ania351

  • Dokumenty1 983
  • Odsłony107 210
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.1 GB
  • Ilość pobrań70 869

Andre Maurois - klimaty

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :5.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Andre Maurois - klimaty.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 3 lata temu

Bardzo długo szukałam tej ksiązki, w bibliotekach, antykwariatach, bezskutecznie. Dzisiaj podsłał mi ten plik Michał Karaus.

Bardzo dziękuję za tę lekturę.

Transkrypt ( 25 z dostępnych 104 stron)

Andre Maurois Państwowy Instytut Wydawniczy

A N D R E M A U R O 1 S K L I M A T Y P R Z E Ł O Ż Y Ł W A C Ł A W R O G O W I C Z P A Ń S T W O W Y I N S T Y T U T W Y D A W N I C Z Y

T ytuł oryginału «CLIMATS» O k ła d k ą p ro je k to w a ła E M IL IA FR E U D E N R E IC H P R IN T E D IN PO LAN D P a ń stw o w y In s ty tu t W yd aw n iczy , W arszaw a 1973 r. W y d an ie trzecie. N a k ład 30 000+290 egz. A rk . w yd. 10,6. A rk . d ru k . 12,75. P a p ie r sat. k i. V, 65 g, fo rm . 84X108 cm . O d d a n o do s k ła d a n ia 15. III. 1973r. P o d p is a n o do d ru k u w lip c u 1973. D ru k u k o n - czono w e w rześn iu . Ł ó d zk a D ru k a rn ia D zieło w a, Ł ódź u l. R ew o lu cji 1905 r. n r 45. Z am . n r 673/A/73. R-27. C en a zł 15.—

Filip Marcenat do Izabeli de Cheverny I Mój nagły wyjazd musiał cię zaskoczyć. Przepraszam cię i nie żałuję go. Nie wiem, czy ty też słyszysz ten hura­ gan wewnętrznej muzyki, co podnosi się we mnie od kilku dni jak wysokie, jasne płomienie Tristana. Ach, jakżebym pragnął poddać się nawałnicy uczuć, która onegdaj jeszcze rzucała mnie ku twej białej sukni! Lecz lękam się miłości, Izabelo, i lękam się siebie! Nie wiem, co Rena, co inne osoby mogły ci powiedzieć o moim życiu. Mówiliśmy o nim czasami; nie wyznałem ci całej prawdy. To czar istot nowych wywołuje ową nadzieję przeobrażenia dla nich, samym zaparciem się przeszłości, którą chciałoby się mieć szczęśliwszą. Nasza przyjaźń już nie dopuszcza zbyt po­ chlebnych wyznań poufnych. Mężczyźni oddają duszę, jak kobiety ciało, stopniowo, strefami, dobrze bronionymi. Jedne po drugich rzuciłem do bitwy swe najtajniejsze wojska. Moje istotne wspomnienia, przyparte do muru w swej kryjówce, gotowe są poddać się i wyjść na światło dzienne. Oto jestem daleko od ciebie, w tym samym pokoju, gdzie spędziłem dziecięce lata. Na ścianie wisi półka pełna książek, które moja matka od dwudziestu lat z górą prze­ chowuje „dla najstarszego z mych wnuków”, jak powiada. Czy będę miał synów? Ten szeroki, czerwony grzbiet, po­ plamiony atramentem, to mój stary słownik grecki, te złocone okładki to nagrody. Chciałbym, Izabelo, powiedzieć ci wszystko, od małego, delikatnego chłopca aż do cyniczne- 7

go młodzieńca, aż do mężczyzny zranionego, nieszczęśliwe­ go. Chciałbym powiedzieć ci wszystko, naiwnie, dokładnie, pokornie. Być może, gdy skończę pisać tę opowieść, nie będę miał odwagi pokazać ci jej. Nic nie szkodzi. Warto, choćby dla samego siebie, sporządzić bilans tego, czym było moje życie. Przypominasz sobie, jak pewnego wieczora, powracając z Saint-Germain, opisałem ci Gandumas. To jest okolica piękna i smutna. Potok górski płynie przez teren naszych zakładów, zbudowanych w dość dzikim jarze. Nasz dom, zameczek z XVI wieku, jakich wiele spotyka się w Li- muzjd, panuje nad rozłogami porosłymi wrzosem. Jako młody chłopiec odczuwałem pewną dumę na myśl, że jestem Marcenatam i że nasz ród panował w tej okolicy. Z małej wytwórni papieru, która dla mego dziada ze strony matki była tylko laboratorium, ojciec mój zrobił wielką papiernię. Wykupił folwarki i przekształcił Gandumas, przed nim prawie odłogiem leżący, we wzorowy majątek ziemski. Przez cały okres dzieciństwa widziałem, jak po­ wstawały budowle i jak rozciągała się wzdłuż potoku wielka hala do fabrykowania masy papierowej. Rodzina matki była limuzyjska. Pradziad mój, notariusz, kupił zamek w Gandumas, kiedy go sprzedawano jako własność państwową. Ojciec, inżynier z Lotaryngii, za­ mieszkał w tych stronach dopiero po ślubie. Sprowadził on jednego ze swych braci, stryja Piotra, który mieszkał w sąsiedniej wsi, w Chardeuil. W niedzielę, gdy nie pa­ dało, nasze dwie rodziny spotykały się przy stawach w Saint-Yrieix. Udawaliśmy się tam powozem. Siedziałem naprzeciwko rodziców, na ławeczce wąskiej i twardej. Monotonny trucht konia usypiał mnie; dla rozrywki pa­ trzyłem na jego cień na murowanych ogrodzeniach we wsi lub na pochyłościach drogi; giął się, wysuwał naprzód, wymijał nas, po czym, na zakręcie, pokazywał się za nami. Od czasu do czasu zapach nawozu — złączony w mym umyśle, jak dźwięk dzwonów, z pojęciem niedzieli — ogarniał nas niby obłok i duże muchy siadały na mnie. Najbardziej nienawidziłem wzgórza; wówczas koń zaczynał 8 iść stępa i powozik posuwał się pod górę nieznośnie wolno, a stary stangret Tomasz cmokał językiem i trzaskał z bicza. W oberży znajdowaliśmy stryja Piotra, stryjenkę i moją stryjeczną siostrę, Renę, jedyną ich córkę. Matka dawała nam tartynki z masłem, a ojciec mówił: „Idźcie się bawić.” Ja i Rena spacerowaliśmy sobie pod drzewami lub nad stawami i zbieraliśmy szyszki i kasztany, każde dla siebie. W powrotnej drodze Rena siadała z nami i stangret opuszczał boki ławeczki, żeby zrobić dla niej miejsce. Pod­ czas jazdy rodzice nie rozmawiali. Wszelka rozmowa stała się trudna wskutek krańcowej wstydliwości ojca, który zdawał się cierpieć, ilekroć jakieś uczucie było wyrażone publicznie. Jeśli matka powiedziała przy stole cokolwiek o naszym wychowaniu, o fabryce, o stryjach lub o naszej ciotce Korze, mieszkającej w Pa­ ryżu, ojciec wskazywał jej niespokojnym gestem służącego, zmieniającego talerze. Milkła. Jako młody chłopiec zauwa­ żyłem, że ojciec i stryj, gdy mieli sobie zrobić jakąś wy­ mówkę, czynili to zawsze za pośrednictwem swych żon, ze szczególnymi środkami ostrożności. Również w bardzo młodym wieku przekonałem się, że mój ojciec nie znosił szczerości. U nas tak już było przyjęte, że wszystkie uczucia konwencjonalne są prawdziwe, że rodzice zawsze kochają dzieci, a dzieci rodziców, mężowie żony. Mar- cenatowie chcieli widzieć świat jako raj, ziemski i przy­ zwoity, i to była w nich, zdaje mi się, raczej naiwność niż obłuda. II Zalany słońcem traw nik w Gandumas. Niżej, na rów­ ninie, wieś Chardeuil, spowita w drżącą mgiełkę upału. Chłopczyk do pasa w dziurze, którą sobie wygrzebał obok kupy piasku, czatuje w rozległym, otaczającym go kraj­ obrazie na przybycie niewidzialnego wroga. Tę zabawę podsunęło mi czytanie ulubionej książki Wojna w twierdzy Danrita. Byłem w swym rowie strzeleckim żołnierzem drugiej kategorii, Mitourem, i broniłem frontu Liouville, 9

gdzie był komendantem stary pułkownik, za którego dałbym się zabić z radością. Proszę mi wybaczyć notowa­ nie tych uczuć dziecinnych, lecz w nich właśnie znajduję pierwszy wyraz potrzeby namiętnego oddania się, potrzeby, która stała się jednym z dominujących czynników mego charakteru, choć potem odnosiła się ona do przedmiotów zupełnie do siebie niepodobnych. Od tej pory uświadamiam sobie, jeśli analizuję tę nikłą, ale jeszcze uchwytną w mej pamięci cząsteczkę dziecka, jakim byłem, że w tym pra­ gnieniu poświęcenia kryło się trochę zmysłowości. Bardzo szybko zresztą moja zabawa przekształciła się. W innej książce, otrzymanej w dzień Nowego Roku i noszącej tytuł Mali rosyjscy żołnierze, przeczytałem historię gromadki sztubaków, którzy postanawiają utwo­ rzyć armię i obierają królową studentkę. Królowa nazywa się Ania Sokołow. „Była to panna wybitnie piękna, smukła, elegancka i zręczna.” Lubiłem przysięgę żołnierzy złożoną królowej, prace wykonane przez nich, by jej się podobać, i uśmiech, który był ich nagrodą. Nie wiedziałem, czemu to opowiadanie tak mi się podobało, lecz tak było; lubiłem je i niewątpliwie dzięki niemu sformował się dla mnie ów obraz kobiety, który ci tak często opisywałem. Widzę siebie idącego obok niej po traw nikach Gandumas; mówi mi po­ ważnym głosem rzeczy smutne i piękne. Nie pamiętam, w jakiej chwili zacząłem ją nazywać amazonką, ale wiem, że zawsze z przyjemnością, jaką mi dawała, łączyło się pojęcie śmiałości, ryzyka. Lubiłem też bardzo czytać z matką historię Lancelota z Jeziora i Don Kichota. Nie mogłem uwierzyć, żeby Dulcynea była brzydka, i wy­ rwałem ze swej książki rycinę, która ją przedstawiała, by móc wyobrazić ją sobie taką, jaką pragnąłem widzieć. Kuzynka Rena, chociaż o dwa lata młodsza ode mnie, długi czas uczyła się razem ze mną. Potem, gdy miałem trzynaście lat, ojciec umieścił mnie w liceum imienia Gay-Lussaca w Limoges. Mieszkałem wtedy u jednego z naszych krewnych i wracałem do domu tylko na nie­ dziele. Bardzo lubiłem życie szkolne. Po ojcu wziąłem za­ miłowanie do nauki, do czytania; byłem dobrym uczniem. 10 Duma i nieśmiałość Marcenatów rosły we mnie, nieuchron­ nie, jak ich błyszczące oczy i brwi trochę wysoko umiesz­ czone. Jedyną przeciwwagą dla mej dumy stał się obraz królowej, której byłem wierny. Wieczorem, przed zaśnię­ ciem, opowiadałem sobie zmyślone historie, których boha­ terką była moja amazonka. Teraz miała ona imię Helena, gdyż kochałem się w Helenie Homera, i mój profesor z drugiej klasy, pan Bailly, był odpowiedzialny za tę przygodę. Dlaczego pewne obrazy zachowują dla nas taką do­ kładność jak w momencie widzenia ich, gdy inne, na pozór ważniejsze, zamazują się, a potem znikają tak szybko? W tej chwili na ekran wewnętrzny i doskonale wyrychto- wany rzucam pana Bailly, wchodzącego do klasy swym powolnym krokiem pewnego dnia, gdy mieliśmy wypraco­ wanie z francuskiego; wiesza swą pasterską opończę i mówi do nas: „Znalazłem dla was piękny temat: Palinodia Stezychora...” Tak, widzę jeszcze bardzo dobrze pana Bailly. Ma sumiaste wąsy, włosy na jeża, twarz z silnymi śladami namiętności, zapewne nieszczęśliwych. Wyjmuje z teki papier i dyktuje: „Poeta Stezychor przeklinał w wierszach Helenę za nieszczęścia, jakie ściągnęła na Greków — tknięty przez Wenerę ślepotą pojął jednak swój błąd i skomponował palinodię, w której wyraża swój żal, że blużnił piękności.” Ach, jak byłoby mi przyjemnie odczytywać osiem stronic napisanych owego ranka. Ową doskonałą harmonię między głębią życia a napisanym zdaniem znalazłem tylko w nie­ których listach do Odyli i osiem dni temu zaledwie, w liście, który przeznaczyłem dla ciebie i nie posłałem ci. Temat poświęcenia się piękności budził we mnie oddźwięki tak głębokie, że mimo mej wczesnej młodości, odczułem przerażenie i pracowałem dwie godziny z zapałem niemal bolesnym, jak gdybym przeczuwał, ile ja również miałbym słusznych powodów do pisania w ciągu mego ziemskiego, trudnego życia takich palinodii. Lecz dałbym ci zupełnie fałszywe wyobrażenie o tym, czym jest dusza piętnastoletniego gimnazjalisty, gdybym ci 11

