V
^ ^
. V < . V x■». V. ’*» s
» %' /
* : ' ■ v \ x N \
. . ' > \
>N s v \V -
• * v ^ ,
' ; - v ^
DARIJNGA
yj
* * : ■ > ■
W ^
•h
ś 1 »
k. j
ARTUR LUNDKYIST
ARTUR LUNDKVIST
— znany pisarz szwedzki, lau
reat Międzynarodowej Nagrody
Leninowskiej (1957), należy
do najbardziej poczytnych
współczesnych pisarzy skan
dynawskich. Jest nie tylko
prozaikiem, lecz także poetą
i krytykiem. Jego utwory cha
rakteryzuje oryginalne ujęcie
tematu, nowoczesna forma,
bogaty poetycki język, żywa
akcja i nastrój przesycony
egzotyką.
Darunga stanowi dzieło nie
zwykle ciekawe pod wzglę
dem treści i formy, o doniosłych
wartościach artystycznych i
ideowych.
ART UR L Ui \ DKVI S T
DARUNGA
albo
MLEKO WILCZYCY
Przełożyła ze szwedzkiego
IRENA WYS Z OMJ R S K A
|4
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
Tytuł oryginału:
D A R U N G A E L L E R V A R G 1 N N A N S M J O L K
Obwolutę i okładkę
projektowała
B A R B A R A T A L A R O W S K A
PRZEDMOWA
Darunga jest pierwszą książką pisarza szwedzkiego, Artura
Lundkvista, która ukazuje się w Polsce. Wypada choć w kilku
słowach przedstawić jej Autora.
Urodził się w r. 1906 w rodzinie chłopskiej. Samouk, pędzony
przemożnym głodem książki i wiedzy, nie może znaleźć sobie
miejsca w skostniałych patriarchalnych formach rodzinnego
środowiska i rychło ucieka w świat. Mając lat dwadzieścia
osiedla się w Sztokholmie, gdzie w dwa lata później (1928)
debiutuje tomem poezji Żar. Tytuł symptomatyczny dla całej
jego przyszłej twórczości literackiej, bujnej, gwałtownej, żar
liwej.
Z natury dynamiczny radykał, wyrosły w duchu protestu
przeciw własnemu środowisku, społeczeństwu, religii, buntują
cy się przeciw mieszczańskiej kulturze i tradycji kulturalnej,
występuje od razu jako pisarz awangardy, krwisty i zmysłowy,
wizjoner i utopista, poeta zaangażowany społecznie i poli
tycznie, głosiciel szczęśliwego jutra ludzkości, raju, który zbu
dują maszyny To credo czyni go jednym z przywódców młodych
szwedzkich modernistów, pisarzy proletariackich, tzw. „Pięciu
Młodych”.
Niezwykle płodny (od 1928 do dziś dał ponad 40 książek),
rzuca rok po roku tomy poezji (m. in. Nagie życie, 1929; Czarne
miasto, Proza ziemska, 1930: Biały człowiek, 1931. Temat
ognisty, 1939; Rozstaje. 1942, Siady na wodzie. 1949. Zycie jak
trawa, 1954; Róże wiatrów, 1959), esejów i krytyk literackich
(Wiatr zza Atlantyku, 1932; Ikarowy lot, 1939; Poeci i dema-
skatorzy w nowej literaturze Ameryki, 1942; Horyzonty litera
tury obcej, 1959); prozy (Malinga, 1952; suita autobiograficzna
Walc z Vindinge, 1956, zbiory nowel i opowiadań, ostatnio
Góra i jaskółki, 1957 i Opowiadania dla zabłąkanych, 1961),
reportaży.
Obdarzony iście sejsmograficzną wrażliwością na wszystko,
5
co nowe i wartościowe w literaturze światowej, bardzo wcześnie
w znakomitych esejach krytycznych sygnalizuje i lansuje
w Szwecji (nieraz sam tłumacząc) Faulknera, Nerudę, Nezvala,
T S Eliota, Garcię Lorcę, St. John Perse’a, Eluarda i wielu
innych.
W połowie lat trzydziestych poeta przechodzi pewien zwrot
ku surrealizmowi Trudna symbolika spowija w tym okresie
problem centralny jego twórczości poetyckiej: samotność czło
wieka.
Po wojnie Lundkvist powraca do afirmacji życia z lat mło
dzieńczych i marzeń o przyszłym lepszym życiu Łączy z tym
teraz większą przystępność formy artystycznej Pisarz uderza
zdecydowanie w ton społeczny. Zarówno w twórczości lite
rackie] jak i w działalności politycznej reprezentuje tzw
„trzecie stanowisko’' głosi konieczność światowego uniwersa
lizmu. współpracy Wschodu z Zachodem, ogólnoludzkiego bra
terstwa Przystępuje do międzynarodowego ruchu pokoju
1 zostaje członkiem Światowej Rady Pokoju.
Jak każdy Szwed. Artur Lundkvist lubi podróżować. Jest
chyba najbardziej upartym włóczęgą spośród pisarzy szwedz
kich Łupy. które ten współczesny Wiking przywozi z licznych
podróży, to poetyckie i odkrywcze reportaże literackie, prawdzi
we perty nowoczesnej literatury podróżniczej Kra) Murzynów
(1949), Indie płoną (1950), Maki Taszkientu (1952), Smok prze
mieniony (1955), Kontynent wulkaniczny (1957) — to kolejne
reportaże z Afryki, Indii. ZSRR. Chin Ludowych Ameryki
Łacińskiej Podróże i przeżycia zostawiają ślad nie tylko w re
portażu W roku 1960 pisarz przeżywa (wraz z żoną, poetką
Marią Winę) straszne trzęsienie ziemi w Agadir, w Maroku.
Wrażenia i refleksje zamyka w potężnym poetyckim chorale
Agadir (1961).
Głęboko humanistyczna I postępowa twórczość przynosi
Lundkvistowi międzynarodowe uznanie W roku 1958 zostaje
laureatem Nagrody Leninowskiej Wręczając mu ją profesor
Skobielcyn określi! trafnie „świat pisarza oświetlony intelektem
filozoficznym i ogrzany poetyckim sercem” Nagrodę Lundkvist
przeznacza w całości na fundusz popierania tłumaczeń współ
czesnej literatury szwedzkiej na języki obce
Spotkało go też uznanie we własnej ojczyźnie mimo pewnego
chłodu krytyki zachowawczej, niechętnej mu z powodu jego
radykalizmu. Uznanie to ukoronowało ostatnio (listopad 1961)
6
najwyższe wyróżnienie narodowe, tzw. Mała Nagroda Nobla
(nazwa oficjalna Wielka Nagroda Loterii Książkowe]), przy
znana za twórczość poetycką i krytyczną
Lundkvista poetę poznajemy tez w Darundze (1954), wiz]i
rewolucji w wyimaginowanej republice południowoamerykań
skie] Jak łączy misję swego słowa z treścią przekonań, czego
pragnie, z czym się szamoce, mech powie cytat wyrwany z te]
książki
.Język jest organizmem i maszyną zarazem Można go roze
brać na części l ztozyć Słowa są jak koła które zazębiają się
o sienie Czasowniki - to koła napędowe które wprowadzają
w ruch inne Język jest ruchem wciąż idzie naprzód Jeśli
stanie zapada cisza podobnie jak wtedy gdy stanie zegar
„Czasowniki są rewolucjonistami języka siłą która mesie go
naprzód Na przykład chleb jest słowem Słowo to widzi się
okrągłe jak koło, ale w bezruchu bez możności poruszania się
O własnej sile Jeśli jednak powiemy - Żądamy chleba!
wtedy słowo idzie naprzód, staje się toczącym się kołem, po
czątkiem rewolucji”
A książka przedstawi się sama.
Zygmunt Łanowski
C U K I E R I W A L K A
Vientoverde — to dobrze nawodniona równina wokół
rzeki Zawsze spragniona trzcina cukrowa pije latami, za
nim dojrzeje do żniw Ten długotrwały uścisk wody i słoń
ca rodzi w końcu cukier.
Pola trzciny cukrowej są obrazem młodości: gąszcz
rosnący w kępach, raniąca szorstkość, ukryte krwawienie.
Korzenie splatają się ze sobą, trzymają ziemię w przetka
nym uchwycie. Trzciny ssą wodę jak małe pompki —
bezgłośne tętnienie, nabrzmiewanie zielonych łodyg.
Woda doprowadzana jest rowami, krzyżującymi się na
polach trzcinowych — żyły konieczne dla życia pól. Chcąc
przejść ten obszar, trzeba iść wzdłuż rowów, gdy dopływ
wody jest zamknięty Przez las trzciny cukrowej ledwo
można się przecisnąć, nie wyrąbawszy sobie drogi sierpem.
Plątanina zielonych łodyg, twardych jak drzewo, dwukrot
nie nieraz wyższych od człowieka, otacza go jak gęsta
klatka.
Las trzciny cukrowej z łatwością ukrywa mordercę lub
zbrodnię Nierzadko natrafia się tam w czasie żniw na
zwłoki wciśnięte w ziemię, pozieleniałe od pleśni i mchu,
często już tylko jakieś strzępy odzieży i szkielet pod nimi.
Dzieci gubią się w tej zielonej dżungli, nigdy nie odnaj
dują drogi powrotnej. Ich płacz i skargę zagłusza szum
trzciny. Rodzice, zrozpaczeni pod brzemieniem trudów, zo
stawiają tu niemowlęta, by pomarły Żniwiarze nie dostrze
gają nic, dopóki drobne kosteczki, podobne do szkielecika
nieżywego ptaka, nie zachrzęszczą pod ich stopami.
Płacz, rozpacz, lęk napełniają trzcinową puszczę. Lecz
także radość i upojenie.
9
Pijany zapada się w zieloną ciemność i śpi nie zakłóco
nym snem Dla niego szum łodyg jest muzyką i kołysanką.
Kochankowie wkradają się tam, by znaleźć samotność
i w zielonej chacie z trzcin darzyć się miłością. Codzienne
odgłosy życia dobiegają ich słabo, jak głosy znad brzegu,
gdy się jest na morzu.
Niekiedy do lasu trzciny wpełza kobieta, aby w ukryciu
urodzić. Jej skarga tonie w poszumie, krew wsysa ziemia —
korzenie trzciny cukrowej.
Wiele potrzeba życiodajnych sił, wiele słońca, wody
i wiatru, falowania i szumu, by cukier dojrzał — by wy
lęgły się zielone tajemnice.
Pola trzciny cukrowej dojrzewają plamami, rozrzucony
mi nieregularnie to tu, to tam.
Przychodzą żniwiarze, wrzynają się w pola klinami, za
kolami. Raz po raz ostrzą sierpy i dalej tną szybkimi ru
chami kępy trzcin. Cięcie wymaga siły, mocy w muskułach
ramion i rąk. Trzcina pada na bok w pięknie zebranych na
ręczach, szeleści dojrzałością, żółkniejąca u wierzchołków.
Sok ścieka z sierpów, można go z nich zebrać palcami,
skosztować słodyczy.
Bywa, że tnący sierp dosięga węża, który nie zdążył
uciec — odrzuca go na zżęte pole jak krwawą szmatę.
Łodygi trzciny cukrowej są ciężkie. Bierze się je w wiąz
kach na ramię, ile zdoła unieść człowiek; sok przesiąka
przez odzież, zrasza ciało Następnie załadowuje się wa
gony, wysoko — zielone mury łodyg z jaśniejszymi końca
mi korzeni.
W miarę jak postępują żniwa, układane są na polach
tory. Przyjeżdżają małe lokomotywki, wesołe i gwiżdżące,
zziajane jak psy Pomalowane na czerwono, aż blask od
nich bije — żar ognia w zieleni.
Dym zdaje się wzbijać z ziemi, gdy mały żelazny pies
niknie wśród szpaleru wagonów z wieżowym ładunkiem.
Kolebiąc się nierównomiernie, rusza sznur załadowanych
platform. Wędrujący, zielony mur.
