ania351

  • Dokumenty1 980
  • Odsłony107 210
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.1 GB
  • Ilość pobrań70 869

Andrzej Braun - Odskok

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :8.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrzej Braun - Odskok.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Andrzej Braun •DSKOK , s Fi \\

Już siedzieli w tym starym , znajom ym pokoju, który jeszcze w czoraj uw ażał za szczyt luksusu. Te sam e rysy na suficie, przybyło w iele gratów , zładow anych po­ śpiesznie na kupę. I tylko żardyniera z kw iatam i m roczyła pokój po daw nem u, zam iast szkła we francuskim oknie ru ­ działy gazety, „N owy K urier W arszaw ­ ski” i „W arschauer Z eitung”. W szystko to w yglądało jakby przed, czy też po podró­ ży. Siedzieli przy rogu stołu dotykając się kolanam i. Czuł, że m usi o coś zapytać, a jednocześ­ nie nie m iał odwagi. Pani N iuta patrzyła nań, jakby z ukrytym lękiem i niechę­ cią. — A synow ie? — w yrw ało m u się, i już pożałował. W yłupiaste oczy pod turbanem szybko nabrzm iew ały łzam i. — Czesio jest, chodzi do szkoły na P ra ­ dze... A o Januszu — głos jej się zała­ mał. — Nie wie pan? M ówią mi ludzie, że zginął... W alczył na Bielańskiej... Ja sama... Zdawało m u się, że oczekiwał tej w iado­ mości. Pochylił przeto głowę, ażeby nie w idziała jego tw arzy. R y s u n e k n a o b w o l u c i e B a r b a r a Z l e m b l c k a ODSKOK 0

— Panie Włodarski — posłyszał rozlazły, jakby zakata­ rzony głos kierownika sklepu, Marcysia. — Zaczekaj pan chwileczkę. Załatwił już był wszystko: karbid, naftę te trochę ka­ szy, sztucznego miodu, sacharyny i wódki, które przypa­ dały mu na bezugschean jako pracownikowi administracji leśnej, utargowa! na boku z ekspedientem mały interes w zakresie części rowerowych i szedł już do wyjścia stu­ kając głośno zakurzonymi buciorami, kiedy kierownik Marcyś wyłonił się z tłumu bab wiejskich. Był w połyskli­ wym kitlu alpakowym, wciągniętym na jesionkę, i w na- usznikach narciarskich. W magazynach spółdzielni, peł­ nych żelastwa i mroku, musiał panować ziąb. Sinawa, gładka gęba kierownika, z dołkiem w brodzie oraz wor­ kami pod oczyma, z uważnym, ale życzliwym uśmiesz­ kiem, świadczyła, że Marcyś ubytek ciepła w składach na zapleczu wyrównywał bimbrem. — Chodźże tu pan na moment — wskazał dłonią kąt za beczkami. ■— Rzadko pan się pokazujesz w gminie, panie Włodarski. Gajowy przełożył plecak w drugą rękę, a palcem pra­ wej dotknął daszka czapki. — A po co ja tutaj?... — machnął leniwie dłonią na kłę­ bowisko furmanek za oknem: trzaskanie batów, brzęk dzwonków rowerowych oraz dwóch granatowych policjan­ tów rozmawiających przed posterunkiem. Nawet niemiecka 7

furażerka z bączkiem sunęła nad babskimi grzbietami. — Roboty przed mrozami sporo... — Pana tu do miasteczka nie ciągnie, panie Włodar­ ski. Pan się nie interesujesz. Ale panem się interesują... — powiedział kierownik obojętnym głosem. — Masz pan mnie coś do powiedzenia, panie Mar- cyś? Kierownik spoważniał przesuwając wzrokiem po tłu­ mie chłopskiej klienteli. — Posterunkowy Miziołek rozpytywał mnie wczoraj o pana. „Pan tego gajowego dobrze znasz”, mówił... •— A co on ma do mnie za interes? — Interes, panie Włodarski, to on tam zawsze ma. Broń mnie Panie Boże mieć coś wspólnego z jego interesami. — Kierownik popatrzył troskliwie i nawet przygryzł war­ gę. — Pytał mnie o pańską rodzinę. Czy pan masz tu krewnych jakichś... Włodarski przerzucił plecak na ramię. Nagle odeszła mu chęć do rozmowy. — Nie mam nijakiej rodziny. A zresztą co go to obcho­ dzi? — Ja też tak powiedziałem — westchnął dwuznacznie Marcyś. — Sam pan jesteś, o ile mi wiadomo. — Prawie sam — mruknął gajowy. — No właśnie. O tym małym nadmienił. — O chłopcu? To synek mój. Sierota po żonie, niebosz­ czce. liii... Ruszył zza beczek, poprawiając plecak. Kierownik znów się uśmiechał. — Pan wiesz, panie Włodarski, to jego zajęcie. Łazi, pyta się. Co miałem panu nie powiedzieć... Pan siedzisz z dala od ludzi. Gajowy wyprostował się, klepnął w plecak, niezbyt wy­ ładowany. — To wszystko, co mam do odebrania. Niech każdy swoje robi, tak najlepiej. Kierownik Marcyś założył ręce w błyszczących ręka­ wach i odprowadzał go wzrokiem, póki drzwi z brząka- dełkiem nie zatrzasnęły się. Przed spółdzielnią gajowy mo­ cował plecak na bagażniku roweru. Zabłocony był ten ro­ wer i stary. 8 „Jezus M aria”, pomyślał Włodarski sadowiąc się ciężko na siodełku, „czyżby coś wywąchał?...” Przed pocztą, gdzie o tej porze ruch już był niewielki, bowiem o siedemnastej zamykano urząd, wypatrzył go folksdojcz Rokita. Gajowy odebrał paczkę, która leżała na poste restante. W przesyłce wyczuwał papiery i foto­ grafie, musiała więc zawierać to, o co prosił. Pan Rokita był tutejszy, Włodarski znał go jeszcze sprzed wojny, ale ostatnio mówiono o tym farbowańcu coraz gorzej. „Co za dzień”, pomyślał gajowy, kiedy ten hycel podchodził do niego, „co za dzień... a zresztą to tutaj norm alne”. Każda wizyta w gminie oznaczała nerwy i napięcie, już zbliża­ jąc się do osady miał uczucie, że wchodzi do pułapki, gdzie w każdej chwili zapadnie w potrzask, w sieci, w klatkę, cały czas trzeba być czujnym, uważnym, stąpać jak wśród założonych ładunków, zapaści, łapidołów —• ażeby wydo­ stać się stąd cały i zdrowy, jak z gniazda dzikich bestii. Ocierał pot z czoła, kiedy się stamtąd wydostawał szczę­ śliwie, i wtedy dopiero czuł, jak ryzykowne to były w j- prawy i jaka to dla niego, człowieka ciszy i odludzia, wol­ nych przestrzeni i powolnych myśli, była próba. Nie­ stety, musiał się tutaj pokazywać co jakiś czas. — Panie Włodarski, dobrze, że pana widzę — mówił Rokita z daleka, żeby mu nie dać umknąć. — Chciałem już pana odwiedzić. Potrzebuję parę metrów drzewa. — Czemu nie... — powiedział gajowy przystając. — Przydział pan ma? — Papierek się znajdzie — uśmiechnął się lekceważą­ co. — Jedziesz pan już? Odprowadzę kawałek. Więc szli tak głównym traktem, co się urywał wśród pól na zakręcie, szli na oczach wszystkich, przed urzęda­ mi i sklepami. Gajowy prowadząc rower, a Rokita z ła­ pą na jego kierownicy, jakby nie pozwalając mu przypad­ kiem czmychnąć. — To pan dostajesz czasem pocztę? No, no... — dziwił się fałszywiec, zaś oczka jego dziobały nieruchomą maskę leśnika. — A można by pomyśleć, że pan nie masz żad­ nego kontaktu ze światem. — Jakieś tam papiery rodzinne... — bąknął gajowy z 9

nagłym dławiącym przekonaniem, iż tamten musiał oglą­ dać przesyłkę. — Popatrz pan... to pan masz rodzinę... Taki odludek i samotnik — dziwił się foks protekcjonalnie. Włodarski czuł, że nie może po prostu uciąć tej rozmo­ wy. Po prawdzie to sam byłem i jestem — m ruknął nieco łagodniej, bo ^postanowił jednak nie uciekać; należało ro­ zegrać to słowami, wszystko inne budziłoby podejrze­ nia- Pókim nie poślubił wdowy i póki nie pojechała na roboty do Reichu... Taki czas — powiedział sentencjonalnie Rokita. — Niemiecka Rzesza potrzebuje teraz rąk do pracy. — I póki nie zmarła tam rok temu... Tamten zdał sobie sprawę, że jego sentencja wypadła trochę bez sensu. Przybrał obłudny uśmiech. — A ten dzieciak, co u pana jest... Dzieciak?... Aaa, mały po nieboszczce. Synek. ■— Znaczy... przyszywany... — kiwnął głową wyrozu­ miale. Bo też nie podobny do pana, panie Włodarski, Czarny... jak cygan jaki. „Widział go”, uświadomił sobie gajowy. „Nieprzypad­ kowo zagaduje...” A pan, panie Włodarski, blondyn przystojny... — parsknął Szkop niby żartem. — Żona była ciemna, ze wschodu... No, będę jechał. Rokita nie zdejmował ręki z kierownicy, jakby nie sły­ szał. Pan też, panie Rokita, na Niemca nie wyglądasz — kolnął na ślepo gajowy. — Ino jak brat-Słowianin. Kiedyś wszyscy będziemy siwi... Jedni będą, drudzy nie — cedził tamten z uśmiesz­ kiem. Verjluchte Jude na pewno nie doczekają... A ten pański dzieciak to do Żydziaka podobny... Ciągle się tu trafiają... wszaki... Włodarski z trudem rozwarł zaciśnięte powieki. Udało mu się spojrzeć Rokicie w oczy ze smutnym, kamiennym spokojem. 10 — Panie Rokita, czemu pan takie rzeczy mnie... mó­ wisz? Szkop odwrócił obojętnie głowę. — Chciałem to od pana usłyszeć. Żebyś mi pan sam po­ wiedział. Bo co tam mają ludzie gadać. Pan jesteś na służbowej posadzie... rozporządzenia pan znasz. Kto słucha rozporządzeń, może spokojnie pracować. Do zobaczenia, panie Włodarski. Zdjął rękę z kierownicy, odwrócił się i już nie patrzał za gajowym. Nawet najgorszy dzień ma swój kres, a w listopadzie zbliża się on dość szybko, niepostrzeżenie. Zanim Włodar­ ski dotarł do swego ustronia, szaro-sinawy mrok zacierał już perspektywę zarośli, wchłaniał zarys bezlistnych ga­ łązek, wypełniał i zalewał przestrzeń zagajników zmętma- łą masą nieprzejrzystego oparu. Pola urywały się wypu­ kłe ku niebu, a granica między ścierniskiem i powietrzem zamazywała się jak zasypana popiołem. Rower szczękał i brzęczał wstrząsany na skamieniałych koleinach, kierow­ nica szarpała dłonie, twarde siodełko odbijało nerki. Wło­ darski pedałował ostrożnie, aby nie zósemkować koła. Rozgrzał się już na tyle, że czuł strumyki gorącego potu i lodowate liźnięcia mokrej koszuli przy rozchyleniu kurt­ ki. Mogło go chwycić przeziębienie, gdyby nagle zawiało. Ale cisza była, bezwietrznie, zimno i nieruchomo. Sam nie wiedział, czy nie poci się od tych myśli, co go nie opuszczały ani na moment, bo przecież sama przejażdżka do gminy, niespełna cztery kilometry, zawsze stanowiła zdrowy trening. Dwukrotnie macał po kieszeni, czy nie zgubił przysła­ nych papierów. Była tam m etryka urodzenia z parafial­ nych rejestrów spod Stryja na imię i nazwisko pięciolet­ niego Marka Józefa Beksińskiego, syna Róży i Walerego Beksińskich. Tak brzmiało poprzednie nazwisko Włodar­ skiej oraz jej pierwszego męża. Siostra Róży przysłała mu papier po miesiącu czekania. Z trzech osób, figurujących w dokumencie, dwie, to znaczy dziecko i ojcec, nie żyli na- pewno. Trzecia, matka, nie żyła oficjalnie, według tego, co sam rozgłaszał, choć wiedział, że to była plotka. Ale list 11

