Już siedzieli w tym starym , znajom ym
pokoju, który jeszcze w czoraj uw ażał za
szczyt luksusu. Te sam e rysy na suficie,
przybyło w iele gratów , zładow anych po
śpiesznie na kupę. I tylko żardyniera
z kw iatam i m roczyła pokój po daw nem u,
zam iast szkła we francuskim oknie ru
działy gazety, „N owy K urier W arszaw
ski” i „W arschauer Z eitung”. W szystko to
w yglądało jakby przed, czy też po podró
ży. Siedzieli przy rogu stołu dotykając się
kolanam i.
Czuł, że m usi o coś zapytać, a jednocześ
nie nie m iał odwagi. Pani N iuta patrzyła
nań, jakby z ukrytym lękiem i niechę
cią.
— A synow ie? — w yrw ało m u się, i już
pożałował. W yłupiaste oczy pod turbanem
szybko nabrzm iew ały łzam i.
— Czesio jest, chodzi do szkoły na P ra
dze... A o Januszu — głos jej się zała
mał. — Nie wie pan? M ówią mi ludzie,
że zginął... W alczył na Bielańskiej... Ja
sama...
Zdawało m u się, że oczekiwał tej w iado
mości. Pochylił przeto głowę, ażeby nie
w idziała jego tw arzy.
R y s u n e k n a o b w o l u c i e
B a r b a r a Z l e m b l c k a
ODSKOK
0
— Panie Włodarski — posłyszał rozlazły, jakby zakata
rzony głos kierownika sklepu, Marcysia. — Zaczekaj pan
chwileczkę.
Załatwił już był wszystko: karbid, naftę te trochę ka
szy, sztucznego miodu, sacharyny i wódki, które przypa
dały mu na bezugschean jako pracownikowi administracji
leśnej, utargowa! na boku z ekspedientem mały interes
w zakresie części rowerowych i szedł już do wyjścia stu
kając głośno zakurzonymi buciorami, kiedy kierownik
Marcyś wyłonił się z tłumu bab wiejskich. Był w połyskli
wym kitlu alpakowym, wciągniętym na jesionkę, i w na-
usznikach narciarskich. W magazynach spółdzielni, peł
nych żelastwa i mroku, musiał panować ziąb. Sinawa,
gładka gęba kierownika, z dołkiem w brodzie oraz wor
kami pod oczyma, z uważnym, ale życzliwym uśmiesz
kiem, świadczyła, że Marcyś ubytek ciepła w składach na
zapleczu wyrównywał bimbrem.
— Chodźże tu pan na moment — wskazał dłonią kąt za
beczkami. ■— Rzadko pan się pokazujesz w gminie, panie
Włodarski.
Gajowy przełożył plecak w drugą rękę, a palcem pra
wej dotknął daszka czapki.
— A po co ja tutaj?... — machnął leniwie dłonią na kłę
bowisko furmanek za oknem: trzaskanie batów, brzęk
dzwonków rowerowych oraz dwóch granatowych policjan
tów rozmawiających przed posterunkiem. Nawet niemiecka
7
furażerka z bączkiem sunęła nad babskimi grzbietami. —
Roboty przed mrozami sporo...
— Pana tu do miasteczka nie ciągnie, panie Włodar
ski. Pan się nie interesujesz. Ale panem się interesują... —
powiedział kierownik obojętnym głosem.
— Masz pan mnie coś do powiedzenia, panie Mar-
cyś?
Kierownik spoważniał przesuwając wzrokiem po tłu
mie chłopskiej klienteli.
— Posterunkowy Miziołek rozpytywał mnie wczoraj
o pana. „Pan tego gajowego dobrze znasz”, mówił...
•— A co on ma do mnie za interes?
— Interes, panie Włodarski, to on tam zawsze ma. Broń
mnie Panie Boże mieć coś wspólnego z jego interesami. —
Kierownik popatrzył troskliwie i nawet przygryzł war
gę. — Pytał mnie o pańską rodzinę. Czy pan masz tu
krewnych jakichś...
Włodarski przerzucił plecak na ramię. Nagle odeszła mu
chęć do rozmowy.
— Nie mam nijakiej rodziny. A zresztą co go to obcho
dzi?
— Ja też tak powiedziałem — westchnął dwuznacznie
Marcyś. — Sam pan jesteś, o ile mi wiadomo.
— Prawie sam — mruknął gajowy.
— No właśnie. O tym małym nadmienił.
— O chłopcu? To synek mój. Sierota po żonie, niebosz
czce. liii...
Ruszył zza beczek, poprawiając plecak. Kierownik znów
się uśmiechał.
— Pan wiesz, panie Włodarski, to jego zajęcie. Łazi,
pyta się. Co miałem panu nie powiedzieć... Pan siedzisz
z dala od ludzi.
Gajowy wyprostował się, klepnął w plecak, niezbyt wy
ładowany.
— To wszystko, co mam do odebrania. Niech każdy
swoje robi, tak najlepiej.
Kierownik Marcyś założył ręce w błyszczących ręka
wach i odprowadzał go wzrokiem, póki drzwi z brząka-
dełkiem nie zatrzasnęły się. Przed spółdzielnią gajowy mo
cował plecak na bagażniku roweru. Zabłocony był ten ro
wer i stary.
8
„Jezus M aria”, pomyślał Włodarski sadowiąc się ciężko
na siodełku, „czyżby coś wywąchał?...”
Przed pocztą, gdzie o tej porze ruch już był niewielki,
bowiem o siedemnastej zamykano urząd, wypatrzył go
folksdojcz Rokita. Gajowy odebrał paczkę, która leżała
na poste restante. W przesyłce wyczuwał papiery i foto
grafie, musiała więc zawierać to, o co prosił. Pan Rokita
był tutejszy, Włodarski znał go jeszcze sprzed wojny, ale
ostatnio mówiono o tym farbowańcu coraz gorzej. „Co za
dzień”, pomyślał gajowy, kiedy ten hycel podchodził do
niego, „co za dzień... a zresztą to tutaj norm alne”. Każda
wizyta w gminie oznaczała nerwy i napięcie, już zbliża
jąc się do osady miał uczucie, że wchodzi do pułapki, gdzie
w każdej chwili zapadnie w potrzask, w sieci, w klatkę,
cały czas trzeba być czujnym, uważnym, stąpać jak wśród
założonych ładunków, zapaści, łapidołów —• ażeby wydo
stać się stąd cały i zdrowy, jak z gniazda dzikich bestii.
Ocierał pot z czoła, kiedy się stamtąd wydostawał szczę
śliwie, i wtedy dopiero czuł, jak ryzykowne to były w j-
prawy i jaka to dla niego, człowieka ciszy i odludzia, wol
nych przestrzeni i powolnych myśli, była próba. Nie
stety, musiał się tutaj pokazywać co jakiś czas.
— Panie Włodarski, dobrze, że pana widzę — mówił
Rokita z daleka, żeby mu nie dać umknąć. — Chciałem już
pana odwiedzić. Potrzebuję parę metrów drzewa.
— Czemu nie... — powiedział gajowy przystając. —
Przydział pan ma?
— Papierek się znajdzie — uśmiechnął się lekceważą
co. — Jedziesz pan już? Odprowadzę kawałek.
Więc szli tak głównym traktem, co się urywał wśród
pól na zakręcie, szli na oczach wszystkich, przed urzęda
mi i sklepami. Gajowy prowadząc rower, a Rokita z ła
pą na jego kierownicy, jakby nie pozwalając mu przypad
kiem czmychnąć.
— To pan dostajesz czasem pocztę? No, no... — dziwił
się fałszywiec, zaś oczka jego dziobały nieruchomą maskę
leśnika. — A można by pomyśleć, że pan nie masz żad
nego kontaktu ze światem.
— Jakieś tam papiery rodzinne... — bąknął gajowy z
9
nagłym dławiącym przekonaniem, iż tamten musiał oglą
dać przesyłkę.
— Popatrz pan... to pan masz rodzinę... Taki odludek
i samotnik — dziwił się foks protekcjonalnie.
Włodarski czuł, że nie może po prostu uciąć tej rozmo
wy.
Po prawdzie to sam byłem i jestem — m ruknął nieco
łagodniej, bo ^postanowił jednak nie uciekać; należało ro
zegrać to słowami, wszystko inne budziłoby podejrze
nia- Pókim nie poślubił wdowy i póki nie pojechała
na roboty do Reichu...
Taki czas — powiedział sentencjonalnie Rokita. —
Niemiecka Rzesza potrzebuje teraz rąk do pracy.
— I póki nie zmarła tam rok temu...
Tamten zdał sobie sprawę, że jego sentencja wypadła
trochę bez sensu.
Przybrał obłudny uśmiech.
— A ten dzieciak, co u pana jest...
Dzieciak?... Aaa, mały po nieboszczce. Synek.
■— Znaczy... przyszywany... — kiwnął głową wyrozu
miale. Bo też nie podobny do pana, panie Włodarski,
Czarny... jak cygan jaki.
„Widział go”, uświadomił sobie gajowy. „Nieprzypad
kowo zagaduje...”
A pan, panie Włodarski, blondyn przystojny... —
parsknął Szkop niby żartem.
— Żona była ciemna, ze wschodu... No, będę jechał.
Rokita nie zdejmował ręki z kierownicy, jakby nie sły
szał.
Pan też, panie Rokita, na Niemca nie wyglądasz —
kolnął na ślepo gajowy. — Ino jak brat-Słowianin.
Kiedyś wszyscy będziemy siwi...
Jedni będą, drudzy nie — cedził tamten z uśmiesz
kiem. Verjluchte Jude na pewno nie doczekają... A ten
pański dzieciak to do Żydziaka podobny... Ciągle się tu
trafiają... wszaki...
Włodarski z trudem rozwarł zaciśnięte powieki. Udało
mu się spojrzeć Rokicie w oczy ze smutnym, kamiennym
spokojem.
10
— Panie Rokita, czemu pan takie rzeczy mnie... mó
wisz?
Szkop odwrócił obojętnie głowę.
— Chciałem to od pana usłyszeć. Żebyś mi pan sam po
wiedział. Bo co tam mają ludzie gadać. Pan jesteś na
służbowej posadzie... rozporządzenia pan znasz. Kto słucha
rozporządzeń, może spokojnie pracować. Do zobaczenia,
panie Włodarski.
Zdjął rękę z kierownicy, odwrócił się i już nie patrzał
za gajowym.
Nawet najgorszy dzień ma swój kres, a w listopadzie
zbliża się on dość szybko, niepostrzeżenie. Zanim Włodar
ski dotarł do swego ustronia, szaro-sinawy mrok zacierał
już perspektywę zarośli, wchłaniał zarys bezlistnych ga
łązek, wypełniał i zalewał przestrzeń zagajników zmętma-
łą masą nieprzejrzystego oparu. Pola urywały się wypu
kłe ku niebu, a granica między ścierniskiem i powietrzem
zamazywała się jak zasypana popiołem. Rower szczękał
i brzęczał wstrząsany na skamieniałych koleinach, kierow
nica szarpała dłonie, twarde siodełko odbijało nerki. Wło
darski pedałował ostrożnie, aby nie zósemkować koła.
Rozgrzał się już na tyle, że czuł strumyki gorącego potu
i lodowate liźnięcia mokrej koszuli przy rozchyleniu kurt
ki. Mogło go chwycić przeziębienie, gdyby nagle zawiało.
Ale cisza była, bezwietrznie, zimno i nieruchomo. Sam
nie wiedział, czy nie poci się od tych myśli, co go nie
opuszczały ani na moment, bo przecież sama przejażdżka
do gminy, niespełna cztery kilometry, zawsze stanowiła
zdrowy trening.
Dwukrotnie macał po kieszeni, czy nie zgubił przysła
nych papierów. Była tam m etryka urodzenia z parafial
nych rejestrów spod Stryja na imię i nazwisko pięciolet
niego Marka Józefa Beksińskiego, syna Róży i Walerego
Beksińskich. Tak brzmiało poprzednie nazwisko Włodar
skiej oraz jej pierwszego męża. Siostra Róży przysłała mu
papier po miesiącu czekania. Z trzech osób, figurujących
w dokumencie, dwie, to znaczy dziecko i ojcec, nie żyli na-
pewno. Trzecia, matka, nie żyła oficjalnie, według tego, co
sam rozgłaszał, choć wiedział, że to była plotka. Ale list
11
z Reichu, spod Hannoweru, z ową informacją od znajomej,
co pracowała razem z Różą u bauera, ten list pokazywał te
raz wszystkim. Była w nim mowa tylko, że Włodarska
„zginęła” w czasie jakichś „niepokojów w nocy” (zwykły
to styl korespondencji) i że od tej pory jej tam nie wi
dzieli. „Zginęła” mogło znaczyć i to, i owo, tak jak owe
umowne „niepokoje w nocy”. Poza metryką chłopca w
przesyłce była fotografia — stare zdjęcie Róży, młodej
matki z dwuletnim dzieckiem o czarnych oczach. Dziecko
było w czapeczce, a zdjęcie niezbyt udane, zrobione w
małomiasteczkowym zakładzie. Jedno nie ulegało wątpli
wości — Róża to była Róża, radosna, ciemnowłosa, mło
da matka — ta sama, co na ślubnym portrecie Włodar
skiego. No i dedykacja na drugiej stronie, pisana nie
wprawną ręką: „Kochanej Siostrze — Róża z Mareczkiem”,
oraz data.
Gajowy pewien był, że nareszcie wszystko ma załatwio
ne, że zabezpieczył tożsamość dzieciaka od papierkowej,
oficjalnej strony. Marek Józef, lat pięć, dziecko żony
z pierwszego małżeństwa, pod opieką ojczyma, m atka na
robotach, jak piszą, „zginęła”... Można powiedzieć śmia
ło: sierota. Prawdziwy ojciec, Walery, poległ w trzydzies
tym dziewiątym; wdowę poślubił Włodarski, gdy właśnie
tamto dziecko pochowała. Na roboty trafiła z łapanki w
pociągu i nic już nie dało się zrobić, żeby ją na czas wy
kupić.
Włodarski powtarzał to sobie całą drogę z gminy, jakby
raz jeszcze poddawał egzaminowi informacje, jakie zgro
madził. Żeby tylko mały się w tym nie zgubił, chociaż
dotychczas wykazywał wystarczającą ilość rozumu.
To było wiosną, w początkach maja, gdzieś tutaj, w tym
właśnie zagajniku. Teraz nagi, bezlistny, zmienił się nie
do poznania. Nie odnalazłby już dziś dokładnie tego sa
mego miejsca. Gdzieś od tajania pierwszych śniegów szał
niemiecki wchodził w fazę rozstrzygającą. Żydowskie
ulice w gminnych i powiatowych miasteczkach opróżnia
no przy asyście wrzasków i strzałów, odgradzały je kordo
ny, wzmocnione posterunki, dochodził stam tąd szum,
zgiełk, w iatr znosił chmary papierów, pierza, czasami swąd
spalenizny czy płatki sadzy. Ludzie widzieli to z daleka, zza
pleców żandarmskich, w pustym wylocie uliczki albo na
12
drodze ku stacji. Więcej opowiadano sobie, niż było świad
ków. Spędzano Żydów zwykle nad ranem i w długich ko
lumnach, wśród brudnego śniegu szły gromady, obłado
wane pakunkami, gdzieś dalej na kraj stacji, do pod
stawionych wagonów. Milczenie zapadało wraz z gwizdem
pociągu i stukaniem kół na zwrotnicach. Wtedy ludzie,
zamknięci i wystraszeni po domach, odważali się wyjść,
popatrzeć na puste, wyludnione dzielnice. Zaczynali mysz
kować, labidzić, znosić jakieś porzucone szczątki żydow
skiego barachła z zaśmieconych cmentarzysk. A i to czy
nili ostrożnie, bowiem Niemcy strzelali do każdego, kto
się zapuszczał w wyludnione uliczki, nim oficjalnie nie
przekazano ich pod zarząd władz kwaterunkowych. Od
bywało się to po generalnym odkażaniu, aby uniknąć za
razy tyfusu, którą rzekomo rozprzestrzeniali Żydzi. Jesz
cze raz, jak w trzydziestym dziewiątym, snuli się ludzie
po zrujnowanych chałupach, opustoszałych i pod niemiec
kim nadzorem.
Zgiełk, oddalone strzelaniny przesuwały się jak zło
wieszcze echa z osad i stacji gdzieś na pustkowia, w za
gajniki, rozbrzmiewając spóźnionym, dogasającym pogło
sem. Wyłapywano uciekinierów, bo wielu próbowało pierz
chnąć, i niebezpiecznie było poruszać się naw et po polach,
gdzie resztki polowania rozchodziły się odbitym kręgiem
serii i wystrzałów jak na stygnącej wodzie. Widziało się
esesmanów, Łotyszów lub Ukraińców, w nieznanych mun
durach świeżo przybyłych jednostek, Niemcy byli poiryto
wani, wściekli i należało stanowczo schodzić im z drogi.
Był to niedobry, niespokojny czas, lecz o tym wszystkim
Włodarski wiedział jedynie ze słyszenia. Dziękował Bogu,
że żyje na odludziu i że nie musi na to patrzeć. Z dala
od chłopów, zamknięty ścianą lasu i zagajników, wsłuchi
wał się w wędrujące echo wystrzałów, w złowieszczy
dialog lub sygnały przesuwające się polami. Kilka ra
zy miał gości — zmarzniętych, rozwścieczonych żandar
mów, którzy wrzeszczeli, popijali i rozgrzawszy się ru
szali w lasy. Ciągle były pytania o jedno: czy nie kręci
się tu ktoś obcy. A potem stał i nasłuchiwał warkotów mo
tocykli w leśnych duktach albo szczekania psów policyj
nych. Wieczory nadchodziły coraz cieplejsze i coraz dłużej
jasna poświata wisiała nad kurtyną lasu, gdzie czarne
13
i skłębione korony drzew odcinały się, pełne niepokoju
i szeptów, na tle obłoków, niczym tafle tającego lodu na si
nym rozlewisku niebios lub jak smugi zastygłej cyny, lutu
jącej szczelinę horyzontu. Gdy cichły dźwięki dzikiego po
lowania, las nieśmiało odżywał cykadami, komentując
skrzypem konarów, szelestem igliwia to, co się działo za
dnia. Zielonawe iskierki świetlików przekazywały sobie
sygnały milczenia.
Co jakiś czas pojawiali się granatowi policjanci naka
zując zaprzęgać kasztana. Rad nierad, dzień czy wieczór,
jechał Włodarski z podwodą w kępy jałowców czy pod
kosmate miedze, ładować zasmolone ciała, przykryte ga
łęziami bądź pakowym papierem — kłęby szmat i chudych
piszczeli, pilnowanych przez znudzonego strażnika. Zwo
zili to do wspólnego dołu pode wsią, potem zaś Włodar
ski musiał późno po nocy myć półkoszki i palić skrwa
wioną słomę.
Potem jakby uspokoiło się i gajowy mógł dokonywać
obchodów bez obawy, że go postrzelą przypadkiem. Tego
wieczoru wracał z rowerem przez wykroty, oddychając
świeżym zapachem żywicy i nagrzanej w ciągu dnia ko
ry. Zbliżała się dziewiąta i wielki żółty księżyc w pełni
przeświecał przez pędzelki młodniaka oraz strzępiastą po
lanę szkółki. Za dnia słyszał strzały z daleka, ale od paru
godzin wszystko ucichło, Niemcy już dobry tydzień nie
pokazywali się w tych stronach i „Sonderaktion”, jak mó
wili, zakończyła się ostatecznie.
Włodarski zatrzymał się raz tylko, widząc czerwone og
niki oczu przemykającej kuny. Cekiny ślepiów zwierzę
cych znikły, ale szelest w tym samym miejscu nie usta
wał. Gajowy odczekał z pół minuty — coś tam wyraźnie
ruszało się w krzakach. Posłyszał jakby chlipanie wody.
Przełożył właśnie dubeltówkę na drugie ramię i zapalił
reflektor przy rowerze, gdy w smudze blasku, na ścieżc‘e
pręgowanej wypukłymi żyłami korzeni, przesłoniętej
ciemnymi miotłami gałęzi, coś poruszyło się za krzakiem.
Kiedy skierował tam światło, zobaczył jego nogi. Nogi ma
łego, może pięcioletniego szczeniaka w opadłych jak ob
warzanki pończochach i butach wykoślawionych, szarych
od kurzu. Nie gasząc już latarki podprowadził rower.
Czarna głowa i czarna twarz z wymytymi smugami łez
14
tudzież rękawem zasłaniającym oczy. W łodarski zastana
wiał się potem nieraz, czy zwariował, i co się z nim wte
dy stało. Wiedział tylko, że to tkwiło w gardle cały
wieczór.
— Ty, mały, Josek... nie bój się. Co tu robisz w nocy?
Pytanie było głupie, ale jakże go uspokoić. Mały chli
pał jak psiak, póki gajowy nie wyprowadził go w kre
mowy poblask księżyca. Potem powiedział dziwnie ochry
płym głosem, tak dziwnym głosem jakby nie dziecka, ale
diabła: „Głodny jestem ” — i zaczął tańczyć. Podrygiwał
tak przez parę minut, kręcąc się i przeskakując z nogi na
nogę z zasłoniętymi łokciem oczyma. Tego Włodarski nig
dy już nie zapomniał.
Prowadził go jedną ręką za kołnierz przydużej kapoty,
drugą trzymając rower. Nie miał przy sobie ani kawałka
chleba, zabrał szczeniaka do domu. Chyba tłumaczył sobie
wtedy, że to tylko dlatego, iż nie ma nic przy sobie, że
zaprowadzi go, da mu jeść, i koniec. No, bo tak wtedy
było, jedynie to mógł zrobić, i tylko to. Gdy się zbliżali,
pies zawył na drucie u drewutni i wtedy znajda zaczął
się trząść. Ale pies był wystraszony ostatnio i ostrożny.
Niewiele się też Włodarski dowiedział, kiedy skończył
krzątaninę przy kuchni. Dzieciak rzucił się na chleb i po
żerał w milczeniu, jak zwierzę. Potem dostał czkawki,
wymiotów, po czym spał chrapiąc cienko jak trzmiel.
W łodarski nie zasnął do rana. Ciągle jeszcze wmawiał
sobie, że się musi czegoś dowiedzieć — tak jakoś wypa
dało z sytuacji, jeszcze tylko to jedno, jeszcze to zrobi.
I nic więcej. No, ale przecież tyle może...
To się stawało samo. „Co ja czynię?”, powtarzał w kół
ko, i nie ustawał ani na chwilę. Jak gdyby ktoś drugi, sie
dzący w nim, czy stojący obok rożkazywał mu, popędzał,
kierował wszystkimi czynnościami. Spalił łachy dzieciaka,
wyszorował go w cebrzyku półprzytomnego, i wtedy
z przerażeniem zobaczył jak bardzo żydowski jest ten ma
ły. Ale może wmawiał sobie tylko, może okoliczności go
sugerowały? Oczy miał dzieciak czarne (kiedy je uchylał),
włosy ciemne, rysy wyostrzone. Lecz jeśli odżywi się, wy
śpi, wypocznie? I to było przerażające — Włodarski za
czynał myśleć w kategoriach dalszego ciągu.
15
A potem już nie mógł zastanawiać się więcej, bo to już
było faktem.
Przez pierwsze godziny, przez pierwszą noc, a nawet
ranek, nie przeżywał jeszcze żadnych dylematów, czuł się
stosunkowo spokojny i zdecydowany. Znalazł tego porzu
canego szkraba na swoim rejonie, znalazł i przyprowa
dził do gajówki. Niemcy też przecież szukali zbiegów.
Trzymał go w tej chwili u siebie, tutaj, bo przecież wo
koło był las. Rozumował już po niemiecku prawie, przy
gotowywał odpowiedzi. Nie oznaczało to jednak, że miał
jakieś wątpliwości prawdziwe. Nie, w istocie nie wahał
się. To było zbyt oczywiste, ażeby miał się ociągać. Wy
szukał jakieś koszule i portki, wszystko było za wielkie,
dorosłe, nie miał w domu nic dziecinnego, przygotował
małemu posłanie na strychu, gdyby go trzeba było gdzieś
chwilowo ukryć. Lecz przede wszystkim musiał nawiązać
z nim kontakt. I to się okazywało najtrudniejszą sprawą,
albowiem stanowiło już krok dalej. Wiedział, iż od tej
chwili, od chwili gdy zaczną coś podejmować razem ■—
nie będzie to już sytuacją do obrony. Tu przebiegała nie
określona granica między tym, co mógł zrobić każdy —
a tym, co robił on sam. A przecież było to tak nieunik
nione, że nie potrafiłby wytłumaczyć tej sprawy nikomu,
w żadnym języku i w żadnych kategoriach, które by tego
nie brały pod uwagę. Włodarski nie był religijny i nie
umiałby znaleźć żadnych sankcji dla swego ówczesnego
postępowania. Tak trzeba było, tak musiał — to pozo
stawało oczywiste, a przez to nie miało żadnych argu
mentów na obronę. Rzeczy oczywistych, jak jedzenie, jak
oddychanie, nie da się wytłumaczyć. Dlatego przestał się
zastanawiać, aczkolwiek świadom był przekroczenia owej
granicy między tym, co się stało, a tym, co zrobili. Zro
bili? Oczywiście, bo już działali wspólnie i już był nie
wolnikiem wydarzeń. Tak, to się jednak stało samo, mi
mo iż ciągle sobie powtarzał: jeszcze tylko to, jeszcze to,
i nic więcej...
Chłopiec kulił się przed nim, przed każdym jego ru
chem, jak przybłąkany, zalękniony kundel, zmuszony gło
dem i strachem. Oczekiwał zarówno uderzenia, jak po
karmu. A gdy przemagał strach, automatycznie płaszczył
się i przymilał. Włodarski nie mógł znieść owego tańca
16
małpki, łaszenia się i wdzięczenia, gdy zapachniało jadło.
Dzieciak musiał od dawna już wyżebrywać datki tym
przypochlebczym, bydlęcym wdzięczeniem się. Wyzwolenie
go z tego właśnie było pierwszym zwycięstwem gajowe
go. Inne sprawy przebiegały prościej, niż sądził. Na szczęś
cie znajda był tylko pięcioletnim dzieckiem. Gdy najadł
się i wyspał, odpowiadał chętnie, bez wahań, o tym świę
cie, którego nie mógł rozumieć. Uciekli z matką i kimś
tam jeszcze przed jakimś tygodniem, jak wynikało, i ukry
wali się po lasach. Raz wydostali się z obławy (stąd ów
lęk przed psami), lecz m atka była postrzelona. Kiedy zda
wało się, że znów ich dopadną, mama kazała mu iść
w głąb lasu — tam gdzieś musi być dziadek, niech go
sziuka. Zaklinała, jęczała, żeby odszedł czym prędzej. Dzia
dek go zaprowadzi do ojca, powtarzał. Z tej zagma
twanej, dziecinnej relacji niewiele wynikało, a właści
wie wynikało wszystko.