Wreszcie cały pociąg wywraca się za gorliwą, małą lo-
10
komotywką, która staje płomiennoczerwona, pluje dymem
i gwiżdże niecierpliwie. Plon trzciny cukrowej wpływa do
wielkiej cukrowni w Vientoverde, której dwa kominy
strzelają ku niebu, wyższe niż wszystko wokoło. Przed nią
piętrzy się trzcina cukrowa wielkimi zwałami pośród to
rów. Ściany ich stoją otworem ku maszynom.
Dudniące zgniatacze pochłaniają równy strumień trzci
ny. Bije para z olbrzymich kadzi. Pali się tu suchą masą
łodyg; dymy ciemnymi chmurami gromadzą się w powie
trzu.
Kominy cukrowni pod koroną dymu są punktem
centralnym, na którym zatrzymuje się spojrzenie na
równinach Vientoverde. Stoją tam zawsze takie same,
nieuniknione. Bije z nich siła i pewność, lecz także nie
pokój, niemal trwoga.
Jak skryte oczekiwanie czegoś, co nigdy się nie zdarza.
Wciąż tylko nowe zbiory trzciny cukrowej. Mijają lata
pod stale dymiącymi kominami.
I moc widoma w wielkich złoconych literach nad cu
krownią, na tle nieba, nad polami: s p ó ł k a . Władcza,
niedostępna.
Nisko przy ziemi żyją robotnicy cukrowni: w chatach
z ziemi i łodyg. Żyją nisko jak trzcina lub niżej jeszcze,
u jej korzeni, przy progach kanałów wodnych, z policzkiem
przy ziemi.
Patrzą stale z dołu ku górze: ku słońcu i niebu, ku komi
nom i dymom cukrowni, ku biało ubranym ludziom, którzy
rozkazują i decydują, mając za sobą moc kominów i zło
tych liter.
Pracują na polach i przy kanałach. Ostrzą sierpy, zbie
rają plon trzciny cukrowej, załadowują wagony, karmią
zgniatacze, palą w piecach. Są wszędzie Ich ręce i ciała,
ich cierpliwe oczy, szerokie, nagie stopy, gibkie plecy, cie
niste kapelusze.
Służą cukrowni od rośliny w ziemi do soku, który wy
ciśnięty z trzcin wiruje w maszynach i perli się w kadziach,
aż zastygnie w biały cukier.
II
Cukier — radość tej ziemi w dzień powszedni i święto:
ulepiona w kształt ptaszka, madonny, trupiej czaszki.
Żują trzcinę na pociechę, dla spędzenia czasu, po to by
uciszyć nieco głód słodkim sokiem i śliną Żują, gdy cze
kając siedzą na ziemi, gdy odpoczywają przed chatami
i gdy pracują w polu.
Robią to w roztargnieniu, jak coś do czego nawykli, coś
nieistotnego; nadgryzają łodygi trzciny cukrowej, obierają
ją zębami z długich łyk, żują białą substancję i wypluwa
ją ją jak drzazgi drzewa na ziemię Kobiety żują karmiąc
dzieci lub czekając, aż ugotuje się fasola Dzieci biegają
z łodygami trzciny, jedząc ją podczas zabawy.
Trzcina jest dorobkiem ludzi na plantacji, ich przysma
kiem Nie dałoby się pozbawić ich tego przysmaku, niepo
dobna go wzbraniać, dlatego jest dostępny dla wszystkich.
Mimowolna wspaniałomyślność spółki i życzliwość wobec
ludzi: łodygi do żucia dla wszystkich! Ucisza to usta, spra
wia, że szczęki są zajęte, pociesza żołądki. Ponadto daje
czyste, białe, mocne zęby.
Ale w wieczór świąteczny mężczyźni spłukują słodki
smak cukru ostrymi, palącymi napojami, które spółka
sprzedaje w swoich sklepach Na chwilę stają się dzicy,
płoną jak żagwie, gaszą pożogę w jakimkolwiek szaleństwie.
Spółce nie wyrządzają żadnej szkody; szukają upustu
między sobą, wśród swoich Potem walą się z nóg, leżą
nieprzytomni na trzcinie wokół chat.
Budzą się oszołomieni, nic nie pamiętają. Zaczynają znów
ssać trzcinę, przeżuwać ją jak woły, wypluwając resztki
na ziemię — spokojni, cierpliwi, znów gotowi do pracy.
Spółka jest tylko napisem na tle nieba, oni prawdziwych
swych władców nie widzą nigdy Tylko nadzorcy robót
objeżdżają konno pola wzdłuż kanałów nawadniających.
Zatrzymują się przed chatami, uderzają niecierpliwie szpic
rutą po butach lub wywijają nią w powietrzu Zbrojni
w pistolety, otoczeni psami Wskazują palcem na pola, ro
bią zamaszysty gest nad ludźmi, jak gdyby kosili ich jed
nym cięciem. Taki jest rozkaz! Czasem pokazują zęby
w krótkim uśmiechu, zimnym jak dreszcz.
12
Robotnicy należą do pól, należą do cukru. Znaczą o wie
le mniej niż zbiory. Tak, jeśli w ogóle coś znaczą, to z uwa
gi na nie.
Istnieje cena na cukier, lecz nie ma ceny na ludzi.
W gąszczu trzciny cukrowej gnieżdżą się węże. Nigdy
się ich nie wypleni.
Gdy mężczyźni pracują ze zgiętymi plecami, gdy siedzą
na ziemi, przeżuwając trzcinę jak woły, nikt nie wie, co
miele się w ich ociężałych mózgach, co kryje się w cierpli
wych spojrzeniach.
Krążą pogłoski o wichrzycielach, podobne do podmu
chów wiatru, które przychodzą znikąd i gdzieś, giną.
Spółką ma długie uszy, wsłuchuje się nimi w szelest
trzcin, jest czujna. Ale niczego nie zauważa. Cóż by tam
zresztą mogło być?
A jedpak są węże w gąszczu trzciny cukrowej. A może
są i robotnicy, którzy pozornie wydają się podobni innym,
a noszą w sobie zakazane myśli, rozpowszechniają nie
dozwolone słowa? Lecz nie można wytknąć ich palcem.
Nie można też ich odrzucić, jak się odrzuca węże uderzone
sierpem.
Kilku z nich spotyka się skrycie w gąszczu trzciny, gdzie
szelest głuszy ich ściszone głosy, lub w nocy w którejś
z chat, gdzie siedząc blisko jeden przy drugim, szepcą
w ciemności.
Przyzwyczajają usta do niezwykłych słów: organizacja,
strajk, walka, solidarność. Niebezpieczne, zabronione sło
wa, z których bije moc. Słowa, które łączą ich jak wspólna
tajemnica, napawają dumą, są ziarnem nadziei.
Imię Esbana Durindo szerzy się wśród nich, sięga coraz
dalej. „Esban Durindo” — mówią, pozdrawiając się skinie
niem głów. Jest to imię, z którego czerpać można siłę. Jest
jak tajne hasło, jak słowa obietnicy.
Lecz kim jest Esban Durindo? Czy jest taki, kto go wi
dział? Gdzie on się znajduje?
Tak, jest taki, który go widział. Wielki człowiek, Esban
Durindo, przywódca wolności, o głowę przewyższa innych.
13
Niezachwiany jak drzewo Stoi nieporuszony na wietrze
Gdzie się znajduje? Kto to wie! Nikt me zna jego życia.
Jest wszędzie i nigdzie Ale coraz więcej i więcej ludzi
wierzy w niego Coraz więcej i więcej czeka na jego czyn.
Czy Esban Durindo nigdy nie przybędzie do Vientoverde?
Czy nigdy się z nim nie spotkają? Czy nie ma dla nich
czasu?
Tak. gdy nadejdzie pora, przybędzie Nikt nie może
przewidzieć kiedy Po prostu nagle zjawi się wśród nich
On, Esban Durindo!
Istotnie którejś nocy przybywa.
Poprzez ciemności wieść idzie po chatach, do zaufanych,
związanych tajemnicą Esban Durindo już jest!
Skradają się jak cienie, przychodzą ze wszystkich stron
Zbierają się w chacie, gdzie Esban Durindo siedzi przed
małą lampką, oświetlony jak obraz świętego w kościele
W ciszy gromadzą się wokół niego, z odkrytym* głowa
mi. bosi, stłoczeni w mrocznym cieniu dookoła kręgu
światła. Zwracają ku niemu twarze. Świeci wiele par
oczu.
Esban Durindo mówi cicho, z powagą, z wiarą Koszula
jego. otwarta pod szyją, napina się na szerokiej piersi
Czoło wysokie, potężne Pokrywa się potem, gdy mówi
Błyska za każdym razem, gdy porusza głową w świetle
lampy.
Wiara płynie nie tylko z jego słów. lecz z całej jego
postaci, ciała, członków Jest czymś, co promieniuje z niego,
co czują wszyscy skórą i nerwami Nawet głuchy, który
nie słyszałby jego słów. czułby w nim ową wiarę
Jest to uczucie, które przenika ciało i jest trwalsze od
słów Dlatego spotkanie z Esbanem Durindo pozostaje
w nich jak fundament, jak drzewo o które można się
oprzeć Słowa są jak piasek — wymykają się, wyciekają
W Vientoverde rewolucja dojrzewa z wolna do żniw
Najpierw jest tylko strajk Ryzykowne przedsięwzięcie
u ludzi, którzy nie rozumieją, o co chodzi.
14
Wtajemniczeni uderzają na dany znak, właśnie podczas
żniw trzciny cukrowej. Z ust do ust idzie rozkaz: „Nikomu
nie wolno wyjść w pole, nikomu nie wolno ściąć ani snopa
trzciny.” Będą walczyć!
Walczyć? Ale jak? Walczyć z pustymi rękoma? Walczyć
tym, że nic nie będą robić?
Tego nie rozumieją. Ale nie idą do pracy, siedzą w cha
tach lub kryją się w trzcinie cukrowej Spodziewają się
najgorszego. Nie, nie wolno im dać się zastraszyć Teraz
hasłem jest: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!”
Przyjeżdżają konno nadzorcy i mężczyźni z karabinami.
Kopnięciem otwierają drzwi lub zdzierają maty u wej
ścia do chat. Każą wyjść z nich wszystkim, spuszczają
psy, by szukały.
Kilku wyprowadzają siłą, ciskają ich o ziemię. Krzyczą,
biją szpicrutami. Bici nie ruszają się z ziemi, leżą z ra
mionami na twarzy. Nie wydają żadnego dźwięku, milczą
co przyjmują razy. Ale wokół chat słychać skargi kobiet,
płacz dzieci.
Ta metoda nie doprowadza do niczego Żniwa czekają
nadal, cukrownia czeka. Nic nie jest zrobione.
Wtedy następują groźby: chaty zostaną spaldne, co dzie
siąty mężczyzna rozstrzelany jak pies
Żadnego skutku. Równie pusto na polach.
Gdy pierwsze chaty zaczynają płonąć, ludzie uciekają na
pola trzcinowe. Kryją się w zielonej dżungli, przepadają,
stają się prawie nieuchwytni.
Ludzie ze spółki usiłują podpalić trzcinę. Jest jednak
zbyt soczysta, pali się źle, ogień miga przez chwilę wśród
wierzchołków i gaśnie, wydzielając czarny dym o słodka-
wym zapachu spalenizny.
Potem przychodzi coraz więcej ludzi z karabinami, idą
wzdłuż kanałów wodnych Wycinają trzcinę, przedzierają
się na przełaj przez pola Zaczynają strzelać do czegoś,
co porusza się w gęstwinie Strzelają na chybił trafił, coraz
żywiej, dla samego huku, aby być słyszanym, pokazać, że
tu nie ma żartów.
Nagle uświadamiają sobie, że na strzały ich odpowiadają
15
inne — z głębi pól Że sami są pod ostrzałem To już
nie zwykłe polowanie na ludzi, lecz walka
Wtajemniczeni mają broń Pola trzciny cukrowej bronią
się. Nadzorcy i ich ludzie wycofują się. Kilku z nich jest
rannych.
W Vientoverde zaczęło się powstanie.