z Reichu, spod Hannoweru, z ową informacją od znajomej, co pracowała razem z Różą u bauera, ten list pokazywał te­ raz wszystkim. Była w nim mowa tylko, że Włodarska „zginęła” w czasie jakichś „niepokojów w nocy” (zwykły to styl korespondencji) i że od tej pory jej tam nie wi­ dzieli. „Zginęła” mogło znaczyć i to, i owo, tak jak owe umowne „niepokoje w nocy”. Poza metryką chłopca w przesyłce była fotografia — stare zdjęcie Róży, młodej matki z dwuletnim dzieckiem o czarnych oczach. Dziecko było w czapeczce, a zdjęcie niezbyt udane, zrobione w małomiasteczkowym zakładzie. Jedno nie ulegało wątpli­ wości — Róża to była Róża, radosna, ciemnowłosa, mło­ da matka — ta sama, co na ślubnym portrecie Włodar­ skiego. No i dedykacja na drugiej stronie, pisana nie­ wprawną ręką: „Kochanej Siostrze — Róża z Mareczkiem”, oraz data. Gajowy pewien był, że nareszcie wszystko ma załatwio­ ne, że zabezpieczył tożsamość dzieciaka od papierkowej, oficjalnej strony. Marek Józef, lat pięć, dziecko żony z pierwszego małżeństwa, pod opieką ojczyma, m atka na robotach, jak piszą, „zginęła”... Można powiedzieć śmia­ ło: sierota. Prawdziwy ojciec, Walery, poległ w trzydzies­ tym dziewiątym; wdowę poślubił Włodarski, gdy właśnie tamto dziecko pochowała. Na roboty trafiła z łapanki w pociągu i nic już nie dało się zrobić, żeby ją na czas wy­ kupić. Włodarski powtarzał to sobie całą drogę z gminy, jakby raz jeszcze poddawał egzaminowi informacje, jakie zgro­ madził. Żeby tylko mały się w tym nie zgubił, chociaż dotychczas wykazywał wystarczającą ilość rozumu. To było wiosną, w początkach maja, gdzieś tutaj, w tym właśnie zagajniku. Teraz nagi, bezlistny, zmienił się nie do poznania. Nie odnalazłby już dziś dokładnie tego sa­ mego miejsca. Gdzieś od tajania pierwszych śniegów szał niemiecki wchodził w fazę rozstrzygającą. Żydowskie ulice w gminnych i powiatowych miasteczkach opróżnia­ no przy asyście wrzasków i strzałów, odgradzały je kordo­ ny, wzmocnione posterunki, dochodził stam tąd szum, zgiełk, w iatr znosił chmary papierów, pierza, czasami swąd spalenizny czy płatki sadzy. Ludzie widzieli to z daleka, zza pleców żandarmskich, w pustym wylocie uliczki albo na 12 drodze ku stacji. Więcej opowiadano sobie, niż było świad­ ków. Spędzano Żydów zwykle nad ranem i w długich ko­ lumnach, wśród brudnego śniegu szły gromady, obłado­ wane pakunkami, gdzieś dalej na kraj stacji, do pod­ stawionych wagonów. Milczenie zapadało wraz z gwizdem pociągu i stukaniem kół na zwrotnicach. Wtedy ludzie, zamknięci i wystraszeni po domach, odważali się wyjść, popatrzeć na puste, wyludnione dzielnice. Zaczynali mysz­ kować, labidzić, znosić jakieś porzucone szczątki żydow­ skiego barachła z zaśmieconych cmentarzysk. A i to czy­ nili ostrożnie, bowiem Niemcy strzelali do każdego, kto się zapuszczał w wyludnione uliczki, nim oficjalnie nie przekazano ich pod zarząd władz kwaterunkowych. Od­ bywało się to po generalnym odkażaniu, aby uniknąć za­ razy tyfusu, którą rzekomo rozprzestrzeniali Żydzi. Jesz­ cze raz, jak w trzydziestym dziewiątym, snuli się ludzie po zrujnowanych chałupach, opustoszałych i pod niemiec­ kim nadzorem. Zgiełk, oddalone strzelaniny przesuwały się jak zło­ wieszcze echa z osad i stacji gdzieś na pustkowia, w za­ gajniki, rozbrzmiewając spóźnionym, dogasającym pogło­ sem. Wyłapywano uciekinierów, bo wielu próbowało pierz­ chnąć, i niebezpiecznie było poruszać się naw et po polach, gdzie resztki polowania rozchodziły się odbitym kręgiem serii i wystrzałów jak na stygnącej wodzie. Widziało się esesmanów, Łotyszów lub Ukraińców, w nieznanych mun­ durach świeżo przybyłych jednostek, Niemcy byli poiryto­ wani, wściekli i należało stanowczo schodzić im z drogi. Był to niedobry, niespokojny czas, lecz o tym wszystkim Włodarski wiedział jedynie ze słyszenia. Dziękował Bogu, że żyje na odludziu i że nie musi na to patrzeć. Z dala od chłopów, zamknięty ścianą lasu i zagajników, wsłuchi­ wał się w wędrujące echo wystrzałów, w złowieszczy dialog lub sygnały przesuwające się polami. Kilka ra­ zy miał gości — zmarzniętych, rozwścieczonych żandar­ mów, którzy wrzeszczeli, popijali i rozgrzawszy się ru ­ szali w lasy. Ciągle były pytania o jedno: czy nie kręci się tu ktoś obcy. A potem stał i nasłuchiwał warkotów mo­ tocykli w leśnych duktach albo szczekania psów policyj­ nych. Wieczory nadchodziły coraz cieplejsze i coraz dłużej jasna poświata wisiała nad kurtyną lasu, gdzie czarne 13

i skłębione korony drzew odcinały się, pełne niepokoju i szeptów, na tle obłoków, niczym tafle tającego lodu na si­ nym rozlewisku niebios lub jak smugi zastygłej cyny, lutu­ jącej szczelinę horyzontu. Gdy cichły dźwięki dzikiego po­ lowania, las nieśmiało odżywał cykadami, komentując skrzypem konarów, szelestem igliwia to, co się działo za dnia. Zielonawe iskierki świetlików przekazywały sobie sygnały milczenia. Co jakiś czas pojawiali się granatowi policjanci naka­ zując zaprzęgać kasztana. Rad nierad, dzień czy wieczór, jechał Włodarski z podwodą w kępy jałowców czy pod kosmate miedze, ładować zasmolone ciała, przykryte ga­ łęziami bądź pakowym papierem — kłęby szmat i chudych piszczeli, pilnowanych przez znudzonego strażnika. Zwo­ zili to do wspólnego dołu pode wsią, potem zaś Włodar­ ski musiał późno po nocy myć półkoszki i palić skrwa­ wioną słomę. Potem jakby uspokoiło się i gajowy mógł dokonywać obchodów bez obawy, że go postrzelą przypadkiem. Tego wieczoru wracał z rowerem przez wykroty, oddychając świeżym zapachem żywicy i nagrzanej w ciągu dnia ko­ ry. Zbliżała się dziewiąta i wielki żółty księżyc w pełni przeświecał przez pędzelki młodniaka oraz strzępiastą po­ lanę szkółki. Za dnia słyszał strzały z daleka, ale od paru godzin wszystko ucichło, Niemcy już dobry tydzień nie pokazywali się w tych stronach i „Sonderaktion”, jak mó­ wili, zakończyła się ostatecznie. Włodarski zatrzymał się raz tylko, widząc czerwone og­ niki oczu przemykającej kuny. Cekiny ślepiów zwierzę­ cych znikły, ale szelest w tym samym miejscu nie usta­ wał. Gajowy odczekał z pół minuty — coś tam wyraźnie ruszało się w krzakach. Posłyszał jakby chlipanie wody. Przełożył właśnie dubeltówkę na drugie ramię i zapalił reflektor przy rowerze, gdy w smudze blasku, na ścieżc‘e pręgowanej wypukłymi żyłami korzeni, przesłoniętej ciemnymi miotłami gałęzi, coś poruszyło się za krzakiem. Kiedy skierował tam światło, zobaczył jego nogi. Nogi ma­ łego, może pięcioletniego szczeniaka w opadłych jak ob­ warzanki pończochach i butach wykoślawionych, szarych od kurzu. Nie gasząc już latarki podprowadził rower. Czarna głowa i czarna twarz z wymytymi smugami łez 14 tudzież rękawem zasłaniającym oczy. W łodarski zastana­ wiał się potem nieraz, czy zwariował, i co się z nim wte­ dy stało. Wiedział tylko, że to tkwiło w gardle cały wieczór. — Ty, mały, Josek... nie bój się. Co tu robisz w nocy? Pytanie było głupie, ale jakże go uspokoić. Mały chli­ pał jak psiak, póki gajowy nie wyprowadził go w kre­ mowy poblask księżyca. Potem powiedział dziwnie ochry­ płym głosem, tak dziwnym głosem jakby nie dziecka, ale diabła: „Głodny jestem ” — i zaczął tańczyć. Podrygiwał tak przez parę minut, kręcąc się i przeskakując z nogi na nogę z zasłoniętymi łokciem oczyma. Tego Włodarski nig­ dy już nie zapomniał. Prowadził go jedną ręką za kołnierz przydużej kapoty, drugą trzymając rower. Nie miał przy sobie ani kawałka chleba, zabrał szczeniaka do domu. Chyba tłumaczył sobie wtedy, że to tylko dlatego, iż nie ma nic przy sobie, że zaprowadzi go, da mu jeść, i koniec. No, bo tak wtedy było, jedynie to mógł zrobić, i tylko to. Gdy się zbliżali, pies zawył na drucie u drewutni i wtedy znajda zaczął się trząść. Ale pies był wystraszony ostatnio i ostrożny. Niewiele się też Włodarski dowiedział, kiedy skończył krzątaninę przy kuchni. Dzieciak rzucił się na chleb i po­ żerał w milczeniu, jak zwierzę. Potem dostał czkawki, wymiotów, po czym spał chrapiąc cienko jak trzmiel. W łodarski nie zasnął do rana. Ciągle jeszcze wmawiał sobie, że się musi czegoś dowiedzieć — tak jakoś wypa­ dało z sytuacji, jeszcze tylko to jedno, jeszcze to zrobi. I nic więcej. No, ale przecież tyle może... To się stawało samo. „Co ja czynię?”, powtarzał w kół­ ko, i nie ustawał ani na chwilę. Jak gdyby ktoś drugi, sie­ dzący w nim, czy stojący obok rożkazywał mu, popędzał, kierował wszystkimi czynnościami. Spalił łachy dzieciaka, wyszorował go w cebrzyku półprzytomnego, i wtedy z przerażeniem zobaczył jak bardzo żydowski jest ten ma­ ły. Ale może wmawiał sobie tylko, może okoliczności go sugerowały? Oczy miał dzieciak czarne (kiedy je uchylał), włosy ciemne, rysy wyostrzone. Lecz jeśli odżywi się, wy­ śpi, wypocznie? I to było przerażające — Włodarski za­ czynał myśleć w kategoriach dalszego ciągu. 15

A potem już nie mógł zastanawiać się więcej, bo to już było faktem. Przez pierwsze godziny, przez pierwszą noc, a nawet ranek, nie przeżywał jeszcze żadnych dylematów, czuł się stosunkowo spokojny i zdecydowany. Znalazł tego porzu­ canego szkraba na swoim rejonie, znalazł i przyprowa­ dził do gajówki. Niemcy też przecież szukali zbiegów. Trzymał go w tej chwili u siebie, tutaj, bo przecież wo­ koło był las. Rozumował już po niemiecku prawie, przy­ gotowywał odpowiedzi. Nie oznaczało to jednak, że miał jakieś wątpliwości prawdziwe. Nie, w istocie nie wahał się. To było zbyt oczywiste, ażeby miał się ociągać. Wy­ szukał jakieś koszule i portki, wszystko było za wielkie, dorosłe, nie miał w domu nic dziecinnego, przygotował małemu posłanie na strychu, gdyby go trzeba było gdzieś chwilowo ukryć. Lecz przede wszystkim musiał nawiązać z nim kontakt. I to się okazywało najtrudniejszą sprawą, albowiem stanowiło już krok dalej. Wiedział, iż od tej chwili, od chwili gdy zaczną coś podejmować razem ■— nie będzie to już sytuacją do obrony. Tu przebiegała nie­ określona granica między tym, co mógł zrobić każdy — a tym, co robił on sam. A przecież było to tak nieunik­ nione, że nie potrafiłby wytłumaczyć tej sprawy nikomu, w żadnym języku i w żadnych kategoriach, które by tego nie brały pod uwagę. Włodarski nie był religijny i nie umiałby znaleźć żadnych sankcji dla swego ówczesnego postępowania. Tak trzeba było, tak musiał — to pozo­ stawało oczywiste, a przez to nie miało żadnych argu­ mentów na obronę. Rzeczy oczywistych, jak jedzenie, jak oddychanie, nie da się wytłumaczyć. Dlatego przestał się zastanawiać, aczkolwiek świadom był przekroczenia owej granicy między tym, co się stało, a tym, co zrobili. Zro­ bili? Oczywiście, bo już działali wspólnie i już był nie­ wolnikiem wydarzeń. Tak, to się jednak stało samo, mi­ mo iż ciągle sobie powtarzał: jeszcze tylko to, jeszcze to, i nic więcej... Chłopiec kulił się przed nim, przed każdym jego ru­ chem, jak przybłąkany, zalękniony kundel, zmuszony gło­ dem i strachem. Oczekiwał zarówno uderzenia, jak po­ karmu. A gdy przemagał strach, automatycznie płaszczył się i przymilał. Włodarski nie mógł znieść owego tańca 16 małpki, łaszenia się i wdzięczenia, gdy zapachniało jadło. Dzieciak musiał od dawna już wyżebrywać datki tym przypochlebczym, bydlęcym wdzięczeniem się. Wyzwolenie go z tego właśnie było pierwszym zwycięstwem gajowe­ go. Inne sprawy przebiegały prościej, niż sądził. Na szczęś­ cie znajda był tylko pięcioletnim dzieckiem. Gdy najadł się i wyspał, odpowiadał chętnie, bez wahań, o tym świę­ cie, którego nie mógł rozumieć. Uciekli z matką i kimś tam jeszcze przed jakimś tygodniem, jak wynikało, i ukry­ wali się po lasach. Raz wydostali się z obławy (stąd ów lęk przed psami), lecz m atka była postrzelona. Kiedy zda­ wało się, że znów ich dopadną, mama kazała mu iść w głąb lasu — tam gdzieś musi być dziadek, niech go sziuka. Zaklinała, jęczała, żeby odszedł czym prędzej. Dzia­ dek go zaprowadzi do ojca, powtarzał. Z tej zagma­ twanej, dziecinnej relacji niewiele wynikało, a właści­ wie wynikało wszystko. W łodarski początkowo nie mówił nic, rozmyślał, przy­ mierzał sytuację. Trzeciego dnia zamknął szczeniaka na strychu, przykazał siedzieć cicho, ani pisnąć, i wybrał się do miasteczka powiatowego, dwie stacje dalej, po ubra­ nie dla chłopca. Nie chciał kupować tutaj, w gminie, aby nie zwracać uwagi takimi sprawunkami. Tutaj wszyscy go przecież znali. Kiedy udała mu się ta pierwsza opera­ cja, nabrał otuchy. Dzieciak zachowywał się cicho i spo­ kojnie, można było polegać na nim, kiedy zostawał sam w gajówce, no i słuchał Włodarskiego jak cień. Najwy­ raźniej przestał się bać, a nawet nabrał czegoś w rodzaju zaufania. Tylko ten taniec od czasu do czasu przed je­ dzeniem, jakby wracały majaczenia. Oczywiście, było to proste, dopóki pozostawali sami. Lecz dzięki Bogu, że nie widzieli żywego ducha, kuracja chłopca mogła odbywać się tym szybciej. W nowym dziecinnym ubraniu pre­ zentował się naturalnie i zadbanie, gajowy wmawiał so­ bie na siłę, że nie wygląda już tak z żydowska. Prawda, nie miał nic z niego, z Włodarskiego, ale Róża była w czarnym typie. I wtedy zaczął mu chodzić po głowie ów pomysł z dzieckiem żony. Przede wszystkim musiał uwierzyć w to sam szcze­ niak — ten moment był najważniejszy. Uwierzyć albo tyl­ ko uparcie tak mówić. Zaczęło się więc pedagogiczne 2 — O d s k o k 17