nie powiedział, że egzaltacja ta była wewnętrzna i doskona­ le ukryta. Rozmowy moje z kolegami o kobietach i o miłości były cyniczne. Kilku mych przyjaciół opowiadało swe doświadczenia ze szczegółami technicznymi i brutalnymi. Co do mnie, wcieliłem swą Helenę w młodą kobietę z Limoges, przyjaciółkę kuzynów, u których stałem na stancji. Nazywała się Dioniza Aubry, była ładna i uchodziła za łatwą do zdobycia. Kiedy mówiono przy mnie, że miała kochanków, myślałem o Don Kichocie, o Lancelocie i był­ bym gotów atakować kopią oszczerców. W dni, kiedy pani Aubry bywała na obiedzie, ogarniał mnie szał radości zmieszanej z lękiem. Wszystko, co mówiłem w jej obecności, wydawało mi się nonsensem. Nienawidziłem jej męża, nieszkodliwego i dobrodusznego fabrykanta porcelany. Na ulicy, powracając ze szkoły, zawsze miałem nadzieję spotkać ją. Zauważyłem, że często koło południa szła po kwiaty lub ciastka na ulicę Porte-Foumy, naprzeciwko katedry. Urządzałem się tak, żeby o tej porze być na chodniku, między sklepem ogrodniczym a cukiernią. Nie­ raz pozwalała mi towarzyszyć sobie aż do domu; szedłem z teczką uczniowską pod pachą. Gdy nadeszło lato, widywałem ją łatwiej, na tenisie. Pewnego wieczora, że była śliczna pogoda, wiele młodych par postanowiło zostać tam na obiedzie. Pani Ambry, która wiedziała doskonale, że się w niej kocham, poprosiła, że­ bym i ja został. Obiad był wesoły. Ściemniło się; leżałem na murawie, u stóp Dionizy; moją ręka napotkała jej ko­ stkę; objąłem ją łagodnie; nie zaprotestowała. Za nami były bzy, których bardzo mocny zapach czuję do tej pory. Poprzez gałęzie widać było gwiazdy. Przeżywałem chwile doskonałego szczęścia. Gdy noc stała się zupełnie ciemna, odgadłem, że ku Dionizie czołga się młody, dwudziestosiedmioletni człowiek, adwokat, słynny w Limoges z dowcipu, i usłyszałem mimo woli rozmowę, prowadzoną przez nich po cichu. On prosił ją, żeby się spotkali w Paryżu, pod adresem, który dał jej; ona szepnęła: „Proszę być cicho”, ale zrozumiałem, że pójdzie. Nie puszczałem jej kostki, którą mi pozwoliła 12 trzymać, szczęśliwa, obojętna; ale uczułem się zraniony i raptem nabrałem dzikiej pogardy dla kobiet. Mam na biurku w tej chwili kajecik uczniowski, gdzie notowałem, corn czytał. Widzę tam: 26 czerwca i otoczone kółkiem D. Pod tym inicjałem skopiowałem zdanie Bar- resa: „Nie należy sobie wiele robić z kobiet, ale trzeba wzruszać się, patrząc na nie, i podziwiać siebie, że takie błahostki wywołują w nas tak miłe uczucie.” Przez całe lato umizgałem się do dziewcząt. Dowie­ działem się, że można w ciemnych alejach obejmować je wpół, całować, dotykać. Epizod z Dionizą Aubry, zdawało się, wyleczył mnie z romantyczności. Ułożyłem sobie pewną metodę rozwiązłości i stosowałem ją ze skutkiem nieza­ wodnym, co napełniało mnie i dumą, i rozpaczą. III W następnym roku ojciec mój, od daw na członek rady okręgowej, został obrany senatorem z departam entu Haute-Vienne. Nasz tryb życia zmienił się. Skończyłem nauki średnie w liceum paryskim. Gandumas stał się dla nas już t y l k o miejscem letnich wywczasów. Zostało po­ stanowione, że skończę prawo i odbędę służbę wojskową, zanim wybiorę sobie zawód. Podczas wakacji zobaczyłem znów panią Aubry, która przyjechała do Gandumas z mymi kuzynami z Limoges; uważałem za rzecz pewną, że to ona chciała im towarzyszyć d

obrazy. Powiedziałem, że wrócę do Paryża w październiku, że będę miał własne mieszkanko na lewym brzegu i tam będę jej oczekiwał. „Nie wiem, szepnęła, to trudna sprawa.” W moim notatniku z zimy 1906—1907 często znajduję ,,rendez-vous z D”. Dioniza Aubry sprawiła mi zawód. Nie miałem racji. Była to miła kobieta, lecz ja chciałem, nie wiem dlaczego, znaleźć w niej jednocześnie kochankę i towarzyszkę pracy umysłowej. Przyjeżdżała do Paryża zobaczyć się ze mną, przymierzyć suknie, kapelusze. To mnie ogromnie raziło w niej. Żyłem w świecie książek i nie mogłem zrozumieć, że ktoś może być różny ode mnie. Prosiła, żebym jej pożyczył Gide’a, Barresa, Claudela, o których tyle jej mówiłem; to, co mi potem powiedziała dotknęło mnie. Miała ładne ciało; pożądałem jej bardzo, jak tylko powracała do Limoges. Po spędzeniu z nią dwóch godzin pragnąłem umrzeć, zniknąć lub dyskutować z przy­ jacielem mężczyzną. Moimi ulubionymi towarzyszami byli Andrzej Halff, młody, inteligentny Żyd, nieco chmurny, z którym ze­ tknąłem się na wydziale prawnym, i Bertrand de Jussac, kolega z Limoges, który wstąpił do szkoły wojskowej w Saint-Cyr i przyjeżdżał na niedziele do nas, do Paryża. Gdy byłem z Halffem lub Bertrandem, zdawało mi się, że pływam w głębinie szczerości. Na powierzchni był Filip mych rodziców, istota prosta, złożona z konwenansów fa­ milijnych Marcenatów i odrobiny słabego oporu, potem szedł Filip Dionizy Aubry, wybuchowo zmysłowy i czuły, brutalny przez reakcję, potem Filip Bertranda, odważny, uczuciowy, Filip Halffa, dokładny i twardy, i dobrze wie­ działem, że głębiej był jeszcze inny Filip, prawdziwszy od wszystkich poprzednich, i że on jeden mógłby był uczynić mnie szczęśliwym, gdyby istniała zbieżność między nim a mną, lecz ja nie starałem się nawet go poznać. Czy mówiłem ci o pokoju wynajętym przeze mnie w oficynce na rue Varennes i umeblowanym surowo we­ dług mego ówczesnego gustu? Na nagich ścianach maska Pascala, maska Beethovena. Osobliwi świadkowie mych 14 przygód. Otomana, służąca mi za łóżko, była pokryta gru­ bym, szarym płótnem. Na kominku Spinoza, Montaigne i trochę dzieł naukowych. Czy była to chęć wywołania zdziwienia, czy też szczere umiłowanie świata myśli? Zdaje mi się, mieszanina obu tych uczuć. Byłem pogrążony w studiach i nieludzki. Dioniza nieraz mówiła mi, że mój pokój ją przeraża, lecz że mimo to lubi go. Przede mną miała wielu ko­ chanków; zawsze nad nimi panowała. Przywiązała się do mnie. Notuję to dla ciebie z pokorą. Życie uczy nas wszy­ stkich, że w miłości łatwo o skromność. Najbardziej wy­ dziedziczeni podobają się czasami; najbardziej pociąga­ jącym nie wiedzie się. Jeśli ci mówię, że Dionizie więcej zależało na mnie niż mnie na niej, opowiem ci z równą szczerością epizody mego życia o wiele ważniejsze, gdzie sytuacja była wprost odwrotna. W okresie, o którym mowa, to jest między dwudziestym a dwudziestym trzecim rokiem życia, byłem kochany, sam mało kochałem. Prawdę mówiąc, nie miałem żadnego pojęcia, co to jest miłość. Myśl, że można przez nią cierpieć, wydawała mi się objawem romantyzmu nie do zniesienia. Biedna Dioniza, widzę ją, jak leży na tej otomanie nachylona nade mną i bada w udręce to czoło, dla niej tak kompletnie zam­ knięte. — Miłość — mówiłem jej — co to jest miłość?! — Nie wiesz, co to jest? Dowiesz się... Ty też wpadniesz. Notowałem przelotnie słowo „wpadniesz”, które uwa­ żałem za wulgarne. Słownik Dionizy nie podobał mi się. Miałem do niej pretensje, że nie mówi jak Julietta, jak Clelia Conti. Wyczyniałem przed jej duszą gesty irytacji, jakie się ma przed źle skrojoną suknią. Pociągałem w tył, potem naprzód, by odnaleźć równowagę, której być nie mogło. Dowiedziałem się później, że zjednała sobie wów­ czas w Limoges opinię kobiety inteligentnej i że moje wy­ siłki pomogły jej zdobyć jednego z najbardziej wymagają­ cych mężczyzn w tych stronach. Umysł kobiet tworzy się w ten sposób z kolejnych osadów pozostawionych przez mężczyzn, którzy je kochali, tak samo jak upodobania 15

mężczyzn zachowują w sobie obrazy, powikłane i ułożone jeden na drugim, kobiet, które przeszły przez ich życie; i nieraz okrutne cierpienia, zadane nam przez jakąś kobie­ tę, stają się źródłem miłości, jaką wzbudzamy w innej kobiecie, i jej nieszczęścia. M. to była Mary Graham, m ała Angielka o oczach prze­ słoniętych tajemnicą, którą spotkałem u ciotki Kory. Muszę ci mówić o tej ciotce, ponieważ gra ona w dalszym ciągu mych dziejów rolę sporadyczną, ale nie bez znaczenia. Była to siostra mej matki. Wyszła za mąż za bankiera, barona Choin, i zawsze było jej ambicją, nie wiem dlaczego, ściąganie do siebie możliwie największej ilości ministrów, dyplomatów i generałów. Zalążek tych stosunków stwo­ rzyła sobie, będąc kochanką dość znanego polityka. Za­ służyła na zwycięstwo, wyzyskując ten sukces z podziwu godną metodycznością i wytrwałością. Można było ją zastać w domu, na avenue Marceau, co dzień po południu od szóstej, i co wtorek wydawała obiad na dwadzieścia cztery osoby. Obiady ciotki Kory był to jeden z rzadkich tematów do żartów w naszej limuzyjskiej rodzinie. Ojciec twierdził i, sądzę, miał słuszność, że nigdy nie przerywała serii tych obiadów. Latem przenoszono je do willi w Trou- ville. M atka opowiadała, że gdy, wiedząc, iż wuj jest umierający (miał raka w żołądku), przybyła do Paryża, żeby być przy boku siostry, przyjechała we wtorek wie­ czorem i zastała Korę doglądającą nakrywania do stołu. — A Adrian? — zapytała. — Czuje się dobrze — rzekła ciotka Kora — tak dobrze, jak na to pozwala jego stan; tylko nie będzie mógł siedzieć przy stole. Nazajutrz, o siódmej rano, służący zatelefonował do matki: „Pani baronowa z żalem zawiadamia panią Mar- cenat, że pan baron umarł nagle w nocy.” Bezpośrednio po przyj eździe do Paryża nie pragnąłem widzieć się z ciotką, gdyż byłem wychowany przez ojca w odrazie do towarzystwa. Kiedy ją poznałem, nie spra­ wiła na mnie przykrego wrażenia. Była to kobieta bardzo dobra i uczynna, która nabyła w obcowaniu z tylu ludźmi, 16 pełniącymi rozmaite funkcje publiczne, znajomości — trochę bezładnej, lecz rzeczywistej — mechanizmu spo­ łecznego. Dla mnie, młodego, ciekawego prowincjonalisty, była ona kopalnią informacji. Zobaczyła, że słucham jej z przyjemnością, i zaprzyjaźniła się ze mną. Zostałem za­ proszony na avenue Marceau na wszystkie wtorkowe wieczory. Być może wkładała tym więcej kokieterii w przyjmowanie mnie, że widziała, iż moi rodzice nie­ przychylnie traktowali jej salon, i sprawiało jej satysfakcję triumfować nad nimi, zagarniając mnie. Towarzystwo, zbierające się u ciotki Kory, liczyło oczy­ wiście pewną ilość młodych kobiet, konieczną przynętę. Zabrałem się do zdobywania wielu z nich. Bałamuciłem je, nie kochając, przez punkt honoru i żeby dowieść same­ mu sobie, że zwycięstwo było możliwe. Pamiętam, z jakim spokojem, w chwili gdy jedna z nich opuściła mój pokój z czułym uśmiechem, zasiadłem w fotelu, wziąłem książkę i odpędziłem bez wysiłku jej obraz. Nie sądź mnie surowo. Uważam, że nieraz młodzi ludzie, jak .ja, jeśli nie mają szczęścia znaleźć zaraz kochanki lub kobiety niepospolitej, dochodzą prawie z konieczności do tego wyniosłego egoizmu. Są oni w poszukiwaniu systemu. Kobiety wiedzą instynktem, że tego rodzaju przedsię­ wzięcia są skazane na niepowodzenie, i ulegają im tylko z bierności. Przez pewien czas pożądanie daje złudzenie, po czym w dwóch duszach, niemal sobie wrogich, rodzi się niepokonana nuda. Czy myślałem jeszcze o spartańskiej. Helenie? Było to zatopione uczucie, które dostrzegałem niewyraźnie, katedra, pochłonięta przez ciemne masy mej zimnej strategii. Czasami na koncercie, a chodziłem co niedziela, ujrzałem z daleka zachwycający profil przypominający mi, przez dziwny wstrząs, jasnowłosą słowiańską królowę mego dzieciństwa i kasztany w Gandumas. Wówczas, przez cały czas koncertu, składałem w ofierze tej nieznajomej po­ tężne wzruszenia wywoływane muzyką i przez parę chwil wydawało' mi się, że gdybym mógł poznać tę kobietę, zna­ lazłbym wreszcie w niej istotę doskonałą i prawie boską, 3—Klimaty 17