Spółka telegrafuje po żołnierzy Są już w drodze koleją
do Vientoverde Ale pociąg się wykoleja, jest ostrzeliwany
z głębi pól trzcinowych
Równina przekształca się w pole bitwy, na którym trzci
na cukrowa staje się wielką przeszkodą Chroni tych. któ
rzy chcą się ukryć lub zaczaić w zasadzce Sprzyja swoim
ludziom, lecz zatrzymuje obcych żołnierzy Nie chce się
palić, nie daje się zdeptać.
Trzcina jest nieugięta jak gęsto zwarty tłum ludzi, jak
cały naród, uparcie wyrastający ze swej ziemi
Żołnierze wycinają sobie przejścia wśród pól Ale wciąż
są pod ostrzałem z różnych stron Mają rannych i zabi
tych Odpowiadają na strzały, nie wiedząc w co celować,
niepewni wyniku.
Ludzie, którzy leżeli ukryci w trzcinie z sierpami w rę
kach, rzucają się nagle naprzód, zaskakują żołnierzy, zanim
ci zdążyli użyć karabinów
Jeśli żołnierzom udaje się kogoś zaskoczyć w trzcinie
cukrowej, to tylko kobiety i dzieci, które czołgają się tu
wystraszone, zbłąkane, lub leżą zmożone snem
Czasem krew zalśni na zieleni — ale nie znajdują tam
nikogo Czasem trup stoi wyprostowany wśród łodyg — sie
ką go kulami, dopóki nie spostrzegą że strzelają do trupa
Przyjeżdżają żołnierze na koniach, usiłują przebrnąć
przez pola .Jeźdźcy, którym biczująca trzcina sięga do
bioder, nie mogą dojrzeć więcej niż piesi żołnierze — są
bardziej wystawieni na ostrzał. Jeden po drugim zsuwają
się z koni Znikają.
Przestraszone lub ranne konie depcą w kółko w trzci
nie Stają dęba. rżą wylękłe, nie znajdując drogi wyjścia
Beznadziejnie jest walczyć z niewidzialnym wrogiem
16
na polach trzciny cukrowej! Żołnierze przeklinają swe za
danie, tracą wszelką chęć do walki. Siadają grupkami
w lesie trzcinowym, odpoczywają pod jego osłoną, zanie
chawszy polowania na ludzi.
Ktoś macha białą koszulą ponad trzcinami. Odpowiada
mu okrzyk z gęstwiny. Nikt nie strzela. Żołnierze i ro
botnicy dochodzą do porozumienia. Pierwsze grupy żołnie
rzy przechodzą na stronę robotników cukrowni. Przyłą
czają się do powstania.
Walka staje się coraz bardziej chaotyczna. Przybywają
nowe oddziały wojsk, lecz żołnierze coraz liczniej dezer
tera ją.
Pewnej nocy cukrownia staje w ogniu — olbrzymia
pochodnia nad polami. Triumfujące okrzyki rozbrzmiewają
z różnych stron w ciemności.
Innego dnia powstanie zdobywa dworzec kolejowy. Te
legram przesyła wiadomość o tym w różne strony. Teraz
nadchodzą pociągi z posiłkami dla powstania.
W ślad za tym powstaniem następują inne, wybuchają
płomieniem ze wszystkich stron.
Esban Durindo przysyła swój pierwszy manifest:
„Nadeszła chwila! Dość długo już cierpiał naród Da-
rungi!”
Wtedy powstanie przechodzi w rewolucję.
Rewolucja w Darundze!
Wreszcie walka ucicha; w Vientoverde pola są spusto
szone, trzcina cukrowa wycięta, zdeptana, pełno w niej
zwłok, których odszukaniem nikt się nie trudzi. Sępy wzbi
jają się nad nimi ciężkim lotem, krzycząc ochryple, gdy
ktoś się zbliża.
Cukrownia — czarna ruina z nagimi, wygasłymi komi
nami. Pozłacany szyld wisi poszarpany, z zataczającymi
się literami, wykrzywiony w bezsilnym grymasie.
Tego roku Vientoverde nie da cukru.
2 D a ru n g a
P I S A R Z
A lonzo Rieles, poeta?
Siedzi zamknięty w redakcji dziennika. Pragnie opie
wać rzeczywistość, lecz musi zadowolić się kłamstwem
Siedzi i drukuje — królik w klatce. Czuje wiatr, tęskni
za wolnością, ale nie może się wydostać.
Cały dziennik jest jak stos klatek wewnątrz większćj
klatki. Nic innego tylko gdaczące kury, tchórzliwe króliki.
Łajno leży w białych stertach, kapie ze stołów, półek,
maszyn.
Słowo uwięzione — jak on sam. Słowo w klatce: spo
dlone, skalane.
Alonzo Rieles, poeta? O, stara się pielęgnować w sobie
słowo jak ukryte ziarno!
Ale chciałby zasiać je w ziemi, w ludziach. Chciałby
trzymać je w ręku i móc cisnąć nim jak płomieniem,
okrzykiem, który zapala.
Ale... tylko klatki w klatkach, gdaczące kury, tchórzliwe
króliki.
Miasto uwięzione jak on sam.
El Durazno, Brzoskwinia, leży, jak w koszu, wśród lilio
wych wzgórz.
Rzeka przychodzi z gór — chłodna i rześka, podobna
do dziewczyny z hiacyntami. Lecz i ona powoduje mękę:
jest na niej tylko jeden most — biedacy muszą poczekać,
aż bogacze przejadą w swoich powozach.
El Durazno śpi, drzemie lub ziewa w kurzu. Słońce i mu
chy na białych murach. Oślepiające. Otępiające.
Domy bogaczy zamknięte jak fortece — ślepe mury bez
okien. Wszystko zwrócone do wewnątrz, zawarte. Dnie
ciche jak w studni, we wzorach cieni żelaznych krat, po
dobnych do czarnych ostów na tle murów.
18
Służba porusza się bezgłośnie. Otyłe władczynie śpią
w fotelach, w cieniu, z muślinem od much na twarzy.
Obok ociężali panowie, z brzuchami na udach; na stole
otwarta gazeta z tłustym, czarnym jak smoła, zakłama
nym drukiem.
Żołnierze rozleniwieni, w wyblakłych mundurach, z któ
rych przy nagłym ruchu unosi się kurz. Wloką swój ryn
sztunek jak jakiś zbędny balast. Okrutni, wąsaci, rozzie
wam, ponurzy w swym lenistwie, źli na wszystko, co im
przeszkadza.
Żołnierze, którzy wciąż czekają, czekają, gdy tymczasem
krew tężeje im w żyłach. Jedno długie wyczekiwanie na
czyn: wyładowanie się, wystrzały, krzyki. Potem nowa
cisza, w której słychać, jak kapie, kapie.
Alonzo Rieles, poeta?
Nie — niewolnik dziennika, który późno w nocy opuszcza
swoją klatkę. Palce uczernione ma kłamstwem, smak smoły
w ustach. I słowo zdławione w piersi, łaknące powietrza
jak płomień.
Idzie przez miasto, do domu, zatacza się jak pijany.
Ogłuszony zmęczeniem, bez żadnej satysfakcji, wyssany
przez tę zakłamaną kurwę — gazetę.
Miasto uśpione, zarzucone odłamkami potłuczonych bu
telek. Ulice puste, okiennice zamknięte, ani jednej dłoni,
która skinęłaby ku niemu, ani jednej twarzy, która odpro
wadziłaby go spojrzeniem. Drzewa udręczone pomiędzy
kamiennymi murami, z zielenią zmiętą i oklapłą jak stare
rękawiczki.
Nikt nie zakłóca tego snu w kurzu, chyba tylko pijani
panowie, gdy przemykają konno wśród wrzasku i świstów
szpicruty, pozostawiając za sobą chmurę duszącego, suchego
pyłu z posmakiem końskiego nawozu.
Jakaś nieszczęsna gitara obija się może o bok koński,
wydając żałosne dźwięki. (O, gitaro w zbójeckich rękach!
O, uwięziona muzyko!)
Przed domem publicznym przechadza się sprzedawca
jaj, tam i z powrotem, w oczekiwaniu na klientów.
2* 10
Dom ten jest także zamknięty, śpi jak wszystkie inne,
nic nie zdradza. Jest tu brama z okienkiem, przez które
wygląda twarz, gdy ktoś zapuka. Brama otwiera się znie
nacka, wpuszcza lub wypuszcza odwiedzających. Cienie
w ciemności, goście nocy.
Sprzedawca jaj jest ślepcem lub bez mała ślepcem (po
dobnie jak często grajkowie w domach publicznych). Nie
widzi twarzy ani postaci, lecz słyszy najlżejsze kroki, naj
cichsze głosy. Staje przed każdym, kto nadchodzi, trzy
mając w ręku jaja.
Wszyscy kupują je od niego. Przynoszą powodzenie,
wzmagają siły. Obierają gotowane na twardo jaja, trzy
mają je w ręku jak nagie prącia, wpychają całe do ust.
A najweselsi, połknąwszy je, pieją jak koguty.
(O, koguty uwięzione w jajach na twardo, koguty, które
nigdy płomiennym swym okrzykiem nie zapalą świtu!)
Skorupy jaj leżą na ulicy — białe łajno trzeszczące pod
nogami.
Jakże często Alonzo Rieles następuje na skorupy jaj
przed domem publicznym!
Jego dom jest na samym skraju miasta. Gliniana chata,
którą usiłują podeprzeć sploty wina.
Starzy rodzice nie śpią nigdy, gdy wraca późną nocą.
Leżą pod wytartymi kocami, nieruchomo — ale czuwają.
Nie zapala światła. Rozmawiają po ciemku. Starzy mó
wią zawsze to samo. Oczekiwanie na coś. Łagodna skarga.
Najpierw czekają na jego powrót. Potem czekają na to,
co będzie im miał do powiedzenia. Potem czekają, aż uśnie,
by wszystko uciszyło się w domu. W końcu czekają na
własny sen, by nadszedł szybko, darząc ich kilku błogo
sławionymi godzinami zapomnienia.
Przed zaśnięciem Alonzo myśli o rodzicach. Myśli o nich
z czułością — z goryczą o ich życiu.
Ojciec wyniszczony, z żołądkiem jak bulgocące bagno.
Nigdy nie zaznaje prawdziwego spokoju; nawet w nocy
wstaje kilka razy, przykuca za chatą. Taki żałosny, gdy
siedzi drżąc, z przymkniętymi białymi powiekami w wy
nędzniałej twarzy. Ojciec, noszący w sobie truciznę, której
20
nigdy się nie pozbędzie, lecz która pozwala mu żyć dalej.
Matka z zamglonym spojrzeniem, jak z pajęczyną na
oczach. Piekarka, która całe życie piekła słodkie ciastka,
lecz sama nigdy nie zakosztowała słodyczy. Wyschła od
ognia, z palcami długimi i cienkimi jak pałeczki cukru,
z plecami, które zgięły się na zawsze nad stołem piekar
niczym, przy glinianym piecu.
Narzędzia stoją jeszcze w kącie, spalone i czarne u jed
nego końca. A na półkach cukrowe wypieki: madonny
z dzieciątkiem w ramionach, śmieszne prosiaczki, grubi
generałowie, trupie czaszki z wyszczerzonymi zębami, ule
pione z cukru, pociągnięte farbą czerwoną i niebieską.
Wszystko to już stare, pociemniałe od kurzu, popstrzone
przez muchy: ostatnie pamiątki jej sztuki, zebrane na
półce, niemal jak u rzeźbiarza.
Matka, ta niegdyś zręczna piekarka, jest teraz więźniem
mroku — chodzi po omacku.
A on, syn, poetą? Nie, niewolnikiem dziennika, nie mo
gącym chwycić słowa w rękę i cisnąć nim jak płomieniem!
Nagle w Darundze rozpala się rewolucja. Iskra wybucha
płomieniem, staje się pożarem, który ogarnia cały kraj.
Słowo, wyzwolone z niewoli, leci jak uskrzydlony pło
mień!
Esban Durindo to imię owego nieznanego, który wraz
z powstaniem przybywa z nizin.