W łodarski początkowo nie mówił nic, rozmyślał, przy
mierzał sytuację. Trzeciego dnia zamknął szczeniaka na
strychu, przykazał siedzieć cicho, ani pisnąć, i wybrał się
do miasteczka powiatowego, dwie stacje dalej, po ubra
nie dla chłopca. Nie chciał kupować tutaj, w gminie, aby
nie zwracać uwagi takimi sprawunkami. Tutaj wszyscy
go przecież znali. Kiedy udała mu się ta pierwsza opera
cja, nabrał otuchy. Dzieciak zachowywał się cicho i spo
kojnie, można było polegać na nim, kiedy zostawał sam
w gajówce, no i słuchał Włodarskiego jak cień. Najwy
raźniej przestał się bać, a nawet nabrał czegoś w rodzaju
zaufania. Tylko ten taniec od czasu do czasu przed je
dzeniem, jakby wracały majaczenia. Oczywiście, było to
proste, dopóki pozostawali sami. Lecz dzięki Bogu, że nie
widzieli żywego ducha, kuracja chłopca mogła odbywać
się tym szybciej. W nowym dziecinnym ubraniu pre
zentował się naturalnie i zadbanie, gajowy wmawiał so
bie na siłę, że nie wygląda już tak z żydowska. Prawda,
nie miał nic z niego, z Włodarskiego, ale Róża była
w czarnym typie. I wtedy zaczął mu chodzić po głowie
ów pomysł z dzieckiem żony.
Przede wszystkim musiał uwierzyć w to sam szcze
niak — ten moment był najważniejszy. Uwierzyć albo tyl
ko uparcie tak mówić. Zaczęło się więc pedagogiczne
2 — O d s k o k
17
uświadamianie. Na pytania w rodzaju: „Dobrze pamiętasz
ojca?”, okazywało się, że nie potrafił go określić. Tata
musiał zniknąć już dawno, tym bardziej było więc prze
rażające owo wspomniane przez dzieciaka ostatnie przy
kazanie matki. Włodarski potraktował to spokojnie. „Ja
jestem twój tata, rozumiesz?” A na pytanie czarnych wle
pionych weń oczu odpowiadał: No, kim ja jestem dla ciebie,
powtórz!...” I słyszał odpowiedź z przekonaniem: „Tata”.
Więc też nie mógł nie odczuć satysfakcji, ilekroć chłopiec
bez ponagleń, sam wtrącał owe słowa: „tato”, „tata”. Z ko
lei wbijał mu tak samo w głowę: „Jak się nazywasz? Marek.
Powtórz: Marek. No, kim ty jesteś? Jestem Marek Wło
darski...” Chwilami zastanawiał się, czy to dziecko nie
jest już wyćwiczone w każdym kłamstwie i tak instynk
townie, z przekonaniem mu to przychodzi. Ale te wątpli
wości w istocie nie miały sensu.
Po dwu miesiącach nie nazywali już siebie inaczej, a po
trzech chłopiec uśmiechnął się po raz pierwszy i zawołał:
„Wewiórka, tato!...”
Teraz winien wyrobić jeszcze kartki żywnościowe dla
synka (że niby przywiózł go niedawno od szwagierki spod
Stryja), a w tym celu potrzebował metryki.
Jednak poza tymi wszystkimi szczegółowymi i praktycz
nymi sprawami odżywał co pewien czas — albowiem nie
był Włodarski człowiekiem nieinteligentnym — dylemat,
który z logicznego punktu widzenia miał cechy kw adra
tury koła, to znaczy, z której by nie wziąć strony, łań
cuszek przyczyn i skutków zamykał się. Jeśli bowiem,
rozmyślał gajowy, zdoła wykazać, że ten chłopak to jego
syn, czy też pasierb, to tym samym uchyli podejrzenie
o żydowskość ■— no, bo nie może ani on, Włodarski, ani
Róża, ani nawet nieboszczyk W alery Beksiński, mieć dziec
ka Żydziaka. Jeśli zaś to jest „Jude”, zatem on, Róża, czy
jej pierwszy, nieboszczyk, muszą także być uznani za Ży
dów ■— a to było dlań czystym absurdem, nie do udowod
nienia. I tak się trzymał tej logiki, nie myśląc nawet, iż
dla Niemców to jest wszystko jedno. Syn czy nie syn ■—
jeśli powiedzą, że Żydziak, ta sama kara grozi za ukry
wanie obcemu czy krewnemu. Wyrok jest jeden, i przy
znawanie się niczego nie złagodzi, tyle, iż w pierwszym
wypadku sprawa nabierze cech jeszcze większego absurdu.
18
Czuł więc, że całe jego przewidujące rozumowanie wisi
w złowieszczej próżni. Bo mały był żydowski na pierw
szy rzut oka i wmawianie sobie, że jest inaczej, nie zmie
niało niczego. Włodarski mógł się tylko starać, aby nikt
go tu nie zobaczył.
Dni były chłodne, listopadowe, i mrozy wisiały w po
wietrzu Po zajściu słońca ścinało kałuże czy błotne ko
leiny, ziemia tw ardniała w grudę o szarym, betonowym
kolorycie, który korespondował z zimno wyblakłym nie
bem i tą wczesną szarówką przyczajoną już od obiadu. Wło
darski skrócił obchody po lesie, podczas których spraw
dzał sągi okrąglaków i pryzmy zaklinowanej karpiny,
przeznaczone do wywózki na kontyngent dla Niemców,
jak również na przydziały. Odnawiał znaki i cyfry świeżą
czerwoną farbą, napełniał sianem karmniki dla zwierzyny,
po czym zbierał się szybko do domu, gdzie miał najwięcej
przedzimowych zajęć, przygotowywania opału, gacenia
ścian, a także doglądania Marka, bowiem zawsze odczuwał
niepokój, kiedy dzieciak zostawał sam w gajówce. Nie spo
sób było przewidzieć wszystkich okoliczności. A nuz go
ktoś zastanie pod nieobecność ojca — nie miał do końca
pewności co do reakcji tego dziecka. Goście trafiali się
niezmiernie rzadko i nigdy prawie bez zapowiedzenia, mi
mo to żył w napięciu. Liście, te które pozostały jeszcze
na krzakach, straciły już tęczowo-bizantyńską barwność
złota, rdzy, czerwieni i żółci, zyskując siwy nalot pomar
szczonych blaszek, zetlałych jak strzępki nietoperzych
skrzydeł. Chrzęszczące wiechcie traw y przy ścieżce tez by
ły szare, skruszałe mrozem, niemal że wodorosty w wy
suszonym stawie. Tylko gdzieniegdzie siatki pajęcze, jak
południki na szkolnym globusie, zbiegały się w kierun
ku dziury, przez którą różowiało pastelowe słońce, tylko
te siatki kryształowe lśniły resztką wilgoci, a może igieł
kami lodu. Kiedy się zbliżał do gajówki, witało go psie
szczekanie, ochrypłe, głuche, jak przy kokluszu. Izba m ru
gała spoza świerków żółtymi przecinkami okien. Oporzą
dził konia, wydoił krowę, naciągnął wody i przyniósł
opału.
— Spokojnie było? Głodny jesteś? — pytał rozdmuchu
jąc żar w popiele.
19
Chłopak pokiwał głową.
Więc przygotował dziadówki z zacierkami i mlekiem,
zjedli ją do czysta przy skwierczeniu naftowej lampy
i właśnie nastaw iał zegar podciągając ciężarki, gdy dał
się słyszeć w arkot samochodu. Znieruchomieli i patrzyli
na siebie w zaskoczeniu. Pies począł ujadać jakby pier
siowym kaszlem. Warkot przycichał, rzęził, potem znów do-
skakiwał bliżej. Mroczne drzewa od drogi zatańczyły
w poświacie reflektorów przesuwając się zakrzywione cie
niem. Zebra sztachet przemknęła lukiem i za oknem stało
się jaśniej niż w izbie.
— Marek! leć na strych i schowaj się w sianie!
Chłopiec bez namysłu pobiegł ku drabinie w sieni.
Reflektory nie gasły, chociaż motor ścichł. Z bliska wi
dać było, że zaklejone są w połowie, łypiąc tylko wąski
mi źrenicami, ale w tym leśnym mroku wydawały się
przeraźliwie jasne. Pies basował, ostro stukano do drzwi.
— Otwierać! Herr Wlodarsky!... Waldhiiter!
Słyszał kroki, wolał nie podchodzić do okna, gdzie za
ciemniała na tle samochodowych świateł czyjaś głowa.
Łomotali, wyszedł do sieni odsunąć skobel. Nawet nie by
ło czasu uprzątnąć naczyń.
Najpierw wdarło się dwóch żandarmów odpychając go
na bok, bez słowa, potem wkroczył oficer SS, a za nim
pan Rokita po cywilnemu. Ktoś tam jeszcze pozostał na
zewnątrz. Oficer zapytał go o nazwisko, a Rokita, z tw a
rzą pełną niesmaku i nabrzękłą od zimna, powiedział już
bez uśmiechu:
— Nie spodziewał się pan wizyty, panie Włodarski.
A powinien się pan spodziewać... Niech pan poprowadzi
do środka. Pan sturm fiihrer ma do pana interes.
Weszli do iżby kuchennej, popychając go przodem. Nie
miec powiedział: „mehr Licht!...” i Rokita podkręcił naf
tową lampę, aż zaczęła donośnie skwierczeć. Esesman
wskazał na stół z naczyniami.
— Widzę, że zjadł pan kolację w towarzystwie... Gdzie
druga osoba?
— To dziecko, synek. Położył się już spać ■— odezwał
się gajowy po raz pierwszy bezdźwięcznym, głuchym gło
sem. Jego wzrok na sekundę zatrzymał się na Rokicie.
■— Tak? Pan sturm fiihrer chce zobaczyć tego synka.
20
Niech go pan przyprowadzi.
Włodarski kolejno obrzucił ich spojrzeniem. Pojął, iż
wszelkie próby dyskusji byłyby beznadziejne.
— Spi na górce — powiedział ociągając się. — Jeżeli
to konieczne...
Ruszył ku sieni. Jeden z żandarmów szedł krok w krok
za nim. W tej asyście wdrapywał się na drabinę. Esesman
tymczasem siadł na zydlu, rozpinając płaszcz z guzików,
i powoli ściągał rękawiczki. Nie zdjął czapki.
Na dźwięk głosu gajowego mała ciemna sylwetka wy
grzebała się z siana.
— Chodź ze mną, Marek, chcą cię zobaczyć — mówił
spokojnie. — Nie bój się...
W drzwiach z kuchni najpierw widać było buty żan
darma i przewieszony przez łokieć karabin, potem nogi
gajowego, wreszcie cienkie nóżki chłopca w samych skar
petach. Tak też pojawiali się wobec Niemców w oświe
tlonym progu. Marek był poczochrany, w za długim swe
trze i z sianem w czarnych włosach. Z chudej twarzy
o zaostrzonych rysach patrzyły ciemne, duże oczy, m ru
gające w żółtym blasku lampy. Wyglądał, jakby całe ży
cie spędził pod ziemią. Jego grube brwi i przeźroczysta
skóra zdawały się nie mieć kontaktu ze słońcem czy la
sem. To wrażenie najbardziej zdumiało Włodarskiego.
A może przyczyną tego było światło z niskiego punktu, ze
stołu, podkreślające cieniami rysy, jakby na szkicu wę
glem.
Oficer nie podniósł się nawet. Chłopiec milczał, bez ru
chu, i tylko na twarzy żandarma, z tyłu, wykwitł powoli
szyderczo-tryumfalny uśmieszek, ukazujący zęby i dzią
sła. Oczy pod cieniem hełmu zwęziły się kpiną. Pan Ro
kita podszedł do dzieciaka, szybkim ruchem wziął go za
brodę i obrócił profilem do światła.
— Kto to jest? ■— zapytał leniwie esesman, kierując
wzrok do gajowego.
— Syn... znaczy się, pasierb. Dziecko mojej żony. ■— To
był ten moment, i te słowa, wypowiedziane wyraźnie, spo
kojnie.
— On mówi, że to jego syn, po żonie — przetłumaczył
na wszelki wypadek folksdojcz Rokita.
Esesman popatrzył chłodnym wzrokiem na Włodarskie
21
go, właściwie musnął go tylko spojrzeniem, które prze
ślizgnęło się zaraz w głąb izby. Jego cios był niespodzie
wany, jakby trzepnął odruchowo komara, ale zawarła się
w nim siła irytacji. Lampa zatańczyła w oczach gajowe
go, poczuł szum w uszach i słony smak krw i na wąsach.
Nos, policzek i wargi puchły boleśnie.
— Ty co? — usłyszał w owym szumie. — Masz nas za
idiotów?
Krew kapała z brody na m undur gajowego. Rokita tłu
maczył z gorliwością syczącym głosem:
— Ty próbujesz robić idiotów z niemieckich władz...
Włodarski. Pan sturm fiihrer się pyta, kto to jest? Ty nie
wiesz, kto to jest...
— Verfluchte Judei — warknął żandarm zza pleców
chłopca. Mały zamknął oczy.
— To jest Jude — powiedział esesman powoli, wciąga
jąc rękawiczkę. — Powtórz...
Włodarski milczał chwilę. Nie chciał napotkać wzroku
Marka.
— To mój syn, u mnie na wychowaniu... — jak dziwnie
brzmiał ten głos z obcej puchnącej twarzy.
Niemiec podniósł się. Bił systematycznie po głowie z le
wej i z prawej strony. Popatrzył z obrzydzeniem na po
krwawioną rękawiczkę.
— Odechce ci się udawać głupiego — zakończył.
Potem zbliżył się na krok do chłopca, którego duże
oczy, oswojone już z blaskiem lampy, nie schodziły z po
chylonej sylwetki gajowego, ściskającego skronie w dło
niach opartych na kolanach.
— Kto to jest?
— Kto to jest? — powtórzył folksdojcz po polsku.
Była cisza. Chłopiec nie odrywał wzroku od głowy ga
jowego. Nagle odruchowo podrapał się jedną nogą w łyd
kę drugiej, jak mały bocian.
—• Ojciec — powiedział wyraźnie i cicho.
Włodarski wpił się w niego wzrokiem. Nic, poza cie
niami, nie miało oznak życia w tej izbie. Nagle pies za
skomlił cicho na zewnątrz.
— A ty jak się nazywasz, Jude? — zapytał zduszonym
głosem oficer.
22
— M arek Włodarski. — A ponieważ nikt nie pokwito
wał tego, powtórzył: — Marek Włodarski...
Esesman zrobił gest znudzenia. Dał znak, i żandarm
pchnięciem dłoni posadził chłopca na ławie. Niemiec wy
jął płaską butelkę z kieszeni płaszcza, odkręcił kapsel i po
ciągnął kilka łyków.
Gajowy poruszył się.
— Mam dokumenty... świadectwo urodzenia. Chcą pa
nowie zobaczyć? — I nie czekając odpowiedzi, sięgnął do
szuflady. Wyjął z gazety papiery, podtykając je esesma
nowi. Niemiec nie kwapił się. Wreszcie jedną ręką wziął
arkusze ze stołu, drugą trzymając płaską butelkę przy
ustach. Niedbale upuszczał spomiędzy palców, kartka po
kartce, na ziemię, nie oglądając ich wcale. Leżące bezład
nie przydeptał nogą. Spod buta wystawała do połowy fo
tografia Róży z dzieckiem.
Nic tu więcej nie było do mówienia. Niemcy zacho
wywali się jakby po zakończeniu albo w czasie chwilowej
przerwy w robocie. Oficer łykał dla rozgrzewki, pan Ro
kita częstował go papierosem. Na ścianie tykał zegar. Pło
myki migotały w otwartych drzwiczkach pieca. Zrobiło
się tak cicho, że docierały odgłosy lasu zza okna. Było to
pokrakiwanie wron, skrzyp gałęzi, ochrypłe dławienie się
psa. Niemiec wydał pewnie jakieś polecenia odpoczynku,
bo jeden z żandarmów wyszedł na dwór, zajrzał natomiast
szofer, przysiadając z brzegu przy piecu, aby rozgrzać się
i przekąsić. Wypakowali chleb i otwierali nożem puszki
ze szpekiem. Na dworze ciągnął mróz, a ich czekała widać
jeszcze dłuższa jazda. Kierowca zerkał obojętnie na dziec
ko i pokrwawionego gospodarza. Atmosfera miała coś
z zasłużonego odpoczynku w czasie drogi. Pan Rokita po
silił się również i obtarłszy wąskie wargi z tłuszczu, zbli
żył się do gajowego, którego zgarbiona sylwetka rzucała
długi załamany cień.
— Panie Włodarski — powiedział pomlaskując reszt
kami pokarmu. — Ładnie to tak? I kto by się po panu
tego spodziewał. Dlaczego pan okłamujesz władze? Prze
cież te papiery pan dopiero sprowadził. H err sturm fiihrer
bardzo się poczuł dotknięty, że pan, państwowy urzędnik
leśny w administracji Generalgouvernement, ukrywasz
23
osoby narodowości żydowskiej, łamiąc prawo i nadużywa
jąc stanowiska służbowego...
Pochylił się bliżej.
— Żebyś pan raczej żałował teraz... — podjął karcącym
tonem. — Powiedział: zrobiłem przestępstwo, namówiony
przez innych, co łamią prawo. Przechowałem tego Żydzia-
ka, i to moja wina... To ciężkie przewinienie, i pan wiesz,
jaka grozi kara. Ale pan twierdzisz, że to jego syn... Pan
się równasz z tą wszawą gnidą, pan, na służbowym sta
nowisku... To jeszcze gorzej, to jest bezczelność...
Włodarski podniósł zapuchnięte oko. W górnym rogu
przez szybkę okna zobaczył pierwszą gwiazdę, bladą, zim
ną, daleką, nad czarnym ząbkiem lasu.
...Więc mam się odciąć i odepchnąć tego znajdę, którego
los już rozstrzygnęli, mam być jego ofiarą, i kląć go jak
zarazę, bo on przecież przynosi nieszczęście, i mnie przy
niósł przekleństwo, mam się odsunąć od szczeniaka, prze
praszać za oszustwo, że zełgałem, iż to mój syn, żem
udawał to wszystko, ażeby siebie uchronić, żeśmy oboje
udawali, iż to jest moje dziecko tak tylko, dla niepoznaki,
bo bałem się, i to było oszukiwanie, ale teraz wszystko
odwołam, będę błagał o wspaniałomyślność, aby w tej wi
nie być najmniej winnym, aby się bronić i wybielać... Tyl
ko że nie ma z tego wyjścia, za daleko poszliście, za da
leko... Ten Judasz sam powiedział, a zresztą wiem to do
brze: za ukrywanie Żyda — kara śmierci, żeby to był naj
bardziej obcy, przypadkowy, żebyś nawet nie wiedział, że
u ciebie jest. Świadomie czy nieświadomie, to dla nich
wszystko jedno. Udawaliśmy, że to mój syn, ażeby dziecko
uratować. Jeżeli jego ocalę, sam uratuję się także. Ale je
żeli i tak rozwalą, że przechowywałem obcego, tak samo
by rozwalili, gdyby to był mój syn, to dlaczego mam się
go teraz wyrzec, na chwilę przed tym... Jeśli mam zatem
zginąć, to zginąć za własne dziecko, bo tylko to ma jakiś
sens. Nie pomogę im, ażeby wyglądali lepiej, nie dodam
sensu bezsensownemu prawu, nie odepchnę tego dzieciaka,
ani na chwilę nie przyłączę się do nich. Jak mam zginąć,
to zginę za syna, a nie za nikogo. Nie daliście wyboru, ten
mały zaś... może uwierzył...
— To jest mój syn, panie Rokita — powiedział z tru
24
dem rozdzielając sklejone wargi. — Zobaczcie doku
menty...
Podpełzł na kolanach tam, gdzie leżały na podłodze
u nóg esesmana.
— ...to jest metryka, akt chrzczenia przy świadkach...
Tu ma dwa latka... z moją żoną... O, napisane na odwro
cie: Marek... jej pismo, jaki podobny...
Ciężki but Niemca przydusił mu palce zaciśnięte na roz
sypanych arkusikach. Rokita wymienił spojrzenie z ofi
cerem. Popukał się w czoło. Zegar zadzwonił klawesyno
wym brzękiem, zakukała kukułka na sprężynie. Było to
jedyne, co przyciągnęło wzrck chłopca, na tę jedną chwi
lę się ożywił. Oficer porównał czas ze swoim zegarkiem
ręcznym. Ziewnął, znów sięgnął po płaską butelkę.
Jak długo tak siedzieli i czekali? — W łodarski stracił
poczucie czasu. Szofer miał jeszcze coś zrobić przy mo
torze. Zapewniał, że postara się szybko. Wyszedł. Znowu
powrócił żandarm i rozgrzewał dłonie zmarznięte od zim-
niska na dworze. Na ciemnych szybkach od dołu okna
zamróz osiadł skrzącą tiulową falbanką.
Należało przypuszczać, iż to było przyczyną szwabskie-
go marudzenia, a także jakichś korowodów pomiędzy żan
darmami. Ten skuwający ziemię mróz... Jednakże sprawa
ta nie docierała już do świadomości Włodarskiego. Gajo
wy był dziwadłem, któż by przypuszczał zatem, że
w pierwszych chwilach odczuwał nawet rodzaj złośliwej
satysfakcji: zagmatwałem wam sprawę... chcielibyście ot,
tak, po prostu, formalnie i „czysto”, a teraz musicie się
głowić... Ojciec z dzieckiem. Ale jeśli i tak mam zginąć,
niechaj będzie w obronie synka. Jeżeli za wszystko jed
nakowa kara, przestaje ona cokolwiek znaczyć...
Atoli łudził się, sądząc, iż wywołał coś więcej niż tylko
rozdrażnienie. Bo i ono minęło. Teraz mieli wyłącznie
praktyczne kwestie. „Zabierzemy ich?” — pytał cicho Ro
kita esesmana. Ten wzruszył ramionami. „A po co? Miej
sca nie ma. Sprawa jasna”. „Ziemia twarda, zmarznięta”,
zasępił się folksdojcz. Dźwignął się i usiadł przy Wło
darskim.
Chcesz pan zapalić? — spytał jakby z zafrasowa
niem i podsunął mu paczkę „Juno”.
Gajowy uniósł zapuchnięte oczy. Wyciągnął rękę poka
25
leczoną butem oficera. Palce nie zginały się. Rokita spoj
rzał uważnie na tę dłoń, po czym wetknął mu papierosa
do ust. Zapalił. Lampa zaskwierczała i przygasła, brako
wało nafty.
Folksdojcz wrócił do esesmana. „Nie utrzyma łopaty”,
m ruknął z zakłopotaniem. „Trzeba by rąbać oskardem.
To będzie trwało... Kto to wykopie?” Oficer nie odzywał
się; patrzył poprzez spiralę tytoniowego dymu gdzieś
w przestrzeń. „Quatsch!”, warknął. „Za dużo ceregieli.
Późno już”.
— Rudi! — zawołał. — Auto gotowe?
— Jawohl, Herr Sturmfiihrer! ■— wyprężył się żandarm
przy drzwiach.
„On musi mieć łopatę i kilof”, szeptał Rokita, „ale trze
ba by szukać. Mamy przy samochodzie...” „Jutro, jak zie
mia roztaje, przyjdą i uprzątną”, burknął oficer. „Nie bę
dziemy się tłukli po nocy”.
Proporcje światła i cienia zmieniały się. Lampa mrocz
niała w izbie, a na zewnątrz dźwigał się księżyc, zimno-
blady, napełniający łuną zarośla. Pies, zachrypnięty,
umilkł. Niemcy zapinali płaszcze, oficer wciągał rękawicz
ki. Włodarski tkw ił skurczony, nieobecny. Fale gorączki
i otępienia unosiły go jak chorobliwy sen.
Rokita znowu zbliżył się doń. Za nim szedł żandarm.
— Panie Włodarski, chcesz pan powiedzieć coś jeszcze?
Gajowy popatrzył tylko na chłopca; nie widział jego
oczu spoza barczystej sylwetki Niemca.
—Chodźmy — powiedział żandarm i popchnął go lek
ko w plecy. Po czym do chłopca: — A ty idź przodem!
I wtedy mały krzyknął cienkim głosem:
— Tatę!...
Wszyscy zatrzymali się w pół kroku. Włodarski patrzył
na Marka z twarzą zdeformowaną uśmiechem. Czuł gorą
co i wilgoć w oczach. Spoglądał z tryumfem na Niemców,
stłoczonych przy drzwiach. Wszystko, co mówił dotąd, co
tłumaczył, wyjaśniał, zaklinał — uzyskało najprostsze po
twierdzenie w owym jednym, pełnym troski i dziecinne
go przywiązania okrzyku. Zniknął absurd tej nocy, a tak
że wielu, wielu dni. Wszystko było proste i naturalne.
— Włóż... drewniaki... Na dworze jest zimno... — uśmie
chnął się spękanymi wargami.
26
Chłopiec wsunął trepki z ochotą. Esesman skrzywił się.
,— Idziemy! — powiedział żandarm.
Rokita zdmuchnął lampę. Bo tam, po drugiej stronie
progu, ogarnął ich srebrny chłód.
Czytelnik bez trudu zauważy, iż opowia
danie niniejsze w swej warstwie faktogra
ficznej oparte zostało na dokumentach
znanej i głośnej akcji. Mimo to postaci,
charaktery oraz ich losy — zwłaszcza
głównego bohatera — są całkowicie fik
cyjne. Rzeczywistość jest bowiem tylko
kontekstem i, jak powiedziano, „Alles
Vergangliche ist nur ein Gleichniss”.
1.
Niech mnie pan weźmie pod rękę, o tak... Przytulę się
do pana. Żebyśmy wyglądali jak para zakochanych. Będę
się do pana mizdrzyła, szeptała, trajkotała bez przerwy.