uświadamianie. Na pytania w rodzaju: „Dobrze pamiętasz ojca?”, okazywało się, że nie potrafił go określić. Tata musiał zniknąć już dawno, tym bardziej było więc prze­ rażające owo wspomniane przez dzieciaka ostatnie przy­ kazanie matki. Włodarski potraktował to spokojnie. „Ja jestem twój tata, rozumiesz?” A na pytanie czarnych wle­ pionych weń oczu odpowiadał: No, kim ja jestem dla ciebie, powtórz!...” I słyszał odpowiedź z przekonaniem: „Tata”. Więc też nie mógł nie odczuć satysfakcji, ilekroć chłopiec bez ponagleń, sam wtrącał owe słowa: „tato”, „tata”. Z ko­ lei wbijał mu tak samo w głowę: „Jak się nazywasz? Marek. Powtórz: Marek. No, kim ty jesteś? Jestem Marek Wło­ darski...” Chwilami zastanawiał się, czy to dziecko nie jest już wyćwiczone w każdym kłamstwie i tak instynk­ townie, z przekonaniem mu to przychodzi. Ale te wątpli­ wości w istocie nie miały sensu. Po dwu miesiącach nie nazywali już siebie inaczej, a po trzech chłopiec uśmiechnął się po raz pierwszy i zawołał: „Wewiórka, tato!...” Teraz winien wyrobić jeszcze kartki żywnościowe dla synka (że niby przywiózł go niedawno od szwagierki spod Stryja), a w tym celu potrzebował metryki. Jednak poza tymi wszystkimi szczegółowymi i praktycz­ nymi sprawami odżywał co pewien czas — albowiem nie był Włodarski człowiekiem nieinteligentnym — dylemat, który z logicznego punktu widzenia miał cechy kw adra­ tury koła, to znaczy, z której by nie wziąć strony, łań­ cuszek przyczyn i skutków zamykał się. Jeśli bowiem, rozmyślał gajowy, zdoła wykazać, że ten chłopak to jego syn, czy też pasierb, to tym samym uchyli podejrzenie o żydowskość ■— no, bo nie może ani on, Włodarski, ani Róża, ani nawet nieboszczyk W alery Beksiński, mieć dziec­ ka Żydziaka. Jeśli zaś to jest „Jude”, zatem on, Róża, czy jej pierwszy, nieboszczyk, muszą także być uznani za Ży­ dów ■— a to było dlań czystym absurdem, nie do udowod­ nienia. I tak się trzymał tej logiki, nie myśląc nawet, iż dla Niemców to jest wszystko jedno. Syn czy nie syn ■— jeśli powiedzą, że Żydziak, ta sama kara grozi za ukry­ wanie obcemu czy krewnemu. Wyrok jest jeden, i przy­ znawanie się niczego nie złagodzi, tyle, iż w pierwszym wypadku sprawa nabierze cech jeszcze większego absurdu. 18 Czuł więc, że całe jego przewidujące rozumowanie wisi w złowieszczej próżni. Bo mały był żydowski na pierw­ szy rzut oka i wmawianie sobie, że jest inaczej, nie zmie­ niało niczego. Włodarski mógł się tylko starać, aby nikt go tu nie zobaczył. Dni były chłodne, listopadowe, i mrozy wisiały w po­ wietrzu Po zajściu słońca ścinało kałuże czy błotne ko­ leiny, ziemia tw ardniała w grudę o szarym, betonowym kolorycie, który korespondował z zimno wyblakłym nie­ bem i tą wczesną szarówką przyczajoną już od obiadu. Wło­ darski skrócił obchody po lesie, podczas których spraw­ dzał sągi okrąglaków i pryzmy zaklinowanej karpiny, przeznaczone do wywózki na kontyngent dla Niemców, jak również na przydziały. Odnawiał znaki i cyfry świeżą czerwoną farbą, napełniał sianem karmniki dla zwierzyny, po czym zbierał się szybko do domu, gdzie miał najwięcej przedzimowych zajęć, przygotowywania opału, gacenia ścian, a także doglądania Marka, bowiem zawsze odczuwał niepokój, kiedy dzieciak zostawał sam w gajówce. Nie spo­ sób było przewidzieć wszystkich okoliczności. A nuz go ktoś zastanie pod nieobecność ojca — nie miał do końca pewności co do reakcji tego dziecka. Goście trafiali się niezmiernie rzadko i nigdy prawie bez zapowiedzenia, mi­ mo to żył w napięciu. Liście, te które pozostały jeszcze na krzakach, straciły już tęczowo-bizantyńską barwność złota, rdzy, czerwieni i żółci, zyskując siwy nalot pomar­ szczonych blaszek, zetlałych jak strzępki nietoperzych skrzydeł. Chrzęszczące wiechcie traw y przy ścieżce tez by­ ły szare, skruszałe mrozem, niemal że wodorosty w wy­ suszonym stawie. Tylko gdzieniegdzie siatki pajęcze, jak południki na szkolnym globusie, zbiegały się w kierun­ ku dziury, przez którą różowiało pastelowe słońce, tylko te siatki kryształowe lśniły resztką wilgoci, a może igieł­ kami lodu. Kiedy się zbliżał do gajówki, witało go psie szczekanie, ochrypłe, głuche, jak przy kokluszu. Izba m ru­ gała spoza świerków żółtymi przecinkami okien. Oporzą­ dził konia, wydoił krowę, naciągnął wody i przyniósł opału. — Spokojnie było? Głodny jesteś? — pytał rozdmuchu­ jąc żar w popiele. 19

Chłopak pokiwał głową. Więc przygotował dziadówki z zacierkami i mlekiem, zjedli ją do czysta przy skwierczeniu naftowej lampy i właśnie nastaw iał zegar podciągając ciężarki, gdy dał się słyszeć w arkot samochodu. Znieruchomieli i patrzyli na siebie w zaskoczeniu. Pies począł ujadać jakby pier­ siowym kaszlem. Warkot przycichał, rzęził, potem znów do- skakiwał bliżej. Mroczne drzewa od drogi zatańczyły w poświacie reflektorów przesuwając się zakrzywione cie­ niem. Zebra sztachet przemknęła lukiem i za oknem stało się jaśniej niż w izbie. — Marek! leć na strych i schowaj się w sianie! Chłopiec bez namysłu pobiegł ku drabinie w sieni. Reflektory nie gasły, chociaż motor ścichł. Z bliska wi­ dać było, że zaklejone są w połowie, łypiąc tylko wąski­ mi źrenicami, ale w tym leśnym mroku wydawały się przeraźliwie jasne. Pies basował, ostro stukano do drzwi. — Otwierać! Herr Wlodarsky!... Waldhiiter! Słyszał kroki, wolał nie podchodzić do okna, gdzie za­ ciemniała na tle samochodowych świateł czyjaś głowa. Łomotali, wyszedł do sieni odsunąć skobel. Nawet nie by­ ło czasu uprzątnąć naczyń. Najpierw wdarło się dwóch żandarmów odpychając go na bok, bez słowa, potem wkroczył oficer SS, a za nim pan Rokita po cywilnemu. Ktoś tam jeszcze pozostał na zewnątrz. Oficer zapytał go o nazwisko, a Rokita, z tw a­ rzą pełną niesmaku i nabrzękłą od zimna, powiedział już bez uśmiechu: — Nie spodziewał się pan wizyty, panie Włodarski. A powinien się pan spodziewać... Niech pan poprowadzi do środka. Pan sturm fiihrer ma do pana interes. Weszli do iżby kuchennej, popychając go przodem. Nie­ miec powiedział: „mehr Licht!...” i Rokita podkręcił naf­ tową lampę, aż zaczęła donośnie skwierczeć. Esesman wskazał na stół z naczyniami. — Widzę, że zjadł pan kolację w towarzystwie... Gdzie druga osoba? — To dziecko, synek. Położył się już spać ■— odezwał się gajowy po raz pierwszy bezdźwięcznym, głuchym gło­ sem. Jego wzrok na sekundę zatrzymał się na Rokicie. ■— Tak? Pan sturm fiihrer chce zobaczyć tego synka. 20 Niech go pan przyprowadzi. Włodarski kolejno obrzucił ich spojrzeniem. Pojął, iż wszelkie próby dyskusji byłyby beznadziejne. — Spi na górce — powiedział ociągając się. — Jeżeli to konieczne... Ruszył ku sieni. Jeden z żandarmów szedł krok w krok za nim. W tej asyście wdrapywał się na drabinę. Esesman tymczasem siadł na zydlu, rozpinając płaszcz z guzików, i powoli ściągał rękawiczki. Nie zdjął czapki. Na dźwięk głosu gajowego mała ciemna sylwetka wy­ grzebała się z siana. — Chodź ze mną, Marek, chcą cię zobaczyć — mówił spokojnie. — Nie bój się... W drzwiach z kuchni najpierw widać było buty żan­ darma i przewieszony przez łokieć karabin, potem nogi gajowego, wreszcie cienkie nóżki chłopca w samych skar­ petach. Tak też pojawiali się wobec Niemców w oświe­ tlonym progu. Marek był poczochrany, w za długim swe­ trze i z sianem w czarnych włosach. Z chudej twarzy o zaostrzonych rysach patrzyły ciemne, duże oczy, m ru­ gające w żółtym blasku lampy. Wyglądał, jakby całe ży­ cie spędził pod ziemią. Jego grube brwi i przeźroczysta skóra zdawały się nie mieć kontaktu ze słońcem czy la­ sem. To wrażenie najbardziej zdumiało Włodarskiego. A może przyczyną tego było światło z niskiego punktu, ze stołu, podkreślające cieniami rysy, jakby na szkicu wę­ glem. Oficer nie podniósł się nawet. Chłopiec milczał, bez ru­ chu, i tylko na twarzy żandarma, z tyłu, wykwitł powoli szyderczo-tryumfalny uśmieszek, ukazujący zęby i dzią­ sła. Oczy pod cieniem hełmu zwęziły się kpiną. Pan Ro­ kita podszedł do dzieciaka, szybkim ruchem wziął go za brodę i obrócił profilem do światła. — Kto to jest? ■— zapytał leniwie esesman, kierując wzrok do gajowego. — Syn... znaczy się, pasierb. Dziecko mojej żony. ■— To był ten moment, i te słowa, wypowiedziane wyraźnie, spo­ kojnie. — On mówi, że to jego syn, po żonie — przetłumaczył na wszelki wypadek folksdojcz Rokita. Esesman popatrzył chłodnym wzrokiem na Włodarskie­ 21