Nie jest to uczony, który wyczytał jakąś teorię. Ani
adwokat, który potrafi rozdmuchać proces. Ani też gene
rał, który rozszerza zasięg swego dowództwa. Lecz czło
wiek z nieznanej rzeszy ludu, który tchnął życie w iskrę
powstania.
Esban Durindo! W depeszach dzienników powtarza się
wciąż jego imię. Alonzo ma je codziennie przed oczyma.
Imię to wzbudzać ma wstręt i strach, lecz dla niego brzmi
ono jak fanfara.
Esban Durindo!
Łotr, wichrzyciel, burzyciel, niszczyciel kraju!
Nie! Bohater, przywódca narodu, wyzwoliciel, płomienna
nadzieja kraju!
Dziennik zapełnia się propagandą antyrewolucyjną, ale
Alonzo coraz mocniej przekonany jest o słuszności i ko
nieczności przewrotu. Czuje, że klatka dziennika chwieje
się jak od wstrząsów podczas trzęsienia ziemi.
Proklamacje Esbana Durindo docierają również do El
Durazno — luźne, rozsypane kartki. Zakazane. Pod karą
śmierci.
Znaleźć je można na ulicy — często zmięte w kulki pa
pieru lub wsunięte za progi domów, ukryte w rozwidle-
niach drzew, płynące w rzece, czytelne poprzez wodę, gdy '
opadną na dno.
Kiepsko drukowane lub powielane kartki, niebezpiecz
niejsze od bomb!
Jedna z nich dociera do Alonzo Riełesa. Czyta ją chci
wie Słowa grzmią w jego uszach jak dzwony na trwogę.
— Nadeszła godzina!
Pierwsza fanfara, klasyczny wstęp manifestu rewolu
cyjnego, potem słowa pełne treści.
„Nadeszła godzina! Zbyt długo już cierpiał lud Darungi!”
„Sprawiedliwość za cel, konieczność za broń...”
„Chleb tej ziemi, plon pracy — dla wszystkich!”
„Powstań, ludu Darungi! Wyzwól się od grabieżców i ka
tów!”
Alonzo wciąga głęboko do płuc ten wiatr. Klatka dzien
nika staje się dla niego czymś nie do zniesienia. Dusi.
Cuchnie. Dźwięki proklamacji wypełniają mu piersi. Na
deszła godzina!
Tej nocy, opuszczając redakcję, nagle wie, że to po raz
ostatni. Cokolwiek, byleby nie musiał tu powrócić! Nie żyć
w poniżeniu, nie służyć kłamstwu! Ani jednego dnia dłużej!
Nadeszła godzina!
Postanowienie to spływa na niego nagle, zawłada nim
całkowicie, ogarnia go — radosne jak drzewo na wietrze.
Nie jest już drżącym królikiem w klatce. Idąc do domu,
nie zatacza się, jak dotąd, pod brzemieniem smutku. Wie,
że niezliczone twarze czekają za zamkniętymi okiennicami.
Nie czuje żadnego zmęczenia. Idzie już z wiatrem rewo
lucji.
2 2
Mówi ze starymi w ciemności. Z rodzicami, którzy za
wsze na coś czekali, nie wiedząc na co. Teraz przyszło!
Nadeszła godzina! Pójdzie z rewolucją, przyłączy się do
Esbana Durindo! Niedługo wróci! Zacznie się nowe życie!
Alonzo Rieles wyrusza w drogę, by stać się pisarzem
rewolucji, walczyć słowem jak orężem.
Wyzwolonym słowem, żywym jak płomień!
W I A T R
Z notatek pisarza
R ewolucja jest jak wiatr. Wiatr, który idzie prosto i pew
nie jak mężczyzna. _
W iatr — szeroki jak cały kraj, bijący w górę, zielony
jak wędrująca trawa.
Rewolucja — karmiąca mlekiem wilczyca. Natura, którą
przezwyciężyło macierzyństwo. ^ ^
Rewolucja — agawa zakwitająca na dachu, gwóźdź, któ
ry nie pozwolił, by zżarła go rdza.
Rewolucja — pochyłe drzewo, które prostując się, ciska
zagnieżdżone na nim ptaki prosto z wiatrem.
Rewolucja — ucho igielne zaćmione łzami wdowy, ogień,
który podczas obiadu wybucha pośrodku stołu.
Rewolucja — służąca, która wylewa nocnik na głowę
pana domu i odjeżdża na jego koniu.
Rewolucja — trzęsienie ziemi, które o północy burzy
pałac, lecz tylko kroplę wody uroni z wiadra w chacie
biedaka. _
Rewolucja wyrywa drzewa, którym brak korzeni, lecz
sprawia, że las śpiewa.
Rewolucja przemienia chmury nad miastem w gorejące
domy dla nieznanych ludzi.
Rewolucja pędzi przed sobą szczury z płonącymi ogo
nami i uchodźców z potłuczonymi jajami w kieszeniach.
Rewolucja pracuje palnikiem acetylenowym w nocy,
podczas gdy krawcowa wypluwa szpilki trzymane między
wargami.
Rewolucja siedzi pod wieczór przy oknie, ręką podpie
rając podbródek.
Zagląda przez ramię mężczyźnie, czytającemu gazetę pod
drzewem.
Grzebie w ziemi, jak gdyby szukała wody.
Ze szczytów wzgórz patrzy na kraj.
Siedzi jak wielki ptak na wierzchołku drzewa, próbując-
siły wiatru.
Potrzeba ogromnego ucisku, by szukać wyzwolenia.
Trzeba wielkiej ciszy, by zrodziła się burza.
Trzeba wiele smutku, by radość stała się nieodparta.
Trzeba dużo niespożytej radości, by przenieść górę
Trzeba powolnego tlenia iskry wśród nagromadzonych
zbiorów, by ogarnął je pożar.
Trzeba wiele nadziei, by zrównoważyć śmierć.
Tego wszystkiego potrzeba dla rewolucji.
Rewolucja jest w tej samej mierze ziemią co narodem
Nierozerwalna jedność.
Ziemia czeka podobnie jak lud.
Ziemia smuci się wraz z ludem w żałosnym szepcie wia
tru, gdy zapadnie wieczór, w szeleście samotnego liścia,
w trawie płynącej jak woda, w wodzie falującej jak trawa,
w czerwonej smudze na niebie, w chmurze, która przystaje
przed słońcem.
Oczekiwanie i smutek są w ścieżce, ginącej wśród drzew
Plama piasku na łące czeka jak rozwarta dłoń.
Rozkwitłe kwiaty wyczekują do ostatniej chwili Jeszcze
raz na próżno! — i z westchnieniem strącają płatki
Okienko na poddaszu czeka zarówno, gdy jest otwarte,
jak i wtedy, gdy jest zamknięte.
Chmury w złotych żyłach zatrzymują się nad ciemnie
jącą wioską — w oczekiwaniu.
Żyła wodna drąży sobie drogę — w oczekiwaniu.
Rdza wżera się w żelazny most — w oczekiwaniu.
24
Ziemia leży wyciągnięta jak skuta w kajdany kobieta.
Krwawi — w oczekiwaniu.
Ziemia może tylko czekać i milczeć z wyschniętymi war
gami lub patrzeć oczyma z kropli wody, skazanymi na to,
by spaść jedna po drugiej.
Ziemia odpowiada jednym tylko echem na wszystkie
wołania.
Ziemia jest bezbronna jak zamordowany bóg, rozległa,
zagubiona we własnym bezkresie. Powstać może jedynie
poprzez lud.
Ale lud sam siebie nie zna, nie rozumie własnych prag
nień, nie słyszy własnego głosu.
Lud jest jak woda, krople, które zbierają się i ściekają,
płyną na oślep, łomocą falami w zapory. Albo parują.
Lud jest jak las, w którym drzewa nie wiedzą, że tworzą
las. — Las, który faluje i huczy między horyzontami.
Lud jest także jak drzewo, wpatrzone w siebie, ślepe na
słońce nad swą koroną, drzewo, które nie wie o istnieniu
źródła u swych korzeni.
Lud jest jak skała zwrócona w głąb własnego mroku,
skała, która pochłania bezsilną błyskawicę.
Ziemia i lud szukają się nawzajem. Co to za przepaść
je dzieli?
Rewolucja jest mostem pomiędzy ziemią i ludem. Jest
ludem, który wędruje jak las, jak morze.
Ziemia idzie z ludem, wzbija się w niebo.
Nie da się z niczym porównać, jak ziemia i lud winny
wspierać się nawzajem, iść razem.
E L G A U C H O
C isza po walce.
Wszystko jak gdyby spoczywało pod ciężką wodą. Żywi
i umarli, jednakowo nieruchomi, skuleni, gdzie popadło,
zastygli jak wylany stop metalu.
2!>
Trawa zdeptana w wiry, splamiona krwią. Nie słychać
nawet pasikonika; wystraszone, uciekły lub oniemiały.
Jaszczurka jak błyskawica śmiga ku plamie krwi na ka
mieniu. Leży nieruchoma — zlana w jedno z kamieniem.
Schyla łepek, zaczyna pić. Widać wyraźnie po ruchu szyi,
jak połyka.
Na ziemi martwe konie, zastygłe w nagłym ruchu, jak
gdyby jeszcze walczyły — martwe. Nogi podwinięte
pod ciała lub wyprężone sztywno, kosmyki sierści u kopyt
powiewają od podmuchu wiatru, ruchliwsze od traw. Wy
ciągnięte ku przodowi lub odgięte do tyłu głowy, szyje
napięte w luki, gotowe pęknąć, oczy szeroko otwarte, nie
ruchome pod pełzającymi muchami. Kał, który na wpół
zatrzymał się w odbytnicy, wyciśnięty w śmiertelnych
drgawkach. Krew, spływająca strużkami z ran, prawie
sczerniała, z bladoczerwonymi smugami.
Ludzie leżą najczęściej na plecach. Zamknięte lub szero
ko rozwarte oczy, wpatrzone w przestrzeń, niewidzące.
Żywi, umarli, ranni — bez różnicy — zapadli w półsen
zmęczenia, skamieniałość śmierci, bezwład bólu.
Wszystko ciche i nieruchome jak na obrazie — pole bi
twy po boju.
Wyżej, na skałach lub drzewach siedzą już kruki i sępy,
przyczajone, wyczekują. Któryś przesiada się nagle, łopo
cąc skrzydłami, po czym znów wszystkie zastygają w bez
ruchu. Ponury fryz ptaków śmierci.
Lecz gdy walka ustaje i echa jej cichną, gdy odpoczynek
dokonał swego, trzebiąc i odnawiając, słychać, jak El
Gaucho * nawołuje do odmarszu swym bandoneonem —
organami pampasów.
Ułatwia powstanie z martwych i wita powracające życie,
gdy wyciąga czarną koncertinę, argentyński bandoneon,
gdy wyrzuca ramiona i objęcia pełne ma krętego, okutego
metalem, skórzanego miecha, tego pęczniejącego i kurczą
cego się węża muzyki, gdy wydobywa chór głuchych, ni
* Gaucho (hiszp.) — konny pasterz stad bydła i koni w pam-
pasach Południowej Ameryki.
26
skich, rozdzierających, stalowych głosów, potężny ryk —
jak stad bydła na pampasach.
To muzyka, w której nie ma kobiety; muzyka cała ze
skór, rogów bawolich i metalu; jak nóż w zębach, jak
twarda, napięta skóra. Wybija takt twardymi basami —
jak podkute żelazem buty lub podkowy, jak kopyta na
wyschłej od słońca ziemi, w skoku, kłusie, galopie. Jęzory
tonów dobywają się z niewyczerpanych skórzanych płuc,
szorstkie w chórze, przeciągłe i ssące, i urywają się z nagła.
Muzyka dla mężczyzn, dla jeźdźców, dla bydła, wysokich
traw, rozległych równin i silnego wiatru. Muzyka, która
budzi do życia po walce. Muzyka jak ostry i cierpki napój
w przełyku. Muzyka jak łopocący sztandar ze skóry, z oku
ciami z metalu. Niemal narzędzie walki w odróżnieniu od
wrażliwej, kobiecej gitary.