dla jakiej pragnąłem żyć. Potem zdetronizowana królowa ginęła w tłumie, a ja szedłem na rue Varennes zobaczyć się z kochanką, której nie kochałem. Trudno mi dziś zrozumieć, jak mogłem mieć w sobie dwie osobistości tak ze sobą sprzeczne. Żyły one na dwóch różnych płaszczyznach i nie spotykały się nigdy. Kochanek czuły, żądny poświęcenia się, doszedł do wniosku, że kocha­ na kobieta nie istnieje w życiu rzeczywistym. Nie chcąc zlewać uwielbianego i niejasnego obrazu ze zbyt ordy­ narnymi figurantkami, szukał schronienia w książkach i kochał tylko panią de Mortsauf, panią de Renal. Cynik siedział przy stole ciotki Kory i prawił sąsiadce, gdy mu się podobała, rzeczy swawolne i śmiałe. Po odbyciu służby wojskowej ojciec zaproponował mi wspólne kierownictwo naszych zakładów. Przeniósł teraz swe biura do Paryża, gdzie byli jego klienci, wielkie dzienniki i wielcy wydawcy. Z zapałem zająłem się inte­ resami, nie przestając chodzić na wykłady i czytać. Wy­ jeżdżałem do Gandumas raz na miesiąc zimą; latem rodzice mieszkali tam i spędzałem na wsi kilka tygodni. Z przy­ jemnością odnajdywałem w Limuzji samotne przechadzki z czasów dzieciństwa. Gdy nie byłem w fabryce, praco­ wałem, bądź w swym pokoju, tym samym co dawniej, bądź w małym obserwatorium nad jarem la Loue; co godzina wstawałem, szedłem aż do końca długiej kaszta­ nowej alei, powracałem tym samym szybkim krokiem i czytałem dalej. Byłem szczęśliwy, żem się uwolnił od młodych kobiet, które w Paryżu rozciągały nad moim życiem lekką, lecz omotującą sieć spotkań, skarg i gadulstwa. Ta Mary Graham, o której ci wspominałem, była żoną mego dobrego znajomego; nieprzyjemnie mi było ściskać dłoń męża. Większość mych przyjaciół robiłaby to przeciwnie, z iro­ niczną dumą. Lecz tradycja mej rodziny w tych sprawach była surowa. Ojciec zawarł małżeństwo z rozsądku, ale, jak to się często zdarza, przekształciło się ono w małżeń­ stwo z miłości. Był szczęśliwy na swój sposób, milczący i poważny. Nie miał nigdy przygód miłosnych, przynaj­ 18 mniej po ślubie; mimo to odgadywałem w nim naturę romantyczną i czułem niejasno, że jak on, gdyby mi się powiodło znaleźć kobietę trochę podobną do mej amazonki, mógłbym być szczęśliwy i wiemy. IV Zimą 1909 przechodziłem dwukrotnie bronchit i koło marca nasz lekarz poradził wysłać mnie na kilka tygodni na południe Francji. Uważałem za bardziej interesujące zwiedzić Włochy, których nie znałem. Zobaczyłem jeziora włoskiej północy, Wenecję i ulokowałem się na ostatni tydzień swych wakacji we Florencji. Pierwszego wieczora w hotelu, zauważyłem przy stole sąsiadującym z moim, młodą dziewczynę o urodzie eterycznej, anielskiej; nie mogłem od niej oderwać oczu. Była w towarzystwie jeszcze młodej m atki i starszego pana. Wstając od stołu, zapytałem maitre d’hotela, kim są moje sąsiadki. Powiedział mi, że to Francuzki; nazywają się Malet. Ich towarzysz, włoski generał, nie mieszkał w naszym hotelu. Nazajutrz w porze lunchu stół był pusty. Miałem listy polecające do wielu florentyńczyków i je­ den, między innymi, do profesora Angelo Guardi, krytyka sztuki, którego wydawca był moim klientem. Posłałem list i tegoż dnia zostałem zaproszony na herbatę. W ogrodzie willi w Fiesole zastałem ze dwadzieścia osób, wśród których były moje dwie sąsiadki. Pod dużym słomkowym kape­ luszem, w sukni z surowego płótna z marynarskim błę­ kitnym kołnierzem, młoda panna wydała mi się równie piękna jak wczoraj. Ogarnęła mnie raptem nieśmiałość i odsunąłem się od grupy, gdzie ona się znajdowała, żeby porozmawiać z Guardim. U stóp naszych była pergola okryta różami. — Założyłem swój ogród sam — rzekł Guardi. — Dziesięć lat temu. Cały ten teren, który pan widzi, to była łąka. Tam... Idąc za gestem jego ręki, napotkałem oczy panny Malet 2* 19

i ujrzałem ze zdumieniem i uczuciem szczęścia, że wpa­ trzone są w moje. Spojrzenie nieskończenie krótkie, lecz które było drobiną zapładniającego pyłku, zawierającego nieznane siły, skąd narodziła się moja największa miłość. Tą drogą dowiedziałem się, bez jednego słowa, że pozwala mi być z sobą i przy pierwszej sposobności podszedłem do niej. — Co za cudowny ogród! — rzekłem. — Taik — odparła — i poza tym tak bardzo podoba mi się we Florencji to, że wszędzie widzi się góry, drzewa. Nie znoszę miast, które są tylko miastami. — Guardi powiedział mi, że widok za domem jest przepiękny. — Chodźmy zobaczyć — rzekła wesoło. Znaleźliśmy gęstą zasłonę z cyprysów; kamienne schody rozcinały ją w środku i wznosiły się ku grocie, sadzonej kamykami i muszlami, gdzie stał posąg. Dalej, w lewo, był taras, skąd otwierał się widok na miasto. Panna Malet wsparła się na łokciach obok mnie i dłu­ go patrzyła w milczeniu na różowe kopuły, na szerokie, lekko pochylone dachy Florencji i na modre góry w dali. — Ach, jak ja to lubię! — powiedziała z zachwyce­ niem. Bardzo wdzięcznym i bardzo młodym ruchem odrzuciła głowę w tył, jakby chciała wdychać krajobraz. Zaraz od tej pierwszej rozmowy Odyla M aH trakto­ wała mnie jak dobrego znajomego. Dowiedziałem się, że ojciec jej jest architektem, że go uwielbia, że pozostał w Paryżu. Cierpi nad tym, że matce asystuje ten nadska­ kujący generał. Po dziesięciu minutach byliśmy w toku najpoufniejszych zwierzeń. Powiedziałem jej o amazonce, o niemożności znalezienia żadnego smaku w życiu, o ile mnie nie podtrzymuje gwałtowne i głębokie uczucie. (Mój system cynika został zmieciony w jednej chwili w jej obecności.) Opowiedziała mi, jak pewnego dnia, kiedy miała trzynaście lat i jej najlepsza przyjaciółka, którą nazywała Mizą, zapytała ją: „Gdybym zażądała tego, czy rzuciłabyś się z balkonu?”, o mało nie wyskoczyła z czwartego pię­ tra. — Historyjką tą byłem zachwycony. Powiedziałem jej: — Czy pani dużo chodzi po kościołach, po muzeach? — Owszem — odparła — lecz nade wszystko lubię włóczyć się po starych ulicach... Tylko nie cierpię chodzić z mamą i jej generałem, dlatego wstaję bardzo wcześnie... Czy chciałby pan pójść ze mną jutro rano? Będę o dziewią­ tej w hallu hotelowym. — Rozumie się... Czy mam poprosić matkę pani o po­ zwolenie wyjścia z panią? — Nie — rzekła — niech pan to mnie pozostawi. Nazajutrz czekałem na nią przy schodach i wyszliśmy razem. Szerokie płyty nabrzeży lśniły w słońcu. Gdzieś dzwoniła sygnaturka; powozy mijały nas truchtem. Życie stawało się nagle bardzo proste; szczęściem byłoby mieć zawsze przy sobie tę jasną głowę, ujmować to ramię, by przejść przez ulicę i czuć przez suknię przez chwilę ciepło młodego ciała. Zaprowadziła mnie na via Tornabuoni; lubiła sklepy z obuwiem, kwiaciarnie, księgarnie. Na Ponte Vecchio zatrzymała się długo przed naszyjnikami z dużych różowych i czarnych kamieni. — Przyjem nie tak oglądać — rzekła. — Pan nie uważa? Miała niektóre upodobania potępiane niegdyś przeze mnie u biednej Dionizy Aubry. Cośmy mówili? Już dobrze nie pamiętam. Znajduję w swym notatniku: „Spacer z O. po San Lorenzo. Opisuje mi to wielkie światło, które było w klasztorze nad jej łóżkiem i pochodziło z okienka, oświetlonego z zewnątrz lampą. Zasypiając miała wrażenie, że światło się powiększa, i myślała, że jest w raju. Mówi mi o Różowej Bibliotece; nie znosiła Kamili i Magdaleny; nie może znieść w życiu roli grzecznego dzieoka. Jej ulubioną lekturą są bajki cza­ rodziejskie i poezje. Czasem śni jej się, że spaceruje w morzu i dokoła pływają rybie szkielety, a czasem, że łasica wciąga ją pod ziemię. Lubi niebezpieczeństwo; jeździ konno i przesadza trudne przeszkody. Ma ładne spojrze­ nie, gdy stara się coś zrozumieć; marszczy trochę czoło 21

i patrzy przed siebie, jakby nie widziała dobrze, potem mówi do siebie: «Tak». Zrozumiała.” Dobrze czuję, kopiując dla ciebie tę notatkę, że nie jest w mojej mocy opisać wspomnienie szczęścia, jakie wy­ wołuje we mnie. Dlaczego doznawałem takiego poczucia doskonałości? Czy to, co mówiła Odyla, było godne uwagi? Nie sądzę, lecz posiadała ona to, czego brakowało wszy­ stkim Marcenatom: umiłowanie życia. Kochamy pewne istoty, ponieważ one wydzielają ze siebie tajemniczą esencję, której brak w naszej formule, żeby uczynić z nas związek chemiczny stały. Jeśli nie znałem kobiet piękniej­ szych niż Odyla, znałem świetniejsze, doskonalej inteli­ gentne, ale żadna nie potrafiła tak jak ona uprzystępnić mi świata zmysłowego. Odsunięty przez nadm iar czytania, nadm iar samotnych rozmyślań — od drzew, kwiatów, za­ pachu ziemi, piękna nieba i świeżości powietrza, znajdo­ wałem to wszystko zrywane każdego ranka przez Odylę i składane przez nią w wiązance u mych stóp. Gdy byłem w jakimś mieście sam, spędzałem czas w mu­ zeach lub czytałem u siebie w pokoju książki o Wenecji, o Rzymie. Świat zewnętrzny docierał do mnie niemal jedy­ nie poprzez arcydzieła. Odyla wnet wciągnęła mnie w świat barw, dźwięków. Zaprowadziła mnie na targ kwiatów, który odbywa się pod wysokimi arkadami Mercato Nuovo. Mieszała się z kobietami z ludu, kupując mi pęczek kon­ walii, gałązkę bzu. Lubiła starego wiejskiego proboszcza, co handlował szczodrzenicą, owiniętą dokoła długiej trzci­ ny. Na wzgórzach nad San Miniato pokazała mi wąskie drożyny obramowane nagrzanymi murkami, nad którymi kędzierzawiły się obfite kiście glicynii. Czy nudziłem ją, mówiąc z powagą Marcenatów o wal­ kach Gwelfów i Gibelinów, o życiu Dantego lub położeniu ekonomicznym Włoch? Nie sądzę. Kto to powiedział, że w stosunku między mężczyzną a kobietą nieraz zdanie naiwne, prawie głunie, powiedziane przez kobietę, rodzi w mężczyźnie niepokonaną chęć ucałowania jej dzie­ cinnych ust, gdy znów kobieta nieraz w chwili, kiedy mężczyzna jest najpoważniejszy i najsurowiej logiczny, 22 kocha go najmocniej? Być może było to słuszne w zasto­ sowaniu do Odyli i do mnie. Bądź co bądź wiem dobrze, że kiedy mówiła błagalnym półgłosem: „Zatrzymajmy się”, przechodząc obok jakiegoś sklepu z fałszywą biżuterią, nie krytykowałem, nie żałowałem tego, myślałem tylko: „Jak ja ją kocham”, i słyszałem w sobie, ze wzmagającą się mocą, motyw rycerza-opiekuna, motyw oddania się aż do śmierci, który dla mnie od dziecka towarzyszył pojęciu prawdziwej miłości. Wszystko wówczas podchwytywało we mnie ów motyw. Jak w orkiestrze samotny flet, szkicując krótką frazę, zda się budzić, poczynając od najbliższych, skrzypce, potem wiolonczele, potem blachę, aż olbrzymia zrytmizowana fala runie na salę, podobnie zerwany kwiat, zapach glicynii, białe i czarne kościoły, Botticelli i Michał Anioł, wszystko to kolejno łączyło się w potężny chór, wyrażający szczęście kochania Odyli i ochraniania przed niewidzialnym wro­ giem jej doskonałej i kruchej piękności. W dzień przyjazdu byłbym pragnął, jako niedostępne­ go przywileju, dwugodzinnej przechadzki z nieznajomą. W kilka dni potem uważałem za nieznośną niewolę ko­ nieczność powrotu do hotelu na posiłki. Zaniepokojona pani Malet, nie wiedząc dobrze, kim jestem, próbowała powściągnąć rozwój naszego zbliżenia, lecz wiesz, czym są u dwojga młodych te pierwsze odruchy miłości: moce, jakie z nich powstają, zdają się nieodparte. Czuliśmy naprawdę, jak na naszej drodze tworzą się fale sympatii. Wystarczyła­ by na to uroda Odyli. Lecz Odyla powiedziała mi, że nasza para miała jeszcze więcej powodzenia u tego ludku włoskiego niż ona, kiedy była sama. Florenccy vetturini byli nam wdzięczni, że się kochamy. Woźni w muzeum uśmiechali się do nas. Przewoźnicy na Arno z upodobaniem podnosili głowy, by popatrzeć na nas, gdy staliśmy oparci łokciami o parapet, bardzo blisko jedno drugiego, żeby czuć ciepło naszych ciał. Zatelegrafowałem do ojca, że spodziewam się powrócić zupełnie do zdrowia, zostając jeszcze tydzień, dwa. Zgodził się. Teraz chciałem mieć Odylę cały dzień dla siebie. Wy­ 23

