anfas

  • Dokumenty60
  • Odsłony71 772
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów91.4 MB
  • Ilość pobrań34 226

Andrews Virginia - Czarna godzina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrews Virginia - Czarna godzina.pdf

anfas EBooki V. C. Andrews
Użytkownik anfas wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 326 stron)

Drodzy Czytelnicy! Niektórzy z Was wiedzą, że najważniejsze w życiu Virgi- nii Andrews były właśnie jej powieści, a najszczęśliwszy moment nadszedł wówczas, gdy trzymała w dłoni pierwszy wydrukowany egzemplarz Kwiatów na poddaszu. Była wy­ jątkową i utalentowaną powieściopisarką. Codziennie z za­ pałem przelewała na papier nowe pomysły, które rozwijały się w fabuły powieści. Wcale nie mniejszą przyjemność sprawiało jej oddawanie się lekturze listów nadesłanych przez czytelników. Po jej śmierci wielu z Państwa pisało do nas, pytając, czy zamierzamy kontynuować serię. Jeszcze zanim autorka zmar­ ła, obiecaliśmy sobie, że powstaną kolejne oparte na jej pomy­ słach powieści, które będą stanowiły dopełnienie cyklu. Inspirowani wydanymi już książkami, wraz ze starannie wybranym pisarzem, rozwinęliśmy pisarski geniusz Virgi- nii Andrews i tak powstały kolejne powieści: W rękach losu, Sekrety poranka, Dziecko grzechu, Nocne szepty, a teraz Czarna godzina. Czarna godzina to niecierpliwie wyczekiwane zakończe­ nie serii o rodzinie Cutlerów. Wierzymy, że autorka cieszy się, iż będą Państwo mogli dobrze się z nami bawić. Inne powieści, które Virginia zdążyła ukończyć jeszcze przed swoją śmiercią, ukażą się wkrótce. Mamy nadzieję, że przyj­ mą je Państwo z nie mniejszą niż zwykle radością. Życzymy Państwu dobrej zabawy RODZINA ANDREWS

PROLOG Dawno temu We własnej wyobraźni zawsze byłam Kopciuszkiem. Nigdy jednak nie zjawił się żaden książę, by przenieść mnie w inne, cudowne życie. Zamiast księcia miałam biznesme­ na, który wygrał mnie w karty i podobnie jak karta przerzu­ cana przez stół znalazłam się w nowych rękach, w innym świecie. Ale widocznie takie było moje przeznaczenie już od dnia, w którym się urodziłam. Nie mogło ono ulec zmianie do czasu, aż sama byłam w stanie je zmienić, zgodnie z filozofią przekazaną mi przez pewnego czarnego służącego w Me- adows, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Nazywał się Henry Patton i miał włosy tak białe, że wyglądały jak płat śniegu. Zwykle przesiadywałam z nim na starym cedrowym pniu przed wędzarnią, podczas gdy on rzeźbił dla mnie małego królika lub lisa. Pewnego letniego dnia, gdy czarne, burzowe chmury zaczęły się gromadzić na horyzoncie, prze­ stał rzeźbić i wskazał mi gruby dąb rosnący na wschodnim skraju łąki. — Czy widzisz, dziecko, tę uginającą się na wietrze gałąź? — spytał. — Tak, Henry — odrzekłam. — Moja matka pewnego razu opowiedziała mi coś o tej gałęzi. Wiesz, co? Potrząsnęłam głową tak, że aż złote warkoczyki, koły­ sząc się, musnęły moje usta. 7

— Powiedziała mi, że gałąź, która się nie ugina na wietrze, pęka. — Wbił we mnie swoje duże, czarne oczy z brwiami prawie tak białymi jak włosy. — Pamiętaj, dziecko, by iść z wiatrem — radził — wów­ czas nigdy się nie złamiesz. Zaczerpnęłam powietrza. Świat wokół wydawał się wy­ pełniony mądrością, wiedzą i ideami, filozofią i przesądami, kryjącymi się w tajemniczych kształtach cieni, w locie jaskó­ łek, w barwie gąsienic, w czerwonych plamkach kurzych jaj. Wystarczyło słuchać i patrzeć, a wiedza sama płynęła do głowy. Mimo to lubiłam zadawać pytania. — Henry, co się dzieje, gdy wiatr przestaje wiać? Zaśmiał się i potrząsnął głową. — Wówczas możesz iść swoją własną drogą, moje dziecko. Wiatr wiał do czasu, aż poślubiłam mężczyznę, którego nie kochałam, ale gdy przestał, posłuchałam rady Henry'ego. Poszłam własną drogą.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1 Siostry Gdy byłam bardzo małą dziewczynką, wyobrażałam so­ bie, że należymy do królewskiego rodu. Wydawało mi się, że żyjemy jak książęta i księżniczki, królowie i królowe z bajek, które mama uwielbiała czytać mnie i mojej młodszej sio­ strze, Eugenii. Mimo iż Eugenia w wieku dwóch lat była już poważnie chora, potrafiła podobnie jak ja siedzieć zasłucha­ na, z szeroko otwartymi i błyszczącymi z podniecenia ocza­ mi. Natomiast nasza starsza siostra, Emilia, nigdy nie lubiła, by jej czytano, i większość czasu wolała spędzać samotnie. Podobnie jak mężczyźni i kobiety dumnie kroczący przez stronice książek z naszej biblioteki, mieszkaliśmy w dużym, pięknym domu, który otaczały niezliczone pola uprawne pierwszorzędnego tytoniu „Wirginia" oraz cudowne lasy. Dom był okolony trawnikiem porośniętym koniczyną i ber- mudzką trawą. Były tam marmurowe fontanny, małe, skal­ ne ogródki i ozdobnie kute, żelazne ławki. Latem z werandy zwisała wistaria i łączyła się z otaczającymi dom różowymi krzewami mirtu i biało kwitnącymi magnoliami. Nasza posiadłość nazywała się Meadows. Żaden gość wjeżdżający długim, piaszczystym podjazdem nie mógł się oprzeć splendorowi naszego domu, bez względu na to, czy był tu po raz pierwszy, czy któryś z kolei. W owym czasie papa odczuwał nabożną potrzebę dbałości o dom. Być może z powodu pewnego oddalenia od głównego szlaku Meadows uniknęły zniszczenia i splądrowania, które były udziałem wielu innych południowych plantacji podczas wojny secesyj- 4