go, właściwie musnął go tylko spojrzeniem, które prze­ ślizgnęło się zaraz w głąb izby. Jego cios był niespodzie­ wany, jakby trzepnął odruchowo komara, ale zawarła się w nim siła irytacji. Lampa zatańczyła w oczach gajowe­ go, poczuł szum w uszach i słony smak krw i na wąsach. Nos, policzek i wargi puchły boleśnie. — Ty co? — usłyszał w owym szumie. — Masz nas za idiotów? Krew kapała z brody na m undur gajowego. Rokita tłu­ maczył z gorliwością syczącym głosem: — Ty próbujesz robić idiotów z niemieckich władz... Włodarski. Pan sturm fiihrer się pyta, kto to jest? Ty nie wiesz, kto to jest... — Verfluchte Judei — warknął żandarm zza pleców chłopca. Mały zamknął oczy. — To jest Jude — powiedział esesman powoli, wciąga­ jąc rękawiczkę. — Powtórz... Włodarski milczał chwilę. Nie chciał napotkać wzroku Marka. — To mój syn, u mnie na wychowaniu... — jak dziwnie brzmiał ten głos z obcej puchnącej twarzy. Niemiec podniósł się. Bił systematycznie po głowie z le­ wej i z prawej strony. Popatrzył z obrzydzeniem na po­ krwawioną rękawiczkę. — Odechce ci się udawać głupiego — zakończył. Potem zbliżył się na krok do chłopca, którego duże oczy, oswojone już z blaskiem lampy, nie schodziły z po­ chylonej sylwetki gajowego, ściskającego skronie w dło­ niach opartych na kolanach. — Kto to jest? — Kto to jest? — powtórzył folksdojcz po polsku. Była cisza. Chłopiec nie odrywał wzroku od głowy ga­ jowego. Nagle odruchowo podrapał się jedną nogą w łyd­ kę drugiej, jak mały bocian. —• Ojciec — powiedział wyraźnie i cicho. Włodarski wpił się w niego wzrokiem. Nic, poza cie­ niami, nie miało oznak życia w tej izbie. Nagle pies za­ skomlił cicho na zewnątrz. — A ty jak się nazywasz, Jude? — zapytał zduszonym głosem oficer. 22 — M arek Włodarski. — A ponieważ nikt nie pokwito­ wał tego, powtórzył: — Marek Włodarski... Esesman zrobił gest znudzenia. Dał znak, i żandarm pchnięciem dłoni posadził chłopca na ławie. Niemiec wy­ jął płaską butelkę z kieszeni płaszcza, odkręcił kapsel i po­ ciągnął kilka łyków. Gajowy poruszył się. — Mam dokumenty... świadectwo urodzenia. Chcą pa­ nowie zobaczyć? — I nie czekając odpowiedzi, sięgnął do szuflady. Wyjął z gazety papiery, podtykając je esesma­ nowi. Niemiec nie kwapił się. Wreszcie jedną ręką wziął arkusze ze stołu, drugą trzymając płaską butelkę przy ustach. Niedbale upuszczał spomiędzy palców, kartka po kartce, na ziemię, nie oglądając ich wcale. Leżące bezład­ nie przydeptał nogą. Spod buta wystawała do połowy fo­ tografia Róży z dzieckiem. Nic tu więcej nie było do mówienia. Niemcy zacho­ wywali się jakby po zakończeniu albo w czasie chwilowej przerwy w robocie. Oficer łykał dla rozgrzewki, pan Ro­ kita częstował go papierosem. Na ścianie tykał zegar. Pło­ myki migotały w otwartych drzwiczkach pieca. Zrobiło się tak cicho, że docierały odgłosy lasu zza okna. Było to pokrakiwanie wron, skrzyp gałęzi, ochrypłe dławienie się psa. Niemiec wydał pewnie jakieś polecenia odpoczynku, bo jeden z żandarmów wyszedł na dwór, zajrzał natomiast szofer, przysiadając z brzegu przy piecu, aby rozgrzać się i przekąsić. Wypakowali chleb i otwierali nożem puszki ze szpekiem. Na dworze ciągnął mróz, a ich czekała widać jeszcze dłuższa jazda. Kierowca zerkał obojętnie na dziec­ ko i pokrwawionego gospodarza. Atmosfera miała coś z zasłużonego odpoczynku w czasie drogi. Pan Rokita po­ silił się również i obtarłszy wąskie wargi z tłuszczu, zbli­ żył się do gajowego, którego zgarbiona sylwetka rzucała długi załamany cień. — Panie Włodarski — powiedział pomlaskując reszt­ kami pokarmu. — Ładnie to tak? I kto by się po panu tego spodziewał. Dlaczego pan okłamujesz władze? Prze­ cież te papiery pan dopiero sprowadził. H err sturm fiihrer bardzo się poczuł dotknięty, że pan, państwowy urzędnik leśny w administracji Generalgouvernement, ukrywasz 23

osoby narodowości żydowskiej, łamiąc prawo i nadużywa­ jąc stanowiska służbowego... Pochylił się bliżej. — Żebyś pan raczej żałował teraz... — podjął karcącym tonem. — Powiedział: zrobiłem przestępstwo, namówiony przez innych, co łamią prawo. Przechowałem tego Żydzia- ka, i to moja wina... To ciężkie przewinienie, i pan wiesz, jaka grozi kara. Ale pan twierdzisz, że to jego syn... Pan się równasz z tą wszawą gnidą, pan, na służbowym sta­ nowisku... To jeszcze gorzej, to jest bezczelność... Włodarski podniósł zapuchnięte oko. W górnym rogu przez szybkę okna zobaczył pierwszą gwiazdę, bladą, zim­ ną, daleką, nad czarnym ząbkiem lasu. ...Więc mam się odciąć i odepchnąć tego znajdę, którego los już rozstrzygnęli, mam być jego ofiarą, i kląć go jak zarazę, bo on przecież przynosi nieszczęście, i mnie przy­ niósł przekleństwo, mam się odsunąć od szczeniaka, prze­ praszać za oszustwo, że zełgałem, iż to mój syn, żem udawał to wszystko, ażeby siebie uchronić, żeśmy oboje udawali, iż to jest moje dziecko tak tylko, dla niepoznaki, bo bałem się, i to było oszukiwanie, ale teraz wszystko odwołam, będę błagał o wspaniałomyślność, aby w tej wi­ nie być najmniej winnym, aby się bronić i wybielać... Tyl­ ko że nie ma z tego wyjścia, za daleko poszliście, za da­ leko... Ten Judasz sam powiedział, a zresztą wiem to do­ brze: za ukrywanie Żyda — kara śmierci, żeby to był naj­ bardziej obcy, przypadkowy, żebyś nawet nie wiedział, że u ciebie jest. Świadomie czy nieświadomie, to dla nich wszystko jedno. Udawaliśmy, że to mój syn, ażeby dziecko uratować. Jeżeli jego ocalę, sam uratuję się także. Ale je­ żeli i tak rozwalą, że przechowywałem obcego, tak samo by rozwalili, gdyby to był mój syn, to dlaczego mam się go teraz wyrzec, na chwilę przed tym... Jeśli mam zatem zginąć, to zginąć za własne dziecko, bo tylko to ma jakiś sens. Nie pomogę im, ażeby wyglądali lepiej, nie dodam sensu bezsensownemu prawu, nie odepchnę tego dzieciaka, ani na chwilę nie przyłączę się do nich. Jak mam zginąć, to zginę za syna, a nie za nikogo. Nie daliście wyboru, ten mały zaś... może uwierzył... — To jest mój syn, panie Rokita — powiedział z tru­ 24 dem rozdzielając sklejone wargi. — Zobaczcie doku­ menty... Podpełzł na kolanach tam, gdzie leżały na podłodze u nóg esesmana. — ...to jest metryka, akt chrzczenia przy świadkach... Tu ma dwa latka... z moją żoną... O, napisane na odwro­ cie: Marek... jej pismo, jaki podobny... Ciężki but Niemca przydusił mu palce zaciśnięte na roz­ sypanych arkusikach. Rokita wymienił spojrzenie z ofi­ cerem. Popukał się w czoło. Zegar zadzwonił klawesyno­ wym brzękiem, zakukała kukułka na sprężynie. Było to jedyne, co przyciągnęło wzrck chłopca, na tę jedną chwi­ lę się ożywił. Oficer porównał czas ze swoim zegarkiem ręcznym. Ziewnął, znów sięgnął po płaską butelkę. Jak długo tak siedzieli i czekali? — W łodarski stracił poczucie czasu. Szofer miał jeszcze coś zrobić przy mo­ torze. Zapewniał, że postara się szybko. Wyszedł. Znowu powrócił żandarm i rozgrzewał dłonie zmarznięte od zim- niska na dworze. Na ciemnych szybkach od dołu okna zamróz osiadł skrzącą tiulową falbanką. Należało przypuszczać, iż to było przyczyną szwabskie- go marudzenia, a także jakichś korowodów pomiędzy żan­ darmami. Ten skuwający ziemię mróz... Jednakże sprawa ta nie docierała już do świadomości Włodarskiego. Gajo­ wy był dziwadłem, któż by przypuszczał zatem, że w pierwszych chwilach odczuwał nawet rodzaj złośliwej satysfakcji: zagmatwałem wam sprawę... chcielibyście ot, tak, po prostu, formalnie i „czysto”, a teraz musicie się głowić... Ojciec z dzieckiem. Ale jeśli i tak mam zginąć, niechaj będzie w obronie synka. Jeżeli za wszystko jed­ nakowa kara, przestaje ona cokolwiek znaczyć... Atoli łudził się, sądząc, iż wywołał coś więcej niż tylko rozdrażnienie. Bo i ono minęło. Teraz mieli wyłącznie praktyczne kwestie. „Zabierzemy ich?” — pytał cicho Ro­ kita esesmana. Ten wzruszył ramionami. „A po co? Miej­ sca nie ma. Sprawa jasna”. „Ziemia twarda, zmarznięta”, zasępił się folksdojcz. Dźwignął się i usiadł przy Wło­ darskim. Chcesz pan zapalić? — spytał jakby z zafrasowa­ niem i podsunął mu paczkę „Juno”. Gajowy uniósł zapuchnięte oczy. Wyciągnął rękę poka­ 25

leczoną butem oficera. Palce nie zginały się. Rokita spoj­ rzał uważnie na tę dłoń, po czym wetknął mu papierosa do ust. Zapalił. Lampa zaskwierczała i przygasła, brako­ wało nafty. Folksdojcz wrócił do esesmana. „Nie utrzyma łopaty”, m ruknął z zakłopotaniem. „Trzeba by rąbać oskardem. To będzie trwało... Kto to wykopie?” Oficer nie odzywał się; patrzył poprzez spiralę tytoniowego dymu gdzieś w przestrzeń. „Quatsch!”, warknął. „Za dużo ceregieli. Późno już”. — Rudi! — zawołał. — Auto gotowe? — Jawohl, Herr Sturmfiihrer! ■— wyprężył się żandarm przy drzwiach. „On musi mieć łopatę i kilof”, szeptał Rokita, „ale trze­ ba by szukać. Mamy przy samochodzie...” „Jutro, jak zie­ mia roztaje, przyjdą i uprzątną”, burknął oficer. „Nie bę­ dziemy się tłukli po nocy”. Proporcje światła i cienia zmieniały się. Lampa mrocz­ niała w izbie, a na zewnątrz dźwigał się księżyc, zimno- blady, napełniający łuną zarośla. Pies, zachrypnięty, umilkł. Niemcy zapinali płaszcze, oficer wciągał rękawicz­ ki. Włodarski tkw ił skurczony, nieobecny. Fale gorączki i otępienia unosiły go jak chorobliwy sen. Rokita znowu zbliżył się doń. Za nim szedł żandarm. — Panie Włodarski, chcesz pan powiedzieć coś jeszcze? Gajowy popatrzył tylko na chłopca; nie widział jego oczu spoza barczystej sylwetki Niemca. —Chodźmy — powiedział żandarm i popchnął go lek­ ko w plecy. Po czym do chłopca: — A ty idź przodem! I wtedy mały krzyknął cienkim głosem: — Tatę!... Wszyscy zatrzymali się w pół kroku. Włodarski patrzył na Marka z twarzą zdeformowaną uśmiechem. Czuł gorą­ co i wilgoć w oczach. Spoglądał z tryumfem na Niemców, stłoczonych przy drzwiach. Wszystko, co mówił dotąd, co tłumaczył, wyjaśniał, zaklinał — uzyskało najprostsze po­ twierdzenie w owym jednym, pełnym troski i dziecinne­ go przywiązania okrzyku. Zniknął absurd tej nocy, a tak­ że wielu, wielu dni. Wszystko było proste i naturalne. — Włóż... drewniaki... Na dworze jest zimno... — uśmie­ chnął się spękanymi wargami. 26 Chłopiec wsunął trepki z ochotą. Esesman skrzywił się. ,— Idziemy! — powiedział żandarm. Rokita zdmuchnął lampę. Bo tam, po drugiej stronie progu, ogarnął ich srebrny chłód.