najmowałem auta i odbywaliśmy razem długie przejażdżki po Kampanii toskańskiej. Na drodze do Sieny zdawało nam się, że jedziemy krajobrazem z płócien Carpaccia. Samochód wdzierał się na wyniosłości podobne do dzie­ cinnych babek z piasku, z jakimiś nierzeczywistymi, otoczonymi blankowanym m urem osiedlami na szczycie. Potężne mroki Sieny zachwyciły nas. Jedząc z Odylą dru­ gie śniadanie w ciemnym i chłodnym hotelu, już wie­ działem, że całe życie spędzę przy niej. Podczas powrotu o zmierzchu jej ręka spoczęła w mojej. Z tej wycieczki znajduję w swym notatniku taki wieczorny zapisek: „Wyraźna sympatia dla nas szoferów, pokojówek, chłopów. Niewątpliwie widzą, że się kochamy. Kunszt ludzi z tego hote­ liku... Cudowne jest to, że kiedy jestem z nią, gardzę wszyst­ kim, co nie jest nią, ona wszystkim, co nie jest mną. Miewa czarujący wyraz twarzy, wyrażający oddanie się i zachwyt. W tym wyrazie jest melancholia, jakby Odyla chciała utrwalić chwilę obecną i zachować ją w swych oczach.” Ach, jakże jeszcze kocham Odylę z tych florenckich czasów! Była tak piękna, że zdairzało mi się wątpić o jej rzeczywistym istnieniu. Obracałem głowę i mówiłem sobie: „Spróbuję przez pięć m inut nie patrzeć na nią.” Nie mo­ głem nigdy wytrzymać dłużej jak trzydzieści sekund. Ze wszystkiego, co mówiła, promieniowała nadzwyczajna poezja. Chociaż była bardzo wesoła, od czasu do czasu przebijał w jej słowach jakby poważny ton wiolonczeli, jakiś melancholijny rozdźwięk, napełniający raptem po­ wietrze niejasną i tragiczną groźbą. Co to za zdanie po­ wtarzała wtedy?... „Fatalistycznie skazana...” Zaraz... tak... „Pod wpływem Marsa, fatalistycznie skazana, dziewczyno złotowłosa, miej się na baczności.” W jakim naiwnym romansie, w jakim melodramacie wyczytała, gdzie usły­ szała to zdanie? Nie mam pojęcia. Kiedy pewnego wieczora, o zmierzchu, w gaju oliwnym, ustronnym i ciepłym, po raz pierwszy podała mi usta, popatrzyła na mnie z pełnym słodyczy smutkiem i rzekła: „Czy przypominasz sobie, naj­ droższy, zdanie Julietty?... «Byłam zbyt czuła i być może, mógłbyś się obawiać, zaślubiając mnie, że moje postępo­ wanie będzie zbyt lekkomyślne...»” 24 Z przyjemnością myślę o naszej ówczesnej miłości, by­ ło to uczucie bardzo piękne i równie silne u Odyli, jak u mnie. Lecz u niej uczucia miłosne prawie zawsze hamo­ wała duma. W yjaśniła mi później, że naprzód klasztor, potem życie z matką, której nie kochała, zmusiły ją do takiego „zamykania się”. Ten ukryty ogień wydobywał się na zewnątrz gwałtownymi i krótkim i płomieniami, które ogrzewały mi serce tym żywiej, iż czułem, że są mimo­ wolne. Podobnie jak pewne mody, kryjąc przed oczyma mężczyzn całe ciało kobiet, nadawały ongi cenę muśnięciu sukni, tak samo wstydliwość uczuć, zasłaniając przed umysłem zwykłe znaki namiętności, daje dostrzec walor i wdzięk nieuchwytnych odcieni mowy. Tego dnia, gdy ojciec odwołał mnie wreszcie do Paryża depeszą utrzymaną w tonie niezadowolonym, musiałem to oznajmić przy Odyli u Guardich, dokąd przybyła przede mną. Obecne tam osoby, obojętne na mój wyjazd, podjęły na nowo roz­ mowę dość zajmującą na tem at Niemiec i Maroka. Wy­ chodząc, rzekłem do Odyli: — To było ciekawe, co mówił Guardi. Odpowiedziała mi prawie z rozpaczą: — Słyszałam tylko jedno: to, że wyjeżdżasz. V Opuściłem Florencję zaręczony. Trzeba było koniecznie pomówić o mych zamiarach z rodzicami; myślałem o tym z pewnym niepokojem. U Marcenatów małżeństwo trakto­ wano zawsze jako sprawę całego rodu. Stryjowie moi mieli wdać się w to i zasięgnąć języka o rodzinie Maletów. Czego się dowiedzą? Ja sam nie wiedziałem nic zgoła 0 rodzinie Odyli i nie widziałem nawet nigdy jej ojca. Mówiłem ci już, że osobliwe tradycje Marcenatów wyma­ gały, żeby ważne nowiny nie były nigdy komunikowane osobom zainteresowanym wprost, lecz przez osoby trzecie 1 z zachowaniem tysiącznych ostrożności. Poprosiłem ciotkę Korę, która była moją ulubioną powiernicą, żeby pomówiła 25

0 mych zaręczynach z ojcem. Była ona zawsze rada dowieść wartości swej agencji wywiadowczej, która była istotnie znakomita, choć miała tę osobliwą wadę, że składała się z agentów zbyt wysoko postawionych w hierarchii społe­ cznej, gdyż jeśli chciano mieć jakieś szczegóły o życiu kaprala, ciotka Kora mogła o nie zapytać tylko m inistra wojny lub, o lekarza dzielnicowego w Limoges, tylko chirurga szpitali paryskich. Gdy wymieniłem jej nazwisko pana Malet, odpowiedziała mi, jak się spodziewałem: — Nie znam go, ale jeśli to jest ktoś, będę zaraz wie­ działa przez mego poczciwego Berteaux, wiesz tego archi­ tekta, członka Instytutu, którego zapraszam na dwa wtorki w sezonie zimowym, ponieważ biedny Adrian razem z nim polował. Zobaczyłem się z nią w kilka dni potem; była zasępiona 1podniecona. — Ach, mój biedaku — rzekła — masz szczęście, żeś się mnie poradził. To nie jest małżeństwo dla ciebie... Widziałam się z poczciwym Berteaux, zna doskonale Ma- leta, w Szkole Sztuk Pięknych razem stawali do konkursu na Prix de Romę; powiada, że to miły człowiek i że miał talent, ale do niczego nie doszedł, ponieważ nigdy nic nie robił. To jest typ architekta, który jest zdolny do naryso­ wania projektu, ale nie pilnuje swych robót i traci wszy­ stkich klientów... Poznałam to, gdy budowałam w Trou- ville... Twój Malet ożenił się z kobietą, którą znałam swego czasu, gdy była panią Boehmer, przypomniałem sobie ją, kiedy Berteaux mi o niej napomknął... Hortensja Boehmer, naturalnie... To jej trzeci mąż... Prawdopodobnie córka jest, jak mówisz, czarująca i rzecz naturalna, że ci się podoba, ale, wierz memu doświadczeniu, Filipku, nie żeń się z nią i nie mów o niej ani ojcu, ani matce... Ja to co innego (widziałam w swoim życiu tylu ludzi), ale twoja biedna matka... Nie mogę jej sobie wyobrazić obok Hortensji Boehmer. Ach, co to, to nie! Powiedziałem ciotce, że Odyla jest zupełnie niepodobna do swej rodziny, że zresztą powziąłem już decyzję i że lepiej będzie, jeśli zostanie ona zaraz aprobowana przez 26 moich bliskich. Po krótkim oporze ciotka Kora zgodziła się pomówić z rodzicami, po części dlatego że była dobra, po części zaś dlatego że przypominała tych starych dyplo­ matów, co mają pasję do prowadzenia rokowań i patrzą na zbliżający się okres powikłań międzynarodowych i z obawą, gdyż lubią pokój, i wraz z tajną rozkoszą, bo to pozwoli im wykazać ich rzeczywisty talent. Ojciec okazał się spokojny i wyrozumiały. Zażądał że­ bym się namyślił. Co do matki, z początku przyjęła z ra­ dością myśl, że mam się żenić, lecz po kilku dniach spotkała dawną przyjaciółkę, która znała Maletów i po­ wiedziała jej, że to jest środowisko o bardzo swobodnych obyczajach. Pani Malet miała złą opinię; mówiono o niej, że m a jeszcze kochanków. O Odyli nie wiedziano nic kon­ kretnego, lecz było pewne, że otrzymała złe wychowanie, że bywała z młodymi ludźmi sama i że zresztą była za ładna. — Czy m ają majątek? — spytał stryj Piotr, oczywiście obecny przy tej rozmowie. — Nie wiem — odparła matka. — Zdaje się, że pan Ma­ let to człowiek inteligentny, ale dziwak... To nie są ludzie dla nas. „To nie są ludzie dla nas” — było zdaniem iście m ar- cenatowskim i równało się ostatecznemu potępieniu. Przez kilka tygodni myślałem, że będzie mi bardzo trudno uzyskać zgodę na małżeństwo. Odyla z matką powróciły do Paryża w dwa tygodnie po mnie. Poszedłem złożyć im wizytę. Państwo Malet mieszkali na rue Lafayette, na trzecim piętrze. Drzwi ukryte w ścianie wiodły do biura pana Malet i Odyla zaprowadziła mnie do niego. Byłem przyzwyczajony do pedantycznego porządku, jakiego wy­ magał mój ojciec od swych urzędników, zarówno w Gan- dumas, jak i na rue Valois; kiedy zobaczyłem te trzy źle oświetlone pokoje, te zielone teki, na wpół podarte, i sześć­ dziesięcioletniego rysownika, zrozumiałem, że informator ciotki Kory miał rację, przedstawiając pana Malet jako architekta bez pracy. Ojciec Odyli był gadatliwy, beztroski. Przyjął mnie z serdecznością nieco zbyt wesołą, rozmawiał 27