nej. Żaden Jankes nie zniszczył swoimi obcasami pięk­ nych drewnianych podłóg i nie wypełnił plecaka naszy­ mi drogocennymi antykami. Dziadek Booth był przekonany, iż posiadłość przetrwała tylko po to, by nadal demonstrować swoje wyjątkowe piękno i bogactwo. Papa odziedziczył to przywiązanie do naszego dużego domu i solennie przyrzekł, że wyda ostatniego dolara na zachowanie jego świetności. Po dziadku papa odziedziczył również jego rangę. Nasz dziadek był kapitanem kawalerii generała Lee — to przecież tak, jakbyśmy wywodzili się z rycerskiego rodu — i chociaż papa nigdy nie służył w armii, zawsze nazywano go kapita­ nem Boothem. I tak, podobnie jak królewskie rodziny, mieliśmy tuziny służących oraz pracowników gotowych na każde nasze ski­ nienie i wezwanie. Oczywiście moimi ulubionymi służącymi byli: Louella, nasza kucharka, której matka była niewolnicą na plantacji Wilkes, niecałe dwadzieścia kilometrów na południe od naszego domu, i Henry, którego ojciec, również niegdyś niewolnik, walczył i zginął w czasie wojny secesyj­ nej. A bił się po stronie konfederatów, „myślał, że wierność swemu panu jest ważniejsza niż jego własna wolność", jak to określił Henry. Myślałam, że jesteśmy wysoko urodzeni również z tego powodu, iż mieliśmy w naszej rezydencji tak wiele pięknych i drogocennych rzeczy: wazy lśniące srebrem i złotem, po­ sążki i rzeźby z całej Europy, piękne, ręcznie malowane cacka oraz figurki z kości słoniowej, sprowadzane z Dalekie­ go Wschodu i Indii. Kryształowe pryzmaty zwisały z abażu­ rów, kinkietów i żyrandoli, chwytając, załamując i roz­ praszając światło kolorami tęczy, miotając błyski wszędzie tam, gdzie promieniom słonecznym udało się przekraść przez koronki firanek. Jedliśmy na ręcznie malowanej po­ rcelanie, używaliśmy srebrnych sztućców, a posiłki podawa­ no na srebrnych półmiskach. Nasze meble były stylowe i wykonane artystycznie. Wy­ dawało się, że pokoje konkurują ze sobą, prześcigając się nawzajem w wystroju. Czytelnia mamy była najjaśniejsza, 12

z błękitnymi, satynowymi zasłonami i miękkim, perskim dywanem. Któż nie poczułby się po królewsku, leżąc na aksamitnej otomanie w kolorze purpury, ze złotymi wiązaniami? Pod­ czas wczesnych wieczorów, ułożona w niej wytwornie, ma­ ma nakładała obramowane perłową masą okulary i czytała swoje romanse. Papa złościł się, ponieważ uważał, że zatru­ wa umysł nieodpowiednimi książkami, które wywołują grzeszne myśli. Dlatego rzadko wchodził do jej pokoju. Jeśli chciał czegoś od mamy, posyłał po nią kogoś ze służby lub Emily. Gabinet papy był tak obszerny, że nawet on — mężczy­ zna, który mierzył prawie dwa metry, miał szerokie, mocne bary i muskularne ramiona — wydawał się niepozorny za swoim ciemnym, ogromnym dębowym biurkiem. Kiedy tam wchodziłam, ciężkie meble przytłaczały mnie, szczególnie krzesła z wysokimi oparciami i głębokimi siedzeniami o sze­ rokich poręczach. Portrety dziadka i pradziadka spoglądały groźnie z dużych, ciemnych ram na papę, pracującego w świe­ tle lampy stojącej na biurku. W naszym domu wszędzie było dużo obrazów. Wisiały one niemal na każdej ścianie i w każdym pokoju. Wśród nich — liczne portrety przodków rodu Boothów: mężczyźni o groźnych obliczach, z zaciśniętymi ustami pod wydatnym nosem, wielu z miedzianobrązowymi brodami i wąsami, zupełnie jak u mego papy. Niektóre kobiety miały tak bezlitosny wyraz twarzy jak mężczyźni. Patrzyły na mnie ze zgorszeniem i oburzeniem, jakby wszystko, co zrobiłam lub powiedzia­ łam, a nawet pomyślałam, było niewłaściwe w ich purytań- skich oczach. Dostrzegałam w nich również podobieństwo do mojej starszej siostry, ale w żadnej z twarzy przodków nie znalazłam najmniejszego podobieństwa rysów z moimi. Eugenia również wyglądała inaczej. Wiedziałam od Lou- elli, że jest chorowitym dzieckiem i wciąż cierpi na rozwija­ jącą się chorobę, której nazwy nie byłam w stanie wymówić aż do ósmego roku życia, chyba ze strachu iż sam dźwięk tego słowa mógłby w jakiś sposób być zaraźliwy. Serce 13

zaczynało mi łomotać, gdy słyszałam, że ktoś je wymawia, a szczególnie Emily, która tak samo jak mama potrafiła je wymówić za pierwszym razem: cystic fibrosis. Emily zawsze bardzo się ode mnie różniła. Wszystko, co mnie ekscytowało, dla niej nie było godne uwagi. Nigdy nie bawiła się lalkami i nie zabiegała o piękne sukienki. Udręką było dla niej szczotkowanie włosów, nie przeszkadzało jej, że zwisają niedbale nad oczami i wzdłuż policzków jak zużyte konopie. Ich ciemnobrązowe kosmyki wyglądały za­ wsze, jakby były brudne. Nie lubiła ganiać po polach za królikami i pluskać się w stawie w upalne, letnie dni. Nie sprawiały jej przyjemności kwitnące róże i kępy dzikich fiołków. Z arogancją, która wzrastała wraz z nią, Emily przyjmowała wszelkie piękno za rzecz zupełnie naturalną. Pewnego razu, gdy miała zaledwie dwanaście lat, wzięła mnie na bok i mrużąc oczy w cienkie szparki — zawsze tak robiła, gdy chciała powiedzieć coś ważnego — oświadczyła, że mam ją traktować w specjalny sposób, ponieważ tego ranka widziała palec Boży na niebie, wskazujący na Me­ adows w nagrodę za jej i papy pobożność. Mama zawsze mówiła, że Emily już w chwili swoich urodzin miała dwadzieścia lat. Przysięgała na Biblię, że nosiła ją przez dziesięć miesięcy, a Louella przytakiwała, iż dziecko „gotowane tak długo musi być inne". Tak daleko, jak sięgam pamięcią, Emily zawsze była apodyktyczna. Lubiła sprawdzać, jak pracują pokojówki, i skarżyć na nie. Uwielbiała przybiegać z podniesionym wskazującym palcem, którego czubek był ubrudzony w ku­ rzu, by powiedzieć mamie lub Louelli, że pokojówki nie wykonują dobrze swojej pracy. W wieku dziesięciu lat już nawet nie trudziła się, by chodzić na skargę, tylko sama krzyczała na służące i odsyłała je z powrotem do biblioteki, salonu lub gabinetu papy. Szczególnie lubiła przypodobać się papie i zawsze chełpiła się tym, jak każe pokojówce czyścić do połysku meble oraz wyciągać i odkurzać każdy tom z szeregu książek stojących na ciemnych, dębowych półkach w jego gabinecie. Pomimo utyskiwań papy, że brak mu czasu na czytanie 14