I proszę się nie gniewać, muszę chwilami udawać taki ka
wałek idiotki. Tylko w ten sposób mogę panu mówić do
ucha przez parę godzin. Nie będzie to nikogo zbyt intere
sowało, co taka durna może szeptać i szeptać. A także
mniejsze szanse, żeby ktoś słuchał mimo woli. Dobrze. Pan
zaś niech robi od czasu do czasu minę lekko znużonego
moim paplaniem. Jak już będziemy w przedziale, okryje
my się jednym płaszczem. Stukot szyn przygłuszy resztę.
Ma pan bilety razem? Fajnie. Pan poda do przedziurko-
wania, a ja się nie odczepię od pańskiego ramienia. Uwa
ga, sztrajfa! Nie ma pan, oczywiście, nic przy sobie?
Strasznie tu dużo szkopów dzisiaj. Wtedy też było nie
mało. Jakby się umówili. „Robert”, który jechał ze mną,
mruczał nawet, że to zły znak. Chociaż on jeździł już na
tej trasie do Krakowa, bo prowadził przygotowanie ak
cji. O, psia sierść... legitymują. Jeśli zażąda kennkarty, to
podam. Przedtem tego na Głównym nie było. Dopiero
w pociągach, szczególnie przed Radomiem.
Kennkartę? Jest tutaj, w torbie. Proszę...
No, już mamy za sobą. Widzi pan, to przy wejściu na
peron. Do krakowskiego pociągu. Innych peronów nie kon-
31
trolują. Zdaje się, że nie ma dziś tak wielu ludzi. Może
ich przepłoszono? Tędy, tędy! Tu jest jakby luźniejszy
wagon. Tak, to druga klasa. W porządku. Ma pan miej
sca? Cudownie! Widocznie przyszedł niepełny ze Wschod
niego.
Uff! Siedzimy. Pilnujmy tego kąta. Ja się tu wcisnę,
a pan, majorze, będzie mnie osłaniał. O, widzi pan, nikt
nas tu nie podsłucha. A swoją drogą jak ja nie lubię tej
hali, pełnej szwabów, i tych zejść do tuneli, gdzie nie
sposób prysnąć...
Nie lubiłam ja tego dworca już przed wojną. A właści
wie on ciągle nie dokończony... Wie pan, nie jestem spo
kojna, ilekroć widzę tak mało ludzi na krakowski pociąg.
Może na Wschodnim była szpera...
Ale wracajmy do rzeczy. Muszę panu, majorze, opowie
dzieć jak najwięcej, póki nas nikt nie słucha.
O tym, że zapadł wyrok na wysokiego dygnitarza
w Krakowie i że wykonanie tego wyroku powierzono nam,
grupie stołecznej, wiedzieliśmy już na początku maja. Pan
pamięta, bo mówił nam pan o tym. Nie wiedzieliśmy tyl
ko przez długi czas, iż chodziło o generała SS i Policji
Wigelena.
Jak więc pamięta pan, początkowo akcję wykonać mia
ła grupa miejscowej dywersji, do kwietnia. Kiedy się jed
nak okazało, że oni tam nie są w stanie przeprowadzić
tego własnymi siłami, zadanie zostało przekazane nam.
Uważano nas za najbardziej doświadczonych. Oczywiście,
rozpoznanie — rzecz podstawowa — było dla naszych lu
dzi szczególnie trudne, ponieważ musieli działać w nie
znanym terenie, w samym niemieckim gnieździe. Tam
w siedzibie najwyższych władz GG sieć tajniaków oraz
konfidentów obserwujących ulice miasta rozbudowana jest
cholernie. Zmuszało nas to do specjalnej ostrożności przy
prowadzeniu rozpoznania. Prowadził je szef naszej komórki
wywiadowczej, „Baron”, przy pomocy ludzi z tamtejszej
dywersji. Trwało to wszystko jakieś sześć tygodni i za
kończyli w czerwcu. Wtedy przygotowano zespół likwi
dacyjny. „Robert” otrzymał owo zadanie już jakiś mie
siąc wcześniej, zanim „Baron” dostał rozkaz przygotowa
nia akcji od strony wywiadowczej, toteż mój współtowa
rzysz podróży oraz dowódca — mówię o „Robercie” —
32
już na początku kwietnia jeździł na miejsce, ażeby się
skontaktować z ludźmi z tamtejszego podziemia i zorien
tować, na co może liczyć z ich strony. Potem, w maju,
był jeszcze raz przygotowując kwatery dla nas, przyjeż
dżających ze stolicy — lokale na magazyny broni, punkty
kontaktowe oraz garaże dla samochodów. Uważałam, iż
zna tę trasę na wylot. Czułam się przy nim pewna.
Ale wie pan... Uwaga! No, na szczęście poszli dalej.
Wolałabym ich nie mieć tu w przedziale.
Aha, więc czy pan wie — opowiadał mi o tym „Ro
bert” — otóż praca przy rozpoznaniu była tam wyjątkowo
niebezpieczna i żmudna, w terenie penetrowanym gęsto
przez agentów oraz kontrolowanym przez liczne pa
trole. Ja nie miałam wyobrażenia... dopiero jak się zna
lazłam na miejscu, jak zobaczyłam te tłumy folksdojczów,
cywilnych i mundurowych Niemców, pomyślałam, że je
stem w Reichu. Zimno mi się robiło. Jednak u nas w sto
licy nie widziało się tego w takim stopniu.
A więc „Robert” mówił mi, iż dzięki stołecznym kon
taktom „Barona” dotarła wieść, jakoby z końcem kwiet
nia krążyła w gestapo pogłoska, że ekipa dywersji, ta
która zlikwidowała kata Warszawy, ma wyjechać, czy też
już wyjechała do Krakowa, ażeby tam z kolei dokonać
zamachu na jednego z najwyższych dygnitarzy niemiec
kich. Było jasne, że jeśli szeptali o tym gestapowcy u nas,
równie dobrze musieli wiedzieć tam, w Krakowie. Z jed
nej strony komplikowało nam to robotę tam, z drugiej zaś
mogli bardzo uważnie kontrolować wszystkich przyjeż
dżających ze stolicy. Istniało więc dodatkowe ryzyko
w samym przerzucie na tej właśnie trasie.
A swoją drogą, czy to nie dziwne, panie majorze, że
już coś o tym szeptano? Przecież akcja pozostawała jesz
cze w stuprocentowej konspiracji... To był jakiś taki
pierwszy niepokojący sygnał i po tym wszystkim nieraz
0 tej sprawie myślałam.
Nie, proszę pana. Nawet nie chcę, żeby mi takie myśli
przychodziły do głowy. Po prostu jestem zrozpaczona
1 wszystko mi się kłębi w pamięci.
Chcę więc podkreślić, że mimo owych trudności, a tak
że mimo faktu, iż trzeba było mieć oczy szeroko otwarte,
3 — O d s k o k
33
jak pan wie, rozpoznanie zostało przeprowadzone spraw
nie, nie pociągając za sobą żadnych ofiar.
Czy mogę pana prosić o papierosa? Dziękuję...
A więc tak... Pan był na odprawie żoliborskiej, kiedy
nam zakomunikowano o tym, że wyznaczono n a s — zna
pan więc wszystkich ludzi z grupy. Potem, na następnym
spotkaniu, podzielono uczestników na cztery zespoły —
pierwszą i drugą grupę uderzeniową, nazywaliśmy je
szturmowymi, oraz pierwszą i drugą ubezpieczającą. Po
dział taki wynikał z zadań, jakie każda z nich otrzymy
wała. Poza tym łączniczki, obserwatorki, kierowcy samo
chodów i tak dalej.
Ale pana interesuje przerzut, prawda? O Jezus, pchają
się ludzie. Nie będziemy zwracać uwagi. Będę szczebiotała
do pana. Nawet lepiej, że tak hałasują. Widzi pan, już
mają wystraszone miny. Założę się, iż musieli wzmocnić
kontrolę przy zejściach na perony.
Która to godzina? Dwudziesta trzydzieści... Już powin
niśmy ruszać. Ciemno się zrobiło.
Pamiętam dobrze te odprawy w czerwcu, bo jedna była
u mnie w mieszkaniu na Sadybie. Wyjeżdżaliśmy w od
stępach jednodniowych i, oczywiście, ze względu na bez
pieczeństwo jadących, pojedynczo, lub też po dwoje.
Wszyscy pociągiem. Odprawy odbywały się w małych
grupach. To był niesamowity nastrój, proszę pana. A na
wet trochę uroczysty. Moja mama we wszystko była
wprowadzona, jeździła również tam do ciotki, aby przy
gotowywać dla nas lokale...
Podpisywaliśmy wtedy indywidualnie zobowiązanie o za
chowaniu tajemnicy, zapoznawano nas z zadaniem, zbie
rane były fotografie dla dokumentów, każdy otrzymywał
dla siebie plan Krakowa... Wie pan, „Robert” przeprowa
dzał egzaminy ze znajomości miasta. Wyjeżdżając otrzy
maliśmy odpowiednio spreparowane dowody, pieniądze,
adres, pod który mieliśmy się zgłosić na miejscu, to znaczy
Prażmowskiego 37, oraz alibi, a więc co mamy, w wypad
ku zatrzymania, mówić Szwabom o celu swej podróży.
Jeden „Skalny”, kierownik przerzutu broni, jechał tam na
swoich własnych papierach z Ostbahnu, bo pracował
u Niemców i dysponował kartą urlopową. Potem zresztą
używał dokumentów na inne nazwisko.
34
On, proszę pana, to oddzielna historia... Później o tym?
Dobrze. Miałam najpierw opowiedzieć o nas. Widzi pan,
zaczynam wchodzić w rolę roztrzepanej idiotki.
O!... ruszamy. W imię Ojca i Syna... Tak się już ludzie
nauczyli żegnać, jakby każda podróż miała być ostatnią.
Widzi pan, wszyscy się przeżegnali, oprócz pana.
Co tam za krzyki na peronie? Widać coś? Niestety, nie
mogę już dostrzec...
No, więc jednak jedziemy. I nawet nie ma wielkiego
tłoku. Miejsca zajęte, ale na korytarzu luźnawo. Wie pan,
mam uczucie, jakbym dosłownie powtarzała tę podróż.
Tak, ma pan rację. Powtarzam ją... panu.
A więc wyjeżdżaliśmy w końcu czerwca, w ciągu sześciu
kolejnych nocy. Ja wyjeżdżałam ze stolicy pierwsza, z „Ro
bertem ”. Ostatni przyjechali trzydziestego czerwca. Łącz
niczka „Mucha” dwa dni później wróciła z meldunkiem
i w akcji udziału nie brała. Dziwne to nawet, ale jak pan
wie, wszyscy dojechali szczęśliwie.
Jednakże podróż, którą ja odbierałam jako pierwszy
krok w tej niepewnej i ryzykownej akcji, przebiegała
w niesamowitym napięciu. Jestem już otrzaskana, proszę
pana, brałam udział, również czynny, bezpośredni udział
w niejednym „skoku”. Mimo to ciągle jeszcze nie mogłam
się uwolnić do stanu przygnębienia, jakiegoś moralnego
urazu, trwającego częstokroć dłużej niż zwykły szok fi
zyczny — od wrażenia okrutnych strat, a także tragicz
nych kosztów, jakimi opłacony został zamach na warszaw
skiego kata. Śmierć tylu ludzi — już po akcji... A przecież
można się było pocieszać, że to cena za udaną akcję, za
wypełnione zadanie. Można się było pocieszać... i trzeba
się pocieszać. Choć ani wynik nie jest nigdy w stu pro-r
centach pewny, ani straty... do uniknięcia. Ponury absurd
tkwi tylko w tym, iż obie strony tego bilansu nie mają
żadnej gwarancji, są, można by powiedzieć — wymienne.
Pan rozumie, co mam na myśli: akcja może być nieuda
na, a poniesione koszta pełne.
Ja wiem, nam nie wolno tak myśleć... I gdyby nie to;
że mamy tyle czasu, i że siedzę tu z panem, nakryta pań
skim płaszczem, jesteśmy więc w sytuacji jakby pryw at
nej — nie usłyszałby pan tego ode mnie. Oczywiście, je
dyną gwarancją, jedynym obowiązkiem, również wobec
35
naszego sumienia, jest żelazna dokładność w przygotowa
niu i zabezpieczeniu wszystkiego, co da się przewidzieć.
Ten pedantyczny, żmudny wysiłek dziesiątków czy nawet
setek ludzi. Ale czy wszystko da się przewidzieć? Prze
cież nie — wie pan o tym.
Przepraszam. Mam tu chusteczkę... Owszem, podobne
rzeczy nie są w moim zwyczaju. Niech pan uzna, że pan
tego nie widział.
Jeśli nie mogę przestać smarkać, to dlatego jedynie, że
wszystko jest takie świeże. A przecież chce pan poznać
całość, po kolei. Niech więc pan pozna również i to, jaka
ze mnie baba.
Tak, ale mówię o tych szczegółach tylko dlatego, ażeby
pan zrozumiał, ile pracy włożono w przygotowanie wszy
stkiego i w jakim napięciu wyjeżdżaliśmy ze stolicy. Bo
byliśmy w pełni świadomi ogromnej wagi naszego zada
nia. Świadomi tego, iż jesteśmy śrubką precyzyjnego i zło
żonego mechanizmu, więc każde nasze poruszenie, każdy
krok, każdy moment, jak również zachowanie się w nim,
połączone było, w moim przynajmniej mózgu, z paraliżu
jącą pamięcią tego wszystkiego, co poprzedzało nasz wy
jazd, i tym jeszcze ważniejszym ciągiem spraw, który
z naszej jazdy wynikał.
Załóżmy nawet, że przesadzam, ale byliśmy z „Rober
tem ” pierwszą parą, która niejako przecierała drogę. Stąd
to napięcie, poczucie wagi i znaczenia naszej roli...
Od początku podróż była nieprzyjemna, denerwująca,
tak to przynajmniej pamiętam. Pociąg trafił się zatłoczo
ny. Wsiedliśmy już na Wschodnim. Atmosfera pełna pod
niecenia, popłochu, niepokoju, wyczekiwania na najgor
sze. To się wyczuwa od razu w nastroju pasażerów, krąży
to jak fluid i zaraża innych. Nie sposób się wyłączyć, od
izolować. Dzisiaj na przykład nie odczuwam tego w rów
nym stopniu, może dlatego, że nie ma takiego tłoku.
No, no, już się zbliżamy do Radomia... Twarda ta ław
ka. O, matko... Właśnie, wtedy również zbliżał się Radom.
Zaczynały się owe szepty, straszenie, wytwarzanie na
stroju. Mądrzenie się tych złowieszczo doświadczonych, co
zawsze wiedzą z góry i najlepiej, ostrzegają, prowokują,
płoszą.
I to był właśnie ów najgorszy moment, którego nie za
36
pomnę. Nie mogłam się z tego otrząsnąć. I naw et myśla
łam, że jeśli w całym tym piekle przejawia się coś w ro
dzaju kary boskiej... Psiakrew! nie powinnam tak mó
wić. Widzi pan, do czego już doszłam.
Otóż w takich momentach człowiek się robi bezwzględ
ny, koncentruje się na swojej sprawie, myśli jedynie
o tym, co mu wolno, wszystko inne nie ma znaczenia.
Ludzkie względy... nie teraz. Idzie się po trupach. „Ro
bert” był zawsze taki, podziwiałam go. Ale ja mimo wszy
stko jestem babą.
Pan wie, co to znaczą owe zbiegi okoliczności, kiedy
koło nas co chwila kłębią się nie znane, dramatyczne spra
wy, kiedy my, z naszymi zamiarami, nie jesteśmy jedyni,
a ponieważ sami działamy w sekrecie, nie wiemy o po
dobnych sekretach innych. To jest ten nasz dzisiejszy
świat, nasze okupacyjne życie. Nie jesteśmy owym jedy
nym wątkiem w neutralnej, biernej, bezbarwnej masie,
chociaż tak sobie właśnie planujemy naszą konspirację,
jednocześnie dzieją się tam dziesiątki innych spraw, któ
re również biorą za punkt wyjścia neutralność otoczenia.
I tak też właśnie było wówczas. Na peronach radom
skich ustawiali jakichś tam wygarniętych z pociągów. Do
biegał wrzask, pokrzykiwania, lament. Ludzie tłoczyli się
do okien, wszystko chcieli widzieć i wiedzieć zawczasu.
Żandarmi wskakiwali z obu stron na stopnie, zanim je
szcze wyhamowały wagony. Kontrola pod przewodem ge
stapo przesuwała się z obu stron korytarza, hurgot otwie
ranych przedziałów, fala szumu, głosów, zamętu.
Wtedy, w ścisku, jakiś młody człowiek, blady, z nie o
goloną twarzą, zaczął się kręcić wyraźnie spłoszony. Pan
wie, poznajemy się bez pudła, węchem. Chłopak nie czuł
się dobrze fizycznie, nie mogłam stwierdzić, czy był ran
ny, czy tylko zmęczony. Zaczęliśmy się błyskawicznie za
stanawiać, co on może mieć i kto to jest. Widziałam czuj
ny, karcący wzrok „Roberta”: „Żadnych historii!”, mówiło
jego spojrzenie. Chłopak szacował wzrokiem wszystkich
stłoczonych w przedziale. Próbował nas ocenić. W pew
nej chwili, gdy szurgotanie otwieranych przedziałów zbli
żało się, chłopak ów, który niestety siedział obok mnie,
zaczął przesuwać nogami teczkę pod moje miejsce na ław
ce. Robił to idiotycznie, wszyscy widzieli. Twarze ludzkie
37
spochmurniały. Pod twardym wzrokiem „Roberta” prze
sunęłam butem ową teczkę z powrotem pod jego miejsce.
Nie zapomnę tego spojrzenia. Jeszcze raz usiłował pono
wić ten sam trik i ulotnić się z ławki. Nie było żartów.
Przez chwilę trw ała ta groteskowa zabawa z wpychaniem
sobie podejrzanej teczki, a sekundy mijały. Wreszcie „Ro
bert”, jako niby mój mąż czy współtowarzysz, wkroczył.
„Panie ładny”, warknął, „przestań pan tych głupich ka
wałów. Jak pan coś masz, to wyrzuć pan, póki czas, ale
przez tamto okno, nie od strony peronu”. Cała nienawiść
i niechęć pasażerów skupiła się na chłopaku. Zaczęli sze
mrać, odsuwali się. Oj, znam ja takie sytuacje. Chłopak
z rozpaczą obrzucił nas spojrzeniem. „Szmugiel”, zaszep-
tał. „Nie chcę podpaść...” Wiedziałam, że to nieprawda.
Musiało to być coś poważniejszego. Ów chłopak, jakby
wypchnięty naszą wrogością, porwał się, chwycił teczkę
i przeciskał do okna w korytarzu. Paczka wyleciała na
tory, ale żandarmi dostrzegli to. Wyrzucił zbyt późno.
Zrobił się gwałt, szamotanina — i przez chwilę widzieliś
my go w przejściu wleczonego przez Niemców. Musiałam
siedzieć i dawać wyraz swemu oburzeniu, ale wargi chy
ba mi się trzęsły. To było straszne, lecz co mieliśmy u
czynić. „Robert” zasyczał mi w ucho: „Chyba rozumiesz,
«Emilio», że musimy zajechać na miejsce. To jest roz
kaz”. Ale co zrobić, proszę pana, kiedy się czułam jak
Judasz...
Uwaga! Znowu jest kontrola. Ja będę udawała senną,
a pan niech poda obie kennkarty.
Co? Ach, przepraszam. Tak, Jadwiga Czerwińska. Do
kąd? do Krakowa. Tak, do rodziny na urlop. Oto miejsce
pracy.
Uff! Poszli. Ten przeklęty Radom. Nie pytał, czy je-
dziemy razem.
Ruszamy... Co za szczęście. Może już będzie spokojnie.
Więc tak... Widzi pan, to właściwie była jedyna histo
ria, która mogła pokrzyżować wszystko, jedyny moment
prawdziwego niebezpieczeństwa. Przez całą resztę nocy,
do końca, było już raczej spokojnie. Zwłaszcza po Skarży
sku odetchnęliśmy. A jednak nie zapomnę tego chłopa
ka. Nic o nim nie wiem, co tam miał, co to była za afera?
Wzięli go jakby przez nas. To wszystko.
38
No cóż, czułam się winna i odebrało mi to po przyjeź-
dzie całą radość.
Po dotarciu na miejsce wczesnym rankiem udaliśmy
się oddzielnie na punkt. „Roberta” skierowano chwilowo
do kwatery w klasztorze w Tyńcu, a ja zostałam u mojej
ciotki na Wielopolu. Ten lokal wykorzystywany był in
tensywnie od pierwszych przygotowań organizacyjnych
aż do samego zakończenia akcji. Następnego ranka mia
łam wiadomość, że przyjechali szczęśliwie trzej kolejni
członkowie grupy. Można powiedzieć: przetarliśm y dro
gę.
Czy ja jednak nie za dużo gadam? Bo na pewno zwra
camy uwagę. No tak, ale czy śpią rzeczywiście?
Powinnam więcej chichotać, a pan mnie przynajmniej
ściskać za rączkę.
Tak więc, o ile wiem, pozostali dotarli bez przeszkód.
A zatem w końcu czerwca cała nasza grupa znalazła się
już na miejscu... Jeśli by mogły powstać jakieś podejrze
nia w tym czasie, rzeczywistość zaprzeczała im. Kolejne
i conocne przerzuty ludzi tym samym pociągiem, w ra
zie czego, byłyby idealną okazją wpadki. Ale nic nam nie
zakłóciło planu. A co ważniejsze, w tym samym czasie
i tym samym pociągiem odbywał się przerzut broni, jak
również całego m ateriału technicznego.
Przepraszam, spróbuję dopchać się do toalety. Pan śpią
cy? Nie? Bo ja zupełnie nie. Może pan chwilę ode mnie
odpocząć. Na śmierć zagadam pana. Ależ on szarpie...
psia noga...
Jestem... trochę się rozluźniło. Śpią tu na korytarzu
jak zabici i trzeba deptać po głowach.
Dziękuję. Zapalę teraz... Więc chciał pan słyszeć rów
nież ode mnie o przerzucie broni. Mogę to panu dokład
nie przedstawić. No cóż, „Skalny” nie żyje, a innych pan
nie zna, i nie łatwo byłoby ich zebrać. Ale to niepotrzeb
ne. Znam wszystkie szczegóły, bo sama w tym częściowo
uczestniczyłam. „Skalny” mi na miejscu dokładnie opo
wiadał, potem czytałam drobiazgowo raporty, woziłam je
z powrotem. Znam każdy detal owej operacji... To była
fantastyczna historia...
Otóż broń konieczną dla akcji też przywieziono ze sto
licy. Plany i pomysły jak to wykonać wykluwały się
39
w ciągu maja. „Pamiętam, droga «Emilciu»”, opowiadał
mi „Skalny”, „jak pewnego słonecznego dnia spotkałem
się nad Wisłą, tam na młocińskiej skarpie, z «Jerzym»”.
„Jerzy” jako ogólny obserwator dowództwa naszej jed
nostki nadzorował całość operacji. „Więc «Jerzy» spotkał
się ze mną, niby to na rybach”, mówił „Skalny”. „Słu
chaj”, powiada, „ty pracujesz jako elektryk w Ostbahn-
direktion. Dowództwo postanowiło wyznaczyć ciebie dla
przygotowania planu przerzutu broni na miejsce. Właś
ciwie zostawiono mi wolną rękę, ale ja chciałbym zle
cić to tobie”. „Wiedziałem już ogólnie”, mówił „Skalny”,
„co to ma być za «skok». Zapytałem, ile tej broni. Cho
dziło o niebagatelną ilość: dwadzieścia pistoletów, osiem
tysięcy sztuk amunicji, trzydzieści granatów filipinek,
sześćdziesiąt opatrunków osobistych oraz ładownicę, smy
cze do broni, jak również m undur oficera SS. Dostałem
term in na opracowanie planu i przewiezienie ładunku do
końca czerwca. Długo się nad tym głowiłem. Zdecydowa
łem, iż najlepiej będzie przesłać broń pociągiem. Znałem
dobrze w arunki transportu kolejowego. Zastanawiając
Się, w jaki sposób przewoziłem nieraz służbowo różne
elektryczne urządzenia kolejowe, wpadłem na pomysł, że
najbezpiecznej będzie ukryć broń w starych mufach kab
lowych, rozrusznikach i licznikach mocy. Należy tylko
wyjąć z nich zawczasu właściwe urządzenia, a następnie
przewozić je w wagonie pocztowym jako urzędowe prze
syłki, należące do Ostbahnu i zaopatrzyć w listy przewo
zowe «Ostbahnfrachtbrief»... Za następnym spotkaniem
«Jerzy» ocenił pozytywnie mój projekt, a m ajor go za
twierdził. Przystąpiłem ”, mówił „Skalny”, „do szczegóło
wego rozpracowania oraz realizacji pomysłu. Przede
wszystkim doszedłem do wniosku, iż transport musi się
odbywać w dwóch partiach, primo ze względu na kłopo
ty z uzyskaniem tak dużej ilości opakowań, a secundo
z racji dużego ciężaru przesyłki. Rozumiesz, «Emilio», to
był prawdziwy arsenał. Uruchomiłem wszystkich kole
gów. Od jednego dostałem pięć liczników mocy, od dru
giego dużą obudowę rozrusznika silnikowego z ampero
mierzem. Przy pomocy dwu innych wyszukaliśmy na
Bagnie kilka pakownych, bardzo ciężkich skrzynek roz-
gałęźnych. Samo to zbieranie opakowań trwało około
40
trzech tygodni”... Nie, nie jestem zmęczona. Mogę mówić
swobodnie. Tylko zapalę jeszcze...
... Z kolei „Skalny”, który pracował na Ostbahnie pod
nazwiskiem Frohlich i, jak panu mówiłam, posługiwał się
„prawdziwymi”, to znaczy własnymi dowodami osobisty
mi, rozpoczął poszukiwania koniecznych dla przesyłki pa
pierów urzędowych. Studiował też oficjalny regulamin
służbowego transportu bagażu technicznego, bo Niemcy,
jak pan wie, są pod tym względem pedantyczni. Na pod
stawie owego regulaminu ustalił, iż potrzeba będzie około
dwudziestu sztuk „Begleitscheinów” i pięć sztuk „Fracht-
briefów”. Trzeba było zdobyć druki, stemple, oraz plom
by ołowiane ze specjalnym drutem. „Skalny” mówił, że
korzystając z pretekstu, iż odnosi naprawiony aparat ra
diowy dla inspektora Wolfa, podwędził bez trudności owe
druki z jego gabinetu. Jeden z kolegów w dyrekcji, nie
należący wcale do naszego oddziału, wykorzystując nie
obecność Reichsbahnrata, ostemplował blankiety w jego
pokoju. Od znajomego kierownika kablowni przy dworcu
Głównym „Skalny” otrzymał plomby ołowiane i ów spe
cjalny drut. Nasza ekspozytura kolejowa posiadała rozga
łęzione, dobre chody. Każdy z tych ludzi, wtajemniczo
nych i nie wtajemniczonych, ze względu na ścisłą konspi
rację miał tylko szczegółowe zadanie do spełnienia, nie
mógł zatem wiedzieć, do czego to posłuży. Tak więc mowy
nie ma, ażeby wyszły stąd jakieś sygnały.