IłMWMisKrfi W l»[.i IW«) •» » u ze mną o Florencji i o swej córce w tonie pełnej wzruszenia tkliwości, po czym pokazał mi rysunki will, które „miał nadzieję” wybudować w Biarritz. — Co bym bardzo pragnął robić, to wielki nowoczesny hotel, w typie baskijskim. Złożyłem taki projekt dla Hendaye, ale nie dostałem zamówienia. Słuchając go, przedstawiałem sobie z obawą i przykrością wrażenie, jakie zrobi na mojej rodzinie. Pani Malet zaprosiła mnie na obiad na dzień następny. Gdy przyszedłem o ósmej, zastałem tylko Odylę z braćmi. Pan Malet był u siebie i czytał, pani M alet nie wróciła jeszcze z miasta. Dwaj chłopcy, Jan i Marceli, byli podobni do Odyli, a jednak od razu wiedziałem, że nigdy nie będzie­ my w zażyłych stosunkach. Silili się na ton przyjazny, braterski, ale wielokrotnie podczas tego wieczoru po­ chwyciłem spojrzenia, jakie wymieniali między sobą, i miny mówiące jasno: „On nie jest zabawny...” Pani Malet wróciła o wpół do dziewiątej i nie przeprosiła. Usłyszawszy ją, pan Malet zjawił się, bez ceremonii, z książką w ręku, a kiedy siadaliśmy do stołu, pokojówka wpuściła młodego Amerykanina, przyjaciela dzieci, który nie był proszony i został przyjęty okrzykami radości. Odyla zachowywała się w tym rozgardiaszu jak pobłażliwa bogini: siedziała obok mnie, uśmiechała się na zbytki braci i gdy zobaczyła, że mnie one rażą, uspokoiła ich. Wydawała mi się równie doskonała jak we Florencji, lecz cierpiałem, choć nie mogłem dobrze określić swego cierpienia, widząc ją w tej rodzinie. Pod gromkim marszem trium falnym swej miłości słyszałem cichaczem wkradający się motyw Mar-cenata. Rodzice moi złożyli wizytę państwu Malet i zachowali, śród szczodrych wylewów uczuć ze strony rodziców Odyli, postawę grzecznej przygany. Na szczęście mój ojciec, bardzo wrażliwy na piękność kobiet, choć nigdy o tym nie mówił (i w tym, wiedziałem, byłem podobny do tego mało znanego mi człowieka), od pierwszej chwili uległ czarowi mej narzeczonej. Wychodząc, rzekł do mnie: — Nie sądzę, byś miał rację... Ale cię rozumiem. Matka powiedziała: 28 — Ona jest bezsprzecznie ładna, ale dziwna i mówi śmieszne rzeczy; trzeba będzie, żeby się zmieniła. W oczach Odyli ważniejsze od spotkania naszych dwóch rodzin było spotkanie jej najlepszej przyjaciółki, Marii Teresy (którą nazywała Miza), ze mną. Pamiętam, że by­ łem onieśmielony, czułem, że opinia Mizy m iała wielką wagę dla Odyli; zresztą dosyć mi się podobała. Nie mając urody Odyli, miała dużo wdzięku, rysy regularne. Przy Odyli wyglądała trochę po wiejsku, lecz ich twarze two­ rzyły obok siebie przyjemny kontrast. Dość szybko przy­ wykłem łączyć je w jeden wspólny obraz i uważać Mizę jakby za siostrę Odyli. Była jednak w Odyli naturalna subtelność, która ją różniła bardzo od Mizy, choć z uro­ dzenia należały do tej samej sfery. Na koncertach, na które w czasie naszego narzeczeństwa zabierałem je co niedzielę, zauważyłem, o ile Odyla słuchała lepiej niż Miza. Odyla z zamkniętymi oczyma, pozwalała muzyce przelewać się przez nią, wydawała się szczęśliwa i zapominała o całym świecie. Miza zaciekawionym wzrokiem rozglądała się do­ koła, poznawała znajomych, otwierała program, czytała i drażniła mnie swą ruchliwością. Ale to była sympatyczna towarzyszka, zawsze wesoła, zawsze zadowolona, i byłem jej wdzięczny, że powiedziała Odyli, która m i to powtó­ rzyła, że jestem bardzo miły. Wyjechaliśmy w podróż poślubną do Anglii i Szkocji. Nie mogę sobie przypomnieć szczęśliwszego okresu nad te dwa miesiące samotności we dwoje. Stawaliśmy w ukwie­ conych hotelikach, na brzegach rzek i jezior, i spędzaliśmy dni leżąc w łodziach, pokostowanych i płaskich, na po­ duszkach z jasnych kretonów. Odyla obdarowała mnie tą krainą, łąkami, usianymi modrością hiacyntów, tulipanami, wydzierającymi się z wysokiej trawy, elastycznymi, strzyżonymi traw nikam i i wierzbami, roniącymi liście w wodę, niby kobieta o rozczesanych włosach. Nauczyłem się poznawać nową Odylę, jeszcze piękniejszą od tej florenckiej. Patrzeć na nią, jak żyła, było czymś cza- rownym. Wejściem swym do hotelowego pokoju prze­ mieniała go w dzieło sztuki. Miała naiwne, wzruszające 29

przywiązanie do pamiątek dzieciństwa, które woziła zawsze z sobą: mały stojący zegar, koronkową poduszkę, tomik Szekspira, oprawiony w szary zamsz. Kiedy potem małżeń­ stwo nasze rozbiło się, Odyla odeszła ze swą koronkową poduszką pod pachą i Szekspirem w ręce. Muskała ona życie, duch raczej niż kobieta. Chciałbym móc wymalować ją idącą brzegiem Tamizy lub rzeczki Cam swym krokiem tak lekkim, że zdawał się pląsem. Paryż po powrocie wydał nam się niedorzeczny. I moi rodzice, i Odyli uważali, że jedynym naszym pragnieniem jest widywać się z nimi. Ciotka Kora chciała wydawać na naszą cześć obiady. Znajomi Odyli skarżyli się, że nie widzieli jej przez dwa miesiące, i błagali mnie, żebym ją zwrócił im troszkę, lecz my oboje chcieliśmy tylko żyć na­ dal sami. Pierwszego wieczora, gdy objęliśmy w posiadanie nasz domek, gdzie jeszcze nie było dywanów i czuć było farbą, Odyla, w porywie radosnej pustoty, poszła do drzwi wejściowych i przecięła drut dzwonka. W ten sposób roz­ stawała się z towarzystwem. Obeszliśmy nasze mieszkanie i zapytała mnie, czy może mieć dla siebie gabinecik znajdujący się obok jej po­ koju: — To będzie mój kącik... będziesz tam wchodził tylko, gdy cię poproszę; wiesz, że mam nieokiełznaną potrzebę niezależności, Dickie. (Nazywała mnie Dickie, odkąd w Anglii usłyszała, jak tak jakaś dziewczyna przywoły­ wała chłopca.) Nie znasz mnie jeszcze, zobaczysz, jestem okropna. Przyniosła szampana, ciastka i bukiet wielkich astrów. Za pomocą niskiego stołu, dwóch foteli i kryształowego wazonu zaimprowizowała wnętrze czarujące. Kolacja nasza miała najweselszy, najczulszy nastrój. Byliśmy sami i ko­ chaliśmy się. Nie żałuję tych chwil, choć były przelotne; ich ostatnie harmoniczne brzmienia jeszcze znajdują we mnie oddźwięk i mogę pochwycić, jeśli dobrze natężę słuch i każę zmilknąć hałasom teraźniejszości, ich ton czysty i już zamierający. 30 VI A jednak już nazajutrz po tym wieczorze muszę zano­ tować pierwsze zdarzenie, które uczyniło lekką rysę na przejrzystym krysztale mej miłości. Epizod drobniutki, lecz zawierający w sobie wyobrażenie wszystkiego, co miało nastąpić. Było to u tapicera, zamawialiśmy meble. Odyla wybrała firanki, które uważałem za zbyt kosztowne. Spieraliśmy się trochę, w bardzo przyjaznym tonie, po czym ona ustąpiła. Sprzedawcą był ładny chłopiec, który energicznie wziął stronę mej żony i podrażnił mnie. Gdyś­ my wychodzili, pochwyciłem w lustrze porozumiewawcze spojrzenie żalu wymienione między tym subiektem a Ody- lą. Nie mogę ci opisać, co poczułem. Od czasu narzeczeństwa nabrałem pewności, nieświadomej, niedorzecznej, że umysł mej żony jest dotąd związany z moim i że drogą usta­ wicznego przelewu moje myśli będą zawsze jej myślami. Pojęcie niezależności istoty żyjącej przy moim boku było dla mnie, sądzę, niezrozumiałe. Bardziej jeszcze myśl, żeby ta istota mogła konspirować z kimś obcym przeciw mnie. Trudno o coś bardziej przelotnego, bardziej niewinnego, jak było to spojrzenie; nie mogłem nic powiedzieć, nie byłem naw et pewny, czym dobrze widział, a jednak czuję, że od owej chwili datuje się dla mnie objawienie zazdrości. Nigdy przed małżeństwem nie myślałem o zazdrości inaczej jak o uczuciu teatralnym i z wielką pogardą. Zazdrośnikiem tragicznym był dla mnie Otello, zazdrośni­ kiem komicznym Georges Dandin. Myśl, że mógłbym kie­ dyś grać jedną z tych dwóch postaci lub może obie razem, poczytywałem za zupełny nonsens. Zawsze porzucałem kochanki w chwili, gdy byłem nimi znużony. Czy mnie zdradzały, nigdy się nie dowiedziałem. Pamiętam, odpo­ wiedziałem jednemu z kolegów, który mi mówił, że cierpi z zazdrości: „Nie rozumiem cię... Ja nie byłbym zdolny kochać nadal kobiety, która by mnie nie kochała...” Dlaczego Odyla wzbudziła we mnie znów niepokój, gdy tylko ujrzałem ją z powrotem śród jej znajomych? Była łagodna, miała usposobienie równe, ale — nie wiem 31

czym — tworzyła dokoła siebie atmosferę tajemnicy. Nie zauważyłem tego ani podczas narzeczeństwa, ani podczas naszej podróży, gdyż wówczas nasza samotność i zupełne połączenie życia nas dwojga nie pozostawiały miejsca na jakąkolwiek tajemnicę, lecz w Paryżu zaraz wyczułem jakby jakieś odległe niebezpieczeństwo, jeszcze nieokre­ ślone. Byliśmy bardzo ze sobą zżyci, bardzo dla siebie czuli, lecz skoro z tobą chcę być dzisiaj szczery, muszę ci wyznać, że od drugiego miesiąca pożycia wiedziałem, że Odyla rzeczywista nie ibyła tą, którą pokochałem. Nie kochałem mniej tej, którą odkrywałem, ale miłością zu­ pełnie inną. We Florencji myślałem, żem spotkał amazonkę; stworzyłem z mego własnego rdzenia Odylę mistyczną i doskonałą. Omyliłem się. Odyla nie była boginią z kości słoniowej i z księżycowej poświaty. Była kobietą. Człowie­ kiem jak ja, jak ty, jak cały nieszczęsny ród ludzki. Była niejednolita i wieloraka. I niewątpliwie, ze swej strony, ona również poznała we mnie teraz mężczyznę bardzo od­ miennego od zakochanego pana spacerującego po Florencji. Zaraz po powrocie musiałem znowu zająć się poważnie fabryką w Gandumas i biurem w Paryżu. Ojciec, bardzo zaabsorbowany senatem, był przeciążony pracą podczas mej nieobecności. Nasi najlepsi klienci zaraz po zobaczeniu się ze mną uskarżali się, że ich zaniedbywał. Dzielnica interesów była daleko od domu, który wynajęliśmy na rue de la Faisanderie. Rychło przekonałem się, że nie mogę wracać do domu na drugie śniadanie. Jeżeli dodasz, że musiałem co tydzień jeździć na jeden dzień do Gandumas i że ta szybka podróż była zbyt męcząca, bym mógł zabierać ze sobą Odylę, zrozumiesz, że wbrew naszej woli życie nasze stało się od razu rozdzielone. Gdy wracałem wieczorem do domu, doznawałem uczucia szczęścia na myśl, że znów zobaczę piękną twarz mej żony. Lubiłem otoczenie, jakie stworzyła. Nie byłem przyzwy­ czajony żyć śród pięknych rzeczy, lecz miałem chyba wrodzoną tego potrzebę i smak Odyli zachwycał mnie. U rodziców, w Gandumas, zbyt dużo mebli, nagromadzo­ nych bez gustu od trzech czy czterech pokoleń, zapychało 32 salony z tapetami w niebieskozielonych tonach, gdzie ordynarnie narysowane pawie spacerowały między drze­ wami jakby wziętymi z witraży. Odyla kazała pomalować ściany w barwy jednolite i łagodne; lubiła pokoje prawie nagie; wielkie, puste polany jasnych dywanów. Gdy wcho­ dziłem do jej buduaru, doznawałem tak przejmującego wrażenia piękna, że to mnie aż dziwnie jakoś niepokoiło. Na szezlongu leżała moja żona, prawie zawsze w białej sukni, mając obok siebie (na niskim stoliku z naszej pierwszej kolacji) wazon wenecki o wąskiej szyjce zawie­ rający jeden jedyny kwiat i czasem troszkę lekkiej zieleni. Odyla lubiła kwiaty ponad wszystko i ja przyzwyczaiłem się też lubić wybieranie kwiatów dla niej. Uczyłem się śledzić bieg pór roku w wystawowych oknach kwiaciarni; z przyjemnością widziałem powrót sezonu chryzantem lub tulipanów, gdyż ich barwy, mocne lub delikatne, pozwalały mi wywołać na wargach mej żony uśmiech Odyli szczęśli­ wej. Gdy widziała, że wracam z biura, trzymając w ręku biały papier o twardych kantach, wstawała rozpromienio­ na: „Ach, dzięki, Dickie...” Podziwiała je, zachwycona, po czym poważniała: „Zajmę się swymi kwiatami”, mówiła. Całą godzinę, wybierała wówczas stosowny wazon, jego wysokość, oświetlenie, które by dały łodydze irysa lub róży najwdzięczniejszą linię pochylenia. Ale nieraz potem wieczór stawał się dziwnie sm utny jak te dni słoneczne, kiedy wielkie cienie chmur ogarną niespodziewanie świat. Niewiele mieliśmy sobie do po­ wiedzenia. Próbowałem bardzo często mówić z Odylą 0 sprawach zawodowych; to jej wcale nie interesowało. Słuchanie mych opowiadań o młodych latach przestało być dla niej nowością; zasób mych myśli odnawiał się skąpo, gdyż nie miałem czasu na czytanie. Ona czuła to. Spróbo­ wałem przymieszać do naszego życia życie dwóch moich najbliższych przyjaciół. Andrzej Halff od razu nie podobał się Odyli; uważała go za ironistę, prawie nieprzyjaznego; 1 był taki istotnie wobec niej. Powiedziałem mu pewnego razu: — Nie lubisz Odyli. 3 — K lim a ty 33