czegokolwiek oprócz Biblii, miał on wspaniały zbiór starych książek, w większości pierwszych edycji, oprawionych w skó­ rę, z lekko pożółkłymi brzegami nigdy nie tkniętych i nie czytanych stronic. Gdy papa wyjeżdżał w interesach i nikt mnie nie widział, zakradałam się do jego gabinetu i wycią­ gałam owe tomy. Układałam je obok siebie na podłodze i ostrożnie otwierałam. Wiele z nich miało piękne, wykona­ ne tuszem ilustracje. Dokładnie wertowałam kartki i uda­ wałam, że czytam oraz rozumiem wyrazy. Nie mogłam doczekać się chwili, gdy będę wystarczająco duża, by pójść do szkoły i uczyć się czytać. Nasza szkoła znajdowała się na skraju Upland Station. Był to mały, szary, zbity z desek barak z trzema kamienny­ mi schodkami i krowim dzwonkiem, którego panna Walker używała do zwoływania dzieci po przerwie. Mimo że pra­ wdopodobnie panna Walker miała wtedy nie więcej niż trzydzieści lat, zawsze uważałam, że jest stara, ponieważ czesała swoje matowe, czarne włosy w sterczący kok i za­ wsze nosiła okulary z grubymi szkłami. Gdy Emily zaczęła chodzić do szkoły, wracała codziennie z przeraźliwymi opowieściami o surowej pannie Walker, która bije po rękach takich łobuzów jak Samuel Turner lub Jimmy Wilson. Już wtedy, w wieku zaledwie siedmiu lat, Emily była dumna z tego, że panna Walker pozwala jej skarżyć na inne dzieci, gdy te w jakiś sposób źle się zacho­ wują. — Jestem oczami w tyle głowy panny Walker — oznaj­ miała dumnie. — Wystarczy, że kogoś wskażę, i panna Walker zaraz sadza go w kącie, zakładając mu na głowę czapkę z oślimi uszami. Postępuje tak również z niegrzecz­ nymi, małymi dziewczynkami — ostrzegała mnie, a w jej oczach błyszczało radosne zadowolenie. Ale bez względu na to, co naopowiadała mi Emily, by przedstawić szkołę jako miejsce przerażające, wiedziałam, że wśród ścian tego starego, szarego, budynku znajduje się rozwiązanie tajemnicy wyrazów: sekret czytania. Jeśli raz go posiądę, będę mogła sama przeczytać setki książek, które stoją na półkach w naszym domu, podróżować po innych 15

światach, innych miejscach, spotykać wielu nowych i cieka­ wych ludzi. Oczywiście było mi przykro ze względu na Eugenię, która nigdy nie będzie mogła chodzić do szkoły. Eugenia stawała się coraz starsza, ale zamiast poprawy było z nią coraz gorzej, a jej cera nigdy nie zmieniała ziemistego koloru. Mimo to jej niebieskie oczy zachowały radosny blask i gdy wreszcie zaczęłam uczęszczać do szkoły, z entuzjazmem słuchała moich codziennych relacji o tym, czego się nauczy­ łam. Czasami zastępowałam mamę w czytaniu. Wówczas Eugenia, która była tylko o rok i miesiąc młodsza ode mnie, układała swoją małą główkę na moich kolanach, przykry­ wając długimi, jasnobrązowymi włosami moje nogi, i słucha­ ła z uśmiechem rozmarzenia, ustach, jak czytam jedną z naszych dziecięcych książeczek. Uczyłam się z takim zapałem i wytrwałością, że panna Walker stwierdziła, iż żadne inne dziecko nie nauczyło się czytać tak szybko jak ja. Serce skoczyło mi z radości, gdy mama powiedziała, że powinnam z łatwością uzyskać pozwo­ lenie na rozpoczęcie nauki w szkole. Pewnego dnia, było to pod koniec lata, mama oświadczyła przy obiedzie, iż mimo że nie ukończyłam jeszcze pięciu lat powinnam pójść do szkoły. — Jest taka zdolna — powiedziała do papy. — Byłoby grzechem kazać jej czekać jeszcze rok. Papa jak zwykle, gdy się nie zgadzał z czymś, co powie­ działa mama, zachowywał milczenie. Jego duża szczęka poruszała się równomiernie, a ciemne oczy jakby nikogo nie zauważały. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że jest głuchy lub tak zatopiony w myślach, iż nie słyszy ani słowa. Ale mama była zadowolona z jego reakcji. Zwróciła się w stronę Emily, której szczupła twarz skrzywiła się w wy­ muszonym uśmiechu. — Emily może się nią opiekować, nieprawdaż? — Nie, mamo, Lilian jest za mała, by iść do szkoły. To są aż trzy kilometry! Ona nie dojdzie! — jęczała Emily. Miała dziesięć lat, ale rosła jak na drożdżach. Miała wzrost dwunastoletniej dziewczynki. Papa mówił, że wybu­ jała jak łodyga zboża. 16