Następnie „Skalny” z drugim kolegą-kolejarzem, „Ru-
dim”, który należał już do grupy, przystosowali zaku
pione i otrzymane opakowania do przewozu broni. W pu
dła liczników załadowali amunicję, pistolety, filipinki
i szklanki, a w mufy rozgałęźne i w skrzynie rozrusznika
porozkładane na trzy części steny, błyskawice oraz PM-40.
Wolną przestrzeń wypchano opatrunkami osobistymi,
uprzężą jak również wiórami drzewnymi. Skrzynie zaśru-
bowali i zaplombowali, a także zaopatrzyli w przygotowa
ne dokumenty.
Ależ pędzimy teraz, jakby chcieli nadrobić czas... Niech
pan popatrzy. Noc krótka. Szarzeje już. O tej porze lu
dzie wyglądają na najbardziej zgnębionych.
Aha, więc pierwszy transport został wysłany z miesz
kania Magdy, siostry „Skalnego”, przy ulicy Okólnik.
41
„«Jerzy» przybył i sprawdzał ładunek przed wysłaniem”.
„Z pierwszą przesyłką”, opowiadał mi „Skalny”, „jecha
łem na miejsce ja z «Góralem». To był także kolejarz
z naszej grupy. «Jerzy» omówił z nami przed wyjazdem
wszystkie szczegóły transportu i zaopatrzył nas w pie
niądze. «Góral» sprowadził rikszę z Foksalu, na którą za
ładowaliśmy pudła. Był już zmrok. Pomagając rikszarzo-
wi, obaj w mundurach Ostbahnu, dopchnęliśmy bagaż do
dworca Wschodniego, gdzie oczekiwał nas Galica, pra
cujący tu jako kierownik ruchu. Był on zaprzysiężony,
choć nie wiedział, oczywiście, co zawiera transport. Ga
lica znał tam wielu kolejarzy i kierowników brankar-
tów. Już wcześniej wywiedział się, kto będzie kierował
wagonem pocztowym nocnego krakowskiego pociągu, to
też zaraz po podstawieniu pogadał z nim robiąc aluzje
handlowe i poparł sprawę stówą. Rozrzucili prawdziwą
przesyłkę kolejową, złożoną z części semaforów, pod któ
re myśmy z «Góralem» załadowali bagaż z bronią. List
przewozowy przekazaliśmy kierownikowi brankartu, on
zaś potwierdził odbiór bagażu. Należało brać pod uwa
gę ewentualność rewizji w drodze, postanowiliśmy więc
z «Góralem», że nie wsiądziemy do wagonu służbowego,
ponieważ mieścił się on zbyt blisko brankartu. Korzysta
jąc z zamętu przed odjazdem, i że czoło pociągu było za
peronami — wdrapaliśmy się przez okno na półki baga
żowe i tak dojechaliśmy na miejsce”. „Skalny” opowia
dał to na wpół ze śmiechem. Niechże pan sobie wyobra
zi, że spali całą drogę.
To był wspaniały człowiek... Na dworcu, po przyjeździe,
wspólnie zabrali przesyłki z wagonu pocztowego. Na
wszelki wypadek, ażeby nie pozostawiać śladów, „Skalny”
wycofał Frachtbrief od kierownika. Było jasne słońce,
szósta rano. Na peronach nikt ich nie oczekiwał. Prze-
taskali bagaż do przechowalni. Wyszli z kwitem, we
dług instrukcji, i przez pustawe jeszcze uliczki udali się
na Rynek. Umówionym punktem był kościółek św. Woj
ciecha. Mieli tremę, czy wszystko gra, ale najważniejsze
wydawało się poczucie lekkości, że główna sprawa była
już za nimi. Każdy z nas dobrze zna to uczucie, jak gdy
by zmienił ciało... W mroku kościółka, na ostatniej ław
ce siedziała drobna dziewczyna z bukiecikiem czerwo
42
nych goździków. To był umówiony znak rozpoznawczy.
„Skalny” ukląkł obok niej i długo szczerze modlił się,
dziękując za szczęśliwy przerzut. Miał wrażenie, mówił,
iż dziewczyna się niepokoiła, bojąc się wpadki lub uwa
żając, że on zanadto „gra”. Wreszcie oddali jej kwit pod
ławką, otrzymując zapewnienie, iż bagaż zostanie ode
brany w przeciągu pół godziny. Bardzo serio była ta
miejscowa łączniczka, mówił...
Stoimy. To chyba Tunel... Tutaj też nie bywało bez
piecznie. Partyzancki odcinek, wie pan. Niemcy są ner
wowi.
Ale wracając do relacji „Skalnego”, bo nie zdążę pa
nu dokończyć przed Krakowem: Otóż obaj z „Góralem”,
wyspawszy się na melinie u skrzypka w Starym Teatrze
przy placu Szczepańskim, najbliższym pociągiem wrócili
do stolicy. Po tygodniu nadeszły z powrotem puste opako
wania, jak było umówione. Koniecznie potrzebowali ich
do następnego transportu. Ten z kolei przygotowywał
„Skalny” z „Rudim”, swoim koleżką — kolejarzem. Na
wstępie mieli głupią przygodę, też jakby dla przesąd
nych. „Suszyliśmy u mnie, na Starówce, w kuchni na
brytfannach amunicję i kłóciliśmy się, kto ma pójść po
wióry drzewne. Tymczasem trach! trach!... małośmy
z krzeseł nie pospadali. Zapomniana amunicja na ogniu
zaczęła eksplodować. Pochyleni za osłoną pieca kuchen
nego, jak w pierwszej linii okopów, ściągaliśmy bryt
fanny rozsypując naboje po podłodze. Na szczęście eks
plozje ustały. Byliśmy mokrzy od potu. Podsunąłem się
ostrożnie do okna zerkając zza czarnego papieru, czy
•czasem na ulicy nie widać patrolu. Bogu dzięki pod na
mi był sklep, a wokoło po nocy pusto...”
Ten drugi transport, również sprawdzony przedtem
przez „Jerzego”, konwojowaliśmy ze stolicy we czwórkę;
poza „Skalnym” — „Góral”, Galica i ja.
Wyekspediowany został on z mieszkania „Skalnego” na
Starówce. Spotkaliśmy się na peronie. Załadowanie na
Wschodnim odbyło się planowo i sprawnie dzięki pomo
cy Galicy oraz kolejnej stówie. Podróż nasza przebiegła
zupełnie spokojnie. To był mój czwarty przejazd na tej
trasie. Tak proszę pana, i nie ostatni... Jeśli nawet de-
43
nerwowaliśmy się trochę, choćby z racji samego ryzyka
powtórzenia identycznej techniki — rację miał „Skalny”,
który chwalił się, że to wypróbowany sposób. Rankiem
byliśmy na miejscu. Czekałam na naszych kolejarzy, po
szli właśnie odebrać bagaż. Tym razem wynikła mała
kontrowersja, ponieważ kierownik brankartu wzbraniał
się zwrócić list przewozowy. Potrzebny mu był do od
prawy. Widziałam, jak kolejna stówa poszła w ruch
i chyba autorytet Galicy podziałał, bo spostrzegłam, iż
tam ten szuka w torbie, po czym w końcu oddaje Fracht-
brief. Po odpłynięciu fali pasażerów „Skalny”, „Góral”
oraz Galica rozdzielili między siebie paczki, ja zaś ob
serwowałam drogę. Skierowaliśmy się peronem i przejś
ciem za budynkiem stacyjnym na ulicę. Zdaje się, że tylko
ja jedna byłam zdenerwowana. Oni mieli nerwy jak po
stronki. No, bo niech pan sobie tylko wyobrazi. Przed
dworcem rozglądamy się i widzimy „Zenka”, tego z dru
giej grupy uderzeniowej, który odebrać miał transport
na miejscu. „Zenek” podchodzi w towarzystwie Niemca
w mundurze Wehrmachtu. My ze skrzynkami... „Skalny”
mało znał „Zenka”, i dostrzegłam na jego twarzy cień
obawy oraz wątpliwości. „Cholera, czy on zwariował?
«Emilciu», ty go znasz dobrze?”, zaszeptał szybko zwra
cając się do mnie. No jakże? Nie wiedziałam jeszcze, o co
chodzi, ale „Zenka” byłam pewna. „Chodźcie, mam tu
taj ciężarówkę z W ehrmachtu”, powiedział z .przebłyskiem
drwiny. Przywitaliśmy się, również z Niemcem, który po
mógł nam nosić bagaż, a potem wlazł na samochód, od
bierał i układał na nim skrzynki. „Skalny” był zły, nie
ufny. Na pożegnanie, wobec jego wyrzutów, „Zenek”
oświadczył spokojnie: „Taka ciężarówka to najlepsza
rzecz. Odpaliłem szkopowi, bo łasy na pieniądze. Zgodził
się wyświadczyć Ostbahnowi tę drobną przysługę”. A po
tem przeciął sprawę: „Nic się nie martw, zamelduj J e
rzemu*, że ładunek otrzymałem jak trzeba, w porządku.
Wynająłem Niemca z ciężarówką, bo tu, przy nieustan
nych rewizjach pojazdów czy bagaży, jest to najpew
niejszy środek transportu”. Pomachał nam ręką i cięża
rówka odjechała. Widzi więc pan, majorze, jacy oni by
li pewni siebie...
A zatem tak to wyglądało. O! czyżbym się myliła? Chy
44
ba zbliżamy się już do celu... To były Słomniki, a teraz
Niedźwiedź. Ani chwili się nie zdrzemnęliśmy. Pewnie
pan będzie miał mnie dość. Ale sądzę, że opowiedzia
łam dokładnie... Jeżeli są jakieś wątpliwości, niech pan py
ta. Bo ja sama też mam wątpliwości...
Ach, więc pan zapytuje, czy czasem już tu tkwić mo
gły jakieś przyczyny? Jakaś niezręczność... ludzie? Nie,
proszę pana. Niczego takiego nie widzę. To była ogromna
praca wielu osób, przeprowadzona z całym wysiłkiem
i poświęceniem. Żeby zrobić wszystko co trzeba dla za
pewnienia sukcesu.
No, jesteśmy! Niech mnie pan weźmie pod rękę. Tak
samo, jak przy wsiadaniu. Widzi pan major, przy wszyst
kich wyjściach kontrola. Proszę moją kennkartę. Ja bę
dę udawała śpiącą, bo przecież droga była męcząca. Tu
zawsze ich tylu...
Uwaga! Co proszę? Tak, Jadwiga Czerwińska... z War
szawy.
W porządku... Jesteśmy. Teraz, panie majorze, odsta
wię pana pod właściwy adres. Nie szkodzi. Może zobaczy
my się jeszcze. Niech mnie pan nadal trzyma pod ramię,
bo trochę mi się nogi chwieją... Gdybym to wszystko mo
gła sobie sensownie wyjaśnić... Ale tak przecież bywa,
tak bywa, i trzeba się z tym godzić.
O, tu. Mieszkania pięć. Na pierwszym piętrze. Szczęść
Boże! Odczekam jeszcze parę minut na ulicy. Ale tu pan
major może być spokojny. Do widzenia. Może się zoba
czymy jeszcze...
2.
Droga schodziła w dół i gliniastą gardzielą przerzynała
wieś. Chałupy zdawały się sterczeć wysoko, na urwistych
lessowych cyplach ziemi, tak że dojazdy gospodarskie
pięły się stromo w górę, co utrudniało bez ^wątpienia
krążenie fur ze zbożem, a do kwietnych ogródków i klom
bów wspinać się trzeba było po zabłoconych stopniach.
Uliczka przypominała wypłukany wąwóz po strumieniu,
a wyjeżdżona przez lata całe, pogłębiała się coraz bar
dziej. Bagnista, pełna gnoju, sprawiała wrażenie jedne-
45
go topieliska. Konie u bryczki musiały zwolnić mimo
spadku i zapadając się do pół łydek, parskały pośród
wstrząsów w otchłaniach kałuż. Co jak co, ale autem tę
dy nie przejedzie. Widnokrąg obudowany był ostrymi
graniami wzgórz, pełnymi nasadzonych strzech, niczym
jaskółcze gniazda. Trzeszczały orczyki, błoto pryskało
przy zapaściach i susach, zapachniało końskim swędem
czy potem. Przeorywali się jakoś przez ten kanion
gliny, droga pomiędzy murkami zwęziła się jeszcze bar
dziej, i ukazała w dolinie gęstą bryłę parku. Wśród sta
rodrzewu, stykającego się z lasem, przebłyskiwały za
budowania dworu. Okryty pledem od błota, unosząc się
na skórzanym siedzeniu jak w siodle galopującego ru
maka, dostrzegł ceglany m ur dworski. Zasłonił on ich na
dłuższą chwilę, po czym nagle otworzył się. przerwą że
laznej bramy, z pustą szczeliną alei, aż do dworskiego
frontonu.
Przy bramie ktoś w cywilu zasalutował. Nim zdążył
dostrzec, kto to był, bryczka hamowała przed gankiem.
Przywitał go komendant miejscowej placówki. Właściciel
ka m ajątku bawiła chwilowo w Krakowie. Ulokowano go
w gościnnym pokoju oficyny, za ścianą wina, obrośnię
tej mchem jak statek wydobyty z dna morza. Urzekły go
owa cisza i spokój. Lipcowe słońce, przesiewane niczym
okruchy kryształu poprzez gęstwę liści, szczebiot pta
ków, sikorek, wilg i drozdów w wielkich koronach par
ku, nawoływanie kukułki, brzękliwy lament pszczół od
pasieki, to były jedyne dźwięki. I miodny zapach ziół,
uli, olejków, razem z wonią wyschłego nawozu. Aromat
mleka i nagły smrodek chlewni jak fala z otwartego wy
chodka.
— Ilu tu macie z grupy? — zapytał komendanta o po
wierzchowności wiejskiego nauczyciela.
— Dwóch rannych, panie majorze. Obaj już właściwie
w rekonwalescencji. Ciężej poharatanych zabrał doktor
„Abel” z sanitariuszką „Dolores”.
... Doktor „Abel”. Przypomniał sobie teraz. To on mu
pierwszy mówił o „Buławie”. O tym przeklętym, nieszczę
snym pechowcu, przez którego się wszystko zawaliło. „Co
za czasy”, powiedział, „co za cholerny świat! Jakim ż sza
tańskim próbom te dzieci są poddawane. Pan Bóg odwró
46
cił twarz, a ów kielich w ogrojcu spełniają słabi i grze
szni, którzy nie są Bogami”. Te dzieci... tak powiedział.
Major zdał sobie spraiwę, że ci wszyscy chłopcy i dziew
częta, z którym i miał tu do czynienia, za których odpo
wiadał i którzy odpowiadali za niego, mieli osiemnaście,
dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Zdawa
li m atury, robili komplety, pisali wierszę, rozwiązywali
zadania z fizyki i techniki, uczyli się starocerkiewnego,
karmili wszy u Weigla. Dzieci, dobre sobie... Dzieci, przed
którymi opancerzeni gestapowcy klękali w obłędnym
strachu, gdy przyciskali spust rozszarpując dorosłe ciel
ska w mundurach na miazgę, gdy rzucali granaty w zwie
rzęco przerażone twarze, gdy deptali po krw i niemieckiej,
odwracając owe trupie kloce za nogi, za włosy, frontem
do światła, opróżniając kabury i wyciągając dokumenty.
Na których gest oraz błysk oczu mądrzy, dorośli ojcowie
i matki, co to przeżyli cara, kozaków, pierwszą wojnę,
dwudziesty rok i bezrobocie, a także wrzesień i swą do
rosłą praktyczność — padali plackiem na ziemię, kryli
się w bramy i załomy, jak na widok wysłańców nieba czy
piekła. Dzieci, o skórze czystej, gładkiej, o włosach pu
szystych i jedwabistym wąsiku, o piegach i znamionach
ginących jeszcze pod rumieńcem wstydu, o źrenicach
i oczach świetlistych jak gwiazdy oraz skłonnych do łez,
o drobnych palcach, różowych paznokciach, o smukłych
łydkach i piersiach ledwie zarysowanych pod sukienką,
o pełnych zdrowych wargach, zębach jak porcelana i czo
łach gładkich, bez zmarszczek. O chłopięcym, zawadiac
kim słownictwie, i z laleczkami-maskotkami chroniącymi
od śmierci. Z pierwszymi tajemnicami płci i podświado
mą pewnością wiecznego życia. Dzieci, nic nie wiedzące,
ile bólu wytrzyma ciało, czym jest straszliwa zdrada or
ganizmu i jak zwierzęcą otchłań tortury. Nie znający cho
rób i cienpień, i przesytu, nieświadomi, co to udręka, zby-
dlęcenie... Dzieci, o tej samej czystej skórze odbitej od
kości, o zapuchłych, czarnych, zasiniaczonych maskach,
w jednej wielkiej ranie poszarpanego mięsa, o wybitych
zębach, lepkich od krw i pękach jedwabistych włosów,
o połamanych kruchych palcach, zmiażdżonych nerkach,
pękniętych wątrobach, konające wśród śluzu i gangreny.
Walka tych młodych ciał, z ich witalną siłą przetrwania...
47
Jedyne, co wiedzieli, to żartobliwa rada, aby na akcję cho
dzić na czczo, bo ze śniadaniem w jelitach ciężej się umie
ra. Dzieci, powtarzał... To nie była rzeź niewiniątek i nie
kończyła się na torturach młodego ciała. Jeśli ono nie
świadome było swego losu, cóż powiedzieć o świeżym su
mieniu. Mogli sobie wyobrazić wszystko, prócz tej sza
tańskiej próby. Więc tak — bo przychodziły tortury świa
domości, rozpaczliwa, przerażająca niemoc, gdy przywa
lał ich ogrom strasznych śmierci kolegów, pchające do
wariactwa poczucie winy. Bo oni byli po dziecięcemu
uczciwi oraz prostolinijni w rachunkach sumienia. Jesz
cze nie umieli odsuwać od siebie otchłani przeżytych lat,
korowodu wyblakłych krzywd, abstrakcyjnych żywotów-
-cieni. Ich świat był zależnością faktów tu i teraz, widzieli
prostą i wyłączną całość, która ich przerastała. Przy ca
łej wrażliwości swojej wyobraźni, nie znużonej latami
długiego obojętnienia, nagle dostrzegali ogrom konsek
wencji zbyt straszny, niewspółmierny do tego, co robi
li. Spełniali przecież obowiązki proste, i chcieli spełniać
je najlepiej. Dzieci, któż ulituje się nad wami, uwolni od
męczarni rozpamiętywania? Nikt, bo chcieliście brać
udział w rzeczach wielkich, a wielkość i groza wydawały
się takie zwyczajne.
Doktor „Abel”. To przecież on otrzymał już w począt
kach czerwca polecenie dowódcy grupy, aby się udać na
miejsce i zorganizować punkt operacyjny. „No, cóż”, mó
wił, „to są te makabryczne obowiązki. Kiedy ci młodzi
chłopcy i dziewczęta, w kołnierzykach a la Słowacki,
w golfach, pumpach i watowanych samodziałach, w koro
nach warkoczy i kwiaciastych chłopkach, kręcą się, zwi
jają, z oczyma błyszczącymi podnieceniem — ja myślę
o prześcieradłach operacyjnych, wyjałowionych lancetach,
piłkach do przecinania kości, gipsie i narkozie. Niedobrze
tak przeskakiwać etapy, a jednak muszę być gotowy. Mu
simy czekać na ów potworny wynik. Zna pan te słowa
z «Fausta» Goethego, które mi wtedy przychodzą na myśl:
»Man spricht, wie man mir Nachricht gab, Von keinen
Graben, doch vom Grab». Zdaje nam się, ze szykujemy
jakąś tamę przeciw czemuś, a my sobie przygotowujemy
grób... Pojechałem z łączniczką «Iirą» oraz dwiema sanita
riuszkami, «01eńką» i «Dolores», na miejsce. Porucznik
48
«Robert», którego tam spotkałem, skontaktował mnie
w szpitalu na Kopernika z dwoma wybitnymi kolegami-
-chirurgami. Jeden jest pułkownikiem lekarzem, drugi
docentem z UJ-u. Wtajemniczyliśmy ich w konsekwencje
sprawy jako ludzi absolutnie godnych zaufania. Oni mi
udzielili pomocy w zorganizowaniu punktu operacyjnego
dla ewentualnych rannych po akcji. Oczywiście na trasie
przyszłego odskoku, poza miastem. Miałem do pomocy
trójkę dziewcząt — «Dolores», «01eńkę» i «Kingę». Urzą
dziliśmy z «Robertem» kilka wycieczek rowerowych
w okolice Ojcowa, Skały i Wolbromia. Nie było to wy
godne, aleśmy lustrowali pobliskie dwory, o których in
formacje wydawały się zachęcające. Gospodarzom wy
jaśnialiśmy, że szukamy miejsca na rekonwalescencję dla
chorych przez lato. W końcu zdecydowałem, iż najlepszą
lokalizacją dla urządzenia punktu będzie m ajątek Zręby
Dzierżawne koło Wolbromia. Chodziło o względy komu
nikacyjne, szybki dojazd, osłonę oraz bezpieczeństwo.
Właściciele, ludzie uczciwi i patrioci, początkowo przera
zili się, słysząc o co chodzi. Bo niech pan sobie tylko
wyobrazi pojawienie się trzech wiośnianych dziewcząt
w sukieneczkach w kwiateczki i groszki, z parasolkami
słonecznymi tudzież pękami maków, które proponują za
łożyć tam nagle operacyjną, chirurgiczną rzeźnię, i to
w dodatku nielegalną. Nasz autorytet jak również namo
wy pomogły wreszcie, i zgodzili się na zorganizowanie
tajnego punktu sanitarnego. Założyłem więc z dziewczę
tami kw aterę w m ajątku, a występując jako letnicy, nie
zwracaliśmy uwagi miejscowych. Punkt medyczno-opa-
trunkowy przygotowany został na sześciu rannych. Nie
było to ani zbyt pesymistyczne, ani nazbyt optymistyczne
wyliczenie, ale tak brzmiał rozkaz i na tyle mogliśmy
się zdobyć. Wszelki sprzęt, m ateriał operacyjny oraz opa
trunkowy uzyskałem za pośrednictwem pułkownika le
karza ze szpitala, on także wybrał chirurgów i przysłał
ich na punkt do dworu we właściwym terminie... Cze
kaliśmy modląc się, aby się okazało, żeśmy niepotrzebni.
Niestety, panie majorze, stało się inaczej...”
Kierowca „Buława” nie wydawał się dzieckiem. Był
ponoć duży, rosły i uchodził za spokojnego. Prowadzenie
czterotonowej ciężarówki wymagało opanowania, wprawy
4 — O d s k o k
49
tudzież siły. „Ja go nawet w jakiś sposób rozumiem, to
znaczy próbują sobie wyobrazić i zrozumieć, choć z pew
nością nie jest to sprawa teorii, a na Boga, nie wiem, czy
zdolny byłbym to przeżyć”, mówił doktor. „Bo niech pan
pomyśli — człowiek widzi wszystko, co przedtem i po
tem... I wszystko przecina się w tym jednym momencie.
Ja jeszcze nie znałem w pełni szczegółów i czułem tylko
litość... Niech mnie pan zabije, doktorze, krzyczał, niech
mnie pan zabije jak szczura, ja nie powinienem żyć! To
była histeria, kończyło się na szarpaniu zębami bandaża.
Musiałem go zwymyślać. Potrzebował tego... Cały czas
myślałem o tej chwili, powtarzał, jak tylko ustalono plan
działania, cały czas myślałem i widziałem ten moment.
Już od pierwszej odprawy, gdy padało słowo Chevrole-
ta — robiłem stopą ruch odpuszczania sprzęgła... Ćwi
czyłem ten instynkt automatycznie, bez świadomości —
słowo... i noga... Ktoś mówi, a ja poruszam nogą... I czu
ję włączanie wału, i ruszam. Bo przecież silnik cały czas
pracuje... I wiem, że w tej jednej sekundzie muszę być
gotów. Ciągle o tym myślałem i myślę. Nie wiem, nie ro
zumiem, co się stało. Czas zwolnił się dla mnie, bo zbyt
się zagęścił. Zbyt wypełniona była każda kolejna minuta,
i ja je odliczałem, przeżywałem, jak my wszyscy. I wtedy
to, co miało trwać ułamek, mgnienie oka — stało się dla
mnie zbyt precyzyjne, zwolnione. Puszczałem sprzęgło,
ale zbyt uroczyście, nie wiem, jak to powiedzieć, zbyt od
świętnie. No, bo to było właśnie to, co miałem zrobić...
Spóźniłem się, przekleństwo! — spóźniłem! Doktorze,
wszyscy czekali na mnie, i ta sekunda już się nie powtó
rzy. Chciałem za dobrze, zanadto myślałem o sobie — nie,
nie stchórzyłem, tylko się zbyt przejąłem sobą. O Boże,
tyle wysiłku, tyle trudu, zawieszone na moim kulasie, na
tym ruchu, który był za wolny... I potem te straszne rze
czy, ten odwrót — wszystko przeze mnie. O Jezu, co ze
mnie za łajdak, co za drań! Nie wiedziałem, głupi, że to
aż tyle znaczy... Wspaniałe chłopaki, dziewczyny... a ja
żyję!... powtarzał. Oto ów gwóźdź u podkowy końskiej,
przez który przegrywa się bitwę”.
Tak chyba opowiadał doktor „Abel”, jeżeli major do
brze pamiętał. A czy się za tym coś nie kry
ło?...
50
— Kierowca „Buława” jest tutaj? — spytał komendan
ta miejscowej placówki.
— Jest. Miał lekki postrzał w ramię.
— Czy mogę się z nim zobaczyć? Chciabym porozma
wiać. Jak się czuje?