Czytelnik bez trudu zauważy, iż opowia­ danie niniejsze w swej warstwie faktogra­ ficznej oparte zostało na dokumentach znanej i głośnej akcji. Mimo to postaci, charaktery oraz ich losy — zwłaszcza głównego bohatera — są całkowicie fik­ cyjne. Rzeczywistość jest bowiem tylko kontekstem i, jak powiedziano, „Alles Vergangliche ist nur ein Gleichniss”. 1. Niech mnie pan weźmie pod rękę, o tak... Przytulę się do pana. Żebyśmy wyglądali jak para zakochanych. Będę się do pana mizdrzyła, szeptała, trajkotała bez przerwy. I proszę się nie gniewać, muszę chwilami udawać taki ka­ wałek idiotki. Tylko w ten sposób mogę panu mówić do ucha przez parę godzin. Nie będzie to nikogo zbyt intere­ sowało, co taka durna może szeptać i szeptać. A także mniejsze szanse, żeby ktoś słuchał mimo woli. Dobrze. Pan zaś niech robi od czasu do czasu minę lekko znużonego moim paplaniem. Jak już będziemy w przedziale, okryje­ my się jednym płaszczem. Stukot szyn przygłuszy resztę. Ma pan bilety razem? Fajnie. Pan poda do przedziurko- wania, a ja się nie odczepię od pańskiego ramienia. Uwa­ ga, sztrajfa! Nie ma pan, oczywiście, nic przy sobie? Strasznie tu dużo szkopów dzisiaj. Wtedy też było nie­ mało. Jakby się umówili. „Robert”, który jechał ze mną, mruczał nawet, że to zły znak. Chociaż on jeździł już na tej trasie do Krakowa, bo prowadził przygotowanie ak­ cji. O, psia sierść... legitymują. Jeśli zażąda kennkarty, to podam. Przedtem tego na Głównym nie było. Dopiero w pociągach, szczególnie przed Radomiem. Kennkartę? Jest tutaj, w torbie. Proszę... No, już mamy za sobą. Widzi pan, to przy wejściu na peron. Do krakowskiego pociągu. Innych peronów nie kon- 31

trolują. Zdaje się, że nie ma dziś tak wielu ludzi. Może ich przepłoszono? Tędy, tędy! Tu jest jakby luźniejszy wagon. Tak, to druga klasa. W porządku. Ma pan miej­ sca? Cudownie! Widocznie przyszedł niepełny ze Wschod­ niego. Uff! Siedzimy. Pilnujmy tego kąta. Ja się tu wcisnę, a pan, majorze, będzie mnie osłaniał. O, widzi pan, nikt nas tu nie podsłucha. A swoją drogą jak ja nie lubię tej hali, pełnej szwabów, i tych zejść do tuneli, gdzie nie sposób prysnąć... Nie lubiłam ja tego dworca już przed wojną. A właści­ wie on ciągle nie dokończony... Wie pan, nie jestem spo­ kojna, ilekroć widzę tak mało ludzi na krakowski pociąg. Może na Wschodnim była szpera... Ale wracajmy do rzeczy. Muszę panu, majorze, opowie­ dzieć jak najwięcej, póki nas nikt nie słucha. O tym, że zapadł wyrok na wysokiego dygnitarza w Krakowie i że wykonanie tego wyroku powierzono nam, grupie stołecznej, wiedzieliśmy już na początku maja. Pan pamięta, bo mówił nam pan o tym. Nie wiedzieliśmy tyl­ ko przez długi czas, iż chodziło o generała SS i Policji Wigelena. Jak więc pamięta pan, początkowo akcję wykonać mia­ ła grupa miejscowej dywersji, do kwietnia. Kiedy się jed­ nak okazało, że oni tam nie są w stanie przeprowadzić tego własnymi siłami, zadanie zostało przekazane nam. Uważano nas za najbardziej doświadczonych. Oczywiście, rozpoznanie — rzecz podstawowa — było dla naszych lu­ dzi szczególnie trudne, ponieważ musieli działać w nie­ znanym terenie, w samym niemieckim gnieździe. Tam w siedzibie najwyższych władz GG sieć tajniaków oraz konfidentów obserwujących ulice miasta rozbudowana jest cholernie. Zmuszało nas to do specjalnej ostrożności przy prowadzeniu rozpoznania. Prowadził je szef naszej komórki wywiadowczej, „Baron”, przy pomocy ludzi z tamtejszej dywersji. Trwało to wszystko jakieś sześć tygodni i za­ kończyli w czerwcu. Wtedy przygotowano zespół likwi­ dacyjny. „Robert” otrzymał owo zadanie już jakiś mie­ siąc wcześniej, zanim „Baron” dostał rozkaz przygotowa­ nia akcji od strony wywiadowczej, toteż mój współtowa­ rzysz podróży oraz dowódca — mówię o „Robercie” — 32 już na początku kwietnia jeździł na miejsce, ażeby się skontaktować z ludźmi z tamtejszego podziemia i zorien­ tować, na co może liczyć z ich strony. Potem, w maju, był jeszcze raz przygotowując kwatery dla nas, przyjeż­ dżających ze stolicy — lokale na magazyny broni, punkty kontaktowe oraz garaże dla samochodów. Uważałam, iż zna tę trasę na wylot. Czułam się przy nim pewna. Ale wie pan... Uwaga! No, na szczęście poszli dalej. Wolałabym ich nie mieć tu w przedziale. Aha, więc czy pan wie — opowiadał mi o tym „Ro­ bert” — otóż praca przy rozpoznaniu była tam wyjątkowo niebezpieczna i żmudna, w terenie penetrowanym gęsto przez agentów oraz kontrolowanym przez liczne pa­ trole. Ja nie miałam wyobrażenia... dopiero jak się zna­ lazłam na miejscu, jak zobaczyłam te tłumy folksdojczów, cywilnych i mundurowych Niemców, pomyślałam, że je­ stem w Reichu. Zimno mi się robiło. Jednak u nas w sto­ licy nie widziało się tego w takim stopniu. A więc „Robert” mówił mi, iż dzięki stołecznym kon­ taktom „Barona” dotarła wieść, jakoby z końcem kwiet­ nia krążyła w gestapo pogłoska, że ekipa dywersji, ta która zlikwidowała kata Warszawy, ma wyjechać, czy też już wyjechała do Krakowa, ażeby tam z kolei dokonać zamachu na jednego z najwyższych dygnitarzy niemiec­ kich. Było jasne, że jeśli szeptali o tym gestapowcy u nas, równie dobrze musieli wiedzieć tam, w Krakowie. Z jed­ nej strony komplikowało nam to robotę tam, z drugiej zaś mogli bardzo uważnie kontrolować wszystkich przyjeż­ dżających ze stolicy. Istniało więc dodatkowe ryzyko w samym przerzucie na tej właśnie trasie. A swoją drogą, czy to nie dziwne, panie majorze, że już coś o tym szeptano? Przecież akcja pozostawała jesz­ cze w stuprocentowej konspiracji... To był jakiś taki pierwszy niepokojący sygnał i po tym wszystkim nieraz 0 tej sprawie myślałam. Nie, proszę pana. Nawet nie chcę, żeby mi takie myśli przychodziły do głowy. Po prostu jestem zrozpaczona 1 wszystko mi się kłębi w pamięci. Chcę więc podkreślić, że mimo owych trudności, a tak­ że mimo faktu, iż trzeba było mieć oczy szeroko otwarte, 3 — O d s k o k 33

jak pan wie, rozpoznanie zostało przeprowadzone spraw­ nie, nie pociągając za sobą żadnych ofiar. Czy mogę pana prosić o papierosa? Dziękuję... A więc tak... Pan był na odprawie żoliborskiej, kiedy nam zakomunikowano o tym, że wyznaczono n a s — zna pan więc wszystkich ludzi z grupy. Potem, na następnym spotkaniu, podzielono uczestników na cztery zespoły — pierwszą i drugą grupę uderzeniową, nazywaliśmy je szturmowymi, oraz pierwszą i drugą ubezpieczającą. Po­ dział taki wynikał z zadań, jakie każda z nich otrzymy­ wała. Poza tym łączniczki, obserwatorki, kierowcy samo­ chodów i tak dalej. Ale pana interesuje przerzut, prawda? O Jezus, pchają się ludzie. Nie będziemy zwracać uwagi. Będę szczebiotała do pana. Nawet lepiej, że tak hałasują. Widzi pan, już mają wystraszone miny. Założę się, iż musieli wzmocnić kontrolę przy zejściach na perony. Która to godzina? Dwudziesta trzydzieści... Już powin­ niśmy ruszać. Ciemno się zrobiło. Pamiętam dobrze te odprawy w czerwcu, bo jedna była u mnie w mieszkaniu na Sadybie. Wyjeżdżaliśmy w od­ stępach jednodniowych i, oczywiście, ze względu na bez­ pieczeństwo jadących, pojedynczo, lub też po dwoje. Wszyscy pociągiem. Odprawy odbywały się w małych grupach. To był niesamowity nastrój, proszę pana. A na­ wet trochę uroczysty. Moja mama we wszystko była wprowadzona, jeździła również tam do ciotki, aby przy­ gotowywać dla nas lokale... Podpisywaliśmy wtedy indywidualnie zobowiązanie o za­ chowaniu tajemnicy, zapoznawano nas z zadaniem, zbie­ rane były fotografie dla dokumentów, każdy otrzymywał dla siebie plan Krakowa... Wie pan, „Robert” przeprowa­ dzał egzaminy ze znajomości miasta. Wyjeżdżając otrzy­ maliśmy odpowiednio spreparowane dowody, pieniądze, adres, pod który mieliśmy się zgłosić na miejscu, to znaczy Prażmowskiego 37, oraz alibi, a więc co mamy, w wypad­ ku zatrzymania, mówić Szwabom o celu swej podróży. Jeden „Skalny”, kierownik przerzutu broni, jechał tam na swoich własnych papierach z Ostbahnu, bo pracował u Niemców i dysponował kartą urlopową. Potem zresztą używał dokumentów na inne nazwisko. 34 On, proszę pana, to oddzielna historia... Później o tym? Dobrze. Miałam najpierw opowiedzieć o nas. Widzi pan, zaczynam wchodzić w rolę roztrzepanej idiotki. O!... ruszamy. W imię Ojca i Syna... Tak się już ludzie nauczyli żegnać, jakby każda podróż miała być ostatnią. Widzi pan, wszyscy się przeżegnali, oprócz pana. Co tam za krzyki na peronie? Widać coś? Niestety, nie mogę już dostrzec... No, więc jednak jedziemy. I nawet nie ma wielkiego tłoku. Miejsca zajęte, ale na korytarzu luźnawo. Wie pan, mam uczucie, jakbym dosłownie powtarzała tę podróż. Tak, ma pan rację. Powtarzam ją... panu. A więc wyjeżdżaliśmy w końcu czerwca, w ciągu sześciu kolejnych nocy. Ja wyjeżdżałam ze stolicy pierwsza, z „Ro­ bertem ”. Ostatni przyjechali trzydziestego czerwca. Łącz­ niczka „Mucha” dwa dni później wróciła z meldunkiem i w akcji udziału nie brała. Dziwne to nawet, ale jak pan wie, wszyscy dojechali szczęśliwie. Jednakże podróż, którą ja odbierałam jako pierwszy krok w tej niepewnej i ryzykownej akcji, przebiegała w niesamowitym napięciu. Jestem już otrzaskana, proszę pana, brałam udział, również czynny, bezpośredni udział w niejednym „skoku”. Mimo to ciągle jeszcze nie mogłam się uwolnić do stanu przygnębienia, jakiegoś moralnego urazu, trwającego częstokroć dłużej niż zwykły szok fi­ zyczny — od wrażenia okrutnych strat, a także tragicz­ nych kosztów, jakimi opłacony został zamach na warszaw­ skiego kata. Śmierć tylu ludzi — już po akcji... A przecież można się było pocieszać, że to cena za udaną akcję, za wypełnione zadanie. Można się było pocieszać... i trzeba się pocieszać. Choć ani wynik nie jest nigdy w stu pro-r centach pewny, ani straty... do uniknięcia. Ponury absurd tkwi tylko w tym, iż obie strony tego bilansu nie mają żadnej gwarancji, są, można by powiedzieć — wymienne. Pan rozumie, co mam na myśli: akcja może być nieuda­ na, a poniesione koszta pełne. Ja wiem, nam nie wolno tak myśleć... I gdyby nie to; że mamy tyle czasu, i że siedzę tu z panem, nakryta pań­ skim płaszczem, jesteśmy więc w sytuacji jakby pryw at­ nej — nie usłyszałby pan tego ode mnie. Oczywiście, je­ dyną gwarancją, jedynym obowiązkiem, również wobec 35