Rozrzutność panuje dokoła El Gaucho. Ale on ma własną
kalkulację, jasno wytyczoną linię postępowania. Dla niego
rewolucja jest oczyszczeniem, odrodzeniem, odcięciem
dziczków i dzikiego mięsa Przeciwieństwem rozrzutności,
cięciem noża, zachowującym zdrowie.
Gardzi on bronią palną, zabijaniem z odległości, wymyśl
nie przedłużoną i uwielokrotnioną śmiercią, gromadzącą
przed sobą stosy ciał: to śmierć wyrobu fabrycznego
w przeciwieństwie do śmierci ręcznej roboty.
Śmierć jest dla El Gaucho czymś, czemu patrzy się
prosto w oczy, z bliska, bez trwogi. Czymś, czemu staje
się naprzeciw, czego dosięga się ramieniem, gorącą, wal
czącą dłonią, nożem — jedynym jej naturalnym przedłu
żeniem; jest szóstym członkiem, członkiem śmierci.
Lub ramieniem, które wydłuża bicz, by strofować,
karać, naginać do swej woli. Biczem, który może wywinąć
się z ręki jak wąż i ukłuć równie celnie jak kula, wy
strzelona z lufy.
Zręczność we władaniu biczem — sztuka pampasów:
wyciągnąć na wpół wbity gwóźdź z odległości trzydziestu
kroków lub wyłuskać oko tak pięknie jak jajko ze skorupy.
Niedostatek amunicji, brak amunicji stanowi jedną
z częstych trudności rewolucji. Rewolucja może zgasnąć
i umrzeć samoistnie dlatego, że amunicja się kończy. Jeśli
nastąpi taka sytuacja, przyjdzie El Gaucho z biczem. Bi
czem zdatnym do polowania na dzikie bawoły. Czyżby nie
nadawał się do walki?
Czemuż by nie wprowadzić biczów zamiast naboi? Re
wolucja mogłaby kroczyć dalej niemal niezależna od amu
nicji. Przeć naprzód biczami, pędzić uciekających przeciw
ników jak ryczące bydło.
Bicze nie zabijają? Nie, lecz unieszkodliwiają, robią
miejsce. Czy nie tego właśnie potrzeba rewolucji?
El Jefe * bierze bicz do ręki, waży go z namysłem i kiwa
głową z aprobatą. To jest coś, co warto by wypróbować.
Wyjmuje z kieszeni małe, okrągłe lusterko, niewiele
większe od krowiego oka. Umieszcza je na występie skal
nym i odmierza trzydzieści kroków.
El Gaucho uśmiecha się zadowolony, bicz zatacza kręgi
nad jego głową i ze świstem pruje powietrze. W mgnieniu
oka lustro znika, jak gdyby porwał je przelatujący ptak.
Leży na ziemi — przebite kółko z metalu z odrobiną
odłamków szkła na brzegach. El Jefe podnosi je, jak gdyby
chciał się w nim przejrzeć. Śmieje się. Jest tylko dziura,
przez którą można zobaczyć ziemię lub niebo.
Rewolucja szykuje bicze z krowiej skóry. Zaczyna ćwi
czyć się w posługiwaniu się nimi, w sztuce uderzania bi
czem. El Gaucho jest gorliwym i surowym nauczycielem.
Bicze śmigają w powietrzu — nowe jaskółki rewolucji.
Mierzą w rysy skał, gałęzie drzew, jaszczurki. Wynikiem
są często tylko puste cięcia w powietrzu, bruzdy na roz
dartej ziemi.
Wydaje się to chłopięcą zabawą. Rewolucja nabiera barw
młodzieńczej przygody. Po ćwiczeniach El Gaucho gra
z brawurą i wielkim zacięciem na organach pampasów.
Grzmią rykiem walce w olbrzymich salach pleneru.
Pierwsza walka na bicze. Większa wieś, w której zaczaił
się przeciwnik. Lekki ostrzał, małe zużycie amunicji,
* Jefe (hiszp.) — szef, naczelnik, nrzywódca.
28
łatwo posuwać się naprzód pod osłoną terenu. Co za zasko
czenie, osłupienie, gdy bicze zaczynają świstać!
Okrzyki bólu i wściekłości, ramiona i broń wyciągają się
w górę, wielu myśli tylko o tym, by osłonić twarz i oczy
od prujących razów bicza.
Bicze rewolucji zdobywają wieś.
El Jefe wypowiada się z uznaniem o biczach: w odpo
wiednich okolicznościach mogą oszczędzić zarówno amu
nicji, jak ludzi.
— Bicz zwyciężyć może nóż, często również pistolet, lecz
nie może spotkać się z karabinem — konkluduje El Gau
cho. — Bicz czyni ciało miękkim, lecz nie może powstrzy
mać kuli.
L A D E V O R A D O R A
»Jest niemal legendą — La Devoradora.
Cudzoziemka z północy, bogata już, kiedy przybyła do
Darungi, gdzieś przed dwudziestu laty. Niezwykle rosła
i bardzo biała. Przeraźliwie biała jak świeżo obrane jajko
lub drzewo odarte z kory. Jak gdyby słońce jej się nie
imało, nie miało mocy nad ową śnieżnobiałą bielą.
Zawsze ubrana w biel. Przybywa na czarnym koniu i wy
gląda, jak gdyby była naga. Ludzie w większości widzą ją
tylko taką, na koniu, w bieli. Opisują ją szeroko, barwnie,
zaokrąglonymi gestami.
Pośladki obfite, wystające poza siodło, mocno osadzone,
uginają się sprężyście na grzbiecie konia. Uda potężnie
zgięte, w obcisłych białych bryczesach, na pozór sztywne,
nieporuszone na parującej potem, lśniąco czarnej skórze
zwierzęcia.
W talii mocno ściągnięty pas, z nożem i pistoletem. Bia
ła kurtka lub bluzka na wierzchu. Piersi jak dwie połowy
arbuza, dumnie wypięte, nie skaczą nawet w galopie, drżą
tylko pod uderzeniami.
Plecy proste i silne jak kawał pnia drzewnego, ukorono
wane parą wspaniałych ramion — łabędź w locie. I biała
kolumna — szyja.
Twarz piękna, twarda, biała. Duże, blade wargi, zaciśnię
te, często ściągnięte ku dołowi. Wąziutka bruzda u nasady
nosa. Brwi gęste jak u mężczyzny, oczy bladoniebieskie,
jasne, niezgłębione.
Jakże władcza jest, gdy w obcisłej bieli siedzi na czarnym
koniu! Wielu w patruje się w nią, ogląda się za nią, lecz
spuszcza wzrok, gdy się zbliża. Mucha, łażąca po jej opię
tych na udach spodniach sprawia, że niejeden drży i wodzi
za nią wzrokiem, niezdolnym oderwać się od niej.
Nazywają ją La Devoradora, z jakimś nienawistnym po
dziwem, bezwiednie zniewolonym uczuciem.
Pożeraczka. Trawicielka.
— To nie kobieta, to demon — mówią. — Bierze, co chce.
Jej żądze są dla niej prawem. Nie ma dla niej przeszkód.
Wampir, taka biała — mówią inni (przeważnie ko
biety). — Z pewnością wysysa krew. Szkoda tego, kto do
stanie się w jej szpony.
La Devoradorę widzi się wszędzie z biczem w ręku: na
koniu i pieszo, na dworze i w domu. Mówi biczem, wskazu
je, dotyka. Bada świeżo rozkwitłą różę biczem, przewraca
nim strony gazety. Trąca nim ludzi i zwierzęta, głaszcze
nim, bije. Bicz jest przedłużeniem jej ramienia, jej wy
ciągniętą dłonią, jej odczuwalną wolą, czułką, organem
miłosnym, narzędziem kary.
Może La Devoradora nie jest nienasycona, może nawet
nie żarłoczna, tylko kapryśna i posłuszna swym zachcian
kom. Bierze mężczyzn tak, jak niektórzy z nich biorą ko
biety. Jak coś, czego nagle zapragnie, aż ma tego dość
i rzuca. To wszystko.
W i d z i mężczyznę od razu, obojętnie kim by nie był,
robotnikiem w polu czy adwokatem z teką. Nie spuszcza
z niego bladoniebieskich, szeroko rozwartych oczu. Wydany
jest im na pastwę, wessany w to utkwione w siebie, jak
gdyby puste i pozbawione wyrazu spojrzenie: woda tak
przejrzysta, że nie zdradza swej głębi.
30
Jest niczym olbrzymi biały kwiat, szeroko rozwarty,
ssący, a mężczyzna owadem bez siły i woli, niezdolnym
mu się oprzeć. Oślepiony, bezradny, idzie za przemożną
pokusą, poddając się jej powabom i — zagładzie.
Póki żądza jej trwa, nie puszcza mężczyzny. Jej spoj
rzenie spoczywa tylko na nim, otacza go niby błona. Ma
jątek zdany jest na łaskę losu. Wyjeżdża konno z mężczy
zną u boku, niczego nie widzi.
Aż nagle pewnego dnia wszystko mija, patrzy na
mężczyznę jak na obcego przybysza, zdaje się go nie po
znawać. Czas jego minął, spada na ziemię jak strawiony
owad. Biały kwiat zamyka się. Samowystarczalny. Niedo
stępny. _
Strącony budzi się jak ze snu, ze zmąconymi myślami,
jeszcze wypełniony przeżyciem jak dziwnym snem. Nie
zapomina go, lecz nie może go sobie przypomnieć wyraźnie.
Jak gdyby to wszystko nie mogło być rzeczywistością.
La Devoradora pochłania nie tylko mężczyzn — także
ziemię i majątki. Jak gdyby musiała tylko panoszyć się,
pożądać wszystkiego, co widzi dokoła, zagarniać coraz wię
cej i więcej. Kupuje, podkupuje, kusi i zmusza. Nie waha
się przed użyciem żadnych środków, by osiągnąć to, czego
chce.
Nie może patrzeć na ziemię, graniczącą z jej własną, by
nie pragnąć jej posiąść. A gdy już ją zdobędzie, to prawie
jej to nie cieszy, uspokaja się na krótko tylko, aż żądza po
siadania nie zbudzi się w niej na nowo.
Podobnie jest z inną własnością: końmi, bydłem, drzewa
mi, roślinami. Także z przedmiotami. Musi mieć to, co
zobaczy, do czego przylgnie jej spojrzenie.
Nie interesuje jej, ile kosztuje to, czego zapragnie. Zresz
tą przy swej żądzy posiadania nie płaci nigdy więcej, niż
to jest konieczne. Najistotniejszą dla niej rzeczą — to być
silniejszą od każdej przeszkody, móc wciąż wygrywać,
pokonywać, brać w posiadanie.
By zawsze być najsilniejszą, pokonuje może także samą
siebie, przezwycięża część swej natury, ciosa swą postać —
i legendę o sobie, jak rzeźbę w kamieniu.
31
Przybyła do Darungi jako młoda wdowa, o dwadzieścia
bez mała lat młodsza, a jednak podobna do tej, jaka jest
teraz. Biała, pełna energii, z biczem.
Sądzono, że opłakuje męża, że biel jest szatą wdowią,
a jej niedostępność i bezwzględność — rozpaczą, głód po
siadania — rekompensatą, mężczyźni, których brała i rzu
cała — zemstą za to, co straciła.
Jednak nikt nic pewnego nie wiedział. Starano się jakoś
odcyfrować jej los, uczynić ją bardziej zrozumiałą, widzieć
w niej kobietę, nie demona.
La Devoradora ma jednak jedną słabość: Amarilla.
Tu posiadanie przeszło wszelkie granice, stając się czymś
więcej niż trwałym uczuciem posiadacza w stosunku do
posiadanego przedmiotu, przywiązaniem właściciela do
własności.
Nikt nie wie, gdzie go znalazła. Może kupiła go na jar
marku od wędrownego cyrku, tak jak kupuje się małpę.
Amarillo podobny jest do małpy: skulony karzeł, z mały
mi, krzywymi nogami i wielką, starczą, żałosną głową.