— Oczywiście, że dojdzie, prawda? — pytała mama, zwracając się do mnie z promiennym uśmiechem, niewin­ nym, bardziej dziecinnym niż mój. Ogromnie się starała, by nic jej nie zasmuciło, ale potrafiła płakać nawet nad naj­ mniejszym stworzonkiem; czasami litowała się nad biedny­ mi dżdżownicami, które głupio wypełzły na drogę podczas deszczu i usmażyły się na śmierć w słońcu Wirginii. — Tak, mamo! — powiedziałam zachwycona tym pomy­ słem. Właśnie tego ranka marzyłam o pójściu do szkoły. Odle­ głość mnie nie odstraszała. Jeśli Emily potrafiła tego doko­ nać, to i ja sobie poradzę, myślałam. Wiedziałam, że większość drogi Emily szła wraz z bliźniaczkami Thompson, Betty Lou i Emmą Jean, ale ostatni kilometr musiała przejść sama. Emily nie była bojaźliwa. Nic jej nie przerażało — ani najbardziej zacienione miejsca, ani opowiadane przez Hen- ry'ego historie o duchach. — Dobrze. Po śniadaniu każę Henry'emu zaprząc powóz i pojedziemy do miasta. Zobaczymy, czy są jakieś ładne buty i nowe sukienki dla ciebie — powiedziała mama, pełna zapału, by mnie wyekwipować do szkoły. Mama uwielbiała robić zakupy, ale papa nie cierpiał tego i rzadko kiedy zabierał ją do Lynchburga, gdzie były duże domy towarowe, choćby nie wiem jak mama przypochlebiała się i nalegała. Mówił, że jego matka sama sobie szyła wię­ kszość ubrań i podobnie postępowała przedtem jej matka. Mama powinna więc robić tak samo. Ale ona nienawidziła szycia i pogardzała wszelkimi domowymi pracami. Gotowa­ niem i sprzątaniem przejmowała się tylko wtedy, gdy urzą­ dzała jeden ze swych wymyślnych obiadów lub wspaniałych przyjęć w ogrodzie. Wówczas krążyła po domu i kontrolowa­ ła pracę pokojówek oraz Louelli, decydując o tym, co zmie­ nić, jak udekorować oraz co i jak ma być ugotowane oraz podane. — Ona nie potrzebuje nowej sukienki i nowych butów — oświadczyła Emily. Jej zmrużone oczy, cienkie usta i zmar- szczone czoło przypominały twarz starej kobiety. — Ona tylko wszystko zniszczy po drodze do szkoły. 17

— Bzdura — powiedziała mama, wciąż się uśmiechając. Każda mała dziewczynka wkłada nowe ubranie i nowe buty, gdy idzie pierwszy raz do szkoły. — Ja nie! — odparła Emily. — Bo nie chciałaś jechać ze mną po zakupy, ale zmusi­ łam cię do włożenia nowych butów i nowej sukienki, które ci kupiłam, nie pamiętasz? — pytała mama, śmiejąc się. — Uwierały mnie, więc zaraz po wyjściu z domu zdjęłam je i włożyłam moje stare buty — wyjawiła Emily. Papa otworzył szeroko oczy i spojrzał w jej kierunku z dziwnym wyrazem zainteresowania na twarzy. — Nie zrobiłaś tego... — powiedziała z niedowierzaniem mama. Ilekroć wydarzyło się coś strasznego i oburzającego, mama zawsze najpierw nie mogła w to uwierzyć, a następ­ nie, gdy już musiała przyjąć to do wiadomości, po prostu o tym zapominała. — Tak, zrobiłam — odpowiedziała dumnie Emily. — No­ we buty są na piętrze, zagrzebane na dnie mojej szafki. Niewzruszona mama, wciąż uśmiechnięta, głośno się zastanawiała: — Może będą pasowały na Lilian? To rozśmieszyło papę. — Prawie — odpowiedział z ironią. — Emily ma dwa razy większą stopę. — Tak — powiedziała mama z rozmarzeniem. — Och, dobrze, Lilian. Pierwszą rzeczą, którą zrobimy rano, będzie wyjazd do Upland Station. Nie mogłam się doczekać, by opowiedzieć o wszystkim Eugenii. Przeważnie przynoszono jej jedzenie do pokoju. Siedzenie przy stole było dla niej zbyt męczące. Wszystkie nasze posiłki przebiegały według stałego rytuału. Papa za­ czynał od czytania Biblii, a gdy Emily nauczyła się czytać, robiła to często na zmianę z nim. Papa lubił jeść i delektował się każdym kęsem. Zawsze spożywaliśmy sałatę lub owoce i obowiązkowo zupę, nawet w upalne dni. Podczas zbierania naczyń i podawania deseru papa siedział przy stole i czasa­ mi czytał gazetę, szczególnie dział biznesu. W tym czasie Emily, mama i ja musiałyśmy również siedzieć i czekać.

Mama opowiadała o zasłyszanych plotkach lub o ja­ kimś romansie, który akurat czytała, ale papa rzadko słu­ chał tego, co ona mówi, a Emily zawsze wyglądała na zaję­ tą własnymi myślami. W rezultacie wydawało się, jakbyśmy były z mamą same. Byłam jej najlepszym audytorium. Nie­ szczęścia i problemy, sukcesy i porażki sąsiadujących z na­ mi rodzin fascynowały mnie. W każde sobotnie popołudnie zaprzyjaźnione z mamą panie przybywały do nas na lunch i ploteczki albo mama jeździła do którejś ze znajomych. Bywało, że mama przypominała sobie nagle coś, o czym słyszała cztery lub pięć dni temu, i rozwodziła się nad tym, nawet wtedy, gdy mówiły już o tym nagłówki gazet, i bez względu na to, jak błaha i nieważna wydawała się ta wiado­ mość. — W zeszły czwartek Martha Hatch złamała sobie pa­ lec, idąc po schodach, ale nie zauważyła tego do chwili, aż zrobił się granatowy. Zwykle aktualne wydarzenie przypominało jej o czymś, co działo się wiele lat temu, i zaczynała o tym opowiadać. Przy okazji, od czasu do czasu, papa również sobie coś przypominał i tak toczyła się rozmowa. Jeśli historie i nowi­ ny były wystarczająco ciekawe, biegłam, by przekazać je Eugenii podczas moich poobiednich odwiedzin u niej. Ale tego wieczoru, gdy mama zakomunikowała, iż pójdę do szkoły, miałam tylko ten jeden ważny temat do zrelacjo­ nowania. Byłam nim tak przejęta, że nie potrafiłam słuchać o niczym innym. Teraz będę mogła się spotykać i zaprzyjaźnić z innymi dziewczynkami. Będę się uczyła pisać i czytać. Sypialnia Eugenii była jedynym pokojem na dole nie przeznaczonym dla służby. Zdecydowano tak już wcześniej, by nie trudzić chorej dziewczynki chodzeniem po schodach. Gdy tylko udało mi się wymówić od stołu, ruszyłam pędem wzdłuż korytarza. Pokój znajdował się w tylnej części domu, ale miał okna wychodzące na zachód, z widokiem na pola. Eugenia mogła stąd obserwować zachody słońca i ludzi pracujących przy uprawie tytoniu. Właśnie skończyła posiłek, gdy wtargnęłam do jej pokoju. 19

