjmy pakt, że jeżeli któreś z nas spotka kogoś, kto da mu tę rozkosz, drugie nie stanie mu na drodze, na­ wet gdyby to miało oznaczać... rozstanie. Tymczasem włóż całą swoją pasję w sztukę, Ruby. Ja zaś włożę swoją w pra­ cę i ambicje stworzenia godnego życia dla nas. Podaruję ci idealny świat, w którym zapewnię Pearl bezpieczeństwo i komfort i w którym nie będzie ona narażona na cierpie­ nia, na jakie narażone są często dzieci w tak zwanych nor­ malnych rodzinach - błagał. Pearl spojrzała na mnie, jakby dołączała do jego próśb, jej szafirowe oczy patrzyły łagodnie i spokojnie. - Paul, ja po prostu nie wiem. - Możemy się do siebie tulić. Możemy okazywać sobie ciepło. Możemy się sobą opiekować... już na zawsze. Prze­ żyłaś więcej tragedii i nieszczęść niż osoba w twoim wieku powinna przeżyć. Dlatego jesteś o wiele dojrzalsza od in­ nych. Niech mądrość zastąpi namiętność. Niech wierność, oddanie i czyste dobro staną się podstawą naszego życia. Wspólnie stworzymy nasz własny, szczególny klasztor. Zajrzałam mu w oczy i poczułam szczerość jego słów. Wszystko to było takie przytłaczające: jego oddanie, ten wspaniały dom, perspektywa bezpiecznego, szczęśliwego życia po tylu nieszczęściach, jakie mnie dotknęły. - A co z twoimi rodzicami, Paul? - spytałam, czując, że skłaniam się w stronę „tak". - A co ma być? - przerwał ostro. - Trzymali w tajemnicy prawdę o moich narodzinach. Ojciec musi zaakceptować moją decyzję, a jeżeli nie... to co z tego? Teraz mam wła­ sny majątek - dodał ze zwężonymi i pociemniałymi oczami. Pokręciłam głową, czując zamęt w głowie. Przypomnia­ łam sobie, jak przestrzegała mnie babunia, że nie wolno

odbierać Cajuna jego rodzinie. Paul odczytał chyba moje myśli i złagodniał. - Posłuchaj, porozmawiam z ojcem i wytłumaczę mu, dlaczego uważam to rozwiązanie za właściwe dla nas oboj­ ga. Kiedy dostrzeże dobro w naszym wyborze, zrozumie. Przygryzłam dolną wargę i pokręciłam bez przekonania głową. - Nie mów teraz ani tak, ani nie - prosił. - Powiedz, że jeszcze się zastanowisz, że poważnie to przemyślisz. Będę się o ciebie starał do końca życia, Ruby Dumas, aż zosta­ niesz w końcu Ruby Tate - oświadczył, po czym odwrócił się i podszedł z Pearl do okna. Cofnęłam się o krok i spojrzałam na nich. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że Paul byłby wspaniałym ojcem. Mo­ że więc nadszedł czas, żeby podjąć decyzję, mając na uwa­ dze tylko dobro Pearl, a nie moje własne. Rozejrzałam się po tym pomieszczeniu, które mogłoby się stać tak wspaniałą pracownią, i w myśli zaczęłam już ustawiać w nim sztalugi i regały. Kiedy odwróciłam się, Paul i Pearl z napięciem wpatrywali się we mnie. - Czy to możliwe, że wreszcie usłyszę „tak"? - spytał z niedowierzaniem, widząc wyraz mojej twarzy. Kiwnęłam głową, a on pokrył buzię Pearl pocałunkami, aż zaczęła chichotać. * * * Zanim wróciliśmy do domu, na rozlewiskach zapadł już zmierzch. Hiszpański mech otulał pnie cyprysów, a wino­ rośl spływała miękko, faliście. Przepłynęliśmy cienie rzuca­ ne przez wierzby i miękkie, falujące ruchy łodzi ukołysały Pearl do snu. Pomyślałam, że jest tu niezwykle pięknie. Tu jest nasze miejsce. Widocznie takie jest przeznaczenie mo­ je i Pearl. - Muszę wracać na kolację do domu - obwieścił Paul, kie­ dy dopłynęliśmy do nabrzeża. Pomógł nam wysiąść z łodzi. - Wuj John, brat mojej matki, przyjechał z Clearwater na Flo­ rydzie i obiecałem mu, że przyjdę - dorzucił przepraszająco. - W porządku. Jestem zmęczona i chciałabym wcześniej położyć się spać.