Pomarszczony jak połączenie płodu i starca, z kłującymi,
czarnymi oczyma pod wypukłym, niskim czołem. Włosy
na głowie jak u królika — futrzana czapa, wyrastająca
w gęsty kołtun. Usta szerokie jak czerpak, pełne krzywych
zębów, żółtych jak u starego konia.
Amarillo — brzydki jak małpa. Bardziej tragiczny przez
to, że jest człowiekiem.
Jedno ma piękne — ręce. Jak gdyby należały do kogoś
innego, przeznaczone były dla pięknego, rosłego mężczyzny.
Smukłe, wrażliwe dłonie. Od ramion aż do palców pokryte
pasmami krótkich, ciemnych włosów. Skóra na rękach jest
biała, delikatna.
Amarillo dumny jest ze swych rąk. Porusza nimi przed
sobą jak parą nowych rękawiczek, gestykuluje, i jest bar
dziej wymowny, gdy. posługuje się rękoma niż skrzeczącym
głosem. Gdy podpiera dłonią policzek, jego pomarszczona,
ponura twarz rozjaśnia się, pięknieje.
Wyćwiczył je też — ręce. Wyuczył je olśniewającej
32
zręczności (może rzeczywiście pochodzi z cyrku). Na przy
kład w sztukach z kartami: talia kart rozwija się i zamyka
jak wachlarz, wiruje jak skrzydła ptasie wokół jego pal
ców, staje się białą smugą szybkości. Twarz pozostaje
małpio martwa, ponura, nieobecna.
Gra również na gitarze tymi przecudnymi rękoma.
Bardzo zręcznie (sztuka gry na gitarze stoi wysoko w Da-
rundze) Trzyma gitarę trochę na opak, trochę komicznie,
jak małpa, usiłująca objąć kobietę. Gitara z jasnymi krzy
wiznami i krągłymi biodrami jest dla niego o wiele za duża
i za piękna. Ale jego długie, delikatne palce panują nad
instrumentem, jak gdyby niezależnie od niego samego
Jedna ręka wędruje w górę i w dół po wykładanej ma
cicą perłową szyi gitary szybkimi, zdecydowanymi rucha
mi, bez wysiłku, a jednak mocno, z akcentem, jak gdyby
palce przestępowały jak małe młoteczki, każdy z osobna,
pewnie, swobodnie i żywo w różne strony. Druga igra na
strunach szerokimi, zbierającymi chwytami lub żwawo
wirując wydobywa akordy i kaskady tonów.
Amarillo, małpa i grajek. Niewolnik, źrenica oka La De-
voradory. Rozpieszczony i wyrachowany, przywłaszczony,
przywiązany niby niewidzialnym łańcuchem. Żyje — będąc
przedmiotem posiadania. Nie szarpie się w kajdanach.
W domu jak małpa w niewidzialnej klatce, gdy gra swą
rolę i pokazuje sztuki — dumny w swej brzydocie, hardy
i szczęśliwy, choć ponury. Żyje z duszą nieobecną lub nie
istniejącą, z oczyma, w których czasem na krótko rozbłyśnie
radość lub gniew.
La Devoradora trzyma go dla towarzystwa, jak zwie
rzątko, nie ma przed nim tajemnic. W nocy sypia na ka
napce obok jej łóżka, siedzi na stołeczku u jej nóg, gdy
robi toaletę, jest przy niej, gdy je. Wkłada mu często sma
kołyk do ust jak zwierzęciu, głaszcze go po futrzanych
włosach, muska żartobliwie jego długą dolną wargę pal
cem lub biczem. Woła na niego jak na ptaka w klatce
przeciągle, śpiewnie: — Amarill-jo! Nie rozmawia z nim
jak z człowiekiem, mówi sama do siebie, myśli głośno
w jego towarzystwie. A on słucha.
3 D arunga
— Widzisz, Amarillo — mówi. — Rozumiesz, Amarillo
Nie chodzi o to, by jej odpowiadał.
Czasem dla niej gra — to jego odpowiedź. Jego najlepszy
sposób wypowiadania się: rękoma, gitarą, rytmem, dźwię
kiem.
Tylko wówczas, gdy w grę wchodzi mężczyzna, Amarillo
zmuszony jest do wycofania się. Chwilowego. Pozbawiony
zostaje swego miejsca na kanapie, może również przy stole.
La Devoradora nie ma czasu dla Amarilla, jest w stosunku
do niego niecierpliwa, odpędza go. Jeśli go woła, by zagrał
na gitarze, to nie po to, by grał dla niej, lecz dla mężczyzny,
intruza, dla nich obojga. Gra źle, niedbale, pozbawiony
dumy z siebie samego.
Amarillo czeka i dąsa się, włóczy się po kątach, chowa
się. Jego małpia twarz staje się ciemniejsza i bardziej
przygaszona niż zwykle. Ale on wie, że jego czas wróci,
niedługo. I nie szarpie się zbytnio na łańcuchu.
Przychodzi rewolucja, przeciąga nad La Devoradorą.
Krótka, gwałtowna walka. La Devoradora sama dowodzi
swymi ludźmi. Biała i majestatyczna na czarnym koniu,
z biczem i cuglami w jednym ręku, z pistoletem w drugim.
Głos jej brzmi czysto i donośnie, niczym młodego oficera.
Ściąga koniowi cugle wśród tumultu, wciąż naraża się na
niebezpieczeństwo. Nikt do niej nie strzela (równałoby się
to strzelaniu do kobiety nagiej: białej, krągło wyrzeźbionej
postaci), ale kule gwiżdżą wokół niej.
Dodaje zapału swym ludziom — walczą z pogardą śmier
ci. Jednak bez nadziei. Nie mają dostatecznej osłony, mogą
ginąć lub wycofywać się. W wielu miejscach wybuchają
pożary, dym zaciemnia wszystko dokoła, kryje okrążające
ruchy sił rewolucji.
Dym wystrzałów unosi się wokół La Devoradory — stoi
jak biały posąg w błękitnym obłoku.
Nagle koń jej, trafiony kulą, staje dęba, z kwikiem rzu
ca się w bok, nie jest już posłuszny jeźdźcowi. Ponosi ją
w sam środek atakujących rewolucjonistów, którzy okrą
żają ją, wtłaczają jej konia pomiędzy swoje.
34
Wystrzela ostatnie naboje z pistoletu, i odrzuca go.
Chwyta bicz i smaga nim do ostatka. Lecz silne ramiona
chwytają ją od tyłu, unoszą z konia, miotającą się bez
silnie.
Nikt nie przychodzi z pomocą, jej ludzie poddają się już,
strzały zaczynają milknąć. Krew broczy z zadraśniętego
ramienia, zbłąkana jasnoczerwona strużka spływa po bia
łym stroju. Pierś jej drży gwałtownie, wargi zaciśnięte,
niemal niewidoczne w bladej twarzy. Powieki na wpół
opuszczone, nie patrzy na nikogo. La Devoradora zwycię
żona. Złamana lilia.
Ktoś strzela do jej rannego konia. Najmniejszym drgnię
ciem nie daje znać po sobie, że to dostrzegła. Idzie z re
wolucjonistami bezwolnie, jak lunatyczka.
Rewolucja przejmuje jej własność. El Jefe zasiada przy
stole na werandzie. Przyprowadzają La Devoradorę. Opada
na krzesło. Nie podnosi oczu, zdaje się nie dostrzegać ni
czyjej obecności. Siedzi złamana, jak gdyby była sama,
pogrążona w troskach lub zmożona zmęczeniem.
El Jefe przedkłada swoje warunki. Krótko, rzeczowo,
zwykłym swym tonem, uprzejmie, ale stanowczo. Wygrana
rewolucji nie wywołuje u niego nigdy histerii, zuchwa
łości czy wściekłości — występuje pewnie we własnej,
słusznej sprawie.
La Devoradora nie odpowiada mu. Jak gdyby go nie
słyszała, nic nie rozumiała. Podobna do strąconego posągu,
który nie może już podnieść się z upadku.
El Jefe patrzy na nią badawczo, czeka.
Wreszcie La Devoradora niedostrzegalnie niemal poru
sza wargami, coś mruczy.
— Co mówicie?
— Zastrzelcie mnie! — szepce. — Zastrzelcie mnie, niech
nastąpi koniec!
El Jefe wciąż jeszcze patrzy na nią badawczo. Czeka.
Ale ona nic więcej nie mówi.
— Daję wam dwadzieścia cztery godziny czasu do na
mysłu — decyduje El Jefe.
W chwili, gdy już mają wyprowadzić La Devoradorę,
3* :tr»
wpada Amarillo jak pies z zasadzki. Z pianą wokół wy
szczerzonych zębów, wymachując dziko rękoma w powie
trzu, rzuca się na El Jefe, by go ugryźć. Wpija mu się
w ramię i zawisa na nim jak pies.
Wygląda to komicznie i niesamowicie zarazem, niektórzy
uśmiechają się. El Jefe osłupiały wstaje z krzesła z Amaril-
lem, wiszącym mu u ramienia. Nie usiłuje się bronić ani
strząsnąć z siebie oszalałego karła.
Podbiega kilku ludzi, chwyta Amarilla — zmuszeni są
rozewrzeć mu szczęki siłą. Rana od ugryzienia jest głęboka,
ramię krwawi. El Jefe jakby w roztargnieniu wyjmuje
chustkę i obwiązuje je.
Odciągają karła na bok. Szarpie się, parska, pluje w dzi
kiej wściekłości, bardziej niż kiedykolwiek podobny do
małpy.
Wówczas La Devoradora jakby się nagle ocknęła. Patrzy
na Amarilla, ramiona jej zaczynają drgać — łabędź gotu
jący się do śpiewu. Ale z krtani jej dobywa się tylko
śmiech, dziwnie martwy, spazmatyczny.
Potem wstaje nienaturalnie wyprostowana, z głową nie
mal przegiętą do tyłu. I wciąż się śmiejąc, z drgającymi
ramionami, sztywno, chwiejąc się, wchodzi do domu.
W I O S N A R E W O L U C J I
Z notatek pisarza
Początek. Pierwszy bohaterski okres młodzieńczej miłości
pomiędzy narodem i rewolucją. Czas, w którym wszystko
płynie w górę, który wzbiera jak zielona woda.
Rewolucja — młody bohater. Biedny jeszcze, błądzący,
bez trwałego oparcia, niczyj. Spi na ziemi i rośnie śpiąc.
Czerpie soki z ziemi.
Sprawia, że ludzie idą za nim nieodparcie. Rozpala ko
biety, lecz mija je na wpół odwrócony, wypełniony marze
niem o czynie.
36
Rewolucja ma w sobie jeszcze całą pokusę sprawy nie
urzeczywistnionej, jest na wskroś nie wykorzystaną możli
wością. Nie spełnioną obietnicą. Ufnością, która na niczym
się nie opiera.
Esban Durindo jest z nami, wśród nas. Tak jak El Jefe,
niezaprzeczalny, ale jeszcze z pewnym dystansem. To
postać samej rewolucji, jej gorące od krwi ciało, czujny
wzrok. Z nami.
Czas to cudowny, niezapomniany. Czas obietnicy, nie
sionej zapachem wiatru. Wiosna rewolucji nad Darungą.
Mała dziewczynka szamocze się z lilią wodną. Rewolucja
przystaje i patrzy.
Dziewczynka jest prawie naga — tylko mokra szmatka
wokół bioder. Lilia jest niemal tak duża jak ona, niemal
równie silna. Dziewczynka depce w zmąconej wodzie, ciąg
nie lilię, ile tylko ma sił.
Wychodzi na brzeg z lilią w objęciach, dużym białym
kwiatem pod brodą. Łodyga wlecze się za nią jak długi
gumowy wąż, twarda i śliska. Ciągnie i ciągnie, a łodyga
coraz to dłuższa. W końcu pęka, ona zaś przewraca się do
tyłu z lilią na twarzy.
A my stoimy i śmiejemy się. Dziewczynka siedzi na zie
mi, z twarzą ukrytą w lilii. Zawstydzona.
Wczesny ranek w dolinie. Cień. Krótka traw a pod sto
pami.