— Mama i papa zdecydowali, że zacznę chodzić do szko­ ły w tym roku! Płakałam. Eugenia śmiała się i cieszyła tak, jak gdyby chodziło o nią. Uniosła rękami swoje długie, jasnobrązowe włosy. Siedząc wyprostowana w tym ogromnym łożu, które ze swoim dużym, solidnym zagłówkiem było dwa razy wy­ ższe ode mnie, Eugenia wydawała się młodsza, niż była w istocie. Choroba wstrzymała jej rozwój fizyczny, czyniąc ją kruchą i wątłą, podobną do delikatnej, chińskiej lub holenderskiej lalki. Tonęła w swojej nocnej koszuli. Jej niezwykłe oczy miały kolor chabrów i gdy się śmiała, biła z nich taka radość, iż wydawało się, że to one same się śmieją. — Mama zabiera mnie do Nelsona, żeby kupić mi nową sukienkę i buty — powiedziałam, wdrapując się na gruby, miękki materac, by usiąść obok niej. — Wiesz, co będę robi­ ła? — kontynuowałam. — Przyniosę wszystkie moje książki do domu i codziennie będę odrabiała moje prace domowe w twoim pokoju i będę cię uczyła tego, czego sama się nauczę — obiecywałam. — Tym sposobem będziesz dużo umiała, nim sama zaczniesz chodzić do szkoły. — Emily mówi, że nigdy nie będę chodziła do szkoły — oznajmiła Eugenia. — Emily nic nie wie. Powiedziała mamie, że nie będę w stanie dojść do szkoły, ale ja tam dotrę codziennie wcześ­ niej niż ona. Właśnie jej na złość — dodałam i zachichota­ łam. Eugenia również się zaśmiała. Przygarnęłam moją malutką siostrzyczkę do siebie. Była tak wątła i delikatna, iż zawsze wydawało mi się, że ją zgniotę. Następnie szybko wybiegłam, by przygotować się na wyjazd do Upland Station po moje pierwsze szkolne ubranie. Mama prosiła Emily, by pojechała z nami, ale ta odmó­ wiła. Byłam zbyt podekscytowana, żeby się tym przejmować, chociaż mama się trochę martwiła, iż Emily przejawia tak małe zainteresowanie tzw. „kobiecymi sprawami". Tym ra­ zem była jednak poruszona prawie tak jak ja, więc skwito­ wała to tylko westchnieniem, mówiąc: 20

— Ona oczywiście nie ma tego po mnie. Ja oczywiście miałam. Uwielbiałam przychodzić do sy­ pialni rodziców, gdy mama była sama, i siadać obok niej, przy jej toaletce, podczas gdy ona czesała włosy i robiła makijaż. Lubiła wówczas paplać bez przerwy do naszego odbicia w owalnym, obramowanym marmurem lustrze, nie odwracając do mnie głowy. Wyglądało to tak, jakby nas było cztery — mama i ja wraz z naszymi bliźniaczymi odbiciami, wyrażającymi nasze nastroje i reakcje tak identycznie, jak jest to możliwe tylko u bliźniaków. Mama opowiadała mi o swoim pierwszym prawdziwym balu, podczas którego została przedstawiona wyższym sfe­ rom społeczności Południa. Akurat poszła do prywatnej szkoły dla dobrze urodzonych panien i jej nazwisko było często wymieniane na szpaltach miejscowej gazety. Wie­ działa wszystko na temat ubioru i zachowania młodej dziew­ czyny i z zapałem uczyła mnie tego przy każdej sposobności. Siadała wraz ze mną przy toaletce, szczotkując swoje piękne włosy, aż lśniły jak złoto, i opowiadała mi o tych wszystkich wspaniałych przyjęciach, w których brała udział, opisując ze szczegółami, jak była ubrana — od butów po kosztowny diadem. — Kobieta ponosi szczególną odpowiedzialność za swoją powierzchowność — mówiła do mnie. — W przeciwieństwie do mężczyzn, zawsze jesteśmy na scenie. Panowie mogą mieć to samo uczesanie i latami nosić ten sam krój garnituru i butów. Nie używają makijażu ani nie muszą dbać o swoją cerę. Ale kobieta... — mówiła, robiąc pauzę i obracając się w moją stronę, by przyjrzeć mi się swymi łagodnymi brązo­ wymi oczami. — Kobieta zawsze robi wielkie wejście, od pierwszego dnia w szkole do dnia, gdy idzie przez kościół, by wziąć ślub. Kiedy wchodzi do pokoju, wszystkie oczy zwracają się na nią i to pierwsze wrażenie, jakie wywiera, jest najważniejsze. Nigdy nie lekceważ znaczenia pier­ wszych wrażeń, kochanie. — Mama zaśmiała się i odwróciła w stronę lustra. Byłam więc przygotowana do zrobienia pierwszego wra­ żenia na nowo poznanej społeczności. Szłam do szkoły. 21

Spieszyłyśmy się z mamą do powozu. Henry pomógł nam przy wsiadaniu i mama otworzyła parasolkę, by ochronić twarz przed słońcem. W owych czasach opalenizna była czymś stosownym tylko dla pracujących w polu. Henry podniósł się na koźle i ponaglił Belle i Babe, nasze zaprzęgowe konie. — Kapitan nie kazał jeszcze zasypać wybojów po ostat­ niej burzy, pani Booth, więc trzymajcie się tam z tyłu. Będzie trochę nierówno — ostrzegał. — Nie musisz się tak o nas martwić, Henry — powie­ działa mama. — Troszczę się — odpowiedział, mrugając do mnie. — Mam dzisiaj w moim powozie dwie kobiety. Mama śmiała się, a ja z trudem mogłam opanować pod­ niecenie, które mnie ogarnęło na myśl o moich pierwszych zakupach. Późne, letnie deszcze spowodowały, że droga stała się nierówna i powóz wciąż podskakiwał na wybojach, ale nie zauważałam tego, gdyż jechaliśmy do Upland Station. Roślinność wzdłuż drogi była niezwykle bujna. Powietrze nig­ dy nie wydawało się tak przesycone ostrym zapachem róż Cherokee i dzikich fiołków zmieszanych z delikatną wonią cytrynowej werbeny dochodzącą z saszetki przy jedwabnej sukni mamy. Ptaki wykłócały się ze sobą, współzawodnicząc o miejsce na gałęziach magnolii. Był to naprawdę cudowny poranek. Mama to czuła, wydawała się równie jak ja podniecona. Całą drogę opowiadała mi o swych pierwszych dniach w szkole. W przeciwieństwie do mnie nie miała starszego brata ani siostry, by mogła chodzić z nimi do szkoły. Ale nie była jedynaczką. Miała młodszą siostrę, która umarła z po­ wodu jakiejś tajemniczej choroby. Ani mama, ani papa nie lubili o tym mówić, szczególnie mama markotniała, gdy w trakcie konwersacji poruszano nieprzyjemne lub smutne tematy. Zawsze karciła za to Emily. Prawdę mówiąc, była to bardziej obrona przed tematem niż gniew. — Czy musisz mówić o tak przykrych i nieprzyjemnych rzeczach, Emily? — lamentowała. 22