— Uważam ją za bardzo piękną — odrzekł. — Tak, ale niezbyt inteligentną? — To prawda... Nie jest konieczne, żeby kobieta była inteligentna. — Co do niej, mylisz się; Odyla jest bardzo inteligentna, tylko że to nie jest twój typ inteligencji; jest intuicyjna, konkretna... — Bardzo być może — rzekł. Z Bertrandem było inaczej. Próbował nawiązać z Odylą stosunek przyjaźni poufnej, głębokiej i napotkał opór, postawę obronną. Bertrand i ja chętnie spędzaliśmy cały wieczór paląc, jeden naprzeciw drugiego, i przebu­ dowując świat. Odyla wolała na zakończenie dnia teatry, nocne kabarety, zabawy ludowe. Pewnego wieczora m u­ siałem się z nią włóczyć przez trzy godziny między kram a­ mi, karuzelami, loteriami i strzelnicami. Towarzyszyli nam jej dwaj bracia; Odyla z tymi dwoma chłopcami roz­ pieszczonymi, wesołymi i trochę narwanymi bawiła się bez końca. Koło północy mówię jej: — Czy nie masz już dosyć tego? Przyznaj, że to trochę śmieszne. Chyba naprawdę nie znajdujesz przyjemności w ciskaniu kulami w butelki, w kręceniu się w kółko w dziecinnych automobilach i w wygraniu łódki z cią­ gnionego szkła, po czterdziestu chybionych turach? Odpowiedziała mi zdaniem pewnego filozofa, którego jej dałem do czytania: „Cóż to szkodzi, że jakaś przyjemność jest fałszywa, o ile tylko się wierzy, że jest prawdziwa...”, i biorąc brata pod ramię, pobiegła ku jakiejś strzelnicy; strzelała bardzo dobrze i strąciwszy dziesięć jaj w dzie­ sięciu strzałach, wróciła do domu w doskonałym hu­ morze. Gdyśmy się pobierali, sądziłem, że Odyla, tak jak ja, nie znosi bywania w świecie. Myliłem się. Lubiła proszone obiady, bale. Jak tylko odkryła pełne ożywienia i świa­ towego blasku grono otaczające ciotkę Korę, chciała chodzić na avenue Marceau co wtorek. Moim jedynym pragnie­ niem od czasu ożenienia się było, przeciwnie, mieć Odylę wyłącznie dla siebie. Byłem spokojny dopiero wtedy, 34 gdym wiedział, że tyle piękności zamyka szczelnie ciasny obręb domu. Uczucie to było tak silne, że czułem się szczęśliwy, gdy Odyla, zawsze wątła i często przemęczona, musiała kilka dni poleżeć. Wówczas spędzałem wieczór w fotelu, obok jej łóżka; prowadziliśmy długie rozmowy, które ona nazywała „przemowami”, lub też czytałem jej. Rychło nauczyłem się poznawać, jakiego rodzaju książki mogą przykuć jej uwagę przez kilka godzin. Odyla nie miała złego gustu, lecz żeby jej się podobać, książka musia­ ła mieć w sobie melancholię i namiętność. Lubiła Dominika, powieści Turgieniewa i kilku poetów angielskich. — To ciekawe — mówiłem. — Gdy się ciebie mało zna, wydajesz się płocha, a w gruncie rzeczy lubisz tylko książki dość smutne. — Ależ ja jestem bardzo poważna, Dickie. Może dla­ tego jestem płocha. Nie chcę pokazywać się wszystkim taką, jaką jestem. — Nawet mnie? — Owszem, tobie, tak... Przypomnij sobie Florencję... — Tak, we Florencji dobrze cię poznałem... Ale teraz, najdroższa, jesteś bardzo odmienna. — Nie należy być zawsze jednakową. — Nawet już mi nie mówisz nic miłego. — Nie mówi się _rzeczy miłych na zawołanie, bądź cierpliwy, one powrócą... — Jak we Florencji? — Ależ naturalnie, Dickie, nie zmieniłam się. Podawała mi dłoń, po czym zaczynała się znowu „prze­ mowa” na tem at moich i jej rodziców, Mizy, sukni, którą miała sobie zamówić, życia. W te wieczory, gdy była taka znużona i serdeczna, naprawdę przypominała mit o Odyli, taki, jaki sobie stworzyłem. Pełna wdzięku, słaba, była w mej mocy. Czułem wdzięczność za tę jej bezsiłę. Gdy tylko wracała do sił i mogła wychodzić, odnajdywałem Odylę tajemniczą. Nigdy mi nie opowiadała samorzutnie, jak tyle kobiet gadatliwych i wylewnych, co robiła podczas mej nie­ obecności. Jeżeli się zapytałem, odpowiadała mi w kilku 3> 35

słowach, prawie zawsze niejasnych. To, co mówiła, nie pozwalało mi nigdy przedstawić sobie w sposób zado­ walający następstwa faktów. Pamiętam, że później pewna jej przyjaciółka powiedziała mi z tą bezwzględnością, z jaką kobiety traktują jedna drugą: „Odyla była mito- manką.” To była nieprawda, ale jeśli powyższe określenie w chwili wypowiedzenia oburzyło mnie, później zastana­ wiając się nad nim-, zobaczyłem wyraźnie, co w Odyli mogło podsunąć taki sąd... Ta nonszalancja w opowiadaniu. Ta pogarda dla ścisłości... Kiedy, zdumiony jakimś szczegółem nieprawdopodobnym, badałem ją, widziałem, że zamyka się w sobie jak dziecko, któremu niezręczny nauczyciel za­ daje zbyt trudne pytanie. Pewnego dnia, -gdy wbrew zwyczajowi, mogłem był wrócić do domu na drugie śniadanie, Odyla o drugiej kazała pokojówce podać sobie kapelusz i płaszcz. Za­ pytałem: — Co robisz dziś po południu? — Muszę -być u dentysty. — Dobrze, kotuchno, ale słyszałem, jak telefonowałaś; masz być dopiero o trzeciej. Co będziesz robić do tej pory? — Nic, chcę iść tam powoli. — Ależ, moje dziecko, to nie ma sensu; dentysta mieszka na avenue Malakoff. Będziesz tam za dziesięć minut, a masz przed sobą godzinę czasu. Dokąd idziesz? Odpowiedziała: „Jesteś zabawny”, i wyszła. Wieczorem, po obiedzie, nie mogłem, się powstrzymać, żeby jej nie zapytać: — No, więc co robiłaś między drugą a trzecią? Z początku próbowała żartować, potem, gdy nalegałem, wstała i poszła spać, nie powiedziawszy mi dobranoc. To się nam nigdy nie zdarzyło. Poszedłem ją przeprosić. Uściskała się ze mną. Gdy zobaczyłem, że się uspokoiła, przed wyjściem od niej zapytałem: — Teraz bądź grzeczna i powiedz mi, co robiłaś między drugą a trzecią? Wybuchnęła śmiechem. Ale później, w nocy, słysząc 36 jakiś szmer, zapaliłem światło i idąc do jej pokoju, zo­ baczyłem, że cicho płakała. Czemu płakała? Ze wstydu czy dlatego że zrobiłem jej przykrość? Odpowiedziała na me dopytywania się: — Staraj się być subtelniejszy. Tak cię kocham. Ale uważaj: jestem bardzo dumna... Byłabym zdolna cię po­ rzucić, kochając, po kilku takich scenach jak ta... Może postąpiłabym niesłusznie, ale trzeba mnie przyjąć taką, jaką jestem. — Najdroższa — powiedziałem jej — będę się starał, ile sił, ale ze swej strony spróbuj zmienić się trochę. Mówisz, że jesteś dumna, czy nie możesz, w pewnych razach, przezwyciężyć swej dumy? Potrząsnęła głową z wyrazem uporu. — Nie, ja się zmienić nie mogę. Zawsze mówisz, że naj­ więcej lubisz we mnie naturalność. Gdybym się zmieniła, przestałabym -być naturalna. To ty powinieneś być inny. — Moja kochana, nigdy nie będę mógł odmienić się do tego stopnia, żeby zrozumieć to, czego nie rozumiem. Byłem wychowany przez ojca, który uczył mnie zawsze przede wszystkim poszanowania rzeczywistości, dokładności... To wprost stało się cechą mego umysłu... Nie, nigdy nie będę mógł szczerze powiedzieć, że rozumiem, co robiłaś dzisiaj między drugą a trzecią. — Ach, dość mam tego! — rzuciła twardo. I -obróciwszy się na bok, udała, że śpi. Nazajutrz spodziewałem się, że ją zastanę kwaśną, tym­ czasem — przeciwnie — przyjęła mnie wesoło, jak gdyby o wszystkim zapomniała. Była to niedziela. Zaproponowała mi, żebyśmy poszli na koncert. Grali Cud wielkopiątkowy, który bardzo lubiliśmy oboje. Wychodząc, poprosiła mnie, żebym ją wziął na herbatę. Nie było -nic bardziej wzru­ szającego jak Odyla wesoła, radująca się życiem; odczułem tak silnie, że jest ona stworzona do radości, że uważałbym za zbrodnię nie dać jej tego. Owej niedzieli, patrząc na nią, taką ożywioną, taką promieniejącą, ledwie mogłem uwierzyć w naszą kłótnię w przeddzień. Lecz, im bliżej po­ znawałem swoją żonę, tym lepiej rozumiałem, że posiada 37

ona zdolność zapominania, upodabniającą ją do dziecka. Było to krańcowo przeciwne mej naturze, memu umysłowi, który notował, gromadził, rejestrował. Tego dnia dla Odyli życie to była filiżanka herbaty, dobrze posmarowana masłem grzanka, świeża śmietanka. Uśmiechała się do mnie, a ja myślałem: „Najbardziej dzieli istoty chyba to, że jedne żyją przede wszystkim przeszłością, a inne tylko chwilą obecną.” Cierpiałem jeszcze trochę, ale nie potrafiłem żywić do niej urazy długo; robiłem sobie wyrzuty, przyrzeczenia; poprzysiągłem sobie, że nie będę już jej zadawał nie­ potrzebnych pytań, że będę jej ufał. Wróciliśmy piechotą przez Tuilerie i Pola Elizejskie. Odyla rozkoszowała się wdychaniem rześkiego, jesiennego powietrza. Zdawało mi się, że jak na wiosnę we Florencji, rude drzewa, światło szare i przesypane złotem, radosny ruch Paryża, stateczki dziecinne o pochylonych żaglach na wielkim basenie Tuilerii i gibki strumień wody w fontannie pośrodku, wszy­ stko śpiewało unisono motyw rycerza. Powtarzałem sobie pewne zdania z Naśladowania, które bardzo lubiłem i które przywykłem stosować do mego pożycia z Odylą: „Otom jest przed Tobą jako Twój niewolnik i jestem gotów na wszystko, albowiem nie pragnę niczego dla siebie, a tylko dla Ciebie.” Gdy udawało mi się tak oto pokonać dumę i ukorzyć się — nie przed Odylą, lecz ściślej, przed moją miłością do Odyli — czułem się bardziej zadowolony z siebie. VII Osobą, z którą Odyla przestawała najwięcej, była Miza. Telefonowały do siebie co rano, czasami dłużej niż godzinę, i wychodziły razem po południu. Popierałem tę przyjaźń, która zajmowała czas Odyli bez niebezpieczeństwa, gdy ja byłem w biurze. Z przyjemnością nawet widywałem Mizę u nas w niedzielę i nieraz, gdy zdarzało mi się wy­ jeżdżać z Odylą na dwa, trzy dni, ja sam proponowałem zabranie z sobą jej przyjaciółki. Spróbuję wytłumaczyć uczucia, które mną kierowały, gdyż to pomoże ci zrozu­ mieć dziwną rolę Mizy w mym życiu. Przede wszystkim, jeśli pragnąłem jeszcze, jak w pierwszych tygodniach naszego małżeństwa, być z Odylą sam, to teraz raczej z jakiejś obawy przed tym, co mogą przynieść ze sobą nowi ludzie, niż dla pozytywnej przyjemności. Nie kochałem jej mniej niż dawniej, ale wiedziałem, że wymiana myśli między nami będzie zawsze ograniczona i że rozmowy istotnie poważne, głębokie będą już teraz przyjmowane przez nią z dogorywającą dobrą wolą. Prawda, że w za­ mian ja nabierałem gustu do tego paplania trochę smutne­ go, płochego i zawsze pełnego wdzięku, do tych „przemów”, które były prawdziwą rozmową Odyli, gdy była naturalna. Lecz Odyla nie była nigdy bardziej sobą jak wobec Mizy. Kiedy mówiły razem, obie ujawniały dziecinny charakter swego umysłu, który mnie bawił bardzo i wraz wzruszał, pokazując, czym mogła być Odyla jako dziewczynka. Byłem zachwycony tego wieczora, kiedy w hotelu w Dieppe przyjaciółki pokłóciły się jak dzieci i gdy Odyla wreszcie cisnęła Mizie w głowę jaśkiem, wołając: — Paskudna dziewczyna! Było też we mnie uczucie bardziej mętne, jakie musi się zrodzić zawsze, ilekroć młoda kobieta jest zamieszana przez okoliczności, nie przez miłość, w codzienne życie mężczyzny. Dzięki naszym podróżom, dzięki samej fami- liamości Odyli, uprawniającej moją, byłem z Mizą prawie tak poufały jak z kochanką. Pewnego dnia gdy dyskuto­ waliśmy o sile fizycznej kobiet, wyzwała mnie na mocowa­ nie się. Zmagaliśmy się przez chwilę; przewróciłem ją, po czym wstałem, nieco zawstydzony. — Jakie z was dzieciaki! — rzekła Odyla. Miza długo leżała na ziemi, patrząc na mnie uporczy­ wie. Była ona zresztą jedyną ludzką istotą, którą przyjmo­ waliśmy, ja i Odyla, z jednakową przyjemnością. Halff i Bertrand już nie przychodzili i nie żałowałem zbytnio tego. Doznałem w bardzo prędkim czasie w stosunku do nich tych samych uczuć co Odyla. I słuchając, jak roz­