Zostawiamy po sobie czerwone ślady, jak gdybyśmy
wszyscy byli ranni. Podeszwy butów czerwone, jak gdy
byśmy stąpali we krwi, z poprzyklejanymi na brzegach
skrzepami.
To ślimaki. Masy purpurowych ślimaków w trawie.
Depczemy po nich i miażdżymy ich tysiące, tysiące.
Za nami leży dolina jak zielona chusta splamiona krwią,
zbroczona niczym po rzezi.
Purpura, której starczyłoby na miliony ust kobiecych.
Tyle piękna zdeptanego pod stopami. Nie przeczutego.
Obwarowali się w wieży kościelnej. Mają stam tąd widok
otwarty na wszystkie strony — nie można ich podejść.
Trzymamy wieżę pod ostrzałem. Lekkim. Strzał od cza
su do czasu. Dzwony kościelne dźwięczą, ilekroć trafi je
kula.
Wieczór. Ciemno. Ktoś wpada na pomysł, by stoczyć
płonącą beczkę z ropą w dół, w stronę kościoła. Płomienie
wzbijają się wokół jego murów, płoną wysoko wśród nocy.
Drewniane belki wokół dzwonów zajmują się ogniem —
dzwony padają z głuchym łoskotem.
Ludzie na wieży nie poddają się. Gdy nie mogą wytrzy
mać dłużej wśród dymu i płomieni, odbierają sobie sami
życie lub strzelają jedni do drugich. Szereg wystrzałów —
potem cisza, śmierć.
Nazajutrz. Tylko strawiony ogniem kościół i kilka zwę
glonych ciał.
Skały z dzikimi pszczołami. Ściany skał i długie szeregi
gniazd uczepionych pod wykrotami lub w szczelinach skal
nych. Wyglądają jak czarne, płaskie torebki — zwisające
klejnoty kamienia.
Niektórzy wiedzą, jak zbiera się dziki miód. Nie w ciągu
dnia, gdy pszczoły latają, gotowe bronić swych gniazd.
Lecz gdy zapadnie mrok, gdy pszczoły śpią w gniazdach.
Przywiązuje się pochodnię do drąga i sięga się nim do
gniazda, które staje w płomieniach i spala się razem
z pszczołami.
Miód zaczyna się topić, ściekać po skale. Gniazdo odcze
pia się i spada, gaśnie na ziemi. Wewnątrz spalonej powło
ki są plastry miodu.
Bierze się je rękoma i je. Piekąca, mocna słodycz.
W plastrach są także nieżywe pszczoły i larwy, ale te się
tylko wypluwa.
Jedno po drugim gniazda pszczele stają w płomieniach
i spadają po zboczu pod nasze stopy.
Grabież. Plądrowanie. Ale dzikich pszczół w dzikich
ostępach, ślepo rozrzutnej natury.
38
Rzeka wylała na całą nizinę. Las stoi w wodzie po pnie.
Drwale cumują w płaskodennych łodziach, stojąc w nich
odpiłowują pnie drzew nieco nad powierzchnią wody
Pnie utrzymują się na powierzchni Z lasu wyciągają je
woły Para wołów przed każdym pniem, na każdym stoi
bosy człowiek. Woły brodzą ciężko, lecz pewnie; znajdują
sobie przejście między drzewami.
Dalej, nad rzeką, wiąże się pnie w wielkie tratwy, by
móc je spławić. Kilku mężczyzn zagospodarowuje się na
każdej tratwie; budują platformę z gałęzi, mającą służyć
za legowisko, obok kładą płaski kamień, na którym rozpa
lają ogień Potem płyną z biegiem rzeki i gdzieś po ty
godniu dobijają do wybrzeża.
Przybywamy w porę, by ułatwić sobie przeprawę. Obsa
dzamy tratwy. Leżąc na nich patrzymy w niebo, śledzimy
wzrokiem mijane brzegi. Przyjemny, próżniaczy żywot.
Rewolucja dosięga wybrzeża. Nieoczekiwanie, niesiona
wezbranymi wodami rzeki.
Niska góra, pokryta ciemnym lasem aż po sam wierzcho
łek, wygląda jak ciężka chmura gradowa na niebie.
Las pinii — drzewa toną w mocnym zapachu, ziemia jest
śliska od igliwia, trzeszcząca od szyszek. Korony drzew
przesiewające wiatr w tysiącopalce Szepty — niskie tony
organowej muzyki pinii.
Szczekanie psa na szczycie wzgórza przeradza się nieba
wem w ujadanie — sfory dzikich psów.
Na samym szczycie prześwituje wśród pinii dom. Duży,
nie malowany budynek, pałac z drzewa, deszczowoszary,
z wieloma wykuszami i poddaszami, drewnianą wieżą
i wiatrowskazem wyciętym w kształcie orła o rozpiętych
skrzydłach, jak gdyby chciał wzbić się w powietrze.
Psy spuszczone znienacka rzucają się na nas. Lawina
wielkich, czarnych psów z białym błyskiem w pyskach.
Dopadają nas, zanim zdążyliśmy strzelić, rzucają się na
nas. Bronimy się waląc kolbami po łbach, strzelając z pisto
letów prosto w paszcze.
Żaden z psów nie zawraca, nie ucieka. Gryzą i miotają
3'J
się wściekłe, póki nie zdechną. Padają między pniami drzew
lub staczają się ze stoku wzgórza, skowycząc jeszcze, aż
nikną niżej, w głębi lasu.
Pinie, niewzruszone, szumią głębokimi tonami swej
pieśni, czeszą niebo, jak gdyby szukały gwiazd wśród pę
dzących obłoków.
W domu staje w oknie samotny człowiek, grozi karabi
nem, krzyczy, że zabije każdego, kto się zbliży. Kilku z nas
dostaje się do domu od innej jego strony i rozbraja go.
Stary samotnik, z oczyma równie dzikimi i wściekłymi
jak oczy jego psów. Cudzoziemiec, który mieszkał tu sam
ze swymi psami przez dwadzieścia lat.
Kopalnię srebra widzimy już z daleka. Wznosi się na
wzgórzu niby mały wulkan, nad żużlem, który spłynął po
stromym zboczu niczym olbrzymie wymioty ziemi.
Na samym szczycie katedra — korona nad kopalnią. Po
darunek dla boga, w podzięce za srebro grabione z ziemi.
El Jefe dzieli ludzi, by otoczyć kopalnię. Nie pada ani
jeden strzał. Miejsce wydaje się opuszczone. Właściciel i in
ni panowie już uciekli. Pozostali robotnicy, którzy nas wi
tają.
Rewolucja bierze kopalnię srebra w posiadanie. Maszyny
stoją tak, jak je w pośpiechu porzucono. Pozostał też skład
sztab srebra.
W rozpadlinie górskiej, tuż za kopalnią, leży małe mia
steczko. W ciasnych zaułkach pod gołym niebem — war
sztaty. Tu kują srebro kowale. Miechy leżą jak skulone psy
na ziemi. Srebro połyskuje niby rosa w pajęczynie.
Kowale w skórzanych fartuchach, z okularami na nosie,
długie łyse głowy, jak gdyby wszyscy należeli do jednej,
to samo szczególne piętno noszącej rodziny.
Śmierć jest wciąż u naszego boku. Śmierć — nasza
siostra. Towarzyszka rewolucji. Ni wróg, ni przyjaciel, lecz
wzniosły obserwator, który wciąż czeka.
Śmierć u naszego boku, gdy jemy — chleb ma jej smak
żelaza (albo nagły smak dzieciństwa), a woda jej chłód.
Śmierć u naszego boku, gdy śpimy — na ziemi czy pod
dachem. Zawsze przy nas, nie zdradza się choćby najlżej
szym oddechem. Cóż znaczą ogniska czy straże? Ona jest
i czeka.
Pomyśl o śmierci, siostrze naszej! Daj jej chleba lub ka
wał mięsa. Może jej zimno w płaszczu z cienia, może dzwo
ni zębami w samotności?
Czy znuży ją czekanie? Czy cierpliwość jej jest nieskoń
czona? Czy obojętna jest na wszystko? Czy wykonuje tylko
rozkazy, które odczytać można z niewzruszonych gwiazd?
S P O T K A N I E Z M O R Z E M
M orze!
Rewolucja dociera do morza.
Po raz pierwszy morze. Ziemia Darungi ginie pod wodą,
staje się dnem morskim.
Morze w pyle słonecznym, srebrzystomlecznym. Wpływa
do nieba, hen, daleko. A może to niebo ciągnie się dalej
pod jego wodami, otacza je?
Mocny zapach morza bije w nozdrza. Zapach świeżo bi
tego, białego, przesiąkniętego solą mięsa. Przepaściste,
chłodne objęcia.
Morze — za wielkie, by gnić, zamierać. Jest w nim ciągły
ruch prądów, wędrówka, krążenie. Morze — nieprzerwana
rewolucja, wieczna odnowa. Falujący, błękitny stół z za
topionymi owocami — w słońcu.
Rewolucja śpieszy ku morzu, śmieje się jak gromada
dzieci. Turla się po miękkim piasku, zrzuca ubranie, wynu
rza się z wysokich fal, ludzie i konie obok siebie.
Rewolucja kołysze się nagimi ciałami wśród grzebieni fal,
w koronach piany, w przejrzystych jasnozielonych górach
wody, z łoskotem wdzierających się na ląd — wyładowanie
niewyczerpanej siły.
Pieniste ręce wody machają bezradnie nad piaskiem,
zawsze cofane, powstrzymywane. Morze i ląd nie spoczy
wają ani przez chwilę ze sobą — to stałe ślizganie się
II
i rzucanie, nabieranie rozpędu i cofanie się, wciąż od nowa,
niestrudzenie.
Piasek spłukuje się i nanosi, wodorosty powiewają
w splątanych masach, ciemnozielone, śliniaste, czerwono-
brunatne, podobne oddychającym płucom. Ten sam ruch
naprzód i wstecz, naprzód i wstecz, ścieranie skał i piasku,
bezzębne kąsanie wody, miękkie, a jednak ciężkie, wiecznie
powtarzane.
Ludzie jak małe, jasnobrązowe punkciki unoszą się na
zielonych grzebieniach, rodzą się z piany raz po raz. Cała
siła rewolucji niczym wobec morza. Wszyscy dyszą na
piasku po tym krótkim uścisku z olbrzymem.
Broń leży porzucona na brzegu, jakże bezsilna wobec
morza. Czy kule zranić mogą tę olbrzymią skórę wodną?!
Karabiny, pistolety gasną, um ierają w wodzie, nie wydają
z siebie żadnego odgłosu. Jedna jedyna fala wystarczy, by
uciszyć i ugasić najgwałtowniejszy bój.
Konie wychodzą z morza, strząsają z siebie wodę nagły
mi dreszczami. Piasek jest piegowaty od ciemnych plam
wody. Konie parskają od soli i z zadowolenia, lśnią w po
rannym słońcu.
Szczęśliwa i niepamiętna niczego rewolucja odpoczywa
nad brzegiem morza. Spotkanie wypełnione chwilą, choć
nasycone przyszłością.
Wkrótce przerywa odpoczynek. Jest teraz bardziej bły
szczącą bronią, skoncentrowaną wolą ludzką, która odróż
nia ją od falującego morza.
Morze jest skute w swych ruchach, zamknięte z natury.
RewTolucja porusza się jak żywa istota — od zaczątku do
chwili spełnienia.
Pokrewne zasady, różny przebieg.
P A Ł A C R O D U U R R A C A
R ew olucja zajmuje pałac rodu Urfaca.
Niemal bez oporu. Ludzie składają broń przy lada spo
sobności.
42
Tylko straż pałacowa nie przestaje trwonić amunicji.
Strzela do byle czego, aby tylko podtrzymać się na duchu.
Wkrótce i strażnicy zmuszeni są do poddania się. Są
wściekli, lecz wygląd mają żałosny. Psy podwórzowe, które
nie potrafiły spełnić swego zadania.