— Dobrze. Tylko...
— Tylko co?
— No, nic takiego. Tylko... on wciąż płacze...
— Co robi?
— Płacze.
Major poczuł się zaskoczony. Miał wrażenie, jakby się
przesłyszał. Albo jakby się nie zrozumieli i mowa była
o którejś z dziewcząt. Szybko jednak odgarnął na bok
owe schematyczne sposoby reakcji. No, no, pomyślał. Czy
tak się widzi bohaterów? Więc istotnie, to było nieocze
kiwane.
— Płacze — powiedział, zatrzymując się i łamiąc ga
łązkę w palcach. — Ach, tak...
Spojrzał na dowódcę miejscowej placówki.
— Płacze — powtórzył bezmyślnie. — Czy... jest po
szoku? Ta ręka... boli?
Komendant skubał wąsy. — To nie to — powiedział. —
On... czuje się winien.
— Aha — powiedział m ajor i wszedł do oficyny.
W izbie był zielonkawy półmrok. Głośno brzęczały mu
chy mimo otwartych okien. Zgadzało się o tyle tylko, że
„Buława” miał zaczerwienione oczy. Poza tym dźwignął
się wielki, barczysty, w rozchełstanej koszuli i z białym
V temblaka u ręki. Trzasnął obcasami oraz wyprężył się
nawet, tak że głowa jego ginęła pod belkowaną powałą.
— Panie majorze, kapral „Buława”...
Położył mu rękę na zdrowym ramieniu.
— Siadajcie, jesteście na prawach chorego.
„Buława” zmalał. Osunął się na pryczę okrytą kocem.
Major zdjął cyklistówkę.
— Panie poruczniku — powiedział — przyślijcie nam
coś do picia. Byle nie samogon...
Przez chwilę patrzył na tego człowieka. Zapalili. Wolno
zdmuchiwał płomień zapalniczki przeciwwiatrowej.
— No i jak się czujesz, „Buława”?
Widział w półmroku, jak tam ten pociemniał najpierw,
51
Andrzej Braun •DSKOK , s Fi \\
Już siedzieli w tym starym , znajom ym pokoju, który jeszcze w czoraj uw ażał za szczyt luksusu. Te sam e rysy na suficie, przybyło w iele gratów , zładow anych po śpiesznie na kupę. I tylko żardyniera z kw iatam i m roczyła pokój po daw nem u, zam iast szkła we francuskim oknie ru działy gazety, „N owy K urier W arszaw ski” i „W arschauer Z eitung”. W szystko to w yglądało jakby przed, czy też po podró ży. Siedzieli przy rogu stołu dotykając się kolanam i. Czuł, że m usi o coś zapytać, a jednocześ nie nie m iał odwagi. Pani N iuta patrzyła nań, jakby z ukrytym lękiem i niechę cią. — A synow ie? — w yrw ało m u się, i już pożałował. W yłupiaste oczy pod turbanem szybko nabrzm iew ały łzam i. — Czesio jest, chodzi do szkoły na P ra dze... A o Januszu — głos jej się zała mał. — Nie wie pan? M ówią mi ludzie, że zginął... W alczył na Bielańskiej... Ja sama... Zdawało m u się, że oczekiwał tej w iado mości. Pochylił przeto głowę, ażeby nie w idziała jego tw arzy. R y s u n e k n a o b w o l u c i e B a r b a r a Z l e m b l c k a ODSKOK 0
— Panie Włodarski — posłyszał rozlazły, jakby zakata rzony głos kierownika sklepu, Marcysia. — Zaczekaj pan chwileczkę. Załatwił już był wszystko: karbid, naftę te trochę ka szy, sztucznego miodu, sacharyny i wódki, które przypa dały mu na bezugschean jako pracownikowi administracji leśnej, utargowa! na boku z ekspedientem mały interes w zakresie części rowerowych i szedł już do wyjścia stu kając głośno zakurzonymi buciorami, kiedy kierownik Marcyś wyłonił się z tłumu bab wiejskich. Był w połyskli wym kitlu alpakowym, wciągniętym na jesionkę, i w na- usznikach narciarskich. W magazynach spółdzielni, peł nych żelastwa i mroku, musiał panować ziąb. Sinawa, gładka gęba kierownika, z dołkiem w brodzie oraz wor kami pod oczyma, z uważnym, ale życzliwym uśmiesz kiem, świadczyła, że Marcyś ubytek ciepła w składach na zapleczu wyrównywał bimbrem. — Chodźże tu pan na moment — wskazał dłonią kąt za beczkami. ■— Rzadko pan się pokazujesz w gminie, panie Włodarski. Gajowy przełożył plecak w drugą rękę, a palcem pra wej dotknął daszka czapki. — A po co ja tutaj?... — machnął leniwie dłonią na kłę bowisko furmanek za oknem: trzaskanie batów, brzęk dzwonków rowerowych oraz dwóch granatowych policjan tów rozmawiających przed posterunkiem. Nawet niemiecka 7
furażerka z bączkiem sunęła nad babskimi grzbietami. — Roboty przed mrozami sporo... — Pana tu do miasteczka nie ciągnie, panie Włodar ski. Pan się nie interesujesz. Ale panem się interesują... — powiedział kierownik obojętnym głosem. — Masz pan mnie coś do powiedzenia, panie Mar- cyś? Kierownik spoważniał przesuwając wzrokiem po tłu mie chłopskiej klienteli. — Posterunkowy Miziołek rozpytywał mnie wczoraj o pana. „Pan tego gajowego dobrze znasz”, mówił... •— A co on ma do mnie za interes? — Interes, panie Włodarski, to on tam zawsze ma. Broń mnie Panie Boże mieć coś wspólnego z jego interesami. — Kierownik popatrzył troskliwie i nawet przygryzł war gę. — Pytał mnie o pańską rodzinę. Czy pan masz tu krewnych jakichś... Włodarski przerzucił plecak na ramię. Nagle odeszła mu chęć do rozmowy. — Nie mam nijakiej rodziny. A zresztą co go to obcho dzi? — Ja też tak powiedziałem — westchnął dwuznacznie Marcyś. — Sam pan jesteś, o ile mi wiadomo. — Prawie sam — mruknął gajowy. — No właśnie. O tym małym nadmienił. — O chłopcu? To synek mój. Sierota po żonie, niebosz czce. liii... Ruszył zza beczek, poprawiając plecak. Kierownik znów się uśmiechał. — Pan wiesz, panie Włodarski, to jego zajęcie. Łazi, pyta się. Co miałem panu nie powiedzieć... Pan siedzisz z dala od ludzi. Gajowy wyprostował się, klepnął w plecak, niezbyt wy ładowany. — To wszystko, co mam do odebrania. Niech każdy swoje robi, tak najlepiej. Kierownik Marcyś założył ręce w błyszczących ręka wach i odprowadzał go wzrokiem, póki drzwi z brząka- dełkiem nie zatrzasnęły się. Przed spółdzielnią gajowy mo cował plecak na bagażniku roweru. Zabłocony był ten ro wer i stary. 8 „Jezus M aria”, pomyślał Włodarski sadowiąc się ciężko na siodełku, „czyżby coś wywąchał?...” Przed pocztą, gdzie o tej porze ruch już był niewielki, bowiem o siedemnastej zamykano urząd, wypatrzył go folksdojcz Rokita. Gajowy odebrał paczkę, która leżała na poste restante. W przesyłce wyczuwał papiery i foto grafie, musiała więc zawierać to, o co prosił. Pan Rokita był tutejszy, Włodarski znał go jeszcze sprzed wojny, ale ostatnio mówiono o tym farbowańcu coraz gorzej. „Co za dzień”, pomyślał gajowy, kiedy ten hycel podchodził do niego, „co za dzień... a zresztą to tutaj norm alne”. Każda wizyta w gminie oznaczała nerwy i napięcie, już zbliża jąc się do osady miał uczucie, że wchodzi do pułapki, gdzie w każdej chwili zapadnie w potrzask, w sieci, w klatkę, cały czas trzeba być czujnym, uważnym, stąpać jak wśród założonych ładunków, zapaści, łapidołów —• ażeby wydo stać się stąd cały i zdrowy, jak z gniazda dzikich bestii. Ocierał pot z czoła, kiedy się stamtąd wydostawał szczę śliwie, i wtedy dopiero czuł, jak ryzykowne to były w j- prawy i jaka to dla niego, człowieka ciszy i odludzia, wol nych przestrzeni i powolnych myśli, była próba. Nie stety, musiał się tutaj pokazywać co jakiś czas. — Panie Włodarski, dobrze, że pana widzę — mówił Rokita z daleka, żeby mu nie dać umknąć. — Chciałem już pana odwiedzić. Potrzebuję parę metrów drzewa. — Czemu nie... — powiedział gajowy przystając. — Przydział pan ma? — Papierek się znajdzie — uśmiechnął się lekceważą co. — Jedziesz pan już? Odprowadzę kawałek. Więc szli tak głównym traktem, co się urywał wśród pól na zakręcie, szli na oczach wszystkich, przed urzęda mi i sklepami. Gajowy prowadząc rower, a Rokita z ła pą na jego kierownicy, jakby nie pozwalając mu przypad kiem czmychnąć. — To pan dostajesz czasem pocztę? No, no... — dziwił się fałszywiec, zaś oczka jego dziobały nieruchomą maskę leśnika. — A można by pomyśleć, że pan nie masz żad nego kontaktu ze światem. — Jakieś tam papiery rodzinne... — bąknął gajowy z 9
nagłym dławiącym przekonaniem, iż tamten musiał oglą dać przesyłkę. — Popatrz pan... to pan masz rodzinę... Taki odludek i samotnik — dziwił się foks protekcjonalnie. Włodarski czuł, że nie może po prostu uciąć tej rozmo wy. Po prawdzie to sam byłem i jestem — m ruknął nieco łagodniej, bo ^postanowił jednak nie uciekać; należało ro zegrać to słowami, wszystko inne budziłoby podejrze nia- Pókim nie poślubił wdowy i póki nie pojechała na roboty do Reichu... Taki czas — powiedział sentencjonalnie Rokita. — Niemiecka Rzesza potrzebuje teraz rąk do pracy. — I póki nie zmarła tam rok temu... Tamten zdał sobie sprawę, że jego sentencja wypadła trochę bez sensu. Przybrał obłudny uśmiech. — A ten dzieciak, co u pana jest... Dzieciak?... Aaa, mały po nieboszczce. Synek. ■— Znaczy... przyszywany... — kiwnął głową wyrozu miale. Bo też nie podobny do pana, panie Włodarski, Czarny... jak cygan jaki. „Widział go”, uświadomił sobie gajowy. „Nieprzypad kowo zagaduje...” A pan, panie Włodarski, blondyn przystojny... — parsknął Szkop niby żartem. — Żona była ciemna, ze wschodu... No, będę jechał. Rokita nie zdejmował ręki z kierownicy, jakby nie sły szał. Pan też, panie Rokita, na Niemca nie wyglądasz — kolnął na ślepo gajowy. — Ino jak brat-Słowianin. Kiedyś wszyscy będziemy siwi... Jedni będą, drudzy nie — cedził tamten z uśmiesz kiem. Verjluchte Jude na pewno nie doczekają... A ten pański dzieciak to do Żydziaka podobny... Ciągle się tu trafiają... wszaki... Włodarski z trudem rozwarł zaciśnięte powieki. Udało mu się spojrzeć Rokicie w oczy ze smutnym, kamiennym spokojem. 10 — Panie Rokita, czemu pan takie rzeczy mnie... mó wisz? Szkop odwrócił obojętnie głowę. — Chciałem to od pana usłyszeć. Żebyś mi pan sam po wiedział. Bo co tam mają ludzie gadać. Pan jesteś na służbowej posadzie... rozporządzenia pan znasz. Kto słucha rozporządzeń, może spokojnie pracować. Do zobaczenia, panie Włodarski. Zdjął rękę z kierownicy, odwrócił się i już nie patrzał za gajowym. Nawet najgorszy dzień ma swój kres, a w listopadzie zbliża się on dość szybko, niepostrzeżenie. Zanim Włodar ski dotarł do swego ustronia, szaro-sinawy mrok zacierał już perspektywę zarośli, wchłaniał zarys bezlistnych ga łązek, wypełniał i zalewał przestrzeń zagajników zmętma- łą masą nieprzejrzystego oparu. Pola urywały się wypu kłe ku niebu, a granica między ścierniskiem i powietrzem zamazywała się jak zasypana popiołem. Rower szczękał i brzęczał wstrząsany na skamieniałych koleinach, kierow nica szarpała dłonie, twarde siodełko odbijało nerki. Wło darski pedałował ostrożnie, aby nie zósemkować koła. Rozgrzał się już na tyle, że czuł strumyki gorącego potu i lodowate liźnięcia mokrej koszuli przy rozchyleniu kurt ki. Mogło go chwycić przeziębienie, gdyby nagle zawiało. Ale cisza była, bezwietrznie, zimno i nieruchomo. Sam nie wiedział, czy nie poci się od tych myśli, co go nie opuszczały ani na moment, bo przecież sama przejażdżka do gminy, niespełna cztery kilometry, zawsze stanowiła zdrowy trening. Dwukrotnie macał po kieszeni, czy nie zgubił przysła nych papierów. Była tam m etryka urodzenia z parafial nych rejestrów spod Stryja na imię i nazwisko pięciolet niego Marka Józefa Beksińskiego, syna Róży i Walerego Beksińskich. Tak brzmiało poprzednie nazwisko Włodar skiej oraz jej pierwszego męża. Siostra Róży przysłała mu papier po miesiącu czekania. Z trzech osób, figurujących w dokumencie, dwie, to znaczy dziecko i ojcec, nie żyli na- pewno. Trzecia, matka, nie żyła oficjalnie, według tego, co sam rozgłaszał, choć wiedział, że to była plotka. Ale list 11
z Reichu, spod Hannoweru, z ową informacją od znajomej, co pracowała razem z Różą u bauera, ten list pokazywał te raz wszystkim. Była w nim mowa tylko, że Włodarska „zginęła” w czasie jakichś „niepokojów w nocy” (zwykły to styl korespondencji) i że od tej pory jej tam nie wi dzieli. „Zginęła” mogło znaczyć i to, i owo, tak jak owe umowne „niepokoje w nocy”. Poza metryką chłopca w przesyłce była fotografia — stare zdjęcie Róży, młodej matki z dwuletnim dzieckiem o czarnych oczach. Dziecko było w czapeczce, a zdjęcie niezbyt udane, zrobione w małomiasteczkowym zakładzie. Jedno nie ulegało wątpli wości — Róża to była Róża, radosna, ciemnowłosa, mło da matka — ta sama, co na ślubnym portrecie Włodar skiego. No i dedykacja na drugiej stronie, pisana nie wprawną ręką: „Kochanej Siostrze — Róża z Mareczkiem”, oraz data. Gajowy pewien był, że nareszcie wszystko ma załatwio ne, że zabezpieczył tożsamość dzieciaka od papierkowej, oficjalnej strony. Marek Józef, lat pięć, dziecko żony z pierwszego małżeństwa, pod opieką ojczyma, m atka na robotach, jak piszą, „zginęła”... Można powiedzieć śmia ło: sierota. Prawdziwy ojciec, Walery, poległ w trzydzies tym dziewiątym; wdowę poślubił Włodarski, gdy właśnie tamto dziecko pochowała. Na roboty trafiła z łapanki w pociągu i nic już nie dało się zrobić, żeby ją na czas wy kupić. Włodarski powtarzał to sobie całą drogę z gminy, jakby raz jeszcze poddawał egzaminowi informacje, jakie zgro madził. Żeby tylko mały się w tym nie zgubił, chociaż dotychczas wykazywał wystarczającą ilość rozumu. To było wiosną, w początkach maja, gdzieś tutaj, w tym właśnie zagajniku. Teraz nagi, bezlistny, zmienił się nie do poznania. Nie odnalazłby już dziś dokładnie tego sa mego miejsca. Gdzieś od tajania pierwszych śniegów szał niemiecki wchodził w fazę rozstrzygającą. Żydowskie ulice w gminnych i powiatowych miasteczkach opróżnia no przy asyście wrzasków i strzałów, odgradzały je kordo ny, wzmocnione posterunki, dochodził stam tąd szum, zgiełk, w iatr znosił chmary papierów, pierza, czasami swąd spalenizny czy płatki sadzy. Ludzie widzieli to z daleka, zza pleców żandarmskich, w pustym wylocie uliczki albo na 12 drodze ku stacji. Więcej opowiadano sobie, niż było świad ków. Spędzano Żydów zwykle nad ranem i w długich ko lumnach, wśród brudnego śniegu szły gromady, obłado wane pakunkami, gdzieś dalej na kraj stacji, do pod stawionych wagonów. Milczenie zapadało wraz z gwizdem pociągu i stukaniem kół na zwrotnicach. Wtedy ludzie, zamknięci i wystraszeni po domach, odważali się wyjść, popatrzeć na puste, wyludnione dzielnice. Zaczynali mysz kować, labidzić, znosić jakieś porzucone szczątki żydow skiego barachła z zaśmieconych cmentarzysk. A i to czy nili ostrożnie, bowiem Niemcy strzelali do każdego, kto się zapuszczał w wyludnione uliczki, nim oficjalnie nie przekazano ich pod zarząd władz kwaterunkowych. Od bywało się to po generalnym odkażaniu, aby uniknąć za razy tyfusu, którą rzekomo rozprzestrzeniali Żydzi. Jesz cze raz, jak w trzydziestym dziewiątym, snuli się ludzie po zrujnowanych chałupach, opustoszałych i pod niemiec kim nadzorem. Zgiełk, oddalone strzelaniny przesuwały się jak zło wieszcze echa z osad i stacji gdzieś na pustkowia, w za gajniki, rozbrzmiewając spóźnionym, dogasającym pogło sem. Wyłapywano uciekinierów, bo wielu próbowało pierz chnąć, i niebezpiecznie było poruszać się naw et po polach, gdzie resztki polowania rozchodziły się odbitym kręgiem serii i wystrzałów jak na stygnącej wodzie. Widziało się esesmanów, Łotyszów lub Ukraińców, w nieznanych mun durach świeżo przybyłych jednostek, Niemcy byli poiryto wani, wściekli i należało stanowczo schodzić im z drogi. Był to niedobry, niespokojny czas, lecz o tym wszystkim Włodarski wiedział jedynie ze słyszenia. Dziękował Bogu, że żyje na odludziu i że nie musi na to patrzeć. Z dala od chłopów, zamknięty ścianą lasu i zagajników, wsłuchi wał się w wędrujące echo wystrzałów, w złowieszczy dialog lub sygnały przesuwające się polami. Kilka ra zy miał gości — zmarzniętych, rozwścieczonych żandar mów, którzy wrzeszczeli, popijali i rozgrzawszy się ru szali w lasy. Ciągle były pytania o jedno: czy nie kręci się tu ktoś obcy. A potem stał i nasłuchiwał warkotów mo tocykli w leśnych duktach albo szczekania psów policyj nych. Wieczory nadchodziły coraz cieplejsze i coraz dłużej jasna poświata wisiała nad kurtyną lasu, gdzie czarne 13
i skłębione korony drzew odcinały się, pełne niepokoju i szeptów, na tle obłoków, niczym tafle tającego lodu na si nym rozlewisku niebios lub jak smugi zastygłej cyny, lutu jącej szczelinę horyzontu. Gdy cichły dźwięki dzikiego po lowania, las nieśmiało odżywał cykadami, komentując skrzypem konarów, szelestem igliwia to, co się działo za dnia. Zielonawe iskierki świetlików przekazywały sobie sygnały milczenia. Co jakiś czas pojawiali się granatowi policjanci naka zując zaprzęgać kasztana. Rad nierad, dzień czy wieczór, jechał Włodarski z podwodą w kępy jałowców czy pod kosmate miedze, ładować zasmolone ciała, przykryte ga łęziami bądź pakowym papierem — kłęby szmat i chudych piszczeli, pilnowanych przez znudzonego strażnika. Zwo zili to do wspólnego dołu pode wsią, potem zaś Włodar ski musiał późno po nocy myć półkoszki i palić skrwa wioną słomę. Potem jakby uspokoiło się i gajowy mógł dokonywać obchodów bez obawy, że go postrzelą przypadkiem. Tego wieczoru wracał z rowerem przez wykroty, oddychając świeżym zapachem żywicy i nagrzanej w ciągu dnia ko ry. Zbliżała się dziewiąta i wielki żółty księżyc w pełni przeświecał przez pędzelki młodniaka oraz strzępiastą po lanę szkółki. Za dnia słyszał strzały z daleka, ale od paru godzin wszystko ucichło, Niemcy już dobry tydzień nie pokazywali się w tych stronach i „Sonderaktion”, jak mó wili, zakończyła się ostatecznie. Włodarski zatrzymał się raz tylko, widząc czerwone og niki oczu przemykającej kuny. Cekiny ślepiów zwierzę cych znikły, ale szelest w tym samym miejscu nie usta wał. Gajowy odczekał z pół minuty — coś tam wyraźnie ruszało się w krzakach. Posłyszał jakby chlipanie wody. Przełożył właśnie dubeltówkę na drugie ramię i zapalił reflektor przy rowerze, gdy w smudze blasku, na ścieżc‘e pręgowanej wypukłymi żyłami korzeni, przesłoniętej ciemnymi miotłami gałęzi, coś poruszyło się za krzakiem. Kiedy skierował tam światło, zobaczył jego nogi. Nogi ma łego, może pięcioletniego szczeniaka w opadłych jak ob warzanki pończochach i butach wykoślawionych, szarych od kurzu. Nie gasząc już latarki podprowadził rower. Czarna głowa i czarna twarz z wymytymi smugami łez 14 tudzież rękawem zasłaniającym oczy. W łodarski zastana wiał się potem nieraz, czy zwariował, i co się z nim wte dy stało. Wiedział tylko, że to tkwiło w gardle cały wieczór. — Ty, mały, Josek... nie bój się. Co tu robisz w nocy? Pytanie było głupie, ale jakże go uspokoić. Mały chli pał jak psiak, póki gajowy nie wyprowadził go w kre mowy poblask księżyca. Potem powiedział dziwnie ochry płym głosem, tak dziwnym głosem jakby nie dziecka, ale diabła: „Głodny jestem ” — i zaczął tańczyć. Podrygiwał tak przez parę minut, kręcąc się i przeskakując z nogi na nogę z zasłoniętymi łokciem oczyma. Tego Włodarski nig dy już nie zapomniał. Prowadził go jedną ręką za kołnierz przydużej kapoty, drugą trzymając rower. Nie miał przy sobie ani kawałka chleba, zabrał szczeniaka do domu. Chyba tłumaczył sobie wtedy, że to tylko dlatego, iż nie ma nic przy sobie, że zaprowadzi go, da mu jeść, i koniec. No, bo tak wtedy było, jedynie to mógł zrobić, i tylko to. Gdy się zbliżali, pies zawył na drucie u drewutni i wtedy znajda zaczął się trząść. Ale pies był wystraszony ostatnio i ostrożny. Niewiele się też Włodarski dowiedział, kiedy skończył krzątaninę przy kuchni. Dzieciak rzucił się na chleb i po żerał w milczeniu, jak zwierzę. Potem dostał czkawki, wymiotów, po czym spał chrapiąc cienko jak trzmiel. W łodarski nie zasnął do rana. Ciągle jeszcze wmawiał sobie, że się musi czegoś dowiedzieć — tak jakoś wypa dało z sytuacji, jeszcze tylko to jedno, jeszcze to zrobi. I nic więcej. No, ale przecież tyle może... To się stawało samo. „Co ja czynię?”, powtarzał w kół ko, i nie ustawał ani na chwilę. Jak gdyby ktoś drugi, sie dzący w nim, czy stojący obok rożkazywał mu, popędzał, kierował wszystkimi czynnościami. Spalił łachy dzieciaka, wyszorował go w cebrzyku półprzytomnego, i wtedy z przerażeniem zobaczył jak bardzo żydowski jest ten ma ły. Ale może wmawiał sobie tylko, może okoliczności go sugerowały? Oczy miał dzieciak czarne (kiedy je uchylał), włosy ciemne, rysy wyostrzone. Lecz jeśli odżywi się, wy śpi, wypocznie? I to było przerażające — Włodarski za czynał myśleć w kategoriach dalszego ciągu. 15