naszego sumienia, jest żelazna dokładność w przygotowa­ niu i zabezpieczeniu wszystkiego, co da się przewidzieć. Ten pedantyczny, żmudny wysiłek dziesiątków czy nawet setek ludzi. Ale czy wszystko da się przewidzieć? Prze­ cież nie — wie pan o tym. Przepraszam. Mam tu chusteczkę... Owszem, podobne rzeczy nie są w moim zwyczaju. Niech pan uzna, że pan tego nie widział. Jeśli nie mogę przestać smarkać, to dlatego jedynie, że wszystko jest takie świeże. A przecież chce pan poznać całość, po kolei. Niech więc pan pozna również i to, jaka ze mnie baba. Tak, ale mówię o tych szczegółach tylko dlatego, ażeby pan zrozumiał, ile pracy włożono w przygotowanie wszy­ stkiego i w jakim napięciu wyjeżdżaliśmy ze stolicy. Bo byliśmy w pełni świadomi ogromnej wagi naszego zada­ nia. Świadomi tego, iż jesteśmy śrubką precyzyjnego i zło­ żonego mechanizmu, więc każde nasze poruszenie, każdy krok, każdy moment, jak również zachowanie się w nim, połączone było, w moim przynajmniej mózgu, z paraliżu­ jącą pamięcią tego wszystkiego, co poprzedzało nasz wy­ jazd, i tym jeszcze ważniejszym ciągiem spraw, który z naszej jazdy wynikał. Załóżmy nawet, że przesadzam, ale byliśmy z „Rober­ tem ” pierwszą parą, która niejako przecierała drogę. Stąd to napięcie, poczucie wagi i znaczenia naszej roli... Od początku podróż była nieprzyjemna, denerwująca, tak to przynajmniej pamiętam. Pociąg trafił się zatłoczo­ ny. Wsiedliśmy już na Wschodnim. Atmosfera pełna pod­ niecenia, popłochu, niepokoju, wyczekiwania na najgor­ sze. To się wyczuwa od razu w nastroju pasażerów, krąży to jak fluid i zaraża innych. Nie sposób się wyłączyć, od­ izolować. Dzisiaj na przykład nie odczuwam tego w rów­ nym stopniu, może dlatego, że nie ma takiego tłoku. No, no, już się zbliżamy do Radomia... Twarda ta ław­ ka. O, matko... Właśnie, wtedy również zbliżał się Radom. Zaczynały się owe szepty, straszenie, wytwarzanie na­ stroju. Mądrzenie się tych złowieszczo doświadczonych, co zawsze wiedzą z góry i najlepiej, ostrzegają, prowokują, płoszą. I to był właśnie ów najgorszy moment, którego nie za­ 36 pomnę. Nie mogłam się z tego otrząsnąć. I naw et myśla­ łam, że jeśli w całym tym piekle przejawia się coś w ro­ dzaju kary boskiej... Psiakrew! nie powinnam tak mó­ wić. Widzi pan, do czego już doszłam. Otóż w takich momentach człowiek się robi bezwzględ­ ny, koncentruje się na swojej sprawie, myśli jedynie o tym, co mu wolno, wszystko inne nie ma znaczenia. Ludzkie względy... nie teraz. Idzie się po trupach. „Ro­ bert” był zawsze taki, podziwiałam go. Ale ja mimo wszy­ stko jestem babą. Pan wie, co to znaczą owe zbiegi okoliczności, kiedy koło nas co chwila kłębią się nie znane, dramatyczne spra­ wy, kiedy my, z naszymi zamiarami, nie jesteśmy jedyni, a ponieważ sami działamy w sekrecie, nie wiemy o po­ dobnych sekretach innych. To jest ten nasz dzisiejszy świat, nasze okupacyjne życie. Nie jesteśmy owym jedy­ nym wątkiem w neutralnej, biernej, bezbarwnej masie, chociaż tak sobie właśnie planujemy naszą konspirację, jednocześnie dzieją się tam dziesiątki innych spraw, któ­ re również biorą za punkt wyjścia neutralność otoczenia. I tak też właśnie było wówczas. Na peronach radom­ skich ustawiali jakichś tam wygarniętych z pociągów. Do­ biegał wrzask, pokrzykiwania, lament. Ludzie tłoczyli się do okien, wszystko chcieli widzieć i wiedzieć zawczasu. Żandarmi wskakiwali z obu stron na stopnie, zanim je­ szcze wyhamowały wagony. Kontrola pod przewodem ge­ stapo przesuwała się z obu stron korytarza, hurgot otwie­ ranych przedziałów, fala szumu, głosów, zamętu. Wtedy, w ścisku, jakiś młody człowiek, blady, z nie o­ goloną twarzą, zaczął się kręcić wyraźnie spłoszony. Pan wie, poznajemy się bez pudła, węchem. Chłopak nie czuł się dobrze fizycznie, nie mogłam stwierdzić, czy był ran­ ny, czy tylko zmęczony. Zaczęliśmy się błyskawicznie za­ stanawiać, co on może mieć i kto to jest. Widziałam czuj­ ny, karcący wzrok „Roberta”: „Żadnych historii!”, mówiło jego spojrzenie. Chłopak szacował wzrokiem wszystkich stłoczonych w przedziale. Próbował nas ocenić. W pew­ nej chwili, gdy szurgotanie otwieranych przedziałów zbli­ żało się, chłopak ów, który niestety siedział obok mnie, zaczął przesuwać nogami teczkę pod moje miejsce na ław­ ce. Robił to idiotycznie, wszyscy widzieli. Twarze ludzkie 37

spochmurniały. Pod twardym wzrokiem „Roberta” prze­ sunęłam butem ową teczkę z powrotem pod jego miejsce. Nie zapomnę tego spojrzenia. Jeszcze raz usiłował pono­ wić ten sam trik i ulotnić się z ławki. Nie było żartów. Przez chwilę trw ała ta groteskowa zabawa z wpychaniem sobie podejrzanej teczki, a sekundy mijały. Wreszcie „Ro­ bert”, jako niby mój mąż czy współtowarzysz, wkroczył. „Panie ładny”, warknął, „przestań pan tych głupich ka­ wałów. Jak pan coś masz, to wyrzuć pan, póki czas, ale przez tamto okno, nie od strony peronu”. Cała nienawiść i niechęć pasażerów skupiła się na chłopaku. Zaczęli sze­ mrać, odsuwali się. Oj, znam ja takie sytuacje. Chłopak z rozpaczą obrzucił nas spojrzeniem. „Szmugiel”, zaszep- tał. „Nie chcę podpaść...” Wiedziałam, że to nieprawda. Musiało to być coś poważniejszego. Ów chłopak, jakby wypchnięty naszą wrogością, porwał się, chwycił teczkę i przeciskał do okna w korytarzu. Paczka wyleciała na tory, ale żandarmi dostrzegli to. Wyrzucił zbyt późno. Zrobił się gwałt, szamotanina — i przez chwilę widzieliś­ my go w przejściu wleczonego przez Niemców. Musiałam siedzieć i dawać wyraz swemu oburzeniu, ale wargi chy­ ba mi się trzęsły. To było straszne, lecz co mieliśmy u­ czynić. „Robert” zasyczał mi w ucho: „Chyba rozumiesz, «Emilio», że musimy zajechać na miejsce. To jest roz­ kaz”. Ale co zrobić, proszę pana, kiedy się czułam jak Judasz... Uwaga! Znowu jest kontrola. Ja będę udawała senną, a pan niech poda obie kennkarty. Co? Ach, przepraszam. Tak, Jadwiga Czerwińska. Do­ kąd? do Krakowa. Tak, do rodziny na urlop. Oto miejsce pracy. Uff! Poszli. Ten przeklęty Radom. Nie pytał, czy je- dziemy razem. Ruszamy... Co za szczęście. Może już będzie spokojnie. Więc tak... Widzi pan, to właściwie była jedyna histo­ ria, która mogła pokrzyżować wszystko, jedyny moment prawdziwego niebezpieczeństwa. Przez całą resztę nocy, do końca, było już raczej spokojnie. Zwłaszcza po Skarży­ sku odetchnęliśmy. A jednak nie zapomnę tego chłopa­ ka. Nic o nim nie wiem, co tam miał, co to była za afera? Wzięli go jakby przez nas. To wszystko. 38 No cóż, czułam się winna i odebrało mi to po przyjeź- dzie całą radość. Po dotarciu na miejsce wczesnym rankiem udaliśmy się oddzielnie na punkt. „Roberta” skierowano chwilowo do kwatery w klasztorze w Tyńcu, a ja zostałam u mojej ciotki na Wielopolu. Ten lokal wykorzystywany był in­ tensywnie od pierwszych przygotowań organizacyjnych aż do samego zakończenia akcji. Następnego ranka mia­ łam wiadomość, że przyjechali szczęśliwie trzej kolejni członkowie grupy. Można powiedzieć: przetarliśm y dro­ gę. Czy ja jednak nie za dużo gadam? Bo na pewno zwra­ camy uwagę. No tak, ale czy śpią rzeczywiście? Powinnam więcej chichotać, a pan mnie przynajmniej ściskać za rączkę. Tak więc, o ile wiem, pozostali dotarli bez przeszkód. A zatem w końcu czerwca cała nasza grupa znalazła się już na miejscu... Jeśli by mogły powstać jakieś podejrze­ nia w tym czasie, rzeczywistość zaprzeczała im. Kolejne i conocne przerzuty ludzi tym samym pociągiem, w ra­ zie czego, byłyby idealną okazją wpadki. Ale nic nam nie zakłóciło planu. A co ważniejsze, w tym samym czasie i tym samym pociągiem odbywał się przerzut broni, jak również całego m ateriału technicznego. Przepraszam, spróbuję dopchać się do toalety. Pan śpią­ cy? Nie? Bo ja zupełnie nie. Może pan chwilę ode mnie odpocząć. Na śmierć zagadam pana. Ależ on szarpie... psia noga... Jestem... trochę się rozluźniło. Śpią tu na korytarzu jak zabici i trzeba deptać po głowach. Dziękuję. Zapalę teraz... Więc chciał pan słyszeć rów­ nież ode mnie o przerzucie broni. Mogę to panu dokład­ nie przedstawić. No cóż, „Skalny” nie żyje, a innych pan nie zna, i nie łatwo byłoby ich zebrać. Ale to niepotrzeb­ ne. Znam wszystkie szczegóły, bo sama w tym częściowo uczestniczyłam. „Skalny” mi na miejscu dokładnie opo­ wiadał, potem czytałam drobiazgowo raporty, woziłam je z powrotem. Znam każdy detal owej operacji... To była fantastyczna historia... Otóż broń konieczną dla akcji też przywieziono ze sto­ licy. Plany i pomysły jak to wykonać wykluwały się 39

w ciągu maja. „Pamiętam, droga «Emilciu»”, opowiadał mi „Skalny”, „jak pewnego słonecznego dnia spotkałem się nad Wisłą, tam na młocińskiej skarpie, z «Jerzym»”. „Jerzy” jako ogólny obserwator dowództwa naszej jed­ nostki nadzorował całość operacji. „Więc «Jerzy» spotkał się ze mną, niby to na rybach”, mówił „Skalny”. „Słu­ chaj”, powiada, „ty pracujesz jako elektryk w Ostbahn- direktion. Dowództwo postanowiło wyznaczyć ciebie dla przygotowania planu przerzutu broni na miejsce. Właś­ ciwie zostawiono mi wolną rękę, ale ja chciałbym zle­ cić to tobie”. „Wiedziałem już ogólnie”, mówił „Skalny”, „co to ma być za «skok». Zapytałem, ile tej broni. Cho­ dziło o niebagatelną ilość: dwadzieścia pistoletów, osiem tysięcy sztuk amunicji, trzydzieści granatów filipinek, sześćdziesiąt opatrunków osobistych oraz ładownicę, smy­ cze do broni, jak również m undur oficera SS. Dostałem term in na opracowanie planu i przewiezienie ładunku do końca czerwca. Długo się nad tym głowiłem. Zdecydowa­ łem, iż najlepiej będzie przesłać broń pociągiem. Znałem dobrze w arunki transportu kolejowego. Zastanawiając Się, w jaki sposób przewoziłem nieraz służbowo różne elektryczne urządzenia kolejowe, wpadłem na pomysł, że najbezpiecznej będzie ukryć broń w starych mufach kab­ lowych, rozrusznikach i licznikach mocy. Należy tylko wyjąć z nich zawczasu właściwe urządzenia, a następnie przewozić je w wagonie pocztowym jako urzędowe prze­ syłki, należące do Ostbahnu i zaopatrzyć w listy przewo­ zowe «Ostbahnfrachtbrief»... Za następnym spotkaniem «Jerzy» ocenił pozytywnie mój projekt, a m ajor go za­ twierdził. Przystąpiłem ”, mówił „Skalny”, „do szczegóło­ wego rozpracowania oraz realizacji pomysłu. Przede wszystkim doszedłem do wniosku, iż transport musi się odbywać w dwóch partiach, primo ze względu na kłopo­ ty z uzyskaniem tak dużej ilości opakowań, a secundo z racji dużego ciężaru przesyłki. Rozumiesz, «Emilio», to był prawdziwy arsenał. Uruchomiłem wszystkich kole­ gów. Od jednego dostałem pięć liczników mocy, od dru­ giego dużą obudowę rozrusznika silnikowego z ampero­ mierzem. Przy pomocy dwu innych wyszukaliśmy na Bagnie kilka pakownych, bardzo ciężkich skrzynek roz- gałęźnych. Samo to zbieranie opakowań trwało około 40 trzech tygodni”... Nie, nie jestem zmęczona. Mogę mówić swobodnie. Tylko zapalę jeszcze... ... Z kolei „Skalny”, który pracował na Ostbahnie pod nazwiskiem Frohlich i, jak panu mówiłam, posługiwał się „prawdziwymi”, to znaczy własnymi dowodami osobisty­ mi, rozpoczął poszukiwania koniecznych dla przesyłki pa­ pierów urzędowych. Studiował też oficjalny regulamin służbowego transportu bagażu technicznego, bo Niemcy, jak pan wie, są pod tym względem pedantyczni. Na pod­ stawie owego regulaminu ustalił, iż potrzeba będzie około dwudziestu sztuk „Begleitscheinów” i pięć sztuk „Fracht- briefów”. Trzeba było zdobyć druki, stemple, oraz plom­ by ołowiane ze specjalnym drutem. „Skalny” mówił, że korzystając z pretekstu, iż odnosi naprawiony aparat ra­ diowy dla inspektora Wolfa, podwędził bez trudności owe druki z jego gabinetu. Jeden z kolegów w dyrekcji, nie należący wcale do naszego oddziału, wykorzystując nie­ obecność Reichsbahnrata, ostemplował blankiety w jego pokoju. Od znajomego kierownika kablowni przy dworcu Głównym „Skalny” otrzymał plomby ołowiane i ów spe­ cjalny drut. Nasza ekspozytura kolejowa posiadała rozga­ łęzione, dobre chody. Każdy z tych ludzi, wtajemniczo­ nych i nie wtajemniczonych, ze względu na ścisłą konspi­ rację miał tylko szczegółowe zadanie do spełnienia, nie mógł zatem wiedzieć, do czego to posłuży. Tak więc mowy nie ma, ażeby wyszły stąd jakieś sygnały. Następnie „Skalny” z drugim kolegą-kolejarzem, „Ru- dim”, który należał już do grupy, przystosowali zaku­ pione i otrzymane opakowania do przewozu broni. W pu­ dła liczników załadowali amunicję, pistolety, filipinki i szklanki, a w mufy rozgałęźne i w skrzynie rozrusznika porozkładane na trzy części steny, błyskawice oraz PM-40. Wolną przestrzeń wypchano opatrunkami osobistymi, uprzężą jak również wiórami drzewnymi. Skrzynie zaśru- bowali i zaplombowali, a także zaopatrzyli w przygotowa­ ne dokumenty. Ależ pędzimy teraz, jakby chcieli nadrobić czas... Niech pan popatrzy. Noc krótka. Szarzeje już. O tej porze lu­ dzie wyglądają na najbardziej zgnębionych. Aha, więc pierwszy transport został wysłany z miesz­ kania Magdy, siostry „Skalnego”, przy ulicy Okólnik. 41