- Wpadnę jutro, gdy tylko będę mógł. Dzisiaj, jeżeli uda mi się zostać, choć przez godzinę, sam na sam z ojcem, po­ wiem mu o naszej decyzji - zapewnił stanowczo. Serce za­ częło mi łomotać w piersi. Co innego rozmawiać o tym wszystkim, a co innego wszcząć wreszcie kroki, które uczy­ nią z nas małżeństwo. - Mam nadzieję, że to właściwa decyzja, Paul - podję­ łam. - Oczywiście, że tak. Przestań się martwić. Będziemy bardzo szczęśliwi - obiecał i pochylił się, by pocałować mnie w policzek. - Poza tym Bóg jest nam winien trochę szczęścia i sukcesów - dodał z uśmiechem. Pomachałam mu na pożegnanie, gdy odpływał swoją mo­ torówką. Kiedy nakarmiłam Pearl i ułożyłam ją do snu, zja­ dłam trochę gambo z piżmianem, poczytałam przy lampie butanowej i poszłam spać, modląc się o mądrość w podej­ mowaniu decyzji. Teraz ranki zaczynały się dla mnie dokładnie tak samo, jak wówczas, kiedy mieszkałam tu z babunią Catherine. Po wyniesieniu koców, koszy i kapeluszy z liści palmowych, które tkałam i wyplatałam własnoręcznie, ustawiłam wó­ zek z Pearl w cieniu przy drodze i czekając na turystów, dla zabicia czasu, zajęłam się szyciem. Był cichy poranek, ale zatrzymało się z sześć samochodów i do lunchu sprzedałam większość koców i koszy. Miałam też kilku chętnych na mo­ je gumbo, a potem na rozlewiskach zaczęło się długie, ci­ che, skwarne popołudnie. Kiedy owady zaczęły przeszka­ dzać Pearl, postanowiłam, że czas na przerwę i zaniosłam ją do domu. Spodziewałam się, że Paul wpadnie w porze lunchu, lecz na próżno. Nie pojawił się też po południu. Zrobiłam sobie zimnej lemoniady i usiadłam na weran­ dzie, rozmyślając o przeszłości. W mojej kieszeni tkwił zmięty ostatni list od mojej siostry bliźniaczki, Gisselle. Uczęszczała do eleganckiego, prywatnego college'u w No­ wym Orleanie, który wydawał się raczej przechowalnią dla zepsutej, bogatej młodzieży niż prawdziwą szkołą wyższą. Pisała, że nauczyciele nie każą jej czytać, odrabiać prac domowych, czy uważać na zajęciach. Chwaliła się wręcz, że często opuszcza zajęcia i nikt jej za to nie czyni wymówek.

W każdym swoim liście nie omieszkała przemycić naj­ nowszych wiadomości o Beau i nawet jeżeli wiadomości te sprawiały mi ból, czytałam je powielekroć. Rozłożyłam list i przebiegłam wzrokiem po linijkach ciekawiącego mnie fragmentu. „Może cię zainteresuje" - pisała pewna, że bar­ dzo chcę wiedzieć... iż Beau jest coraz poważniej zajęty tą dziewczyną z Euro­ py. Jego rodzice zwierzyli się Daphne, że Beau i jego Francuz­ ka są o krok od ogłoszenia formalnych zaręczyn. Ciągle się nią zachwycają, jaka jest piękna, bogata i kulturalna. Mówią, że najlepsze, co mogą dla niego zrobić, to zostawić go w Europie. Opowiem ci teraz o chłopcach tutaj, w Gallier... Zmięłam list w kulkę i z powrotem wcisnęłam do kiesze­ ni. Wspomnienia związane z Beau powracały ze zdwojoną siłą teraz, gdy planowałam ślub z Paulem i wybierałam bez­ pieczne, spokojne życie. Wiedziałam jednak, że będzie to życie bez namiętności i za każdym razem, gdy o tym myśla­ łam, przypominał mi się Beau. Miałam przed oczami jego łagodny uśmiech i wracałam myślami do poranka, kiedy to Gisselle i ja wyjeżdżałyśmy do Greenwood, prywatnej szko­ ły w Baton Rouge. Beau pojawił się w ostatniej chwili, mie­ liśmy więc zaledwie parę minut, by się