mawiała z nimi, dziwnie się rozdwajałem. Patrząc na nią ich oczyma, uważałem, że traktuje ona tematy poważne z nieprzyzwoitą lekkomyślnością, ale jednocześnie wolałem ostatecznie jej wariactwa od teorii mych przyjaciół. W ten sposób wstydziłem się żony wobec nich i byłem z niej wraz dumny wobec siebie samego. Po ich wyjściu mówiłem sobie, że mimo wszystko Odyla przewyższa ich bardziej bezpośrednim kontaktem z życiem, z naturą. Odyla nie lubiła mojej rodziny, a ja nie przepadałem za jej rodziną. Moja matka chciała jej dawać rady co do wyboru sprzętów, trybu życia, obowiązków młodej kobiety. Odyla nie znosiła żadnych rad. Mówiąc o Marcenatach, przybierała ton, który mnie mocno raził. Nudziłem się w Gandumas, uważałem, że poświęcano tam wszystkie przyjemności życia swego rodzaju religii rodzinnej, nie mającej żadnych dowodów swego sakralnego pochodzenia, lecz jednocześnie czułem się raczej dumny z surowości naszych tradycyj. Życie w Paryżu, gdzie Marcenatowie nie byli niczym, powinno było mnie wyleczyć z manii przy­ pisywania im tyle znaczenia, lecz niczym pewne drobne zgromadzenia religijne, co przeniesione na lądy bar­ barzyńskie widzą, że miliony ludzi czczą innych bogów, i to bynajmniej nie osłabia ich wiary, tak my, Marcena­ towie, przeniesieni w środowisko pogańskie, zachowywa­ liśmy pamięć Limuzji i wspomnienie naszej wielkości. Nawet mój ojciec, który uwielbiał Odylę, nie mógł się nie irytować na nią. Nie okazywał tego, był na to zbyt dobry i powściągliwy. Ja, który znałem jego wstydliwość i odziedziczyłem ją po nim, wiedziałem, jaką przykrość musiał mu sprawiać ton Odyli. Moja żona, gdy miała jakiś powód do wątpienia lub gniewu, wybuchała, a potem za­ pominała o wszystkim. Nie takie zachowanie się ludzi w stosunkach wzajemnych wpajano w nas, Marcenatów. Gdy Odyla mówiła mi: „Twoja matka przyszła tutaj pod­ czas mej nieobecności i pozwoliła sobie robić, uwagi słu­ żącemu; zatelefonuję do niej, że uważam to za nie­ dopuszczalne...”, błagałem ją, żeby się wstrzymała: — Posłuchaj, Odylo, w zasadzie masz słuszność, ale nie 40 próbuj powiedzieć jej tego sama, rozgniewasz ją tylko. Zostaw to mnie lub, jeśli wolisz (i tak nawet będzie lepiej), poproś ciotkę Korę, żeby powiedziała matce, że tyś jej powiedziała, iż... Odyla parsknęła śmiechem: — Nie zdajesz sobie sprawy z komizmu całej twej ro­ dziny... Tylko że zarazem to jest okropne... Tak, Dickie, to jest okropne, gdyż kocham cię jednak mniej, gdy widzę twoje karykatury, jakimi są, w gruncie rzeczy, wszyscy ci ludzie... Wiem, że nie jesteś taki z natury, lecz jesteś przez nich naznaczony. Pierwsze lato, spędzone razem w Gandumas, było dosyć ciężkie. Drugie śniadanie podawano u nas punktualnie o dwunastej i nigdy mi nie przeszło przez głowę, żeby dać ojcu czekać. Ale Odyla szła z książką na łąkę lub na spacer nad potok i zapominała, która godzina. Widziałem, jak ojciec chodzi tam i z powrotem po bibliotece. Biegłem przez park poszukać żony; wracałem zziajany, nie spotka- wszy jej, widziałem, jak wracała, spokojna, uśmiechnięta, uszczęśliwiona, że się wygrzała na słońcu, i kiedy na po­ czątku śniadania siedzieliśmy w milczeniu, by dać jej od­ czuć naszą przyganę, która mogła być tylko (bo pochodziła z grona Marcenatów) pośrednia i niema, patrzyła na nas z uśmiechem, w którym czytałem zabawę i wyzwanie. U Maletów, gdzie bywaliśmy na obiedzie raz na tydzień, sytuacja była wręcz odwrotna. Tam ja czułem, że mnie obserwują i sądzą. Tam jedzenie nie było uroczystą cere­ monią, bracia Odyli wstawali po chleb, pan Malet mówił o zdaniu, które wyczytał, a gdy nie mógł go zacytować dokładnie, z kolei wychodził sprawdzić je w książce. Rozmowa była niesłychanie swobodna; nie lubiłem słuchać, jak pan Malet mówi wobec swej córki o rzeczach dra­ stycznych. Wiedziałem, jaką niedorzecznością było przy­ wiązywać taką wagę do szczegółów tak błahych, lecz to nie był sąd, tylko przykre wrażenie. U Maletów nie czułem się dobrze; to nie był mój klimat. Nie podobałem się sam sobie, wiedziałem, że jestem uroczysty, nudny i wy­ rzucając sobie swe milczenie, zamykałem się w nim. 41

Ale i u państwa Malet, i w Gandumas moje psychiczne niedomagania były tylko na powierzchni, ponieważ po­ zostawało mi szczęście, jeszcze tak potężne dla mnie, wi­ dzenia Odyli. Gdy na jakimś obiedzie siedziałem naprzeciw niej, nie mogłem się powstrzymać od patrzenia na nią; miała cerę olśniewająco białą; przywodziła mi na myśl piękny brylant w księżycowym świetle. W owym czasie ubierała się prawie zawsze biało i w domu otaczała się białymi kwiatami. Było jej w tym do twarzy. Jakąż stano­ wiła dziwną mieszaninę prostoty i tajemniczości! Miałem wrażenie, że żyję obok dziecka, lecz niekiedy, gdy roz­ mawiała z innym mężczyzną, chwytałem w jej spojrzeniu jakieś odbicie uczuć mi nie znanych i jakichś odległych, nieposkromionych namiętności. VIII Starałem się dać ci złowić uchem wstęp, pierwszą na wpół zagłuszoną przez inne, mocniejsze instrumenty, ekspozycję motywów, na których została zbudowana nie­ dokończona symfonia, jaką jest moje życie. Zanotowałaś sobie rycerza, cynika i może podchwyciłaś w tej niedo­ rzecznej historii z subiektem, której przez skrupulatność nie chciałem opuścić, daleki i pierwszy apel zazdrości. Bądź teraz pobłażliwa i staraj się nie sądzić, lecz zrozumieć. Muszę uczynić ciężki wysiłek, by opowiedzieć ci dalszy ciąg tej historii, a jednak chcę być dokładny. Chcę być dokładny, tym bardziej że uważam siebie za wyleczonego i że spróbuję mówić o swym szaleństwie z obiektywizmem lekarza, który miał ataki delirium i usiłuje opisać je. Są choroby rozpoczynające się powoli, lekkimi zestrze­ lonymi w jeden punkt niedomaganiamd; inne wybuchają w jeden wieczór w ataku gwałtownej gorączki. Zazdrość stała się u mnie chorobą nagłą i straszliwą. Gdy — uspo­ kojony — chcę dzisiaj znaleźć jej przyczyny, wydaje mi się, że były one bardzo różne. Z początku była wielka miłość i naturalne pragnienie zachowania dla siebie naj­ 42 \ mniejszych cząsteczek tych cennych materii, jakimi były czas Odyli, jej słowa, uśmiechy, spojrzenia. Lecz to pra­ gnienie nie było najistotniejsze, gdyż kiedy mogłem mieć Odylę całą dla siebie (na przykład, jeśli byliśmy sami jakiegoś wieczora albo jeśli zabierałem ją na dwa, trzy dni w podróż), skarżyła się, że byłem wtedy o wiele bardziej zajęty swymi książkami lub myślami niż nią. Dopiero kiedy mogła udzielać się innym, pragnąłem mieć ją dla siebie, uczucie, w którym była nade wszystko py­ cha, utajona, zamaskowana skromnością i powściągliwością, właściwa rodzinie mego ojca. Chciałem panować nad duszą Odyli, tak jak w dolinie Loue panowałem nad wodami i lasami, nad długimi maszynami, gdzie przesuwała się biała masa papierowa, nad domkami chłopów, nad osadą robotniczą. Chciałem wiedzieć, co się dzieje w tej główce, pod tymi puklami włosów, jak wiedziałem codziennie, z drukowanych i jasnych raportów nadchodzących z Li- muzji, ile pozostało kilo whatmana i jaka była w ostatnim tygodniu dzienna produkcja fabryki. Czuję po bólu, jaki budzę, nalegając na ten właśnie punkt, że tam, w ostrej intelektualnej ciekawości, był ośrodek zła. Nie znosiłem nierozumienia czegoś. Otóż, zro­ zumieć Odylę było niepodobna i myślę, że żaden mężczy­ zna (gdyby ją kochał) nie mógłby żyć z nią nie cierpiąc. Myślę nawet, że gdyby ona była inna, nigdy zapewne nie wiedziałbym, co to jest zazdrość (gdyż człowiek nie rodzi się zazdrosny, przynosi tylko ze sobą na świat pewną skłonność, która go czyni podatnym do nabycia tej cho­ roby), lecz Odyla, przez samą swą naturę i niechcący, pod­ niecała nieustannie moją ciekawość. Wydarzenia, dzieje jednego dnia, które dla mnie, jak i dla wszystkich z mej rodziny, były dokładnymi rysunkami i które wystarczało opisać skrupulatnie, by wszystkie fazy, wszystkie składniki opowiadania dały się osadzić jedne w drugie tak ściśle, że nie było miejsca na żadną wątpliwość, przepuszczone przez umysł Odyli, stawały się jakimś mglistym i bezład­ nym krajobrazem. 43