Emily posłusznie zamykała usta, ale nigdy nie była z te­ go powodu zadowolona. W sklepie Nelsona sprzedawano wszystko, od środków na reumatyzm po nowe, maszynowo wykonane bryczesy, które sprowadzano z fabryk na Północy. Był to długi, raczej ciemny magazyn, na którego końcu znajdował się dział odzieżowy. Obsługiwała w nim pani Nelson, niska kobieta z kręconymi, siwymi włosami i miłą, przyjazną twarzą. Sukienki na mnie znajdowały się w części dla kobiet i dziew­ cząt, na długim wieszaku po lewej stronie. Gdy mama powiedziała, po co przyszłyśmy, pani Nelson wzięła miarę, by ustalić mój rozmiar. Następnie zdjęła z wieszaka wszystko, co według niej mogłoby na mnie paso­ wać, niektóre rzeczy z małymi przeróbkami tu i ówdzie. Mamie najbardziej spodobała się różowa, bawełniana su­ kienka z koronkowym kołnierzykiem i karczkiem. Rękawy również miały koronkowe falbanki. Sukienka była na mnie trochę za duża, ale mama i pani Nelson zdecydowały, że gdy się ją trochę zbierze w pasie i podłoży dół, to będzie w sam raz. Następnie usiadłyśmy, a pani Nelson przyniosła dwie pary butów — czarne lakierki zapinane na paseczki i drugie z guziczkami. Mamie spodobały się te z paseczkami. Gdy wychodziłyśmy, mama kupiła kilka ołówków i zeszytów i w ten sposób zostałam wyposażona na mój pierwszy dzień w szkole. Tego wieczoru Louella przerabiała moją nową sukienkę. Szyła w pokoju Eugenii, która mogła to obserwować. Emily, przechodząc obok, zajrzała i pokręciła głową z dezaprobatą. — Nikt nie nosi takich ubrań do szkoły — mówiła mamie. — Oczywiście, że nosi, droga Emily, szczególnie w pier­ wszym dniu. — A ja zakładam, co mam — odparła. — Przykro mi tego słuchać, Emily, ale zrobisz, jak zechcesz. — Panna Walker nie lubi rozpieszczonych dzieci — od­ parowała Emily. Ten jej końcowy komentarz dał do myśle­ nia wszystkim, nawet papie, który zaniemówił zaskoczony. 23

— Poczekaj tylko, jak ją jutro rano zobaczysz ubraną, Jed — obiecywała mama. Tej nocy prawie nie spałam, tak byłam podekscytowana. Gorączkowo myślałam o tym, czego będę się uczyła, i o dzie­ ciach, które spotkam po raz pierwszy. Widywałam niektóre z nich na eleganckich przyjęciach urządzanych w ogrodzie przez rodziców lub podczas wizyt u naszych znajomych. Bliźniaczki Thompson miały młodszego brata Nilesa w mo­ im wieku. Zapamiętałam jego czarne oczy i najbardziej poważny, zamyślony wyraz twarzy, jaki kiedykolwiek widzia­ łam u chłopca. Następnie Lila Calvert, która zaczęła chodzić do szkoły w zeszłym roku, i Carolina 0'Hara, która zacznie się uczyć w tym roku, wraz ze mną. Powiedziałam sobie, że cokolwiek będzie zadane do do­ mu, odrobię to dwa razy. Nigdy nie sprawię kłopotów w kla­ sie i zawsze będę słuchała panny Walker, a jeśli sobie zażyczy, mogę gorliwie ścierać tablicę i czyścić gumki. Wie­ działam, że Emily uwielbia wykonywać dla nauczycielki te obowiązki. Tego wieczoru, gdy mama przyszła powiedzieć „dobra­ noc", spytałam ją, czy będę musiała jutro od razu zdecydo­ wać się, kim chcę zostać. — Co masz na myśli, Lilian? — spytała, powstrzymując uśmiech. — No, czy muszę powiedzieć, kim chcę być: nauczyciel­ ką, lekarzem czy prawnikiem. — Oczywiście, że nie. Masz na to jeszcze wiele lat, ale myślę, że raczej zostaniesz cudowną, piękną żoną młodego, przedsiębiorczego mężczyzny. Będziesz mieszkać w domu tak dużym jak Meadows i mieć armię służących — zawyro­ kowała z powagą biblijnego proroka. W wyobraźni mamy mogłam co najwyżej pójść do szkoły dla dobrze urodzonych panienek, tak jak ona, i gdy przyjdzie na to czas, zostać przedstawiona wyższym sferom. Jakiś przystojny, zdrowy, młody arystokrata zacznie się do mnie zalecać i w końcu poprosi papę o moją rękę. Będziemy mieli duże, wspaniałe wesele w Meadows, a potem, machając na 24

pożegnanie z powozu, odjadę na zawsze, by żyć szczęśliwie. Ale ja chciałam czegoś więcej. To pozostawało moją tajemni­ cą, czymś skrywanym głęboko w sercu, czymś, co mogłam wyjawić tylko Eugenii. Nazajutrz mama wyszła, by pomachać mi ręką na pożeg­ nanie. Chciała, abym była całkowicie ubrana i gotowa przed śniadaniem. Włożyłam różową sukienkę i buty. Następnie mama wyszczotkowała moje włosy i obwiązała je różową wstążką. Stanęła za mną tak, że byłyśmy widoczne w lu­ strze w całej okazałości. Z tego, co mi papa wiele razy czytał na głos z Biblii, wiedziałam, że zachwycanie się własnym wyglądem jest strasznym grzechem, ale nie mogłam się temu oprzeć. Wstrzymałam oddech i wpatrywałam się w małą dziewczynkę widoczną w lustrze. Miałam wrażenie, że urosłam przez noc. Moje włosy nigdy nie wydawały się tak puszyste i złote, a moje niebie- skoszare oczy tak błyszczące. — Jaka jesteś piękna, kochanie — oświadczyła mama. — Zejdźmy szybko na dół i pokażmy cię kapitanowi. Wzięła mnie za rękę i szłyśmy korytarzem w kierunku schodów. Kilka pokojówek uprzedzonych już przez Louellę wysunęło głowy z pokoi, które właśnie porządkowały. Wi­ działam uznanie w ich oczach i słyszałam, jak chichoczą. Papa spojrzał znad stołu, gdy weszłyśmy. Emily już tam siedziała. — Czekamy już dobre dziesięć minut, Georgio — oświad­ czył papa i zatrzasnął swój kieszonkowy zegarek. — Dzisiejszy poranek jest wyjątkowy, Jed. Spójrz na Lilian. — Wygląda ładnie, ale czeka mnie pracowity dzień — powiedział z nieprzyjemnym grymasem na twarzy. Widać było, że szorstka reakcja papy sprawiła Emily dużą saty­ sfakcję. Usiadłyśmy z mamą na naszych miejscach i papa szybko odmówił modlitwę. Gdy tylko śniadanie dobiegło końca, Louella dała nam pudełka z lunchem, a Emily oświadczyła, że musimy się pospieszyć. 25