pożegnać. Zdziwi­ łam się, kiedy mi ofiarował medalion, który nadal noszę ukryty pod bluzką. Wyjęłam go teraz, otworzyłam i spojrzałam na nasze zdjęcia. „Och, Beau - westchnęłam. - Z pewnością nigdy nie pokocham innego mężczyzny tak namiętnie, jak kocha­ łam ciebie, skoro jednak nie mogę cię mieć, to być może powinnam wybrać szczęśliwe, bezpieczne życie z Paulem". Zdumiałam się, kiedy poczułam ciepłe łzy na policzkach. Otarłam je szybko i wyprostowałam się w tej samej chwili, gdy na podwórko wjechał jakiś stary automobil. Dostrze­ głam w nim ojca Paula, Octaviousa Tate'a. Zamknęłam me­ dalion i szybko schowałam go pod bluzkę, gdzie zawsze spo­ czywał między moimi piersiami. Z samochodu wysiadł pan Tate, wysoki, dystyngowany mężczyzna, zawsze dobrze ubrany. Ramiona miał przygar-

bione jak sterany życiem, stary człowiek, a jego oczy wyglą­ dały na zmęczone. Paul odziedziczył wygląd po ojcu, który miał mocno zarysowaną szczękę, stanowcze usta i prosty nos - nie za długi, nie za wąski. Nie widziałam go od dłuż­ szego czasu, zaskoczyło mnie więc, jak bardzo się postarzał. - Dzień dobry, Ruby - pozdrowił mnie, zbliżywszy się do schodów. - Czy mógłbym z tobą porozmawiać - tak prywatnie? Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. W ciągu tych wszystkich lat zamieniłam z nim dosłownie kilka słów - głównie „dzień dobry" i „do widzenia". - Oczywiście - odparłam, wstając. - Proszę do środka. Napiłby się pan lemoniady? Właśnie zrobiłam. - Chętnie. Dzięki - odrzekł i wszedł za mną do domu. - Proszę, niech pan usiądzie - wskazałam głową mój je­ dyny porządny mebel: fotel na biegunach. Nalałam mu lemoniady. - Dziękuję - wziął ode mnie szklankę. Usiadłam naprze­ ciwko niego na wyblakłej, brązowej sofie o obiciu poprze- cieranym na poręczach i wyłażącej wyściółce z hiszpańskie­ go mchu. Pan Tate upił łyk lemoniady. - Bardzo dobra - pochwalił. Przez chwilę rozglądał się nerwowo, po czym uśmiechnął się. - Skromnie tu u ciebie, Ruby, ale bardzo przytulnie. - Nie tak przytulnie, jak za czasów babuni Catherine - powiedziałam. - Wszystkim nam bardzo jej brakuje - przyznał. Poki­ wał głową i upił jeszcze nieco lemoniady. Potem wziął głę­ boki oddech. - Chyba... chyba trochę się zdenerwowałem. Niekiedy przeszłość wraca i daje po głowie, kiedy najmniej się tego spodziewasz - zaczął pochylając się do przodu i wbijając we mnie ostry, badawczy wzrok. - Jesteś wnuczką Catherine Landry i sama wiele już przeszłaś. Widzę po twojej twarzy, że jesteś znacznie star­ sza i mądrzejsza od tej ślicznej dziewczynki, która kiedyś chodziła do kościoła u boku swej babci. - Obojgu nam przeszłość dała po głowie - stwierdziłam. Jego wzrok stał się jeszcze bardziej badawczy. - Cóż, w takim razie powinnaś zrozumieć, dlaczego wolę niczego nie owijać w bawełnę. Wiesz trochę, co się wyda-