A potem już nie mógł zastanawiać się więcej, bo to już było faktem. Przez pierwsze godziny, przez pierwszą noc, a nawet ranek, nie przeżywał jeszcze żadnych dylematów, czuł się stosunkowo spokojny i zdecydowany. Znalazł tego porzu canego szkraba na swoim rejonie, znalazł i przyprowa dził do gajówki. Niemcy też przecież szukali zbiegów. Trzymał go w tej chwili u siebie, tutaj, bo przecież wo koło był las. Rozumował już po niemiecku prawie, przy gotowywał odpowiedzi. Nie oznaczało to jednak, że miał jakieś wątpliwości prawdziwe. Nie, w istocie nie wahał się. To było zbyt oczywiste, ażeby miał się ociągać. Wy szukał jakieś koszule i portki, wszystko było za wielkie, dorosłe, nie miał w domu nic dziecinnego, przygotował małemu posłanie na strychu, gdyby go trzeba było gdzieś chwilowo ukryć. Lecz przede wszystkim musiał nawiązać z nim kontakt. I to się okazywało najtrudniejszą sprawą, albowiem stanowiło już krok dalej. Wiedział, iż od tej chwili, od chwili gdy zaczną coś podejmować razem ■— nie będzie to już sytuacją do obrony. Tu przebiegała nie określona granica między tym, co mógł zrobić każdy — a tym, co robił on sam. A przecież było to tak nieunik nione, że nie potrafiłby wytłumaczyć tej sprawy nikomu, w żadnym języku i w żadnych kategoriach, które by tego nie brały pod uwagę. Włodarski nie był religijny i nie umiałby znaleźć żadnych sankcji dla swego ówczesnego postępowania. Tak trzeba było, tak musiał — to pozo stawało oczywiste, a przez to nie miało żadnych argu mentów na obronę. Rzeczy oczywistych, jak jedzenie, jak oddychanie, nie da się wytłumaczyć. Dlatego przestał się zastanawiać, aczkolwiek świadom był przekroczenia owej granicy między tym, co się stało, a tym, co zrobili. Zro bili? Oczywiście, bo już działali wspólnie i już był nie wolnikiem wydarzeń. Tak, to się jednak stało samo, mi mo iż ciągle sobie powtarzał: jeszcze tylko to, jeszcze to, i nic więcej... Chłopiec kulił się przed nim, przed każdym jego ru chem, jak przybłąkany, zalękniony kundel, zmuszony gło dem i strachem. Oczekiwał zarówno uderzenia, jak po karmu. A gdy przemagał strach, automatycznie płaszczył się i przymilał. Włodarski nie mógł znieść owego tańca 16 małpki, łaszenia się i wdzięczenia, gdy zapachniało jadło. Dzieciak musiał od dawna już wyżebrywać datki tym przypochlebczym, bydlęcym wdzięczeniem się. Wyzwolenie go z tego właśnie było pierwszym zwycięstwem gajowe go. Inne sprawy przebiegały prościej, niż sądził. Na szczęś cie znajda był tylko pięcioletnim dzieckiem. Gdy najadł się i wyspał, odpowiadał chętnie, bez wahań, o tym świę cie, którego nie mógł rozumieć. Uciekli z matką i kimś tam jeszcze przed jakimś tygodniem, jak wynikało, i ukry wali się po lasach. Raz wydostali się z obławy (stąd ów lęk przed psami), lecz m atka była postrzelona. Kiedy zda wało się, że znów ich dopadną, mama kazała mu iść w głąb lasu — tam gdzieś musi być dziadek, niech go sziuka. Zaklinała, jęczała, żeby odszedł czym prędzej. Dzia dek go zaprowadzi do ojca, powtarzał. Z tej zagma twanej, dziecinnej relacji niewiele wynikało, a właści wie wynikało wszystko. W łodarski początkowo nie mówił nic, rozmyślał, przy mierzał sytuację. Trzeciego dnia zamknął szczeniaka na strychu, przykazał siedzieć cicho, ani pisnąć, i wybrał się do miasteczka powiatowego, dwie stacje dalej, po ubra nie dla chłopca. Nie chciał kupować tutaj, w gminie, aby nie zwracać uwagi takimi sprawunkami. Tutaj wszyscy go przecież znali. Kiedy udała mu się ta pierwsza opera cja, nabrał otuchy. Dzieciak zachowywał się cicho i spo kojnie, można było polegać na nim, kiedy zostawał sam w gajówce, no i słuchał Włodarskiego jak cień. Najwy raźniej przestał się bać, a nawet nabrał czegoś w rodzaju zaufania. Tylko ten taniec od czasu do czasu przed je dzeniem, jakby wracały majaczenia. Oczywiście, było to proste, dopóki pozostawali sami. Lecz dzięki Bogu, że nie widzieli żywego ducha, kuracja chłopca mogła odbywać się tym szybciej. W nowym dziecinnym ubraniu pre zentował się naturalnie i zadbanie, gajowy wmawiał so bie na siłę, że nie wygląda już tak z żydowska. Prawda, nie miał nic z niego, z Włodarskiego, ale Róża była w czarnym typie. I wtedy zaczął mu chodzić po głowie ów pomysł z dzieckiem żony. Przede wszystkim musiał uwierzyć w to sam szcze niak — ten moment był najważniejszy. Uwierzyć albo tyl ko uparcie tak mówić. Zaczęło się więc pedagogiczne 2 — O d s k o k 17
uświadamianie. Na pytania w rodzaju: „Dobrze pamiętasz ojca?”, okazywało się, że nie potrafił go określić. Tata musiał zniknąć już dawno, tym bardziej było więc prze rażające owo wspomniane przez dzieciaka ostatnie przy kazanie matki. Włodarski potraktował to spokojnie. „Ja jestem twój tata, rozumiesz?” A na pytanie czarnych wle pionych weń oczu odpowiadał: No, kim ja jestem dla ciebie, powtórz!...” I słyszał odpowiedź z przekonaniem: „Tata”. Więc też nie mógł nie odczuć satysfakcji, ilekroć chłopiec bez ponagleń, sam wtrącał owe słowa: „tato”, „tata”. Z ko lei wbijał mu tak samo w głowę: „Jak się nazywasz? Marek. Powtórz: Marek. No, kim ty jesteś? Jestem Marek Wło darski...” Chwilami zastanawiał się, czy to dziecko nie jest już wyćwiczone w każdym kłamstwie i tak instynk townie, z przekonaniem mu to przychodzi. Ale te wątpli wości w istocie nie miały sensu. Po dwu miesiącach nie nazywali już siebie inaczej, a po trzech chłopiec uśmiechnął się po raz pierwszy i zawołał: „Wewiórka, tato!...” Teraz winien wyrobić jeszcze kartki żywnościowe dla synka (że niby przywiózł go niedawno od szwagierki spod Stryja), a w tym celu potrzebował metryki. Jednak poza tymi wszystkimi szczegółowymi i praktycz nymi sprawami odżywał co pewien czas — albowiem nie był Włodarski człowiekiem nieinteligentnym — dylemat, który z logicznego punktu widzenia miał cechy kw adra tury koła, to znaczy, z której by nie wziąć strony, łań cuszek przyczyn i skutków zamykał się. Jeśli bowiem, rozmyślał gajowy, zdoła wykazać, że ten chłopak to jego syn, czy też pasierb, to tym samym uchyli podejrzenie o żydowskość ■— no, bo nie może ani on, Włodarski, ani Róża, ani nawet nieboszczyk W alery Beksiński, mieć dziec ka Żydziaka. Jeśli zaś to jest „Jude”, zatem on, Róża, czy jej pierwszy, nieboszczyk, muszą także być uznani za Ży dów ■— a to było dlań czystym absurdem, nie do udowod nienia. I tak się trzymał tej logiki, nie myśląc nawet, iż dla Niemców to jest wszystko jedno. Syn czy nie syn ■— jeśli powiedzą, że Żydziak, ta sama kara grozi za ukry wanie obcemu czy krewnemu. Wyrok jest jeden, i przy znawanie się niczego nie złagodzi, tyle, iż w pierwszym wypadku sprawa nabierze cech jeszcze większego absurdu. 18 Czuł więc, że całe jego przewidujące rozumowanie wisi w złowieszczej próżni. Bo mały był żydowski na pierw szy rzut oka i wmawianie sobie, że jest inaczej, nie zmie niało niczego. Włodarski mógł się tylko starać, aby nikt go tu nie zobaczył. Dni były chłodne, listopadowe, i mrozy wisiały w po wietrzu Po zajściu słońca ścinało kałuże czy błotne ko leiny, ziemia tw ardniała w grudę o szarym, betonowym kolorycie, który korespondował z zimno wyblakłym nie bem i tą wczesną szarówką przyczajoną już od obiadu. Wło darski skrócił obchody po lesie, podczas których spraw dzał sągi okrąglaków i pryzmy zaklinowanej karpiny, przeznaczone do wywózki na kontyngent dla Niemców, jak również na przydziały. Odnawiał znaki i cyfry świeżą czerwoną farbą, napełniał sianem karmniki dla zwierzyny, po czym zbierał się szybko do domu, gdzie miał najwięcej przedzimowych zajęć, przygotowywania opału, gacenia ścian, a także doglądania Marka, bowiem zawsze odczuwał niepokój, kiedy dzieciak zostawał sam w gajówce. Nie spo sób było przewidzieć wszystkich okoliczności. A nuz go ktoś zastanie pod nieobecność ojca — nie miał do końca pewności co do reakcji tego dziecka. Goście trafiali się niezmiernie rzadko i nigdy prawie bez zapowiedzenia, mi mo to żył w napięciu. Liście, te które pozostały jeszcze na krzakach, straciły już tęczowo-bizantyńską barwność złota, rdzy, czerwieni i żółci, zyskując siwy nalot pomar szczonych blaszek, zetlałych jak strzępki nietoperzych skrzydeł. Chrzęszczące wiechcie traw y przy ścieżce tez by ły szare, skruszałe mrozem, niemal że wodorosty w wy suszonym stawie. Tylko gdzieniegdzie siatki pajęcze, jak południki na szkolnym globusie, zbiegały się w kierun ku dziury, przez którą różowiało pastelowe słońce, tylko te siatki kryształowe lśniły resztką wilgoci, a może igieł kami lodu. Kiedy się zbliżał do gajówki, witało go psie szczekanie, ochrypłe, głuche, jak przy kokluszu. Izba m ru gała spoza świerków żółtymi przecinkami okien. Oporzą dził konia, wydoił krowę, naciągnął wody i przyniósł opału. — Spokojnie było? Głodny jesteś? — pytał rozdmuchu jąc żar w popiele. 19
Chłopak pokiwał głową. Więc przygotował dziadówki z zacierkami i mlekiem, zjedli ją do czysta przy skwierczeniu naftowej lampy i właśnie nastaw iał zegar podciągając ciężarki, gdy dał się słyszeć w arkot samochodu. Znieruchomieli i patrzyli na siebie w zaskoczeniu. Pies począł ujadać jakby pier siowym kaszlem. Warkot przycichał, rzęził, potem znów do- skakiwał bliżej. Mroczne drzewa od drogi zatańczyły w poświacie reflektorów przesuwając się zakrzywione cie niem. Zebra sztachet przemknęła lukiem i za oknem stało się jaśniej niż w izbie. — Marek! leć na strych i schowaj się w sianie! Chłopiec bez namysłu pobiegł ku drabinie w sieni. Reflektory nie gasły, chociaż motor ścichł. Z bliska wi dać było, że zaklejone są w połowie, łypiąc tylko wąski mi źrenicami, ale w tym leśnym mroku wydawały się przeraźliwie jasne. Pies basował, ostro stukano do drzwi. — Otwierać! Herr Wlodarsky!... Waldhiiter! Słyszał kroki, wolał nie podchodzić do okna, gdzie za ciemniała na tle samochodowych świateł czyjaś głowa. Łomotali, wyszedł do sieni odsunąć skobel. Nawet nie by ło czasu uprzątnąć naczyń. Najpierw wdarło się dwóch żandarmów odpychając go na bok, bez słowa, potem wkroczył oficer SS, a za nim pan Rokita po cywilnemu. Ktoś tam jeszcze pozostał na zewnątrz. Oficer zapytał go o nazwisko, a Rokita, z tw a rzą pełną niesmaku i nabrzękłą od zimna, powiedział już bez uśmiechu: — Nie spodziewał się pan wizyty, panie Włodarski. A powinien się pan spodziewać... Niech pan poprowadzi do środka. Pan sturm fiihrer ma do pana interes. Weszli do iżby kuchennej, popychając go przodem. Nie miec powiedział: „mehr Licht!...” i Rokita podkręcił naf tową lampę, aż zaczęła donośnie skwierczeć. Esesman wskazał na stół z naczyniami. — Widzę, że zjadł pan kolację w towarzystwie... Gdzie druga osoba? — To dziecko, synek. Położył się już spać ■— odezwał się gajowy po raz pierwszy bezdźwięcznym, głuchym gło sem. Jego wzrok na sekundę zatrzymał się na Rokicie. ■— Tak? Pan sturm fiihrer chce zobaczyć tego synka. 20 Niech go pan przyprowadzi. Włodarski kolejno obrzucił ich spojrzeniem. Pojął, iż wszelkie próby dyskusji byłyby beznadziejne. — Spi na górce — powiedział ociągając się. — Jeżeli to konieczne... Ruszył ku sieni. Jeden z żandarmów szedł krok w krok za nim. W tej asyście wdrapywał się na drabinę. Esesman tymczasem siadł na zydlu, rozpinając płaszcz z guzików, i powoli ściągał rękawiczki. Nie zdjął czapki. Na dźwięk głosu gajowego mała ciemna sylwetka wy grzebała się z siana. — Chodź ze mną, Marek, chcą cię zobaczyć — mówił spokojnie. — Nie bój się... W drzwiach z kuchni najpierw widać było buty żan darma i przewieszony przez łokieć karabin, potem nogi gajowego, wreszcie cienkie nóżki chłopca w samych skar petach. Tak też pojawiali się wobec Niemców w oświe tlonym progu. Marek był poczochrany, w za długim swe trze i z sianem w czarnych włosach. Z chudej twarzy o zaostrzonych rysach patrzyły ciemne, duże oczy, m ru gające w żółtym blasku lampy. Wyglądał, jakby całe ży cie spędził pod ziemią. Jego grube brwi i przeźroczysta skóra zdawały się nie mieć kontaktu ze słońcem czy la sem. To wrażenie najbardziej zdumiało Włodarskiego. A może przyczyną tego było światło z niskiego punktu, ze stołu, podkreślające cieniami rysy, jakby na szkicu wę glem. Oficer nie podniósł się nawet. Chłopiec milczał, bez ru chu, i tylko na twarzy żandarma, z tyłu, wykwitł powoli szyderczo-tryumfalny uśmieszek, ukazujący zęby i dzią sła. Oczy pod cieniem hełmu zwęziły się kpiną. Pan Ro kita podszedł do dzieciaka, szybkim ruchem wziął go za brodę i obrócił profilem do światła. — Kto to jest? ■— zapytał leniwie esesman, kierując wzrok do gajowego. — Syn... znaczy się, pasierb. Dziecko mojej żony. ■— To był ten moment, i te słowa, wypowiedziane wyraźnie, spo kojnie. — On mówi, że to jego syn, po żonie — przetłumaczył na wszelki wypadek folksdojcz Rokita. Esesman popatrzył chłodnym wzrokiem na Włodarskie 21
go, właściwie musnął go tylko spojrzeniem, które prze ślizgnęło się zaraz w głąb izby. Jego cios był niespodzie wany, jakby trzepnął odruchowo komara, ale zawarła się w nim siła irytacji. Lampa zatańczyła w oczach gajowe go, poczuł szum w uszach i słony smak krw i na wąsach. Nos, policzek i wargi puchły boleśnie. — Ty co? — usłyszał w owym szumie. — Masz nas za idiotów? Krew kapała z brody na m undur gajowego. Rokita tłu maczył z gorliwością syczącym głosem: — Ty próbujesz robić idiotów z niemieckich władz... Włodarski. Pan sturm fiihrer się pyta, kto to jest? Ty nie wiesz, kto to jest... — Verfluchte Judei — warknął żandarm zza pleców chłopca. Mały zamknął oczy. — To jest Jude — powiedział esesman powoli, wciąga jąc rękawiczkę. — Powtórz... Włodarski milczał chwilę. Nie chciał napotkać wzroku Marka. — To mój syn, u mnie na wychowaniu... — jak dziwnie brzmiał ten głos z obcej puchnącej twarzy. Niemiec podniósł się. Bił systematycznie po głowie z le wej i z prawej strony. Popatrzył z obrzydzeniem na po krwawioną rękawiczkę. — Odechce ci się udawać głupiego — zakończył. Potem zbliżył się na krok do chłopca, którego duże oczy, oswojone już z blaskiem lampy, nie schodziły z po chylonej sylwetki gajowego, ściskającego skronie w dło niach opartych na kolanach. — Kto to jest? — Kto to jest? — powtórzył folksdojcz po polsku. Była cisza. Chłopiec nie odrywał wzroku od głowy ga jowego. Nagle odruchowo podrapał się jedną nogą w łyd kę drugiej, jak mały bocian. —• Ojciec — powiedział wyraźnie i cicho. Włodarski wpił się w niego wzrokiem. Nic, poza cie niami, nie miało oznak życia w tej izbie. Nagle pies za skomlił cicho na zewnątrz. — A ty jak się nazywasz, Jude? — zapytał zduszonym głosem oficer. 22 — M arek Włodarski. — A ponieważ nikt nie pokwito wał tego, powtórzył: — Marek Włodarski... Esesman zrobił gest znudzenia. Dał znak, i żandarm pchnięciem dłoni posadził chłopca na ławie. Niemiec wy jął płaską butelkę z kieszeni płaszcza, odkręcił kapsel i po ciągnął kilka łyków. Gajowy poruszył się. — Mam dokumenty... świadectwo urodzenia. Chcą pa nowie zobaczyć? — I nie czekając odpowiedzi, sięgnął do szuflady. Wyjął z gazety papiery, podtykając je esesma nowi. Niemiec nie kwapił się. Wreszcie jedną ręką wziął arkusze ze stołu, drugą trzymając płaską butelkę przy ustach. Niedbale upuszczał spomiędzy palców, kartka po kartce, na ziemię, nie oglądając ich wcale. Leżące bezład nie przydeptał nogą. Spod buta wystawała do połowy fo tografia Róży z dzieckiem. Nic tu więcej nie było do mówienia. Niemcy zacho wywali się jakby po zakończeniu albo w czasie chwilowej przerwy w robocie. Oficer łykał dla rozgrzewki, pan Ro kita częstował go papierosem. Na ścianie tykał zegar. Pło myki migotały w otwartych drzwiczkach pieca. Zrobiło się tak cicho, że docierały odgłosy lasu zza okna. Było to pokrakiwanie wron, skrzyp gałęzi, ochrypłe dławienie się psa. Niemiec wydał pewnie jakieś polecenia odpoczynku, bo jeden z żandarmów wyszedł na dwór, zajrzał natomiast szofer, przysiadając z brzegu przy piecu, aby rozgrzać się i przekąsić. Wypakowali chleb i otwierali nożem puszki ze szpekiem. Na dworze ciągnął mróz, a ich czekała widać jeszcze dłuższa jazda. Kierowca zerkał obojętnie na dziec ko i pokrwawionego gospodarza. Atmosfera miała coś z zasłużonego odpoczynku w czasie drogi. Pan Rokita po silił się również i obtarłszy wąskie wargi z tłuszczu, zbli żył się do gajowego, którego zgarbiona sylwetka rzucała długi załamany cień. — Panie Włodarski — powiedział pomlaskując reszt kami pokarmu. — Ładnie to tak? I kto by się po panu tego spodziewał. Dlaczego pan okłamujesz władze? Prze cież te papiery pan dopiero sprowadził. H err sturm fiihrer bardzo się poczuł dotknięty, że pan, państwowy urzędnik leśny w administracji Generalgouvernement, ukrywasz 23
osoby narodowości żydowskiej, łamiąc prawo i nadużywa jąc stanowiska służbowego... Pochylił się bliżej. — Żebyś pan raczej żałował teraz... — podjął karcącym tonem. — Powiedział: zrobiłem przestępstwo, namówiony przez innych, co łamią prawo. Przechowałem tego Żydzia- ka, i to moja wina... To ciężkie przewinienie, i pan wiesz, jaka grozi kara. Ale pan twierdzisz, że to jego syn... Pan się równasz z tą wszawą gnidą, pan, na służbowym sta nowisku... To jeszcze gorzej, to jest bezczelność... Włodarski podniósł zapuchnięte oko. W górnym rogu przez szybkę okna zobaczył pierwszą gwiazdę, bladą, zim ną, daleką, nad czarnym ząbkiem lasu. ...Więc mam się odciąć i odepchnąć tego znajdę, którego los już rozstrzygnęli, mam być jego ofiarą, i kląć go jak zarazę, bo on przecież przynosi nieszczęście, i mnie przy niósł przekleństwo, mam się odsunąć od szczeniaka, prze praszać za oszustwo, że zełgałem, iż to mój syn, żem udawał to wszystko, ażeby siebie uchronić, żeśmy oboje udawali, iż to jest moje dziecko tak tylko, dla niepoznaki, bo bałem się, i to było oszukiwanie, ale teraz wszystko odwołam, będę błagał o wspaniałomyślność, aby w tej wi nie być najmniej winnym, aby się bronić i wybielać... Tyl ko że nie ma z tego wyjścia, za daleko poszliście, za da leko... Ten Judasz sam powiedział, a zresztą wiem to do brze: za ukrywanie Żyda — kara śmierci, żeby to był naj bardziej obcy, przypadkowy, żebyś nawet nie wiedział, że u ciebie jest. Świadomie czy nieświadomie, to dla nich wszystko jedno. Udawaliśmy, że to mój syn, ażeby dziecko uratować. Jeżeli jego ocalę, sam uratuję się także. Ale je żeli i tak rozwalą, że przechowywałem obcego, tak samo by rozwalili, gdyby to był mój syn, to dlaczego mam się go teraz wyrzec, na chwilę przed tym... Jeśli mam zatem zginąć, to zginąć za własne dziecko, bo tylko to ma jakiś sens. Nie pomogę im, ażeby wyglądali lepiej, nie dodam sensu bezsensownemu prawu, nie odepchnę tego dzieciaka, ani na chwilę nie przyłączę się do nich. Jak mam zginąć, to zginę za syna, a nie za nikogo. Nie daliście wyboru, ten mały zaś... może uwierzył... — To jest mój syn, panie Rokita — powiedział z tru 24 dem rozdzielając sklejone wargi. — Zobaczcie doku menty... Podpełzł na kolanach tam, gdzie leżały na podłodze u nóg esesmana. — ...to jest metryka, akt chrzczenia przy świadkach... Tu ma dwa latka... z moją żoną... O, napisane na odwro cie: Marek... jej pismo, jaki podobny... Ciężki but Niemca przydusił mu palce zaciśnięte na roz sypanych arkusikach. Rokita wymienił spojrzenie z ofi cerem. Popukał się w czoło. Zegar zadzwonił klawesyno wym brzękiem, zakukała kukułka na sprężynie. Było to jedyne, co przyciągnęło wzrck chłopca, na tę jedną chwi lę się ożywił. Oficer porównał czas ze swoim zegarkiem ręcznym. Ziewnął, znów sięgnął po płaską butelkę. Jak długo tak siedzieli i czekali? — W łodarski stracił poczucie czasu. Szofer miał jeszcze coś zrobić przy mo torze. Zapewniał, że postara się szybko. Wyszedł. Znowu powrócił żandarm i rozgrzewał dłonie zmarznięte od zim- niska na dworze. Na ciemnych szybkach od dołu okna zamróz osiadł skrzącą tiulową falbanką. Należało przypuszczać, iż to było przyczyną szwabskie- go marudzenia, a także jakichś korowodów pomiędzy żan darmami. Ten skuwający ziemię mróz... Jednakże sprawa ta nie docierała już do świadomości Włodarskiego. Gajo wy był dziwadłem, któż by przypuszczał zatem, że w pierwszych chwilach odczuwał nawet rodzaj złośliwej satysfakcji: zagmatwałem wam sprawę... chcielibyście ot, tak, po prostu, formalnie i „czysto”, a teraz musicie się głowić... Ojciec z dzieckiem. Ale jeśli i tak mam zginąć, niechaj będzie w obronie synka. Jeżeli za wszystko jed nakowa kara, przestaje ona cokolwiek znaczyć... Atoli łudził się, sądząc, iż wywołał coś więcej niż tylko rozdrażnienie. Bo i ono minęło. Teraz mieli wyłącznie praktyczne kwestie. „Zabierzemy ich?” — pytał cicho Ro kita esesmana. Ten wzruszył ramionami. „A po co? Miej sca nie ma. Sprawa jasna”. „Ziemia twarda, zmarznięta”, zasępił się folksdojcz. Dźwignął się i usiadł przy Wło darskim. Chcesz pan zapalić? — spytał jakby z zafrasowa niem i podsunął mu paczkę „Juno”. Gajowy uniósł zapuchnięte oczy. Wyciągnął rękę poka 25
leczoną butem oficera. Palce nie zginały się. Rokita spoj rzał uważnie na tę dłoń, po czym wetknął mu papierosa do ust. Zapalił. Lampa zaskwierczała i przygasła, brako wało nafty. Folksdojcz wrócił do esesmana. „Nie utrzyma łopaty”, m ruknął z zakłopotaniem. „Trzeba by rąbać oskardem. To będzie trwało... Kto to wykopie?” Oficer nie odzywał się; patrzył poprzez spiralę tytoniowego dymu gdzieś w przestrzeń. „Quatsch!”, warknął. „Za dużo ceregieli. Późno już”. — Rudi! — zawołał. — Auto gotowe? — Jawohl, Herr Sturmfiihrer! ■— wyprężył się żandarm przy drzwiach. „On musi mieć łopatę i kilof”, szeptał Rokita, „ale trze ba by szukać. Mamy przy samochodzie...” „Jutro, jak zie mia roztaje, przyjdą i uprzątną”, burknął oficer. „Nie bę dziemy się tłukli po nocy”. Proporcje światła i cienia zmieniały się. Lampa mrocz niała w izbie, a na zewnątrz dźwigał się księżyc, zimno- blady, napełniający łuną zarośla. Pies, zachrypnięty, umilkł. Niemcy zapinali płaszcze, oficer wciągał rękawicz ki. Włodarski tkw ił skurczony, nieobecny. Fale gorączki i otępienia unosiły go jak chorobliwy sen. Rokita znowu zbliżył się doń. Za nim szedł żandarm. — Panie Włodarski, chcesz pan powiedzieć coś jeszcze? Gajowy popatrzył tylko na chłopca; nie widział jego oczu spoza barczystej sylwetki Niemca. —Chodźmy — powiedział żandarm i popchnął go lek ko w plecy. Po czym do chłopca: — A ty idź przodem! I wtedy mały krzyknął cienkim głosem: — Tatę!... Wszyscy zatrzymali się w pół kroku. Włodarski patrzył na Marka z twarzą zdeformowaną uśmiechem. Czuł gorą co i wilgoć w oczach. Spoglądał z tryumfem na Niemców, stłoczonych przy drzwiach. Wszystko, co mówił dotąd, co tłumaczył, wyjaśniał, zaklinał — uzyskało najprostsze po twierdzenie w owym jednym, pełnym troski i dziecinne go przywiązania okrzyku. Zniknął absurd tej nocy, a tak że wielu, wielu dni. Wszystko było proste i naturalne. — Włóż... drewniaki... Na dworze jest zimno... — uśmie chnął się spękanymi wargami. 26 Chłopiec wsunął trepki z ochotą. Esesman skrzywił się. ,— Idziemy! — powiedział żandarm. Rokita zdmuchnął lampę. Bo tam, po drugiej stronie progu, ogarnął ich srebrny chłód.