Nie chciałbym zostawiać ci wrażenia, że Odyla z roz­ mysłem ukrywała prawdę. To było o wiele bardziej skomplikowane. Rzecz w tym, że dla niej słowa, zdania miały mało wagi; nie tylko uroda jej miała w sobie coś z sennego marzenia, ale i ona sama szła przez życie jakby śniąc. Mówiłem ci, że żyła głównie chwilą obecną. Wy­ myślała przeszłość i przyszłość, gdy to było jej potrzebne, po czym zapominała, co wymyśliła. Gdyby chciała wpro­ wadzać w błąd, usiłowałaby kojarzyć to, co mówi, dać swym słowom przynajmniej pozór prawdy; nigdy nie widziałem, żeby zadała sobie ten trud. Przeczyła samej sobie w jednym zdaniu. Wracając raz z pobytu w fabryce, w Limuzji, zapytałem: — Coś robiła w niedzielę? W niedzielę? Już nie pamiętam... Aha! byłam bardzo zmęczona i leżałam cały dzień w łóżku. W pięć minut potem, gdy rozmawialiśmy o muzyce, za­ wołała raptem: Ach, zapomniałam ci powiedzieć: słyszałam zeszłej niedzieli na koncercie tego Walca Ravela, o którym mi mówiłeś. Bardzo to lubię... ~ ^dylo, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówis..? To już jest szaleństwo... Wiesz chyba dobrze, czy w niedzielę byłaś na koncercie, czy w łóżku... i nie myślisz, bym mógł wierzyć w te dwie rzeczy jednocześnie Nie żądam, byś wierzył. Gdy jestem zmęczona, mówię byle co... Sama nie bardzo wiem, co mówię. Koniec końców, teraz przypomnij sobie dokładnie, co robiłaś ostatniej niedzieli? Leżałaś w łóżku czy poszłaś na koncert? Przez chwilę była zmieszana, potem powiedziała: Teraz już nic nie wiem, tracę głowę, gdy przybierasz ten swój ton inkwizytora. Wychodziłem z takich rozmów bardzo nieszczęśliwy, nie­ spokojny, podniecony. Nie mogłem usnąć, godzinami pró­ bowałem odtworzyć z najbłahszych słów, które jej się wymykały, w jaki sposób rzeczywiście spędziła ów dzień. Zrobiłem przegląd wszystkich niepokojących przyjaciół, którzy — wiedziałem o tym — wypełniali życie Odyli jako młodej dziewczyny. Co do Odyli, z równą łatwością za­ pominała ona takie sceny, jak i resztę. Zostawiłem ją rano nadąsaną, zamkniętą w sobie, zastałem wieczorem w do­ skonałym humorze. Szedłem do domu prawie zdecydo­ wany powiedzieć jej: „Moja droga, tak dłużej być nie może; trzeba będzie pomyśleć o rozstaniu, choć nie pragnę tego. Albo też musisz uczynić wysiłek, musisz zachowywać się inaczej.” Przyjmowała mnie młoda dziewczyna w nowej sukni, całowała, mówiąc: „Ach, wiesz, Miza telefonowała, ma trzy bilety do teatru «l’Oeuvre»; pójdziemy na Dom lalki.” I ja, przez słabość i z miłości, przyjmowałem tę nieprawdopodobną i pocieszającą fikcję. Byłem zbyt dumny, by dać poznać po sobie, że cierpię. W szczególności moi rodzice nie powinni byli o tym wie­ dzieć, za żadną cenę. Dwie osoby tylko w tym pierwszym roku, zdaje mi się, odgadły, co się we mnie działo. Jedną z nich była moja kuzynka Rena — i-to mnie zdziwiło, tym bardziej że widywaliśmy się z nią bardzo rzadko. Wiodła ona życie niezależne, które przez długi czas iryto­ wało naszą rodzinę tyleż przynajmniej co moje małżeństwo. Podczas pobytu w Vittel mego stryja Piotra, który co roku jeździł tam na kurację, poznała się ona z pewnym lekarzem z Paryża i z jego żoną i przywiązała się do tej pary. Rena była zawsze córką dość krnąbrną i jako do­ rosła dziewczyna zajęła stanowisko wręcz nieprzyjazne wobec obyczajów marcenatowskich. Przyjeżdżając do Pa­ ryża, do swych nowych przyjaciół, przywykła bawić coraz dłużej. Ten doktor Prud’homme, człowiek zamożny, nie praktykował, lecz robił badania nad rakiem i żona jego pracowała razem z nim. Rena przejęła od ojca (z którym porozumienie było tym trudniejsze, że była doń podobna) zamiłowanie do solidnej pracy. Bardzo szybko została przyjęta przez świat uczonych i lekarzy, dokąd wprowa­ dziła ją para przyjaciół. Mając lat dwadzieścia jeden, zwróciła się do ojca, żeby jej dał posag i pozwolił mieszkać w Paryżu. Przez kilka miesięcy była poróżniona z naszą rodziną. Lecz Marcenatom zbyt zależało na utrzymaniu 45

fikcji nierozerwalnej miłości, jaka łączy rodziców i dzieci, by znieść dłuższy czas rzeczywistość obojętności. Kiedy stryj Piotr przekonał się, że postanowienie córki jest nie­ złomne, skapitulował dla świętego spokoju. Od czasu do czasu miewał jeszcze napady wściekłości, coraz krótsze; wtedy błagał córkę, żeby wyszła za mąż; ona odmawiała, groziła, że noga jej nie postanie więcej w Chardeuil; przełażeni stryjostwo obiecywali jej, że już nie wspomną 0 małżeństwie. Rena była na mych zaręczynach i posłała Odyli tego dnia śliczny kosz białych lilii. Pamiętam, że to mnie zdzi­ wiło; jej rodzice dali nam piękny prezent; po co te kwiaty? W kilka miesięcy potem widziałem się z nią na obiecLzie u stryja Piotra i z kolei zaprosiłem ją do nas. Była nader uprzejma dla Odyli i bardzo mnie zainteresowała opowia­ daniem o swych podróżach. Odkąd przestałem się widywać z większością dawnych przyjaciół, nie prowadziłem rozmów tak poważnych i pełnych treści. Gdy wychodziła, odpro­ wadziłem ją aż do drzwi. „Jaka twoja żona ładna!”, powiedziała mi ze szczerym zachwytem. Potem popatrzyła na mnie smutno i dodała: „Jesteś szczęśliwy?”, takim tonem, że pojąłem, iż nie myśli, żeby tak było. Drugą kobietą, 'która uchyliła przede mną na chwilę za­ słonę, była Miza. Jej zachowanie stało się po kilku mie­ siącach dosyć dziwne. Miałem wrażenie, iż teraz chciała ona daleko bardziej być moją przyjaciółką niż pozostać przyjaciółką Odyli. Pewnego wieczora Odyla była cierpiąca 1 leżała (miała dwa wypadki jeden po drugim i niestety, było prawdopodobne, że nie będzie mogła mieć dzieci). Miza przyszła ją odwiedzić i usiadła ze mną na sofie, w nogach łóżka. Byliśmy bardzo blisko siebie, zasłonięci wysoką drewnianą ścianą łóżka przed wzrokiem Odyli, która leżąc, mogła widzieć tylko nasze głowy. Naraz Miza się przysunęła, przytuliła do mnie i wzięła mnie za rękę. Byłem tak zaskoczony, że do dziś nie rozumiem, jak mogła Odyla nie zobaczyć tego na mej twarzy. Usunąłem się, ale zrobiłem to z żalem, i wieczorem, odprowadzając Mizę do domu, ruchem bezwolnym i nagłym pocałowałem ją 46 lekko. Przyjęła to jako rzecz naturalną. Powiedziałem J»j: — To nieładnie. Ta biedna Odyla... — Och, Odyla! — rzuciła, wzruszając ramionami. To mi się nie podobało i stałem się potem bardzo chłodny w obejściu z Mizą; jednocześnie z niepokojem pytałem siebie, czy jej: „Och, Odyla!”, nie znaczyło: „Odyla nie warta, żeby się o nią troszczyć.” IX W dwa miesiące potem Miza się zaręczyła. Odyla po­ wiedziała mi, że nie pojmuje wyboru Mizy. Żonie mojej ów Julian Godet wydał się miernotą. Był to młody inżynier, który świeżo ukończył Ecole Centrale i, jak mówił pan Malet, „nie miał pozycji”. Miza robiła takie wrażenie, jak­ by raczej chciała go pokochać, niż kochała prawdziwie. On, przeciwnie, był bardzo zakochany. Ojciec, który od pewnego czasu poszukiwał dyrektora do oddziału swej papierni założonego w pobliżu Gandumas, w la Guichar- die, słysząc o małżeństwie Mizy, powziął myśl zaangażo­ wania męża naszej przyjaciółki. To mi się niezupełnie podobało; nie miałem już zaufania do Mizy, ale Odyla, lubiąca wyświadczać przysługi, zrobić komuś przyjemność, podziękowała memu ojcu i zaraz zakomunikowała ofertę. __ Uważaj — rzekłem — wysyłasz Mizę do Limuzji i pozbawiasz się jej towarzystwa w Paryżu. — Wiem o tym dobrze, ale robię to dla niej, nie dla siebie; zresztą będę ją miała blisko podczas tych okropnych pobytów w Gandumas, co będzie dla mnie bardzo cenne, a gdy Miza zechce przyjechać do Paryża, może zawsze stanąć u swych rodziców lub u nas... Poza tym trzeba przecież, żeby ten chłopiec coś robił, i jeśli my go nie weźmiemy, pojedzie z nią do Grenoble lub Castelnaudary. Miza i jej mąż natychmiast przyjęli propozycję i Odyla udała się sama do Gandumas, choć zima była w pełni, żeby im wyszukać dom i ułatwić nawiązanie stosunków 47

z nowym otoczeniem. Skłonność do poświęcania się w sposób bardzo szlachetny dla przyjaciół był to rys cha­ rakteru Odyli, którego dotąd nie podkreśliłem należycie. Myślę, że wyjazd Mizy był dla naszego pożycia nie­ szczęściem, gdyż jego bezpośrednim wynikiem stało się zupełne przerzucenie się Odyli ku grupie, która mnie często raziła. Przed naszym ślubem Odyla często wychodziła sama z młodymi ludźmi; zabierali ją ze sobą do teatru; robiła wycieczki z braćmi i kolegami. Uprzedziła mnie o tym bardzo lojalnie, gdyśmy się zaręczali, i powiedziała mi, że nie mogłaby się tego wyrzec. W owej chwili pragnąłem jej jak niczego na świecie, odpowiedziałem jej w dobrej wierze, że uważam to za naturalne i że nigdy nie będę stał na przeszkodzie jej stosunkom przyjaźni. Jak niesłusznie i głupio jest żądać od ludzi rachunku z ich obietnic! Gdy uczyniłem tamtą, nie przedstawiałem sobie wcale, co bym czuł widząc innego mężczyznę przyj­ mowanego 1ym samym spojrzeniem, tym samym uśmie­ chem, które tak kochałem. Być może zdziwi cię, gdy się dowiesz, że cierpiałem też z powodu pospolitości cechującej większość owych przyjaciół Odyli. To powinno było mnie uspokoić, przeciwnie, czułem się dotknięty. Kiedy się kocha kobietę tak, jak ja kochałem, wszystko, co łączy się z jej obrazem, miłość nasza stroi w zalety i cnoty urojone. I jak miasto, gdzieśmy ją spotkali, wydaje nam się piękniejsze, niż jest w rzeczywistości, i restauracja, gdzieśmy razem jedli, raptem lepsza niż wszystkie inne, tak nawet rywal, choć nienawidzony, korzysta z tego światła. Gdyby tajemniczy kompozytor, który orkiestruje naszą egzystencję, dał nam usłyszeć oddzielnie motyw rywala, byłDy on prawie, sądzę, motywem rycerza, lecz ironicznym i zeszpeconym; chcielibyśmy znaleźć w tym wrogu godnego nas przeciwnika. I tak oto ze wszystkich zawodów, jakie nam może sprawić kobieta, najgorszy jest zawód co do rywala. Byłbym zazdrosny, ale nie zaskoczony, gdybym zastał przy Odyli najwybitniejsze osobistości naszych czasów; widziałem ją w otoczeniu młodych ludzi, którzy 48 nie byli może, sądząc bezstronnie, bardziej przeciętni od innych, lecz niewątpliwie nie byli jej warci i których zresztą ona nie wybrała. — Dlaczego jesteś kokietką? — mówiłem jej. — Ro­ zumiem jeszcze, że kobieta brzydka chce wypróbować swą władzę. Ale ty... To gra, w której wygrasz za każdym razom; to jest okrutne, moja droga, to jest nielojalne... A przede wszystkim twój wybór jest taki dziwny... Na przykład widujesz się ciągle z tym Janem Bernier... Cóż ciebie może w nim interesować? Brzydki, ordynarny... — Bawi mnie. — Jak on może cię bawić? Jesteś subtelna, masz smak. Jego dowcipy należą do tych, jakich nie słyszałem od czasów służby w wojsku i jakich nie śmiałbym powtórzyć w twej obecności. — Bez wątpienia masz słuszność; jest brzydki, jest może pospolity (chociaż nie sądzę), ale lubię jego towarzy­ stwo. — Nie kochasz się w nim chyba? — No wiesz! Zwariowałeś! Nie chciałabym nawet, że­ by mnie dotknął, robi na mnie wrażenie ślimaka... — Moja droga, może go nie kochasz, ale on cię kocha: to, to ja widzę. Unieszczęśliwiasz dwóch ludzi, jego i mnie; po co? — Myślisz, że wszyscy się we mnie kochają... Nie jestem taka ładna... Mówiła to z uśmiechem kokieterii tak uroczym, że ja też się uśmiechałem. Ucałowałem ją. — Więc, moja droga, będziesz go widywała rzadziej? Przybrała swój nieprzystępny wyraz. — Nigdy ci tego nie powiedziałam. — Nie powiedziałaś, ale cię o to proszę... Co ci to może szkodzić? Mnie by sprawiło przyjemność. A przecie sa/na mówisz, że ci jest obojętny... Wydawała się zdziwiona, badała siebie, po czym mówiła z uśmiechem zakłopotania: — Nie wiem, Dickie. Myślę, że nie mogę postępować inaczej. To mnie bawi. 4— Klim aty 49