rzyło w przeszłości i pewnie wyrobiłaś sobie na mój temat określony pogląd. Nie winię za wszystko, co się stało, niko­ go oprócz siebie. Dwadzieścia jeden lat temu byłem bardzo młodym, zadufanym w sobie mężczyzną. Nie przyszedłem tu po to, żeby cokolwiek tłumaczyć, czy usprawiedliwiać się - dodał szybko. - To, co zrobiłem, było złe i przez całe życie płacę za to. A twoja matka... Gabrielle... była niezwykłą kobietą. - Potrząsnął głową i uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Ponieważ była córką twojej babci, uważałem ją za wróżkę z bagien, o których szeptali między sobą ludzie i w które - wbrew sobie samym - wierzyła nawet większość chrześci­ jan. Zawsze piękna, tak piękna, że aż... nieziemska. Wiem, że trudno ci to sobie wyobrazić, bo nigdy jej nie widziałaś, ale taka właśnie była. Nagle ogarnęło mnie przerażenie. Dlaczego on mi mówi o tym wszystkim? - Za każdym razem, gdy na nią patrzyłem - ciągnął - serce waliło mi jak oszalałe. A kiedy ona na mnie spojrza­ ła... to zupełnie jakby trafił mnie ten grecki bożek... wiesz, ten aniołek z łukiem i strzałą? - Kupidyn? - Tak, Kupidyn. Byłem już wprawdzie żonaty, ale jeszcze nie mieliśmy dzieci. Próbowałem kochać moją żonę. Na­ prawdę - przysięgał, podnosząc dłoń - ale czułem, jakby Gabrielle rzuciła na mnie czar. Któregoś dnia płynąłem sa­ motnie przez bagna, i nagle za zakrętem zobaczyłem ją pły­ wającą bez jednego skrawka ubrania. Wydało mi się, że czas stanął w miejscu. Zastygłem i wstrzymałem oddech. Mogłem tylko przyglądać się jej. Miała cudownie młode, szczęśliwe oczy i kiedy na mnie spojrzała, roześmiała się. Nie mogłem się powstrzymać. Pospiesznie zdarłem z siebie ubranie i skoczyłem do wody. Płynęliśmy bok przy boku, ochlapywaliśmy się wodą i dręczyliśmy nawzajem, obejmu­ jąc się i rozłączając. Wyszedłem za nią z wody do jej czół­ na, a tam... Cóż, resztę znasz. Przyznałem się do wszystkiego, gdy tylko cała sprawa wyszła na jaw. Twój dziadek Jack zaczął mnie nachodzić.

Gladys, oczywiście, była zdruzgotana. Załamałem się, zacząłem płakać i błagać ją o przebaczenie. Nie przebaczy­ ła mi, ale postąpiła o wiele szlachetniej niż się spodziewa­ łem. Postanowiła, że będziemy udawać, iż dziecko jest na­ sze i uciekła się do podstępu, pozorując ciążę. Twojego dziadka nie zadowoliła zapłata. Ciągle mnie na­ chodził, nękał żądając coraz to więcej i więcej, aż w końcu położyłem temu kres. W tym czasie Paul był już sporym chłopcem i doszedłem do wniosku, że i tak nikt nie da wia­ ry słowom Jacka Landry'ego. Przestał mnie nachodzić i ca­ ła afera się skończyła. Oczywiście odtąd przez większą część życia usiłowałem wynagrodzić krzywdę swojej żonie. Nigdy nie wyjawiła Paulowi, że nie jest jego matką i dopóki sam nie odkrył prawdy, zawsze żywił dla niej synowskie uczucia. Jestem tego pewien. Powiedziałbym wręcz, że nadal uważa ją za matkę, tylko jest po prostu strasznie skołowany. Mieliśmy na tym tle wiele kłótni. Pan Tate urwał i niespokojnie, ze zwężonymi oczami czekał, jak zareaguję na jego opowieść. - Niezwykle trudno jest prosić kogoś o przebaczenie, a zwłaszcza Paula - podjął przerwany wątek. Na chwilę usta mu zesztywniały, po czym pokiwał głową, jakby po­ twierdzał sam przed sobą jakąś myśl dotyczącą mnie. - Muszę ci wyznać, że kiedy uciekłaś do Nowego Orlea­ nu, poczułem się szczęśliwy. Myślałem, że teraz Paul za­ cznie rozglądać się za jakąś miłą panną na żonę i że całe to zamieszanie wreszcie się skończy, ale ty wróciłaś, a wczoraj wieczorem... wczoraj wieczorem on przyszedł do mnie i za­ komunikował mi, co postanowiliście. Przez cały czas, kiedy budował ten dom, obawiałem się tego, łudziłem się jednak, że się mylę. Odchylił głowę wyczerpany. - Planujemy po prostu żyć razem, ramię przy ramieniu - odezwałam się cicho. - Zresztą i tak wielu ludzi tutaj uwa­ ża, że Pearl jest jego córką. - Wiem. Nawet Gladys przez pewien czas tak myślała - dopóki Paul nie wyprowadził jej z błędu. Teraz jest w głę­ bokiej depresji. Widzisz - dodał, pochylając się ku mnie -