Czytelnik bez trudu zauważy, iż opowia danie niniejsze w swej warstwie faktogra ficznej oparte zostało na dokumentach znanej i głośnej akcji. Mimo to postaci, charaktery oraz ich losy — zwłaszcza głównego bohatera — są całkowicie fik cyjne. Rzeczywistość jest bowiem tylko kontekstem i, jak powiedziano, „Alles Vergangliche ist nur ein Gleichniss”. 1. Niech mnie pan weźmie pod rękę, o tak... Przytulę się do pana. Żebyśmy wyglądali jak para zakochanych. Będę się do pana mizdrzyła, szeptała, trajkotała bez przerwy. I proszę się nie gniewać, muszę chwilami udawać taki ka wałek idiotki. Tylko w ten sposób mogę panu mówić do ucha przez parę godzin. Nie będzie to nikogo zbyt intere sowało, co taka durna może szeptać i szeptać. A także mniejsze szanse, żeby ktoś słuchał mimo woli. Dobrze. Pan zaś niech robi od czasu do czasu minę lekko znużonego moim paplaniem. Jak już będziemy w przedziale, okryje my się jednym płaszczem. Stukot szyn przygłuszy resztę. Ma pan bilety razem? Fajnie. Pan poda do przedziurko- wania, a ja się nie odczepię od pańskiego ramienia. Uwa ga, sztrajfa! Nie ma pan, oczywiście, nic przy sobie? Strasznie tu dużo szkopów dzisiaj. Wtedy też było nie mało. Jakby się umówili. „Robert”, który jechał ze mną, mruczał nawet, że to zły znak. Chociaż on jeździł już na tej trasie do Krakowa, bo prowadził przygotowanie ak cji. O, psia sierść... legitymują. Jeśli zażąda kennkarty, to podam. Przedtem tego na Głównym nie było. Dopiero w pociągach, szczególnie przed Radomiem. Kennkartę? Jest tutaj, w torbie. Proszę... No, już mamy za sobą. Widzi pan, to przy wejściu na peron. Do krakowskiego pociągu. Innych peronów nie kon- 31
trolują. Zdaje się, że nie ma dziś tak wielu ludzi. Może ich przepłoszono? Tędy, tędy! Tu jest jakby luźniejszy wagon. Tak, to druga klasa. W porządku. Ma pan miej sca? Cudownie! Widocznie przyszedł niepełny ze Wschod niego. Uff! Siedzimy. Pilnujmy tego kąta. Ja się tu wcisnę, a pan, majorze, będzie mnie osłaniał. O, widzi pan, nikt nas tu nie podsłucha. A swoją drogą jak ja nie lubię tej hali, pełnej szwabów, i tych zejść do tuneli, gdzie nie sposób prysnąć... Nie lubiłam ja tego dworca już przed wojną. A właści wie on ciągle nie dokończony... Wie pan, nie jestem spo kojna, ilekroć widzę tak mało ludzi na krakowski pociąg. Może na Wschodnim była szpera... Ale wracajmy do rzeczy. Muszę panu, majorze, opowie dzieć jak najwięcej, póki nas nikt nie słucha. O tym, że zapadł wyrok na wysokiego dygnitarza w Krakowie i że wykonanie tego wyroku powierzono nam, grupie stołecznej, wiedzieliśmy już na początku maja. Pan pamięta, bo mówił nam pan o tym. Nie wiedzieliśmy tyl ko przez długi czas, iż chodziło o generała SS i Policji Wigelena. Jak więc pamięta pan, początkowo akcję wykonać mia ła grupa miejscowej dywersji, do kwietnia. Kiedy się jed nak okazało, że oni tam nie są w stanie przeprowadzić tego własnymi siłami, zadanie zostało przekazane nam. Uważano nas za najbardziej doświadczonych. Oczywiście, rozpoznanie — rzecz podstawowa — było dla naszych lu dzi szczególnie trudne, ponieważ musieli działać w nie znanym terenie, w samym niemieckim gnieździe. Tam w siedzibie najwyższych władz GG sieć tajniaków oraz konfidentów obserwujących ulice miasta rozbudowana jest cholernie. Zmuszało nas to do specjalnej ostrożności przy prowadzeniu rozpoznania. Prowadził je szef naszej komórki wywiadowczej, „Baron”, przy pomocy ludzi z tamtejszej dywersji. Trwało to wszystko jakieś sześć tygodni i za kończyli w czerwcu. Wtedy przygotowano zespół likwi dacyjny. „Robert” otrzymał owo zadanie już jakiś mie siąc wcześniej, zanim „Baron” dostał rozkaz przygotowa nia akcji od strony wywiadowczej, toteż mój współtowa rzysz podróży oraz dowódca — mówię o „Robercie” — 32 już na początku kwietnia jeździł na miejsce, ażeby się skontaktować z ludźmi z tamtejszego podziemia i zorien tować, na co może liczyć z ich strony. Potem, w maju, był jeszcze raz przygotowując kwatery dla nas, przyjeż dżających ze stolicy — lokale na magazyny broni, punkty kontaktowe oraz garaże dla samochodów. Uważałam, iż zna tę trasę na wylot. Czułam się przy nim pewna. Ale wie pan... Uwaga! No, na szczęście poszli dalej. Wolałabym ich nie mieć tu w przedziale. Aha, więc czy pan wie — opowiadał mi o tym „Ro bert” — otóż praca przy rozpoznaniu była tam wyjątkowo niebezpieczna i żmudna, w terenie penetrowanym gęsto przez agentów oraz kontrolowanym przez liczne pa trole. Ja nie miałam wyobrażenia... dopiero jak się zna lazłam na miejscu, jak zobaczyłam te tłumy folksdojczów, cywilnych i mundurowych Niemców, pomyślałam, że je stem w Reichu. Zimno mi się robiło. Jednak u nas w sto licy nie widziało się tego w takim stopniu. A więc „Robert” mówił mi, iż dzięki stołecznym kon taktom „Barona” dotarła wieść, jakoby z końcem kwiet nia krążyła w gestapo pogłoska, że ekipa dywersji, ta która zlikwidowała kata Warszawy, ma wyjechać, czy też już wyjechała do Krakowa, ażeby tam z kolei dokonać zamachu na jednego z najwyższych dygnitarzy niemiec kich. Było jasne, że jeśli szeptali o tym gestapowcy u nas, równie dobrze musieli wiedzieć tam, w Krakowie. Z jed nej strony komplikowało nam to robotę tam, z drugiej zaś mogli bardzo uważnie kontrolować wszystkich przyjeż dżających ze stolicy. Istniało więc dodatkowe ryzyko w samym przerzucie na tej właśnie trasie. A swoją drogą, czy to nie dziwne, panie majorze, że już coś o tym szeptano? Przecież akcja pozostawała jesz cze w stuprocentowej konspiracji... To był jakiś taki pierwszy niepokojący sygnał i po tym wszystkim nieraz 0 tej sprawie myślałam. Nie, proszę pana. Nawet nie chcę, żeby mi takie myśli przychodziły do głowy. Po prostu jestem zrozpaczona 1 wszystko mi się kłębi w pamięci. Chcę więc podkreślić, że mimo owych trudności, a tak że mimo faktu, iż trzeba było mieć oczy szeroko otwarte, 3 — O d s k o k 33
jak pan wie, rozpoznanie zostało przeprowadzone spraw nie, nie pociągając za sobą żadnych ofiar. Czy mogę pana prosić o papierosa? Dziękuję... A więc tak... Pan był na odprawie żoliborskiej, kiedy nam zakomunikowano o tym, że wyznaczono n a s — zna pan więc wszystkich ludzi z grupy. Potem, na następnym spotkaniu, podzielono uczestników na cztery zespoły — pierwszą i drugą grupę uderzeniową, nazywaliśmy je szturmowymi, oraz pierwszą i drugą ubezpieczającą. Po dział taki wynikał z zadań, jakie każda z nich otrzymy wała. Poza tym łączniczki, obserwatorki, kierowcy samo chodów i tak dalej. Ale pana interesuje przerzut, prawda? O Jezus, pchają się ludzie. Nie będziemy zwracać uwagi. Będę szczebiotała do pana. Nawet lepiej, że tak hałasują. Widzi pan, już mają wystraszone miny. Założę się, iż musieli wzmocnić kontrolę przy zejściach na perony. Która to godzina? Dwudziesta trzydzieści... Już powin niśmy ruszać. Ciemno się zrobiło. Pamiętam dobrze te odprawy w czerwcu, bo jedna była u mnie w mieszkaniu na Sadybie. Wyjeżdżaliśmy w od stępach jednodniowych i, oczywiście, ze względu na bez pieczeństwo jadących, pojedynczo, lub też po dwoje. Wszyscy pociągiem. Odprawy odbywały się w małych grupach. To był niesamowity nastrój, proszę pana. A na wet trochę uroczysty. Moja mama we wszystko była wprowadzona, jeździła również tam do ciotki, aby przy gotowywać dla nas lokale... Podpisywaliśmy wtedy indywidualnie zobowiązanie o za chowaniu tajemnicy, zapoznawano nas z zadaniem, zbie rane były fotografie dla dokumentów, każdy otrzymywał dla siebie plan Krakowa... Wie pan, „Robert” przeprowa dzał egzaminy ze znajomości miasta. Wyjeżdżając otrzy maliśmy odpowiednio spreparowane dowody, pieniądze, adres, pod który mieliśmy się zgłosić na miejscu, to znaczy Prażmowskiego 37, oraz alibi, a więc co mamy, w wypad ku zatrzymania, mówić Szwabom o celu swej podróży. Jeden „Skalny”, kierownik przerzutu broni, jechał tam na swoich własnych papierach z Ostbahnu, bo pracował u Niemców i dysponował kartą urlopową. Potem zresztą używał dokumentów na inne nazwisko. 34 On, proszę pana, to oddzielna historia... Później o tym? Dobrze. Miałam najpierw opowiedzieć o nas. Widzi pan, zaczynam wchodzić w rolę roztrzepanej idiotki. O!... ruszamy. W imię Ojca i Syna... Tak się już ludzie nauczyli żegnać, jakby każda podróż miała być ostatnią. Widzi pan, wszyscy się przeżegnali, oprócz pana. Co tam za krzyki na peronie? Widać coś? Niestety, nie mogę już dostrzec... No, więc jednak jedziemy. I nawet nie ma wielkiego tłoku. Miejsca zajęte, ale na korytarzu luźnawo. Wie pan, mam uczucie, jakbym dosłownie powtarzała tę podróż. Tak, ma pan rację. Powtarzam ją... panu. A więc wyjeżdżaliśmy w końcu czerwca, w ciągu sześciu kolejnych nocy. Ja wyjeżdżałam ze stolicy pierwsza, z „Ro bertem ”. Ostatni przyjechali trzydziestego czerwca. Łącz niczka „Mucha” dwa dni później wróciła z meldunkiem i w akcji udziału nie brała. Dziwne to nawet, ale jak pan wie, wszyscy dojechali szczęśliwie. Jednakże podróż, którą ja odbierałam jako pierwszy krok w tej niepewnej i ryzykownej akcji, przebiegała w niesamowitym napięciu. Jestem już otrzaskana, proszę pana, brałam udział, również czynny, bezpośredni udział w niejednym „skoku”. Mimo to ciągle jeszcze nie mogłam się uwolnić do stanu przygnębienia, jakiegoś moralnego urazu, trwającego częstokroć dłużej niż zwykły szok fi zyczny — od wrażenia okrutnych strat, a także tragicz nych kosztów, jakimi opłacony został zamach na warszaw skiego kata. Śmierć tylu ludzi — już po akcji... A przecież można się było pocieszać, że to cena za udaną akcję, za wypełnione zadanie. Można się było pocieszać... i trzeba się pocieszać. Choć ani wynik nie jest nigdy w stu pro-r centach pewny, ani straty... do uniknięcia. Ponury absurd tkwi tylko w tym, iż obie strony tego bilansu nie mają żadnej gwarancji, są, można by powiedzieć — wymienne. Pan rozumie, co mam na myśli: akcja może być nieuda na, a poniesione koszta pełne. Ja wiem, nam nie wolno tak myśleć... I gdyby nie to; że mamy tyle czasu, i że siedzę tu z panem, nakryta pań skim płaszczem, jesteśmy więc w sytuacji jakby pryw at nej — nie usłyszałby pan tego ode mnie. Oczywiście, je dyną gwarancją, jedynym obowiązkiem, również wobec 35
naszego sumienia, jest żelazna dokładność w przygotowa niu i zabezpieczeniu wszystkiego, co da się przewidzieć. Ten pedantyczny, żmudny wysiłek dziesiątków czy nawet setek ludzi. Ale czy wszystko da się przewidzieć? Prze cież nie — wie pan o tym. Przepraszam. Mam tu chusteczkę... Owszem, podobne rzeczy nie są w moim zwyczaju. Niech pan uzna, że pan tego nie widział. Jeśli nie mogę przestać smarkać, to dlatego jedynie, że wszystko jest takie świeże. A przecież chce pan poznać całość, po kolei. Niech więc pan pozna również i to, jaka ze mnie baba. Tak, ale mówię o tych szczegółach tylko dlatego, ażeby pan zrozumiał, ile pracy włożono w przygotowanie wszy stkiego i w jakim napięciu wyjeżdżaliśmy ze stolicy. Bo byliśmy w pełni świadomi ogromnej wagi naszego zada nia. Świadomi tego, iż jesteśmy śrubką precyzyjnego i zło żonego mechanizmu, więc każde nasze poruszenie, każdy krok, każdy moment, jak również zachowanie się w nim, połączone było, w moim przynajmniej mózgu, z paraliżu jącą pamięcią tego wszystkiego, co poprzedzało nasz wy jazd, i tym jeszcze ważniejszym ciągiem spraw, który z naszej jazdy wynikał. Załóżmy nawet, że przesadzam, ale byliśmy z „Rober tem ” pierwszą parą, która niejako przecierała drogę. Stąd to napięcie, poczucie wagi i znaczenia naszej roli... Od początku podróż była nieprzyjemna, denerwująca, tak to przynajmniej pamiętam. Pociąg trafił się zatłoczo ny. Wsiedliśmy już na Wschodnim. Atmosfera pełna pod niecenia, popłochu, niepokoju, wyczekiwania na najgor sze. To się wyczuwa od razu w nastroju pasażerów, krąży to jak fluid i zaraża innych. Nie sposób się wyłączyć, od izolować. Dzisiaj na przykład nie odczuwam tego w rów nym stopniu, może dlatego, że nie ma takiego tłoku. No, no, już się zbliżamy do Radomia... Twarda ta ław ka. O, matko... Właśnie, wtedy również zbliżał się Radom. Zaczynały się owe szepty, straszenie, wytwarzanie na stroju. Mądrzenie się tych złowieszczo doświadczonych, co zawsze wiedzą z góry i najlepiej, ostrzegają, prowokują, płoszą. I to był właśnie ów najgorszy moment, którego nie za 36 pomnę. Nie mogłam się z tego otrząsnąć. I naw et myśla łam, że jeśli w całym tym piekle przejawia się coś w ro dzaju kary boskiej... Psiakrew! nie powinnam tak mó wić. Widzi pan, do czego już doszłam. Otóż w takich momentach człowiek się robi bezwzględ ny, koncentruje się na swojej sprawie, myśli jedynie o tym, co mu wolno, wszystko inne nie ma znaczenia. Ludzkie względy... nie teraz. Idzie się po trupach. „Ro bert” był zawsze taki, podziwiałam go. Ale ja mimo wszy stko jestem babą. Pan wie, co to znaczą owe zbiegi okoliczności, kiedy koło nas co chwila kłębią się nie znane, dramatyczne spra wy, kiedy my, z naszymi zamiarami, nie jesteśmy jedyni, a ponieważ sami działamy w sekrecie, nie wiemy o po dobnych sekretach innych. To jest ten nasz dzisiejszy świat, nasze okupacyjne życie. Nie jesteśmy owym jedy nym wątkiem w neutralnej, biernej, bezbarwnej masie, chociaż tak sobie właśnie planujemy naszą konspirację, jednocześnie dzieją się tam dziesiątki innych spraw, któ re również biorą za punkt wyjścia neutralność otoczenia. I tak też właśnie było wówczas. Na peronach radom skich ustawiali jakichś tam wygarniętych z pociągów. Do biegał wrzask, pokrzykiwania, lament. Ludzie tłoczyli się do okien, wszystko chcieli widzieć i wiedzieć zawczasu. Żandarmi wskakiwali z obu stron na stopnie, zanim je szcze wyhamowały wagony. Kontrola pod przewodem ge stapo przesuwała się z obu stron korytarza, hurgot otwie ranych przedziałów, fala szumu, głosów, zamętu. Wtedy, w ścisku, jakiś młody człowiek, blady, z nie o goloną twarzą, zaczął się kręcić wyraźnie spłoszony. Pan wie, poznajemy się bez pudła, węchem. Chłopak nie czuł się dobrze fizycznie, nie mogłam stwierdzić, czy był ran ny, czy tylko zmęczony. Zaczęliśmy się błyskawicznie za stanawiać, co on może mieć i kto to jest. Widziałam czuj ny, karcący wzrok „Roberta”: „Żadnych historii!”, mówiło jego spojrzenie. Chłopak szacował wzrokiem wszystkich stłoczonych w przedziale. Próbował nas ocenić. W pew nej chwili, gdy szurgotanie otwieranych przedziałów zbli żało się, chłopak ów, który niestety siedział obok mnie, zaczął przesuwać nogami teczkę pod moje miejsce na ław ce. Robił to idiotycznie, wszyscy widzieli. Twarze ludzkie 37
spochmurniały. Pod twardym wzrokiem „Roberta” prze sunęłam butem ową teczkę z powrotem pod jego miejsce. Nie zapomnę tego spojrzenia. Jeszcze raz usiłował pono wić ten sam trik i ulotnić się z ławki. Nie było żartów. Przez chwilę trw ała ta groteskowa zabawa z wpychaniem sobie podejrzanej teczki, a sekundy mijały. Wreszcie „Ro bert”, jako niby mój mąż czy współtowarzysz, wkroczył. „Panie ładny”, warknął, „przestań pan tych głupich ka wałów. Jak pan coś masz, to wyrzuć pan, póki czas, ale przez tamto okno, nie od strony peronu”. Cała nienawiść i niechęć pasażerów skupiła się na chłopaku. Zaczęli sze mrać, odsuwali się. Oj, znam ja takie sytuacje. Chłopak z rozpaczą obrzucił nas spojrzeniem. „Szmugiel”, zaszep- tał. „Nie chcę podpaść...” Wiedziałam, że to nieprawda. Musiało to być coś poważniejszego. Ów chłopak, jakby wypchnięty naszą wrogością, porwał się, chwycił teczkę i przeciskał do okna w korytarzu. Paczka wyleciała na tory, ale żandarmi dostrzegli to. Wyrzucił zbyt późno. Zrobił się gwałt, szamotanina — i przez chwilę widzieliś my go w przejściu wleczonego przez Niemców. Musiałam siedzieć i dawać wyraz swemu oburzeniu, ale wargi chy ba mi się trzęsły. To było straszne, lecz co mieliśmy u czynić. „Robert” zasyczał mi w ucho: „Chyba rozumiesz, «Emilio», że musimy zajechać na miejsce. To jest roz kaz”. Ale co zrobić, proszę pana, kiedy się czułam jak Judasz... Uwaga! Znowu jest kontrola. Ja będę udawała senną, a pan niech poda obie kennkarty. Co? Ach, przepraszam. Tak, Jadwiga Czerwińska. Do kąd? do Krakowa. Tak, do rodziny na urlop. Oto miejsce pracy. Uff! Poszli. Ten przeklęty Radom. Nie pytał, czy je- dziemy razem. Ruszamy... Co za szczęście. Może już będzie spokojnie. Więc tak... Widzi pan, to właściwie była jedyna histo ria, która mogła pokrzyżować wszystko, jedyny moment prawdziwego niebezpieczeństwa. Przez całą resztę nocy, do końca, było już raczej spokojnie. Zwłaszcza po Skarży sku odetchnęliśmy. A jednak nie zapomnę tego chłopa ka. Nic o nim nie wiem, co tam miał, co to była za afera? Wzięli go jakby przez nas. To wszystko. 38 No cóż, czułam się winna i odebrało mi to po przyjeź- dzie całą radość. Po dotarciu na miejsce wczesnym rankiem udaliśmy się oddzielnie na punkt. „Roberta” skierowano chwilowo do kwatery w klasztorze w Tyńcu, a ja zostałam u mojej ciotki na Wielopolu. Ten lokal wykorzystywany był in tensywnie od pierwszych przygotowań organizacyjnych aż do samego zakończenia akcji. Następnego ranka mia łam wiadomość, że przyjechali szczęśliwie trzej kolejni członkowie grupy. Można powiedzieć: przetarliśm y dro gę. Czy ja jednak nie za dużo gadam? Bo na pewno zwra camy uwagę. No tak, ale czy śpią rzeczywiście? Powinnam więcej chichotać, a pan mnie przynajmniej ściskać za rączkę. Tak więc, o ile wiem, pozostali dotarli bez przeszkód. A zatem w końcu czerwca cała nasza grupa znalazła się już na miejscu... Jeśli by mogły powstać jakieś podejrze nia w tym czasie, rzeczywistość zaprzeczała im. Kolejne i conocne przerzuty ludzi tym samym pociągiem, w ra zie czego, byłyby idealną okazją wpadki. Ale nic nam nie zakłóciło planu. A co ważniejsze, w tym samym czasie i tym samym pociągiem odbywał się przerzut broni, jak również całego m ateriału technicznego. Przepraszam, spróbuję dopchać się do toalety. Pan śpią cy? Nie? Bo ja zupełnie nie. Może pan chwilę ode mnie odpocząć. Na śmierć zagadam pana. Ależ on szarpie... psia noga... Jestem... trochę się rozluźniło. Śpią tu na korytarzu jak zabici i trzeba deptać po głowach. Dziękuję. Zapalę teraz... Więc chciał pan słyszeć rów nież ode mnie o przerzucie broni. Mogę to panu dokład nie przedstawić. No cóż, „Skalny” nie żyje, a innych pan nie zna, i nie łatwo byłoby ich zebrać. Ale to niepotrzeb ne. Znam wszystkie szczegóły, bo sama w tym częściowo uczestniczyłam. „Skalny” mi na miejscu dokładnie opo wiadał, potem czytałam drobiazgowo raporty, woziłam je z powrotem. Znam każdy detal owej operacji... To była fantastyczna historia... Otóż broń konieczną dla akcji też przywieziono ze sto licy. Plany i pomysły jak to wykonać wykluwały się 39
w ciągu maja. „Pamiętam, droga «Emilciu»”, opowiadał mi „Skalny”, „jak pewnego słonecznego dnia spotkałem się nad Wisłą, tam na młocińskiej skarpie, z «Jerzym»”. „Jerzy” jako ogólny obserwator dowództwa naszej jed nostki nadzorował całość operacji. „Więc «Jerzy» spotkał się ze mną, niby to na rybach”, mówił „Skalny”. „Słu chaj”, powiada, „ty pracujesz jako elektryk w Ostbahn- direktion. Dowództwo postanowiło wyznaczyć ciebie dla przygotowania planu przerzutu broni na miejsce. Właś ciwie zostawiono mi wolną rękę, ale ja chciałbym zle cić to tobie”. „Wiedziałem już ogólnie”, mówił „Skalny”, „co to ma być za «skok». Zapytałem, ile tej broni. Cho dziło o niebagatelną ilość: dwadzieścia pistoletów, osiem tysięcy sztuk amunicji, trzydzieści granatów filipinek, sześćdziesiąt opatrunków osobistych oraz ładownicę, smy cze do broni, jak również m undur oficera SS. Dostałem term in na opracowanie planu i przewiezienie ładunku do końca czerwca. Długo się nad tym głowiłem. Zdecydowa łem, iż najlepiej będzie przesłać broń pociągiem. Znałem dobrze w arunki transportu kolejowego. Zastanawiając Się, w jaki sposób przewoziłem nieraz służbowo różne elektryczne urządzenia kolejowe, wpadłem na pomysł, że najbezpiecznej będzie ukryć broń w starych mufach kab lowych, rozrusznikach i licznikach mocy. Należy tylko wyjąć z nich zawczasu właściwe urządzenia, a następnie przewozić je w wagonie pocztowym jako urzędowe prze syłki, należące do Ostbahnu i zaopatrzyć w listy przewo zowe «Ostbahnfrachtbrief»... Za następnym spotkaniem «Jerzy» ocenił pozytywnie mój projekt, a m ajor go za twierdził. Przystąpiłem ”, mówił „Skalny”, „do szczegóło wego rozpracowania oraz realizacji pomysłu. Przede wszystkim doszedłem do wniosku, iż transport musi się odbywać w dwóch partiach, primo ze względu na kłopo ty z uzyskaniem tak dużej ilości opakowań, a secundo z racji dużego ciężaru przesyłki. Rozumiesz, «Emilio», to był prawdziwy arsenał. Uruchomiłem wszystkich kole gów. Od jednego dostałem pięć liczników mocy, od dru giego dużą obudowę rozrusznika silnikowego z ampero mierzem. Przy pomocy dwu innych wyszukaliśmy na Bagnie kilka pakownych, bardzo ciężkich skrzynek roz- gałęźnych. Samo to zbieranie opakowań trwało około 40 trzech tygodni”... Nie, nie jestem zmęczona. Mogę mówić swobodnie. Tylko zapalę jeszcze... ... Z kolei „Skalny”, który pracował na Ostbahnie pod nazwiskiem Frohlich i, jak panu mówiłam, posługiwał się „prawdziwymi”, to znaczy własnymi dowodami osobisty mi, rozpoczął poszukiwania koniecznych dla przesyłki pa pierów urzędowych. Studiował też oficjalny regulamin służbowego transportu bagażu technicznego, bo Niemcy, jak pan wie, są pod tym względem pedantyczni. Na pod stawie owego regulaminu ustalił, iż potrzeba będzie około dwudziestu sztuk „Begleitscheinów” i pięć sztuk „Fracht- briefów”. Trzeba było zdobyć druki, stemple, oraz plom by ołowiane ze specjalnym drutem. „Skalny” mówił, że korzystając z pretekstu, iż odnosi naprawiony aparat ra diowy dla inspektora Wolfa, podwędził bez trudności owe druki z jego gabinetu. Jeden z kolegów w dyrekcji, nie należący wcale do naszego oddziału, wykorzystując nie obecność Reichsbahnrata, ostemplował blankiety w jego pokoju. Od znajomego kierownika kablowni przy dworcu Głównym „Skalny” otrzymał plomby ołowiane i ów spe cjalny drut. Nasza ekspozytura kolejowa posiadała rozga łęzione, dobre chody. Każdy z tych ludzi, wtajemniczo nych i nie wtajemniczonych, ze względu na ścisłą konspi rację miał tylko szczegółowe zadanie do spełnienia, nie mógł zatem wiedzieć, do czego to posłuży. Tak więc mowy nie ma, ażeby wyszły stąd jakieś sygnały. Następnie „Skalny” z drugim kolegą-kolejarzem, „Ru- dim”, który należał już do grupy, przystosowali zaku pione i otrzymane opakowania do przewozu broni. W pu dła liczników załadowali amunicję, pistolety, filipinki i szklanki, a w mufy rozgałęźne i w skrzynie rozrusznika porozkładane na trzy części steny, błyskawice oraz PM-40. Wolną przestrzeń wypchano opatrunkami osobistymi, uprzężą jak również wiórami drzewnymi. Skrzynie zaśru- bowali i zaplombowali, a także zaopatrzyli w przygotowa ne dokumenty. Ależ pędzimy teraz, jakby chcieli nadrobić czas... Niech pan popatrzy. Noc krótka. Szarzeje już. O tej porze lu dzie wyglądają na najbardziej zgnębionych. Aha, więc pierwszy transport został wysłany z miesz kania Magdy, siostry „Skalnego”, przy ulicy Okólnik. 41