— Przez to czekanie na was jesteśmy teraz spóźnione — narzekała i ruszyła szybko do frontowych drzwi. — Teraz pilnuj swojej małej siostry — wołała mama za nami. Pędziłam szybko, jak tylko mogłam w moich sztywnych, błyszczących butach, niosąc notatnik, ołówki i pudełko z lunchem. W nocy była krótka, ale gwałtowna ulewa i mimo że większa część drogi była już sucha, gdzieniegdzie znajdo­ wały się jeszcze wyrwy pełne deszczowej wody. Emily wzno­ siła chmurę kurzu, idąc suchą drogą, a ja robiłam, co mogłam, by go uniknąć. Nie chciała poczekać, aby wziąć mnie za rękę. Słońce jeszcze nie wzniosło się ponad linią drzew i było trochę chłodno. Żałowałam, że nie mogę przystanąć i posłu­ chać śpiewu ptaków. Wzdłuż drogi rosło mnóstwo pięknych kwiatów i zastanawiałam się, czy nie byłoby miło zerwać ich choć trochę dla panny Walker. Spytałam o to Emily, lecz ona ledwie się odwróciła, by mi odpowiedzieć. — Nie zaczynaj się podlizywać już od pierwszego dnia, Lilianę. — Następnie po raz wtóry się odwróciwszy, doda­ ła: — I nie zawracaj mi więcej głowy. — Nie podlizuję się! — krzyknęłam. — Dość mam tego — rzekła Emily i szła dalej. Jej kroki stawały się coraz dłuższe i szybsze, tak że musiałam biec, by nie zostawać w tyle. Dochodząc do zakrę­ tu, ujrzałam przed sobą olbrzymią kałużę uformowaną w poprzek drogi. Była to pozostałość po nocnej ulewie. Emi­ ly, utrzymując z widoczną zręcznością równowagę, przeska­ kiwała z kamienia na kamień, ledwie mocząc przy tym podeszwy bucików. Ale mnie kałuża wydawała się nie do prze- bycia. Stanęłam przed bajorem, a Emily odwróciła się i ujęła pod boki. — Idziesz, mała księżniczko? — spytała. — Nie jestem księżniczką. — Mama uważa, że jesteś. — Boję się — powiedziałam. — Nie bądź śmieszna. Rób tak, jak ja robiłam... idź po kamieniach. Chodź albo cię tu zostawię — straszyła. 26

Niechętnie ruszyłam. Postawiłam prawą stopę na pier­ wszym kamieniu i ostrożnie usiłowałam stanąć lewą nogą na następnym, ale zbyt szeroko rozstawiłam nogi i nie mogłam oderwać prawej stopy. Zaczęłam krzyczeć, by Emi­ ly mi pomogła. — Och, wiedziałam, że będziesz mi sprawiała kłopoty — oświadczyła i zawróciła do mnie. — Daj mi rękę! — rozkazała. — Boję się. — Daj mi rękę! Ledwie utrzymując równowagę, pochyliłam się do przo­ du, aż uchwyciłam jej palce. Emily ścisnęła mocno moje i przez moment nic nie robiła. Zdumiona spojrzałam na nią i zobaczyłam dziwny uśmiech na jej ustach. Nim zdążyłam się cofnąć, pociągnęła mnie mocno. Ześliznęłam się z kamie­ nia i upadłam do przodu. Pozwoliła, bym wylądowała na kolanach w najgłębszym miejscu kałuży. Błotnista woda szybko wsiąkała w sukienkę. Notatnik i pudełko z lunchem zatonęły, zgubiłam wszystkie moje pióra i ołówki. Zaczęłam krzyczeć i płakać. Emily stanęła tyłem i nie kwapiła się z pomocą. Powoli się podniosłam i z trudem, ociekając wodą, wygramoliłam się z kałuży. Znalazłszy się na suchym gruncie, spojrzałam na moją piękną, nową su­ kienkę, teraz wyplamioną i przemoczoną. Moje buty były pokryte brudem, błoto wypływało z różowych, bawełnianych skarpetek. — Mówiłam mamie, by nie kupowała ci ładnych ubrań, ale nie chciała słuchać — powiedziała Emily. — Co ja teraz zrobię?! — lamentowałam. Emily wzruszyła ramionami. — Idź do domu. Możesz zacząć szkołę innym razem — powiedziała i odwróciła się. — Nie! — krzyczałam. Spojrzałam do tyłu na kałużę. Mój nowy notatnik znajdował się w błotnistej wodzie, a na jej powierzchni pływało pudełko z lunchem. Wyciągnęłam je szybko i zeszłam na brzeg piaszczystej drogi, by usiąść na dużym kamieniu. Emily szybko się oddalała. Wkrótce znalazła się już na końcu drogi dojazdowej i skręciła na główny szlak. Siedzia- 27