chcemy, żeby Paulowi ułożyło się jak najlepiej. Chcemy, że­ by miał normalne życie, wszystko, czego potrzebuje męż­ czyzna, a zwłaszcza własne dzieci. On chyba nie zdaje sobie sprawy, na co się porywa. Ruby, krótko mówiąc, przyszedłem tu, żeby wstawić się za moim synem. Przyszedłem cię prosić, byś nie zgodziła się na to małżeństwo. On nie może płacić za grzechy swego ojca. Można to jeszcze zmienić, można temu zapobiec, jeże­ li tylko się od niego odwrócisz. Gdy to uczynisz, Paul znaj­ dzie sobie jakąś miłą dziewczynę i... - Panie Tate, ostatnia rzecz, jaką chciałabym zrobić, to skrzywdzić Paula - wykrztusiłam. Łzy strumieniami lały mi się po twarzy. Nie starałam się ich otrzeć, skapywały mi więc z brody. - Proszę również w imieniu swojej żony. Nie chcę, żeby bardziej cierpiała. Grzech, który popełniłem, chyba nigdy nie zostanie zmazany. Po dwudziestu jeden latach znowu uniósł swą ohydną głowę, by mnie prześladować. Wyprostował się w fotelu. - Jestem gotów zabezpieczyć ci życie, Ruby. Mogę ci za­ pewnić wszystko, czego potrzebujesz, dopóki nie znajdziesz sobie jakiegoś innego młodego człowieka i... - Nie! - krzyknęłam. - Niech mnie pan nie próbuje prze­ kupić, panie Tate! W tym świecie wszyscy chcieliby wyku­ pić się od własnych kłopotów, wszyscy - czy to bogaci Kreo- le, czy bogaci Cajunowie - wszyscy uważają, że pieniądze mają moc naprawienia każdego błędu. W tej chwili nicze­ go mi nie brakuje, a wkrótce otrzymam spadek po moim ojcu. - Przepraszam - zawstydził się. - Pomyślałem tylko, że... - Nie potrzebuję niczego. Odwrócił się. Zapadło między nami grobowe milczenie. - Błagam cię o mojego syna - wyszeptał. Zamknęłam oczy i bezskutecznie próbowałam przełknąć ślinę. Miałam wrażenie, że połknęłam kamyk, który utkwił mi gdzieś w piersiach. Kiwnęłam głową. - Powiem Paulowi, że nie mogę tego zrobić - obiecałam - ale nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo on tego pragnie.

- Zdaję i jestem gotów zrobić wszystko, by pomóc mu z tym się uporać. - Niech mu pan nie proponuje żadnych prezentów - ostrzegłam z płonącymi gniewem oczami. Wyglądał tak, jakby się skurczył w swoim fotelu. - To nie dziadunio Jack. - Wiem. - Po chwili dodał: - Chciałbym cię prosić o jesz­ cze jedną przysługę. - O co znowu? - wybuchnęłam. Gniew wrzał we mnie jak gotujące mleko. - Proszę, nie mów mu, że wstąpiłem dziś do ciebie. Po­ prosiłem go, by załatwił mi pewną sprawę, żeby się go po­ zbyć z tej okolicy i żebym mógł bez jego wiedzy złożyć ci wizytę. Gdyby się dowiedział... - Nie powiem mu. - Dziękuję. - Wstał. - Jesteś nie tylko piękną, ale i wspaniałą młodą kobietą. Z pewnością któregoś dnia znajdziesz szczęście, a gdybyś potrzebowała czegoś, gdy­ bym mógł coś dla ciebie zrobić... - Nie istnieje nic takiego - odparłam ostro. Dostrzegł furię w moich oczach i uśmiech znikł mu z twarzy. - Pójdę już - powiedział. Nie wstałam. Siedziałam, z wzrokiem wbitym w podłogę, dopóki nie usłyszałam, jak wyszedł, zapalił silnik samochodu i odjechał. A ja rzuciłam się na sofę i płakałam, aż zabrakło mi łez.