„«Jerzy» przybył i sprawdzał ładunek przed wysłaniem”. „Z pierwszą przesyłką”, opowiadał mi „Skalny”, „jecha­ łem na miejsce ja z «Góralem». To był także kolejarz z naszej grupy. «Jerzy» omówił z nami przed wyjazdem wszystkie szczegóły transportu i zaopatrzył nas w pie­ niądze. «Góral» sprowadził rikszę z Foksalu, na którą za­ ładowaliśmy pudła. Był już zmrok. Pomagając rikszarzo- wi, obaj w mundurach Ostbahnu, dopchnęliśmy bagaż do dworca Wschodniego, gdzie oczekiwał nas Galica, pra­ cujący tu jako kierownik ruchu. Był on zaprzysiężony, choć nie wiedział, oczywiście, co zawiera transport. Ga­ lica znał tam wielu kolejarzy i kierowników brankar- tów. Już wcześniej wywiedział się, kto będzie kierował wagonem pocztowym nocnego krakowskiego pociągu, to­ też zaraz po podstawieniu pogadał z nim robiąc aluzje handlowe i poparł sprawę stówą. Rozrzucili prawdziwą przesyłkę kolejową, złożoną z części semaforów, pod któ­ re myśmy z «Góralem» załadowali bagaż z bronią. List przewozowy przekazaliśmy kierownikowi brankartu, on zaś potwierdził odbiór bagażu. Należało brać pod uwa­ gę ewentualność rewizji w drodze, postanowiliśmy więc z «Góralem», że nie wsiądziemy do wagonu służbowego, ponieważ mieścił się on zbyt blisko brankartu. Korzysta­ jąc z zamętu przed odjazdem, i że czoło pociągu było za peronami — wdrapaliśmy się przez okno na półki baga­ żowe i tak dojechaliśmy na miejsce”. „Skalny” opowia­ dał to na wpół ze śmiechem. Niechże pan sobie wyobra­ zi, że spali całą drogę. To był wspaniały człowiek... Na dworcu, po przyjeździe, wspólnie zabrali przesyłki z wagonu pocztowego. Na wszelki wypadek, ażeby nie pozostawiać śladów, „Skalny” wycofał Frachtbrief od kierownika. Było jasne słońce, szósta rano. Na peronach nikt ich nie oczekiwał. Prze- taskali bagaż do przechowalni. Wyszli z kwitem, we­ dług instrukcji, i przez pustawe jeszcze uliczki udali się na Rynek. Umówionym punktem był kościółek św. Woj­ ciecha. Mieli tremę, czy wszystko gra, ale najważniejsze wydawało się poczucie lekkości, że główna sprawa była już za nimi. Każdy z nas dobrze zna to uczucie, jak gdy­ by zmienił ciało... W mroku kościółka, na ostatniej ław­ ce siedziała drobna dziewczyna z bukiecikiem czerwo­ 42 nych goździków. To był umówiony znak rozpoznawczy. „Skalny” ukląkł obok niej i długo szczerze modlił się, dziękując za szczęśliwy przerzut. Miał wrażenie, mówił, iż dziewczyna się niepokoiła, bojąc się wpadki lub uwa­ żając, że on zanadto „gra”. Wreszcie oddali jej kwit pod ławką, otrzymując zapewnienie, iż bagaż zostanie ode­ brany w przeciągu pół godziny. Bardzo serio była ta miejscowa łączniczka, mówił... Stoimy. To chyba Tunel... Tutaj też nie bywało bez­ piecznie. Partyzancki odcinek, wie pan. Niemcy są ner­ wowi. Ale wracając do relacji „Skalnego”, bo nie zdążę pa­ nu dokończyć przed Krakowem: Otóż obaj z „Góralem”, wyspawszy się na melinie u skrzypka w Starym Teatrze przy placu Szczepańskim, najbliższym pociągiem wrócili do stolicy. Po tygodniu nadeszły z powrotem puste opako­ wania, jak było umówione. Koniecznie potrzebowali ich do następnego transportu. Ten z kolei przygotowywał „Skalny” z „Rudim”, swoim koleżką — kolejarzem. Na wstępie mieli głupią przygodę, też jakby dla przesąd­ nych. „Suszyliśmy u mnie, na Starówce, w kuchni na brytfannach amunicję i kłóciliśmy się, kto ma pójść po wióry drzewne. Tymczasem trach! trach!... małośmy z krzeseł nie pospadali. Zapomniana amunicja na ogniu zaczęła eksplodować. Pochyleni za osłoną pieca kuchen­ nego, jak w pierwszej linii okopów, ściągaliśmy bryt­ fanny rozsypując naboje po podłodze. Na szczęście eks­ plozje ustały. Byliśmy mokrzy od potu. Podsunąłem się ostrożnie do okna zerkając zza czarnego papieru, czy •czasem na ulicy nie widać patrolu. Bogu dzięki pod na­ mi był sklep, a wokoło po nocy pusto...” Ten drugi transport, również sprawdzony przedtem przez „Jerzego”, konwojowaliśmy ze stolicy we czwórkę; poza „Skalnym” — „Góral”, Galica i ja. Wyekspediowany został on z mieszkania „Skalnego” na Starówce. Spotkaliśmy się na peronie. Załadowanie na Wschodnim odbyło się planowo i sprawnie dzięki pomo­ cy Galicy oraz kolejnej stówie. Podróż nasza przebiegła zupełnie spokojnie. To był mój czwarty przejazd na tej trasie. Tak proszę pana, i nie ostatni... Jeśli nawet de- 43

nerwowaliśmy się trochę, choćby z racji samego ryzyka powtórzenia identycznej techniki — rację miał „Skalny”, który chwalił się, że to wypróbowany sposób. Rankiem byliśmy na miejscu. Czekałam na naszych kolejarzy, po­ szli właśnie odebrać bagaż. Tym razem wynikła mała kontrowersja, ponieważ kierownik brankartu wzbraniał się zwrócić list przewozowy. Potrzebny mu był do od­ prawy. Widziałam, jak kolejna stówa poszła w ruch i chyba autorytet Galicy podziałał, bo spostrzegłam, iż tam ten szuka w torbie, po czym w końcu oddaje Fracht- brief. Po odpłynięciu fali pasażerów „Skalny”, „Góral” oraz Galica rozdzielili między siebie paczki, ja zaś ob­ serwowałam drogę. Skierowaliśmy się peronem i przejś­ ciem za budynkiem stacyjnym na ulicę. Zdaje się, że tylko ja jedna byłam zdenerwowana. Oni mieli nerwy jak po­ stronki. No, bo niech pan sobie tylko wyobrazi. Przed dworcem rozglądamy się i widzimy „Zenka”, tego z dru­ giej grupy uderzeniowej, który odebrać miał transport na miejscu. „Zenek” podchodzi w towarzystwie Niemca w mundurze Wehrmachtu. My ze skrzynkami... „Skalny” mało znał „Zenka”, i dostrzegłam na jego twarzy cień obawy oraz wątpliwości. „Cholera, czy on zwariował? «Emilciu», ty go znasz dobrze?”, zaszeptał szybko zwra­ cając się do mnie. No jakże? Nie wiedziałam jeszcze, o co chodzi, ale „Zenka” byłam pewna. „Chodźcie, mam tu­ taj ciężarówkę z W ehrmachtu”, powiedział z .przebłyskiem drwiny. Przywitaliśmy się, również z Niemcem, który po­ mógł nam nosić bagaż, a potem wlazł na samochód, od­ bierał i układał na nim skrzynki. „Skalny” był zły, nie­ ufny. Na pożegnanie, wobec jego wyrzutów, „Zenek” oświadczył spokojnie: „Taka ciężarówka to najlepsza rzecz. Odpaliłem szkopowi, bo łasy na pieniądze. Zgodził się wyświadczyć Ostbahnowi tę drobną przysługę”. A po­ tem przeciął sprawę: „Nic się nie martw, zamelduj J e ­ rzemu*, że ładunek otrzymałem jak trzeba, w porządku. Wynająłem Niemca z ciężarówką, bo tu, przy nieustan­ nych rewizjach pojazdów czy bagaży, jest to najpew­ niejszy środek transportu”. Pomachał nam ręką i cięża­ rówka odjechała. Widzi więc pan, majorze, jacy oni by­ li pewni siebie... A zatem tak to wyglądało. O! czyżbym się myliła? Chy­ 44 ba zbliżamy się już do celu... To były Słomniki, a teraz Niedźwiedź. Ani chwili się nie zdrzemnęliśmy. Pewnie pan będzie miał mnie dość. Ale sądzę, że opowiedzia­ łam dokładnie... Jeżeli są jakieś wątpliwości, niech pan py­ ta. Bo ja sama też mam wątpliwości... Ach, więc pan zapytuje, czy czasem już tu tkwić mo­ gły jakieś przyczyny? Jakaś niezręczność... ludzie? Nie, proszę pana. Niczego takiego nie widzę. To była ogromna praca wielu osób, przeprowadzona z całym wysiłkiem i poświęceniem. Żeby zrobić wszystko co trzeba dla za­ pewnienia sukcesu. No, jesteśmy! Niech mnie pan weźmie pod rękę. Tak samo, jak przy wsiadaniu. Widzi pan major, przy wszyst­ kich wyjściach kontrola. Proszę moją kennkartę. Ja bę­ dę udawała śpiącą, bo przecież droga była męcząca. Tu zawsze ich tylu... Uwaga! Co proszę? Tak, Jadwiga Czerwińska... z War­ szawy. W porządku... Jesteśmy. Teraz, panie majorze, odsta­ wię pana pod właściwy adres. Nie szkodzi. Może zobaczy­ my się jeszcze. Niech mnie pan nadal trzyma pod ramię, bo trochę mi się nogi chwieją... Gdybym to wszystko mo­ gła sobie sensownie wyjaśnić... Ale tak przecież bywa, tak bywa, i trzeba się z tym godzić. O, tu. Mieszkania pięć. Na pierwszym piętrze. Szczęść Boże! Odczekam jeszcze parę minut na ulicy. Ale tu pan major może być spokojny. Do widzenia. Może się zoba­ czymy jeszcze... 2. Droga schodziła w dół i gliniastą gardzielą przerzynała wieś. Chałupy zdawały się sterczeć wysoko, na urwistych lessowych cyplach ziemi, tak że dojazdy gospodarskie pięły się stromo w górę, co utrudniało bez ^wątpienia krążenie fur ze zbożem, a do kwietnych ogródków i klom­ bów wspinać się trzeba było po zabłoconych stopniach. Uliczka przypominała wypłukany wąwóz po strumieniu, a wyjeżdżona przez lata całe, pogłębiała się coraz bar­ dziej. Bagnista, pełna gnoju, sprawiała wrażenie jedne- 45