łam i płakałam, aż rozbolały mnie oczy. Wtedy podniosłam się i postanowiłam wrócić do domu. Emily osiągnęła to, czego chciała, pomyślałam. Nagle ogarnęło mnie uczucie złości, które przezwyciężyło we mnie rozpacz i żal. Oczyściłam sukienkę, jak tylko mogłam przy użyciu jakichś liści, i powlokłam się za Emily, jeszcze bar­ dziej zdeterminowana, by uczęszczać na lekcje. Gdy dotarłam do szkolnego budynku, wszystkie dzieci już tam były i siedziały na swoich miejscach. Panna Walker właśnie zaczęła powitanie, gdy stanęłam w drzwiach. Na mojej twarzy widoczne były brudne smugi łez, a wstążka, którą mama tak starannie związała moje włosy, gdzieś przepadła. Wszyscy ze zdziwieniem zwrócili się w moją stronę. Emily wyglądała na niezadowoloną. — Och, moja droga — powiedziała panna Walker — co ci się przydarzyło, słodziutka? — Wpadłam do kałuży — mówiłam z płaczem. Większość chłopców głośno ryknęła śmiechem, ale za­ uważyłam, że Niles Thompson zachował powagę. Patrzył na nich ze złością. — Moje biedactwo. Jak się nazywasz? — spytała panna Walker, a gdy jej powiedziałam, odwróciła szybko głowę i spojrzała na Emily. — Czy to nie twoja siostra? — upewniła się. — Kazałam jej iść do domu, gdy wpadła do wody — od­ parła słodko Emily. — Powiedziałam, że szkołę może zacząć od jutra. — Nie chcę czekać do jutra! — krzyknęłam. — Dzisiaj jest pierwszy dzień szkoły. — Dobrze, dzieci — powiedziała panna Walker uspoka­ jająco. — Każdemu może się to przydarzyć. Emily, popilnuj za mnie klasę, a ja zajmę się Lilian. Uśmiechnęła się do mnie, wzięła za rękę i zaprowadziła do tylnej części budynku, gdzie znajdowała się łazienka. Dała mi ręczniki i kazała się umyć i wyczyścić, jak się da. — Twoja sukienka jest nadal zupełnie mokra — powie­ działa. — Wytrzyj ją do sucha, tak jak potrafisz. 28

— Zgubiłam mój nowy notatnik, pióra i ołówki, a moje kanapki przemokły — płakałam. — Mam wszystko, co trzeba, i podzielę się z tobą moim śniadaniem — obiecała panna Walker. — Gdy będziesz gotowa, wróć i dołącz do klasy. Otarłam łzy i zrobiłam, jak mi poleciła. Gdy wróciłam, wszystkie oczy znowu skierowały się na mnie, ale tym razem nikt się już nie śmiał. No, może tylko Niles Thompson leciutko się uśmiechnął. Wiedziałam już wcześniej, że nie potrafi skrywać swoich uczuć. Wszystko wreszcie wróciło do normy i mój pierwszy dzień w szkole okazał się udany. Panna Walker okazała mi wiele życzliwości, szczególnie wtedy, gdy dała mi swoje kanapki. Emily była w ponurym nastroju przez większość dnia i unikała mnie aż do czasu, gdy trzeba było iść do domu. Wówczas przy pannie Walker wzięła mnie za rękę i wyprowadziła ze szkoły. Gdy byłyśmy wystarczająco daleko, pozwoliła mi iść samej. Bliźniaczki Thompson i Niles szli z nami przez dwie trzecie drogi. Emily i bliźniaczki szły z przodu, a Niles i ja wlekliśmy się za nimi. Prawie się do mnie nie odzywał. Przypomniałam sobie, jak kiedyś mi opowiadał o tym, że wspiął się na szczyt cedrowego drzewa, które rosło przed jego domem. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, ponieważ pamiętałam, jak wysokie jest to drzewo. Gdy doszliśmy do drogi Thompsonów, wymamrotał tylko „do widzenia" i po­ biegł. Emily spojrzała na mnie z wściekłością i ruszyła dalej tak szybko jak zwykle. W połowie naszej drogi zatrzymała się i obróciła na pięcie. — Dlaczego nie wróciłaś do domu, tylko zrobiłaś z nas pośmiewisko w szkole? — spytała. — Nie byłyśmy pośmiewiskiem. — Tak, byłyśmy! Przez ciebie moje koleżanki śmiały się również ze mnie. — Utkwiła we mnie swoje zmrużone oczy. — A ty nie jesteś nawet moją rodzoną siostrą — dodała. Z początku słowa te wydały mi się tak niewiarygodne, jak gdyby powiedziała na przykład, że świnie potrafią latać. Chyba nawet zaczęłam się śmiać, ale to, co mówiła dalej, 29

szybko mnie powstrzymało. Podeszła kilka kroków i głoś­ nym szeptem powtórzyła swoje oświadczenie. — Nieprawda, jestem — odparłam. — Nie, nie jesteś. Twoją prawdziwą matką była siostra mamy, która umarła, rodząc ciebie. Gdyby nie ty, jeszcze by żyła, a my nie musielibyśmy ciebie zabierać do nas. Jesteś przeklęta — ciągnęła — tak jak Kain z Biblii. Nikt cię nigdy nie pokocha. Będą się ciebie bali, przekonasz się — rzuciła złowieszczo, następnie odwróciła się i odeszła. Szłam powoli za nią, usiłując pozbierać myśli po tym, co usłyszałam. Gdy weszłam do domu, mama już siedziała w salonie, czekając na mnie. Wstała i podeszła, by się ze mną przywitać. Od razu dostrzegła wyplamioną sukienkę i zabłocone buty; usiłowała krzyknąć, a jej ręce nerwowo powędrowały do gardła, jak przerażone, małe ptaki. — Co się stało? — spytała ze łzami w oczach. — Wpadłam do kałuży w drodze do szkoły, mamo. — Och, moje biedactwo — wyciągnęła do mnie ramiona, a ja podbiegłam i padłam jej w objęcia. Zaczęła mnie ściskać i całować, a potem zabrała na górę, gdzie zdjęłam sukienkę i buty. — Masz włosy i szyję całe w błocie. Musisz się wykąpać. Emily nic mi o tym nie mówiła. Weszła do domu i poszła prosto do swego pokoju. Zaraz z nią porozmawiam, a ty w tym czasie weź kąpiel — powiedziała. — Mamo! — zawołałam, gdy szła w stronę drzwi. — Co takiego? — Emily powiedziała, że nie jestem jej siostrą; mówiła, że to twoja siostra jest moją prawdziwą matką i że ona umarła podczas porodu — wyrzuciłam z siebie i czekałam, wstrzymując oddech. Spodziewałam się, że mama zaprzeczy i zacznie się śmiać z tak nieprawdopodobnej historii. Ale wyglądała na zakłopotaną. — Och, moja droga — powiedziała zmieszana. — Prze­ cież ona mi obiecała. — Obiecała co, mamo? — Obiecała, że nie powie ci o tym, aż będziesz dużo, dużo starsza. Och, kochanie — mówiła mama. Na jej twarzy 30