Nie dokończona sprawa Kiedy Pearl obudziła się, nakarmiłam ją, posadziłam obok siebie przy straganie, gdzie czekałam na spóźnionych klientów. Przez jakąś godzinę interesy szły świetnie, po czym droga opustoszała, a światło zachodzącego słońca jęło kłaść długie cienie na nawierzchni, zaciągając kurtynę nad dniem. Było mi bardzo ciężko na sercu. Wizyta pana Tate'a okry­ ła wszystko gęstym kirem. Czułam się tak, jakbyśmy z Pearl nie miały domu. Nasze miejsce nie było tutaj, ale też nie w Nowym Orleanie, uważałam jednak, że życie na rozlewi­ skach stanie się jeszcze trudniejsze teraz, kiedy postanowi­ łam odrzucić propozycję Paula. Za każdym razem, gdy bę­ dzie do nas przychodził, jeżeli w ogóle przyjdzie mu na to ochota, nad naszymi głowami rozpęta się burza smutku. Być może pan Tate miał rację. Może jeżeli odrzucę Pau­ la, on znajdzie sobie kogoś innego, w głębi duszy czułam, że stanie się to o wiele bardziej realne, gdy Pearl i ja cał­ kowicie znikniemy z jego życia. Kiedy przekona się, że na­ sze małżeństwo i życie pod jednym dachem nie wchodzi w rachubę, może zacznie szukać szczęścia gdzie indziej. Ale dokąd my wtedy pójdziemy? Co poczniemy? Biłam się z myślami. Nie miałam żadnych innych krewnych, u któ­ rych mogłabym szukać schronienia. Zaniosłam Pearl do do­ mu, po czym zebrałam resztę rzeczy ze straganu. Rozpaczli­ wie usiłowałam znaleźć dla nas jakieś wyjście. Wreszcie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Postanowiłam odło­ żyć na bok dumę, i napisać list do Daphne.

Droga Daphne! Nie pisałam do Ciebie tak długo, ponieważ uważałam, że mój łos cię nie obchodzi. Nie twierdzę, że nie powinnaś była tak się denerwować na wieść o tym, że zaszłam w ciążę z Beau. Jestem już na tyłe dorosła, by wiedzieć, że muszę być odpowie­ dzialna za swoje czyny, ale nie mogłam poddać się zabiegowi, który dla mnie załatwiłaś, a teraz, kiedy mam córeczkę, Pearl, jestem szczęśliwa, że się na to nie zgodziłam, chociaż jest nam ciężko. Myślałam, że jeżeli wrócę na rozlewiska, do świata, w któ­ rym wyrosłam i w którym czułam się szczęśliwa, wszystko skończy się dobrze i przestanę wreszcie przysparzać innym probłemów, a zwłaszcza wam. Kiedy żył mój ojciec, nigdy nie potrafiłyśmy się dogadać, a i teraz nie oczekuję, że kiedykol­ wiek zacznie się między nami układać. Okoliczności jednak nie wyglądają tak, jak się tego spodzie­ wałam i doszłam do wniosku, że nie mogę tu zostać. Nie oba­ wiaj się jednak. Nie zamierzam cię błagać, żebyś mnie przyjęła z powrotem. Proszę tylko, żebyś mi dała jakąś część należnego mi spadku, bym mogła ułożyć sobie życie gdzie indziej... gdzieś poza Nowym Orleanem i rozlewiskami. Nie proszę o coś, co mi się nie należy, proszę tylko, żebyś dała mi to nieco wcześniej. Jestem pewna, że mój ojciec życzyłby sobie tego. Zastanów się i daj mi znać, jak tyłko podejmiesz decyzję w tej kwestii. Zapewniam cię, że jeśli spełnisz moją prośbę, nasz kontakt zostanie ograniczony lub całkowicie zerwany. Z poważaniem Ruby Kiedy adresowałam kopertę, usłyszałam samochód wjeż­ dżający na podwórko. Przerwałam pisanie i szybko schowa­ łam list do kieszeni. - Cześć - rzucił Paul, wchodząc. - Przepraszam, że nie przyjechałem wcześniej. Miałem coś do załatwienia w Breaux Bridge. Jak ci minął dzień? Bardzo się napracowałaś? - Trochę - bąknęłam. Spuściłam wzrok, ale za późno. - Coś nie tak? - zapytał. - O co chodzi? - Paul - zaczęłam, wziąwszy głęboki oddech. - Nie może­ my tego zrobić. Nie możemy się pobrać i zamieszkać w Cy-