„«Jerzy» przybył i sprawdzał ładunek przed wysłaniem”. „Z pierwszą przesyłką”, opowiadał mi „Skalny”, „jecha łem na miejsce ja z «Góralem». To był także kolejarz z naszej grupy. «Jerzy» omówił z nami przed wyjazdem wszystkie szczegóły transportu i zaopatrzył nas w pie niądze. «Góral» sprowadził rikszę z Foksalu, na którą za ładowaliśmy pudła. Był już zmrok. Pomagając rikszarzo- wi, obaj w mundurach Ostbahnu, dopchnęliśmy bagaż do dworca Wschodniego, gdzie oczekiwał nas Galica, pra cujący tu jako kierownik ruchu. Był on zaprzysiężony, choć nie wiedział, oczywiście, co zawiera transport. Ga lica znał tam wielu kolejarzy i kierowników brankar- tów. Już wcześniej wywiedział się, kto będzie kierował wagonem pocztowym nocnego krakowskiego pociągu, to też zaraz po podstawieniu pogadał z nim robiąc aluzje handlowe i poparł sprawę stówą. Rozrzucili prawdziwą przesyłkę kolejową, złożoną z części semaforów, pod któ re myśmy z «Góralem» załadowali bagaż z bronią. List przewozowy przekazaliśmy kierownikowi brankartu, on zaś potwierdził odbiór bagażu. Należało brać pod uwa gę ewentualność rewizji w drodze, postanowiliśmy więc z «Góralem», że nie wsiądziemy do wagonu służbowego, ponieważ mieścił się on zbyt blisko brankartu. Korzysta jąc z zamętu przed odjazdem, i że czoło pociągu było za peronami — wdrapaliśmy się przez okno na półki baga żowe i tak dojechaliśmy na miejsce”. „Skalny” opowia dał to na wpół ze śmiechem. Niechże pan sobie wyobra zi, że spali całą drogę. To był wspaniały człowiek... Na dworcu, po przyjeździe, wspólnie zabrali przesyłki z wagonu pocztowego. Na wszelki wypadek, ażeby nie pozostawiać śladów, „Skalny” wycofał Frachtbrief od kierownika. Było jasne słońce, szósta rano. Na peronach nikt ich nie oczekiwał. Prze- taskali bagaż do przechowalni. Wyszli z kwitem, we dług instrukcji, i przez pustawe jeszcze uliczki udali się na Rynek. Umówionym punktem był kościółek św. Woj ciecha. Mieli tremę, czy wszystko gra, ale najważniejsze wydawało się poczucie lekkości, że główna sprawa była już za nimi. Każdy z nas dobrze zna to uczucie, jak gdy by zmienił ciało... W mroku kościółka, na ostatniej ław ce siedziała drobna dziewczyna z bukiecikiem czerwo 42 nych goździków. To był umówiony znak rozpoznawczy. „Skalny” ukląkł obok niej i długo szczerze modlił się, dziękując za szczęśliwy przerzut. Miał wrażenie, mówił, iż dziewczyna się niepokoiła, bojąc się wpadki lub uwa żając, że on zanadto „gra”. Wreszcie oddali jej kwit pod ławką, otrzymując zapewnienie, iż bagaż zostanie ode brany w przeciągu pół godziny. Bardzo serio była ta miejscowa łączniczka, mówił... Stoimy. To chyba Tunel... Tutaj też nie bywało bez piecznie. Partyzancki odcinek, wie pan. Niemcy są ner wowi. Ale wracając do relacji „Skalnego”, bo nie zdążę pa nu dokończyć przed Krakowem: Otóż obaj z „Góralem”, wyspawszy się na melinie u skrzypka w Starym Teatrze przy placu Szczepańskim, najbliższym pociągiem wrócili do stolicy. Po tygodniu nadeszły z powrotem puste opako wania, jak było umówione. Koniecznie potrzebowali ich do następnego transportu. Ten z kolei przygotowywał „Skalny” z „Rudim”, swoim koleżką — kolejarzem. Na wstępie mieli głupią przygodę, też jakby dla przesąd nych. „Suszyliśmy u mnie, na Starówce, w kuchni na brytfannach amunicję i kłóciliśmy się, kto ma pójść po wióry drzewne. Tymczasem trach! trach!... małośmy z krzeseł nie pospadali. Zapomniana amunicja na ogniu zaczęła eksplodować. Pochyleni za osłoną pieca kuchen nego, jak w pierwszej linii okopów, ściągaliśmy bryt fanny rozsypując naboje po podłodze. Na szczęście eks plozje ustały. Byliśmy mokrzy od potu. Podsunąłem się ostrożnie do okna zerkając zza czarnego papieru, czy •czasem na ulicy nie widać patrolu. Bogu dzięki pod na mi był sklep, a wokoło po nocy pusto...” Ten drugi transport, również sprawdzony przedtem przez „Jerzego”, konwojowaliśmy ze stolicy we czwórkę; poza „Skalnym” — „Góral”, Galica i ja. Wyekspediowany został on z mieszkania „Skalnego” na Starówce. Spotkaliśmy się na peronie. Załadowanie na Wschodnim odbyło się planowo i sprawnie dzięki pomo cy Galicy oraz kolejnej stówie. Podróż nasza przebiegła zupełnie spokojnie. To był mój czwarty przejazd na tej trasie. Tak proszę pana, i nie ostatni... Jeśli nawet de- 43
nerwowaliśmy się trochę, choćby z racji samego ryzyka powtórzenia identycznej techniki — rację miał „Skalny”, który chwalił się, że to wypróbowany sposób. Rankiem byliśmy na miejscu. Czekałam na naszych kolejarzy, po szli właśnie odebrać bagaż. Tym razem wynikła mała kontrowersja, ponieważ kierownik brankartu wzbraniał się zwrócić list przewozowy. Potrzebny mu był do od prawy. Widziałam, jak kolejna stówa poszła w ruch i chyba autorytet Galicy podziałał, bo spostrzegłam, iż tam ten szuka w torbie, po czym w końcu oddaje Fracht- brief. Po odpłynięciu fali pasażerów „Skalny”, „Góral” oraz Galica rozdzielili między siebie paczki, ja zaś ob serwowałam drogę. Skierowaliśmy się peronem i przejś ciem za budynkiem stacyjnym na ulicę. Zdaje się, że tylko ja jedna byłam zdenerwowana. Oni mieli nerwy jak po stronki. No, bo niech pan sobie tylko wyobrazi. Przed dworcem rozglądamy się i widzimy „Zenka”, tego z dru giej grupy uderzeniowej, który odebrać miał transport na miejscu. „Zenek” podchodzi w towarzystwie Niemca w mundurze Wehrmachtu. My ze skrzynkami... „Skalny” mało znał „Zenka”, i dostrzegłam na jego twarzy cień obawy oraz wątpliwości. „Cholera, czy on zwariował? «Emilciu», ty go znasz dobrze?”, zaszeptał szybko zwra cając się do mnie. No jakże? Nie wiedziałam jeszcze, o co chodzi, ale „Zenka” byłam pewna. „Chodźcie, mam tu taj ciężarówkę z W ehrmachtu”, powiedział z .przebłyskiem drwiny. Przywitaliśmy się, również z Niemcem, który po mógł nam nosić bagaż, a potem wlazł na samochód, od bierał i układał na nim skrzynki. „Skalny” był zły, nie ufny. Na pożegnanie, wobec jego wyrzutów, „Zenek” oświadczył spokojnie: „Taka ciężarówka to najlepsza rzecz. Odpaliłem szkopowi, bo łasy na pieniądze. Zgodził się wyświadczyć Ostbahnowi tę drobną przysługę”. A po tem przeciął sprawę: „Nic się nie martw, zamelduj J e rzemu*, że ładunek otrzymałem jak trzeba, w porządku. Wynająłem Niemca z ciężarówką, bo tu, przy nieustan nych rewizjach pojazdów czy bagaży, jest to najpew niejszy środek transportu”. Pomachał nam ręką i cięża rówka odjechała. Widzi więc pan, majorze, jacy oni by li pewni siebie... A zatem tak to wyglądało. O! czyżbym się myliła? Chy 44 ba zbliżamy się już do celu... To były Słomniki, a teraz Niedźwiedź. Ani chwili się nie zdrzemnęliśmy. Pewnie pan będzie miał mnie dość. Ale sądzę, że opowiedzia łam dokładnie... Jeżeli są jakieś wątpliwości, niech pan py ta. Bo ja sama też mam wątpliwości... Ach, więc pan zapytuje, czy czasem już tu tkwić mo gły jakieś przyczyny? Jakaś niezręczność... ludzie? Nie, proszę pana. Niczego takiego nie widzę. To była ogromna praca wielu osób, przeprowadzona z całym wysiłkiem i poświęceniem. Żeby zrobić wszystko co trzeba dla za pewnienia sukcesu. No, jesteśmy! Niech mnie pan weźmie pod rękę. Tak samo, jak przy wsiadaniu. Widzi pan major, przy wszyst kich wyjściach kontrola. Proszę moją kennkartę. Ja bę dę udawała śpiącą, bo przecież droga była męcząca. Tu zawsze ich tylu... Uwaga! Co proszę? Tak, Jadwiga Czerwińska... z War szawy. W porządku... Jesteśmy. Teraz, panie majorze, odsta wię pana pod właściwy adres. Nie szkodzi. Może zobaczy my się jeszcze. Niech mnie pan nadal trzyma pod ramię, bo trochę mi się nogi chwieją... Gdybym to wszystko mo gła sobie sensownie wyjaśnić... Ale tak przecież bywa, tak bywa, i trzeba się z tym godzić. O, tu. Mieszkania pięć. Na pierwszym piętrze. Szczęść Boże! Odczekam jeszcze parę minut na ulicy. Ale tu pan major może być spokojny. Do widzenia. Może się zoba czymy jeszcze... 2. Droga schodziła w dół i gliniastą gardzielą przerzynała wieś. Chałupy zdawały się sterczeć wysoko, na urwistych lessowych cyplach ziemi, tak że dojazdy gospodarskie pięły się stromo w górę, co utrudniało bez ^wątpienia krążenie fur ze zbożem, a do kwietnych ogródków i klom bów wspinać się trzeba było po zabłoconych stopniach. Uliczka przypominała wypłukany wąwóz po strumieniu, a wyjeżdżona przez lata całe, pogłębiała się coraz bar dziej. Bagnista, pełna gnoju, sprawiała wrażenie jedne- 45
go topieliska. Konie u bryczki musiały zwolnić mimo spadku i zapadając się do pół łydek, parskały pośród wstrząsów w otchłaniach kałuż. Co jak co, ale autem tę dy nie przejedzie. Widnokrąg obudowany był ostrymi graniami wzgórz, pełnymi nasadzonych strzech, niczym jaskółcze gniazda. Trzeszczały orczyki, błoto pryskało przy zapaściach i susach, zapachniało końskim swędem czy potem. Przeorywali się jakoś przez ten kanion gliny, droga pomiędzy murkami zwęziła się jeszcze bar dziej, i ukazała w dolinie gęstą bryłę parku. Wśród sta rodrzewu, stykającego się z lasem, przebłyskiwały za budowania dworu. Okryty pledem od błota, unosząc się na skórzanym siedzeniu jak w siodle galopującego ru maka, dostrzegł ceglany m ur dworski. Zasłonił on ich na dłuższą chwilę, po czym nagle otworzył się. przerwą że laznej bramy, z pustą szczeliną alei, aż do dworskiego frontonu. Przy bramie ktoś w cywilu zasalutował. Nim zdążył dostrzec, kto to był, bryczka hamowała przed gankiem. Przywitał go komendant miejscowej placówki. Właściciel ka m ajątku bawiła chwilowo w Krakowie. Ulokowano go w gościnnym pokoju oficyny, za ścianą wina, obrośnię tej mchem jak statek wydobyty z dna morza. Urzekły go owa cisza i spokój. Lipcowe słońce, przesiewane niczym okruchy kryształu poprzez gęstwę liści, szczebiot pta ków, sikorek, wilg i drozdów w wielkich koronach par ku, nawoływanie kukułki, brzękliwy lament pszczół od pasieki, to były jedyne dźwięki. I miodny zapach ziół, uli, olejków, razem z wonią wyschłego nawozu. Aromat mleka i nagły smrodek chlewni jak fala z otwartego wy chodka. — Ilu tu macie z grupy? — zapytał komendanta o po wierzchowności wiejskiego nauczyciela. — Dwóch rannych, panie majorze. Obaj już właściwie w rekonwalescencji. Ciężej poharatanych zabrał doktor „Abel” z sanitariuszką „Dolores”. ... Doktor „Abel”. Przypomniał sobie teraz. To on mu pierwszy mówił o „Buławie”. O tym przeklętym, nieszczę snym pechowcu, przez którego się wszystko zawaliło. „Co za czasy”, powiedział, „co za cholerny świat! Jakim ż sza tańskim próbom te dzieci są poddawane. Pan Bóg odwró 46 cił twarz, a ów kielich w ogrojcu spełniają słabi i grze szni, którzy nie są Bogami”. Te dzieci... tak powiedział. Major zdał sobie spraiwę, że ci wszyscy chłopcy i dziew częta, z którym i miał tu do czynienia, za których odpo wiadał i którzy odpowiadali za niego, mieli osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Zdawa li m atury, robili komplety, pisali wierszę, rozwiązywali zadania z fizyki i techniki, uczyli się starocerkiewnego, karmili wszy u Weigla. Dzieci, dobre sobie... Dzieci, przed którymi opancerzeni gestapowcy klękali w obłędnym strachu, gdy przyciskali spust rozszarpując dorosłe ciel ska w mundurach na miazgę, gdy rzucali granaty w zwie rzęco przerażone twarze, gdy deptali po krw i niemieckiej, odwracając owe trupie kloce za nogi, za włosy, frontem do światła, opróżniając kabury i wyciągając dokumenty. Na których gest oraz błysk oczu mądrzy, dorośli ojcowie i matki, co to przeżyli cara, kozaków, pierwszą wojnę, dwudziesty rok i bezrobocie, a także wrzesień i swą do rosłą praktyczność — padali plackiem na ziemię, kryli się w bramy i załomy, jak na widok wysłańców nieba czy piekła. Dzieci, o skórze czystej, gładkiej, o włosach pu szystych i jedwabistym wąsiku, o piegach i znamionach ginących jeszcze pod rumieńcem wstydu, o źrenicach i oczach świetlistych jak gwiazdy oraz skłonnych do łez, o drobnych palcach, różowych paznokciach, o smukłych łydkach i piersiach ledwie zarysowanych pod sukienką, o pełnych zdrowych wargach, zębach jak porcelana i czo łach gładkich, bez zmarszczek. O chłopięcym, zawadiac kim słownictwie, i z laleczkami-maskotkami chroniącymi od śmierci. Z pierwszymi tajemnicami płci i podświado mą pewnością wiecznego życia. Dzieci, nic nie wiedzące, ile bólu wytrzyma ciało, czym jest straszliwa zdrada or ganizmu i jak zwierzęcą otchłań tortury. Nie znający cho rób i cienpień, i przesytu, nieświadomi, co to udręka, zby- dlęcenie... Dzieci, o tej samej czystej skórze odbitej od kości, o zapuchłych, czarnych, zasiniaczonych maskach, w jednej wielkiej ranie poszarpanego mięsa, o wybitych zębach, lepkich od krw i pękach jedwabistych włosów, o połamanych kruchych palcach, zmiażdżonych nerkach, pękniętych wątrobach, konające wśród śluzu i gangreny. Walka tych młodych ciał, z ich witalną siłą przetrwania... 47
Jedyne, co wiedzieli, to żartobliwa rada, aby na akcję cho dzić na czczo, bo ze śniadaniem w jelitach ciężej się umie ra. Dzieci, powtarzał... To nie była rzeź niewiniątek i nie kończyła się na torturach młodego ciała. Jeśli ono nie świadome było swego losu, cóż powiedzieć o świeżym su mieniu. Mogli sobie wyobrazić wszystko, prócz tej sza tańskiej próby. Więc tak — bo przychodziły tortury świa domości, rozpaczliwa, przerażająca niemoc, gdy przywa lał ich ogrom strasznych śmierci kolegów, pchające do wariactwa poczucie winy. Bo oni byli po dziecięcemu uczciwi oraz prostolinijni w rachunkach sumienia. Jesz cze nie umieli odsuwać od siebie otchłani przeżytych lat, korowodu wyblakłych krzywd, abstrakcyjnych żywotów- -cieni. Ich świat był zależnością faktów tu i teraz, widzieli prostą i wyłączną całość, która ich przerastała. Przy ca łej wrażliwości swojej wyobraźni, nie znużonej latami długiego obojętnienia, nagle dostrzegali ogrom konsek wencji zbyt straszny, niewspółmierny do tego, co robi li. Spełniali przecież obowiązki proste, i chcieli spełniać je najlepiej. Dzieci, któż ulituje się nad wami, uwolni od męczarni rozpamiętywania? Nikt, bo chcieliście brać udział w rzeczach wielkich, a wielkość i groza wydawały się takie zwyczajne. Doktor „Abel”. To przecież on otrzymał już w począt kach czerwca polecenie dowódcy grupy, aby się udać na miejsce i zorganizować punkt operacyjny. „No, cóż”, mó wił, „to są te makabryczne obowiązki. Kiedy ci młodzi chłopcy i dziewczęta, w kołnierzykach a la Słowacki, w golfach, pumpach i watowanych samodziałach, w koro nach warkoczy i kwiaciastych chłopkach, kręcą się, zwi jają, z oczyma błyszczącymi podnieceniem — ja myślę o prześcieradłach operacyjnych, wyjałowionych lancetach, piłkach do przecinania kości, gipsie i narkozie. Niedobrze tak przeskakiwać etapy, a jednak muszę być gotowy. Mu simy czekać na ów potworny wynik. Zna pan te słowa z «Fausta» Goethego, które mi wtedy przychodzą na myśl: »Man spricht, wie man mir Nachricht gab, Von keinen Graben, doch vom Grab». Zdaje nam się, ze szykujemy jakąś tamę przeciw czemuś, a my sobie przygotowujemy grób... Pojechałem z łączniczką «Iirą» oraz dwiema sanita riuszkami, «01eńką» i «Dolores», na miejsce. Porucznik 48 «Robert», którego tam spotkałem, skontaktował mnie w szpitalu na Kopernika z dwoma wybitnymi kolegami- -chirurgami. Jeden jest pułkownikiem lekarzem, drugi docentem z UJ-u. Wtajemniczyliśmy ich w konsekwencje sprawy jako ludzi absolutnie godnych zaufania. Oni mi udzielili pomocy w zorganizowaniu punktu operacyjnego dla ewentualnych rannych po akcji. Oczywiście na trasie przyszłego odskoku, poza miastem. Miałem do pomocy trójkę dziewcząt — «Dolores», «01eńkę» i «Kingę». Urzą dziliśmy z «Robertem» kilka wycieczek rowerowych w okolice Ojcowa, Skały i Wolbromia. Nie było to wy godne, aleśmy lustrowali pobliskie dwory, o których in formacje wydawały się zachęcające. Gospodarzom wy jaśnialiśmy, że szukamy miejsca na rekonwalescencję dla chorych przez lato. W końcu zdecydowałem, iż najlepszą lokalizacją dla urządzenia punktu będzie m ajątek Zręby Dzierżawne koło Wolbromia. Chodziło o względy komu nikacyjne, szybki dojazd, osłonę oraz bezpieczeństwo. Właściciele, ludzie uczciwi i patrioci, początkowo przera zili się, słysząc o co chodzi. Bo niech pan sobie tylko wyobrazi pojawienie się trzech wiośnianych dziewcząt w sukieneczkach w kwiateczki i groszki, z parasolkami słonecznymi tudzież pękami maków, które proponują za łożyć tam nagle operacyjną, chirurgiczną rzeźnię, i to w dodatku nielegalną. Nasz autorytet jak również namo wy pomogły wreszcie, i zgodzili się na zorganizowanie tajnego punktu sanitarnego. Założyłem więc z dziewczę tami kw aterę w m ajątku, a występując jako letnicy, nie zwracaliśmy uwagi miejscowych. Punkt medyczno-opa- trunkowy przygotowany został na sześciu rannych. Nie było to ani zbyt pesymistyczne, ani nazbyt optymistyczne wyliczenie, ale tak brzmiał rozkaz i na tyle mogliśmy się zdobyć. Wszelki sprzęt, m ateriał operacyjny oraz opa trunkowy uzyskałem za pośrednictwem pułkownika le karza ze szpitala, on także wybrał chirurgów i przysłał ich na punkt do dworu we właściwym terminie... Cze kaliśmy modląc się, aby się okazało, żeśmy niepotrzebni. Niestety, panie majorze, stało się inaczej...” Kierowca „Buława” nie wydawał się dzieckiem. Był ponoć duży, rosły i uchodził za spokojnego. Prowadzenie czterotonowej ciężarówki wymagało opanowania, wprawy 4 — O d s k o k 49
tudzież siły. „Ja go nawet w jakiś sposób rozumiem, to znaczy próbują sobie wyobrazić i zrozumieć, choć z pew nością nie jest to sprawa teorii, a na Boga, nie wiem, czy zdolny byłbym to przeżyć”, mówił doktor. „Bo niech pan pomyśli — człowiek widzi wszystko, co przedtem i po tem... I wszystko przecina się w tym jednym momencie. Ja jeszcze nie znałem w pełni szczegółów i czułem tylko litość... Niech mnie pan zabije, doktorze, krzyczał, niech mnie pan zabije jak szczura, ja nie powinienem żyć! To była histeria, kończyło się na szarpaniu zębami bandaża. Musiałem go zwymyślać. Potrzebował tego... Cały czas myślałem o tej chwili, powtarzał, jak tylko ustalono plan działania, cały czas myślałem i widziałem ten moment. Już od pierwszej odprawy, gdy padało słowo Chevrole- ta — robiłem stopą ruch odpuszczania sprzęgła... Ćwi czyłem ten instynkt automatycznie, bez świadomości — słowo... i noga... Ktoś mówi, a ja poruszam nogą... I czu ję włączanie wału, i ruszam. Bo przecież silnik cały czas pracuje... I wiem, że w tej jednej sekundzie muszę być gotów. Ciągle o tym myślałem i myślę. Nie wiem, nie ro zumiem, co się stało. Czas zwolnił się dla mnie, bo zbyt się zagęścił. Zbyt wypełniona była każda kolejna minuta, i ja je odliczałem, przeżywałem, jak my wszyscy. I wtedy to, co miało trwać ułamek, mgnienie oka — stało się dla mnie zbyt precyzyjne, zwolnione. Puszczałem sprzęgło, ale zbyt uroczyście, nie wiem, jak to powiedzieć, zbyt od świętnie. No, bo to było właśnie to, co miałem zrobić... Spóźniłem się, przekleństwo! — spóźniłem! Doktorze, wszyscy czekali na mnie, i ta sekunda już się nie powtó rzy. Chciałem za dobrze, zanadto myślałem o sobie — nie, nie stchórzyłem, tylko się zbyt przejąłem sobą. O Boże, tyle wysiłku, tyle trudu, zawieszone na moim kulasie, na tym ruchu, który był za wolny... I potem te straszne rze czy, ten odwrót — wszystko przeze mnie. O Jezu, co ze mnie za łajdak, co za drań! Nie wiedziałem, głupi, że to aż tyle znaczy... Wspaniałe chłopaki, dziewczyny... a ja żyję!... powtarzał. Oto ów gwóźdź u podkowy końskiej, przez który przegrywa się bitwę”. Tak chyba opowiadał doktor „Abel”, jeżeli major do brze pamiętał. A czy się za tym coś nie kry ło?... 50 — Kierowca „Buława” jest tutaj? — spytał komendan ta miejscowej placówki. — Jest. Miał lekki postrzał w ramię. — Czy mogę się z nim zobaczyć? Chciabym porozma wiać. Jak się czuje? — Dobrze. Tylko... — Tylko co? — No, nic takiego. Tylko... on wciąż płacze... — Co robi? — Płacze. Major poczuł się zaskoczony. Miał wrażenie, jakby się przesłyszał. Albo jakby się nie zrozumieli i mowa była o którejś z dziewcząt. Szybko jednak odgarnął na bok owe schematyczne sposoby reakcji. No, no, pomyślał. Czy tak się widzi bohaterów? Więc istotnie, to było nieocze kiwane. — Płacze — powiedział, zatrzymując się i łamiąc ga łązkę w palcach. — Ach, tak... Spojrzał na dowódcę miejscowej placówki. — Płacze — powtórzył bezmyślnie. — Czy... jest po szoku? Ta ręka... boli? Komendant skubał wąsy. — To nie to — powiedział. — On... czuje się winien. — Aha — powiedział m ajor i wszedł do oficyny. W izbie był zielonkawy półmrok. Głośno brzęczały mu chy mimo otwartych okien. Zgadzało się o tyle tylko, że „Buława” miał zaczerwienione oczy. Poza tym dźwignął się wielki, barczysty, w rozchełstanej koszuli i z białym V temblaka u ręki. Trzasnął obcasami oraz wyprężył się nawet, tak że głowa jego ginęła pod belkowaną powałą. — Panie majorze, kapral „Buława”... Położył mu rękę na zdrowym ramieniu. — Siadajcie, jesteście na prawach chorego. „Buława” zmalał. Osunął się na pryczę okrytą kocem. Major zdjął cyklistówkę. — Panie poruczniku — powiedział — przyślijcie nam coś do picia. Byle nie samogon... Przez chwilę patrzył na tego człowieka. Zapalili. Wolno zdmuchiwał płomień zapalniczki przeciwwiatrowej. — No i jak się czujesz, „Buława”? Widział w półmroku, jak tam ten pociemniał najpierw, 51