go topieliska. Konie u bryczki musiały zwolnić mimo spadku i zapadając się do pół łydek, parskały pośród wstrząsów w otchłaniach kałuż. Co jak co, ale autem tę­ dy nie przejedzie. Widnokrąg obudowany był ostrymi graniami wzgórz, pełnymi nasadzonych strzech, niczym jaskółcze gniazda. Trzeszczały orczyki, błoto pryskało przy zapaściach i susach, zapachniało końskim swędem czy potem. Przeorywali się jakoś przez ten kanion gliny, droga pomiędzy murkami zwęziła się jeszcze bar­ dziej, i ukazała w dolinie gęstą bryłę parku. Wśród sta­ rodrzewu, stykającego się z lasem, przebłyskiwały za­ budowania dworu. Okryty pledem od błota, unosząc się na skórzanym siedzeniu jak w siodle galopującego ru­ maka, dostrzegł ceglany m ur dworski. Zasłonił on ich na dłuższą chwilę, po czym nagle otworzył się. przerwą że­ laznej bramy, z pustą szczeliną alei, aż do dworskiego frontonu. Przy bramie ktoś w cywilu zasalutował. Nim zdążył dostrzec, kto to był, bryczka hamowała przed gankiem. Przywitał go komendant miejscowej placówki. Właściciel­ ka m ajątku bawiła chwilowo w Krakowie. Ulokowano go w gościnnym pokoju oficyny, za ścianą wina, obrośnię­ tej mchem jak statek wydobyty z dna morza. Urzekły go owa cisza i spokój. Lipcowe słońce, przesiewane niczym okruchy kryształu poprzez gęstwę liści, szczebiot pta­ ków, sikorek, wilg i drozdów w wielkich koronach par­ ku, nawoływanie kukułki, brzękliwy lament pszczół od pasieki, to były jedyne dźwięki. I miodny zapach ziół, uli, olejków, razem z wonią wyschłego nawozu. Aromat mleka i nagły smrodek chlewni jak fala z otwartego wy­ chodka. — Ilu tu macie z grupy? — zapytał komendanta o po­ wierzchowności wiejskiego nauczyciela. — Dwóch rannych, panie majorze. Obaj już właściwie w rekonwalescencji. Ciężej poharatanych zabrał doktor „Abel” z sanitariuszką „Dolores”. ... Doktor „Abel”. Przypomniał sobie teraz. To on mu pierwszy mówił o „Buławie”. O tym przeklętym, nieszczę­ snym pechowcu, przez którego się wszystko zawaliło. „Co za czasy”, powiedział, „co za cholerny świat! Jakim ż sza­ tańskim próbom te dzieci są poddawane. Pan Bóg odwró­ 46 cił twarz, a ów kielich w ogrojcu spełniają słabi i grze­ szni, którzy nie są Bogami”. Te dzieci... tak powiedział. Major zdał sobie spraiwę, że ci wszyscy chłopcy i dziew­ częta, z którym i miał tu do czynienia, za których odpo­ wiadał i którzy odpowiadali za niego, mieli osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Zdawa­ li m atury, robili komplety, pisali wierszę, rozwiązywali zadania z fizyki i techniki, uczyli się starocerkiewnego, karmili wszy u Weigla. Dzieci, dobre sobie... Dzieci, przed którymi opancerzeni gestapowcy klękali w obłędnym strachu, gdy przyciskali spust rozszarpując dorosłe ciel­ ska w mundurach na miazgę, gdy rzucali granaty w zwie­ rzęco przerażone twarze, gdy deptali po krw i niemieckiej, odwracając owe trupie kloce za nogi, za włosy, frontem do światła, opróżniając kabury i wyciągając dokumenty. Na których gest oraz błysk oczu mądrzy, dorośli ojcowie i matki, co to przeżyli cara, kozaków, pierwszą wojnę, dwudziesty rok i bezrobocie, a także wrzesień i swą do­ rosłą praktyczność — padali plackiem na ziemię, kryli się w bramy i załomy, jak na widok wysłańców nieba czy piekła. Dzieci, o skórze czystej, gładkiej, o włosach pu­ szystych i jedwabistym wąsiku, o piegach i znamionach ginących jeszcze pod rumieńcem wstydu, o źrenicach i oczach świetlistych jak gwiazdy oraz skłonnych do łez, o drobnych palcach, różowych paznokciach, o smukłych łydkach i piersiach ledwie zarysowanych pod sukienką, o pełnych zdrowych wargach, zębach jak porcelana i czo­ łach gładkich, bez zmarszczek. O chłopięcym, zawadiac­ kim słownictwie, i z laleczkami-maskotkami chroniącymi od śmierci. Z pierwszymi tajemnicami płci i podświado­ mą pewnością wiecznego życia. Dzieci, nic nie wiedzące, ile bólu wytrzyma ciało, czym jest straszliwa zdrada or­ ganizmu i jak zwierzęcą otchłań tortury. Nie znający cho­ rób i cienpień, i przesytu, nieświadomi, co to udręka, zby- dlęcenie... Dzieci, o tej samej czystej skórze odbitej od kości, o zapuchłych, czarnych, zasiniaczonych maskach, w jednej wielkiej ranie poszarpanego mięsa, o wybitych zębach, lepkich od krw i pękach jedwabistych włosów, o połamanych kruchych palcach, zmiażdżonych nerkach, pękniętych wątrobach, konające wśród śluzu i gangreny. Walka tych młodych ciał, z ich witalną siłą przetrwania... 47

Jedyne, co wiedzieli, to żartobliwa rada, aby na akcję cho­ dzić na czczo, bo ze śniadaniem w jelitach ciężej się umie­ ra. Dzieci, powtarzał... To nie była rzeź niewiniątek i nie kończyła się na torturach młodego ciała. Jeśli ono nie­ świadome było swego losu, cóż powiedzieć o świeżym su­ mieniu. Mogli sobie wyobrazić wszystko, prócz tej sza­ tańskiej próby. Więc tak — bo przychodziły tortury świa­ domości, rozpaczliwa, przerażająca niemoc, gdy przywa­ lał ich ogrom strasznych śmierci kolegów, pchające do wariactwa poczucie winy. Bo oni byli po dziecięcemu uczciwi oraz prostolinijni w rachunkach sumienia. Jesz­ cze nie umieli odsuwać od siebie otchłani przeżytych lat, korowodu wyblakłych krzywd, abstrakcyjnych żywotów- -cieni. Ich świat był zależnością faktów tu i teraz, widzieli prostą i wyłączną całość, która ich przerastała. Przy ca­ łej wrażliwości swojej wyobraźni, nie znużonej latami długiego obojętnienia, nagle dostrzegali ogrom konsek­ wencji zbyt straszny, niewspółmierny do tego, co robi­ li. Spełniali przecież obowiązki proste, i chcieli spełniać je najlepiej. Dzieci, któż ulituje się nad wami, uwolni od męczarni rozpamiętywania? Nikt, bo chcieliście brać udział w rzeczach wielkich, a wielkość i groza wydawały się takie zwyczajne. Doktor „Abel”. To przecież on otrzymał już w począt­ kach czerwca polecenie dowódcy grupy, aby się udać na miejsce i zorganizować punkt operacyjny. „No, cóż”, mó­ wił, „to są te makabryczne obowiązki. Kiedy ci młodzi chłopcy i dziewczęta, w kołnierzykach a la Słowacki, w golfach, pumpach i watowanych samodziałach, w koro­ nach warkoczy i kwiaciastych chłopkach, kręcą się, zwi­ jają, z oczyma błyszczącymi podnieceniem — ja myślę o prześcieradłach operacyjnych, wyjałowionych lancetach, piłkach do przecinania kości, gipsie i narkozie. Niedobrze tak przeskakiwać etapy, a jednak muszę być gotowy. Mu­ simy czekać na ów potworny wynik. Zna pan te słowa z «Fausta» Goethego, które mi wtedy przychodzą na myśl: »Man spricht, wie man mir Nachricht gab, Von keinen Graben, doch vom Grab». Zdaje nam się, ze szykujemy jakąś tamę przeciw czemuś, a my sobie przygotowujemy grób... Pojechałem z łączniczką «Iirą» oraz dwiema sanita­ riuszkami, «01eńką» i «Dolores», na miejsce. Porucznik 48 «Robert», którego tam spotkałem, skontaktował mnie w szpitalu na Kopernika z dwoma wybitnymi kolegami- -chirurgami. Jeden jest pułkownikiem lekarzem, drugi docentem z UJ-u. Wtajemniczyliśmy ich w konsekwencje sprawy jako ludzi absolutnie godnych zaufania. Oni mi udzielili pomocy w zorganizowaniu punktu operacyjnego dla ewentualnych rannych po akcji. Oczywiście na trasie przyszłego odskoku, poza miastem. Miałem do pomocy trójkę dziewcząt — «Dolores», «01eńkę» i «Kingę». Urzą­ dziliśmy z «Robertem» kilka wycieczek rowerowych w okolice Ojcowa, Skały i Wolbromia. Nie było to wy­ godne, aleśmy lustrowali pobliskie dwory, o których in­ formacje wydawały się zachęcające. Gospodarzom wy­ jaśnialiśmy, że szukamy miejsca na rekonwalescencję dla chorych przez lato. W końcu zdecydowałem, iż najlepszą lokalizacją dla urządzenia punktu będzie m ajątek Zręby Dzierżawne koło Wolbromia. Chodziło o względy komu­ nikacyjne, szybki dojazd, osłonę oraz bezpieczeństwo. Właściciele, ludzie uczciwi i patrioci, początkowo przera­ zili się, słysząc o co chodzi. Bo niech pan sobie tylko wyobrazi pojawienie się trzech wiośnianych dziewcząt w sukieneczkach w kwiateczki i groszki, z parasolkami słonecznymi tudzież pękami maków, które proponują za­ łożyć tam nagle operacyjną, chirurgiczną rzeźnię, i to w dodatku nielegalną. Nasz autorytet jak również namo­ wy pomogły wreszcie, i zgodzili się na zorganizowanie tajnego punktu sanitarnego. Założyłem więc z dziewczę­ tami kw aterę w m ajątku, a występując jako letnicy, nie zwracaliśmy uwagi miejscowych. Punkt medyczno-opa- trunkowy przygotowany został na sześciu rannych. Nie było to ani zbyt pesymistyczne, ani nazbyt optymistyczne wyliczenie, ale tak brzmiał rozkaz i na tyle mogliśmy się zdobyć. Wszelki sprzęt, m ateriał operacyjny oraz opa­ trunkowy uzyskałem za pośrednictwem pułkownika le­ karza ze szpitala, on także wybrał chirurgów i przysłał ich na punkt do dworu we właściwym terminie... Cze­ kaliśmy modląc się, aby się okazało, żeśmy niepotrzebni. Niestety, panie majorze, stało się inaczej...” Kierowca „Buława” nie wydawał się dzieckiem. Był ponoć duży, rosły i uchodził za spokojnego. Prowadzenie czterotonowej ciężarówki wymagało opanowania, wprawy 4 — O d s k o k 49

tudzież siły. „Ja go nawet w jakiś sposób rozumiem, to znaczy próbują sobie wyobrazić i zrozumieć, choć z pew­ nością nie jest to sprawa teorii, a na Boga, nie wiem, czy zdolny byłbym to przeżyć”, mówił doktor. „Bo niech pan pomyśli — człowiek widzi wszystko, co przedtem i po­ tem... I wszystko przecina się w tym jednym momencie. Ja jeszcze nie znałem w pełni szczegółów i czułem tylko litość... Niech mnie pan zabije, doktorze, krzyczał, niech mnie pan zabije jak szczura, ja nie powinienem żyć! To była histeria, kończyło się na szarpaniu zębami bandaża. Musiałem go zwymyślać. Potrzebował tego... Cały czas myślałem o tej chwili, powtarzał, jak tylko ustalono plan działania, cały czas myślałem i widziałem ten moment. Już od pierwszej odprawy, gdy padało słowo Chevrole- ta — robiłem stopą ruch odpuszczania sprzęgła... Ćwi­ czyłem ten instynkt automatycznie, bez świadomości — słowo... i noga... Ktoś mówi, a ja poruszam nogą... I czu­ ję włączanie wału, i ruszam. Bo przecież silnik cały czas pracuje... I wiem, że w tej jednej sekundzie muszę być gotów. Ciągle o tym myślałem i myślę. Nie wiem, nie ro­ zumiem, co się stało. Czas zwolnił się dla mnie, bo zbyt się zagęścił. Zbyt wypełniona była każda kolejna minuta, i ja je odliczałem, przeżywałem, jak my wszyscy. I wtedy to, co miało trwać ułamek, mgnienie oka — stało się dla mnie zbyt precyzyjne, zwolnione. Puszczałem sprzęgło, ale zbyt uroczyście, nie wiem, jak to powiedzieć, zbyt od­ świętnie. No, bo to było właśnie to, co miałem zrobić... Spóźniłem się, przekleństwo! — spóźniłem! Doktorze, wszyscy czekali na mnie, i ta sekunda już się nie powtó­ rzy. Chciałem za dobrze, zanadto myślałem o sobie — nie, nie stchórzyłem, tylko się zbyt przejąłem sobą. O Boże, tyle wysiłku, tyle trudu, zawieszone na moim kulasie, na tym ruchu, który był za wolny... I potem te straszne rze­ czy, ten odwrót — wszystko przeze mnie. O Jezu, co ze mnie za łajdak, co za drań! Nie wiedziałem, głupi, że to aż tyle znaczy... Wspaniałe chłopaki, dziewczyny... a ja żyję!... powtarzał. Oto ów gwóźdź u podkowy końskiej, przez który przegrywa się bitwę”. Tak chyba opowiadał doktor „Abel”, jeżeli major do­ brze pamiętał. A czy się za tym coś nie kry­ ło?... 50 — Kierowca „Buława” jest tutaj? — spytał komendan­ ta miejscowej placówki. — Jest. Miał lekki postrzał w ramię. — Czy mogę się z nim zobaczyć? Chciabym porozma­ wiać. Jak się czuje? — Dobrze. Tylko... — Tylko co? — No, nic takiego. Tylko... on wciąż płacze... — Co robi? — Płacze. Major poczuł się zaskoczony. Miał wrażenie, jakby się przesłyszał. Albo jakby się nie zrozumieli i mowa była o którejś z dziewcząt. Szybko jednak odgarnął na bok owe schematyczne sposoby reakcji. No, no, pomyślał. Czy tak się widzi bohaterów? Więc istotnie, to było nieocze­ kiwane. — Płacze — powiedział, zatrzymując się i łamiąc ga­ łązkę w palcach. — Ach, tak... Spojrzał na dowódcę miejscowej placówki. — Płacze — powtórzył bezmyślnie. — Czy... jest po szoku? Ta ręka... boli? Komendant skubał wąsy. — To nie to — powiedział. — On... czuje się winien. — Aha — powiedział m ajor i wszedł do oficyny. W izbie był zielonkawy półmrok. Głośno brzęczały mu­ chy mimo otwartych okien. Zgadzało się o tyle tylko, że „Buława” miał zaczerwienione oczy. Poza tym dźwignął się wielki, barczysty, w rozchełstanej koszuli i z białym V temblaka u ręki. Trzasnął obcasami oraz wyprężył się nawet, tak że głowa jego ginęła pod belkowaną powałą. — Panie majorze, kapral „Buława”... Położył mu rękę na zdrowym ramieniu. — Siadajcie, jesteście na prawach chorego. „Buława” zmalał. Osunął się na pryczę okrytą kocem. Major zdjął cyklistówkę. — Panie poruczniku — powiedział — przyślijcie nam coś do picia. Byle nie samogon... Przez chwilę patrzył na tego człowieka. Zapalili. Wolno zdmuchiwał płomień zapalniczki przeciwwiatrowej. — No i jak się czujesz, „Buława”? Widział w półmroku, jak tam ten pociemniał najpierw, 51