Panowie Urraca zachowują się tak, jak gdyby nie mieli
absolutnie nic wspólnego z całą sprawą. Wyższość, chłodna
uprzejmość. Ale ich uśmiechy nie trzymają się twarzy, są
przylepione, wymuszone.
— Zdaje się, że zwyciężyła rewolucja — mówią. —
Jesteśmy realistami, godzimy się z tym faktem. Jesteśmy
również zawsze lojalni wobec każdej władzy. Teraz jest
więc nią rewolucja. Czym możemy służyć? Czy panowie
rewolucjoniści zechcą być naszymi gośćmi?
— Zachodzi pewne nieporozumienie w ocenie sytuacji —
odpowiada El Jefe. — To my jesteśmy teraz gospodarzami,
a wy gośćmi. Zaraz zobaczymy, czym będziemy mogli
ugościć.
Panowie Urraca z trudem zachowują uśmiech na twa
rzach. Jakiś mrok wyłania się z ich bladości. Fałsz — zim
ny jak wąż.
Cała rodzina umieszczona zostaje pod kluczem w bocz
nym budynku, otoczonym strażą.
Pałac bierze w posiadanie rewolucja.
Pałac nad morzem, z rozległym widokiem, jak z bajki.
Olbrzymi, otoczony murem teren, przekształcony w rai.
Las wygląda tu jak gdyby był ślicznie wyczyszczony
i uporządkowany. Gniazda ptasie w rzędach.
Ziemia czysto wygolona, traw a i zieleń ostrzyżone, przy
cięte.
Kamienie porządnie poukładane, pobielone.
Ścieżki wylane cementem, wyciągnięte w eleganckie za
krętasy.
Plaża urządzona — schody, tarasy, domek do kąpieli.
przystań, pawilony, w których pija się popołudniową her
batę, słucha muzyki.
Wszystko razem — pokaz zwyciężonej natury w naj
bardziej wiemopoddańczej służbie państwa Urraca.
1:1
Wokół pałacu szeregi budynków dla nadzorców, straży,
służby. Ponadto stajnie, garaże dla samochodów i wszel
kiego rodzaju pojazdów, wieża ciśnień, ptaszarnia, oran
żeria, w niej rzadkie gatunki kwiatów i owoców.
Jest nawet dom dla wężów. Bez dachu, o wysokich
szklanych ścianach wokół stosu kamieni i cementowych
kloszów wysadzany drzewami (węże wpełzają aż na ich
wierzchołki, okręcają się wokół gałęzi, kołyszą się w po
wietrzu).
Sam pałac jest wieloramienną gwiazdą budynków, w któ
rych style wszystkich czasów przemocą wtłaczano jedne
w drugie.
Kolczasta wieża — triumfujący pionek na szachownicy —
jest ukoronowaniem olbrzymiej ilości pawilonów, altan,
balkonów.
W ewnątrz pałacu rzeźbione sale marmurowe, ściany
uginające się od złoconych ornamentów, olbrzymie lustra
w obramowaniu złotych wężów i orłów.
Schody — szerokie ulice. Windy — gabinety z aksamitu
i złoceń. Żyrandole — drzewa z kryształu.
Błękitne sypialnie w amfiladzie, białe gotowalnie z ro
ślinnością kutą w srebrze, łazienki w kolorze morza,
prysznice ukryte w figurkach pasterek.
Wszystko dla wygody państwa Urraca, by przyczynić
się do ich świetności.
By ich wyróżnić, wznieść wysoko ponad tłum. By czuli
swą niezwykłą wartość, by nigdy nie wątpili w to, że są
cenni, wybrani.
Na co potrzebny teraz pałac? Jak może służyć rewolucji?
Jest zupełnie nieprzydatny. Nie można go na nic wyko
rzystać.
Nikt w nim nie może zamieszkać. Nie można go sprzedać
(ponieważ nie można go przenieść) i dlatego pozostać musi
niewybaczalną, hańbiącą plamą w kraju rewolucji.
A może pałac winien pozostać jako odstraszający przy
kład, pomnik pasożytniczego samouwielbienia, ostrzeżenie
na przyszłość?
44
/
Budzi on zdumienie, smutek, gniew. Nie zasługuje na nic
lepszego niż grabież i pohańbienie. Ale rewolucja to prze
cież nie bojówkarz.
Dumny pałac rodu Urraca przechodzi we władanie re
wolucji.
Smok został zwyciężony, jego skarby oglądać mogą
wszyscy Rewolucja zaprasza na festyn do pałacu.
Mile widziani na nim są również byli poddani. By z bli
ska przeżyć mogli zmianę, uwolnić się od magii władców.
Festyn rewolucji!
O zachodzie słońca, gdy morze rozpłomienia się w do
gasających blaskach, lud napływa w gościnę do pałacu
Urraca.
Na tle ciemniejącego nieba pałac rozbłyska jak zjawisko
świetlne Odświętny gwar wzrasta, zagłusza szum wzbu
rzonego morza.
Wszystkie bramy stoją otworem, wszystkie sale zapra
szają. Stoły uginają się od jadła i napojów z bogatych
zapasów pałacu.
Gra orkiestra (muzycy pałacowi w fantazyjnych mundu
rach). Świeże róże w wysokich, jak gdyby rumieniących
się, alabastrowych wazonach. Kryształowe żyrandole sieją
pryzmatyczny, migotliwy blask — ogień wśród odłamków
lodu.
Pałac ożywa od przepływającej przezeń ciżby — krąże
nia krwi ludzkiej.
Ludzie zaczynają czuć się coraz pewniej. Początkowo
cofają się olśnieni, wstrząśnięci widokiem bogactw i prze
pychu. Potem uświadamiają sobie siłę swej masy, swoje
rewolucyjne prawo ludu.
Nie pozostają też w tyle nadający ton okoliczni mieszcza
nie. Woleliby może pozostać w domu, lecz nie mogli się na to
odważyć, niepewni swego miejsca w rewolucji. Trzymają
się razem — wyspy w mrowiu ludzkim — trochę zakłopo
tani i niespokojni, wahają się między postawą pełną po
czucia wyższości a służalczą uniżonością.
Przyprowadzili ze sobą dobrze strzeżone córki — coś
15
w rodzaju ozdób i przynęty, swój częstokroć największy
majątek. Matki i córki oglądają się za młodymi wilkami
rewolucji, ciekawie, niespokojnie.
Państwo Urraca siedzą w alkowie — przymusowi goście
na tej uroczystości.
Nikt z nich nie je ani nie pije, na stole przed nimi puste
szklanki.
Sztywni jak figury gipsowe, silą się na obojętność.
Martwe uśmiechy na wargach. Nie biorą udziału w zaba
wie, zaledwie obecni.
Są zwyciężeni, godzą się z tym formalnie. Ale bije z nich
nieprzełamana duma, żądza władzy. Tyleż w nich dobrej
woli i tyleż im można zaufać co wężom w klatce.
Gdy rodzina Urraca siedzi tak osobną grupą, szczególnie
wyraźnie uwydatnia się różnica między mężczyznami i ko
bietami. Mogłoby się zdawać, że chudość i otyłość zależna
jest w tej rodzinie od płci.
Mężczyźni chuderlawi i mizerni, o skórze ciemnej i bla
dej, ocienionej niepohamowaną szczeciną zarostu. Włosy
rzadkie, czaszki prześwitują jak skorupa jaja. Wszystko
w nich jest kruche, wyschnięte, spalone, zastygłe od chło
du. Jak gdyby nic już nie mogło nakarmić ich lub ogrzać.
Kobiety natomiast obrzmiałe, przekarmione. Pełno-
krwiste i różowe. Skórę mają naciągniętą i błyszczącą.
Suknie również napięte na potężnych ciałach, z ciemnymi
plamami potu. Tryskają zwierzęcym zdrowiem, na twa
rzach ich drzemie nuda i otępiająca ociężałość.
Dzieci noszą już ślady tego podziału: chudzi, cherlawi
chłopcy i tłuste, różowe dziewczynki.
Ów porządek natury wykazuje wśród nich jedno odchy
lenie — chłopczyk siedmio- czy ośmioletni grubszy od któ
rejkolwiek z dziewczynek. Członki jak białe kiełbasy, twarz
kwitnąco różowa, wargi pełnokrwiste, nabrzmiałe.
Chłopczyk robi dziwnie dwuznaczne wrażenie w tej gru
pie rodzinnej. Jak gdyby był przebraną dziewczynką, jak
gdyby przez niewytłumaczalne nieporozumienie otrzymał
niewłaściwą płeć. Niczym mały intruz, owoc fałszywego
kroku, któremu matka dała wszystko, a nieznany ojciec nic.
46
Państwo Urraca widzą płynący przed nimi potok ludzki,
lud, którego nigdy nie znali i który dlatego jest im teraz
obcy, o którym wiedzą jedynie, że panowali nad nim, że
był ich własnością. Że był jak ziemia pod ich stopami, jak
trawa, po której się depce, że patrzyli nań z góry jak na
pełzające robactwo.
Jakże zmienili się od razu ci ludzie! Zdają się nie pozna
wać już swych czcigodnych i kochanych państwa. Wyparli
się ich całkowicie. Przechodzą obok nich, nie patrząc na
nich, jak gdyby wcale już nie istnieli!
Gorzej nawet — zachowują się bezczelnie, niedopu
szczalnie: chwilami przystają i przyglądają się im z bliska
jak figurom z wosku, nierzeczywistym, osobliwym
i martwym, a jednak zdumiewająco podobnym do istot
żywych.
Nikogo, nikogo zupełnie, kto okazałby szacunek, pokłonił
się do ziemi, komu drżałyby kolana. Ach, cóż za krótko
wzroczni ludzie, zdrajcy, jakże łatwo dali się zwieść! Tak
szybko, bez oporu zdemoralizowani przez rewolucję!
Państwo Urraca są odcięci, izolowani. Bije od nich zimny
blask jak 6d śniegu. Trupi chłód.
Dystans, dla ustanowienia i zachowania którego robili
wszystko, odwrócił się przeciwko nim samym, stał się nie
przekraczalny. Niewidzialna przepaść dzieli ich od gwaru
zabawy.
A pałac jakże odmienny ma wygląd! Jakże podupadł jego
przepych! Jak bezsilny jest jego splendor!
Ale muszla martwej potęgi szumi! Huczy coraz donośniej
nowym życiem.
Zabawa przechodzi w coraz dzikszy szał. Echo jak gdyby
dalekiego ryku wybija się nad gwarem. Jak gdyby jakiś
dziki zwierz budził się wśród radosnej ciżby. Tłum porusza
się coraz gwałtowniej, twarze falują, migają jak płomienie.
El Jefe poprowadził tańce w dużym salonie, teraz zaś
wycofał się. Uważa może, że zrobił swoje, chce zostawić
wolne pole dla bardziej swobodnej radości.
Młode wilki rewolucji grają rolę danserów, z elegancją
wychwytują córki mieszczan. Dziewczętom mija wkrótce
47
V ^ ^ . V < . V x■». V. ’*» s » %' / * : ' ■ v \ x N \ . . ' > \ >N s v \V - • * v ^ , ' ; - v ^ DARIJNGA yj * * : ■ > ■ W ^ •h ś 1 » k. j ARTUR LUNDKYIST
ARTUR LUNDKVIST — znany pisarz szwedzki, lau reat Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej (1957), należy do najbardziej poczytnych współczesnych pisarzy skan dynawskich. Jest nie tylko prozaikiem, lecz także poetą i krytykiem. Jego utwory cha rakteryzuje oryginalne ujęcie tematu, nowoczesna forma, bogaty poetycki język, żywa akcja i nastrój przesycony egzotyką. Darunga stanowi dzieło nie zwykle ciekawe pod wzglę dem treści i formy, o doniosłych wartościach artystycznych i ideowych.
ART UR L Ui \ DKVI S T DARUNGA albo MLEKO WILCZYCY Przełożyła ze szwedzkiego IRENA WYS Z OMJ R S K A |4 WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
Tytuł oryginału: D A R U N G A E L L E R V A R G 1 N N A N S M J O L K Obwolutę i okładkę projektowała B A R B A R A T A L A R O W S K A PRZEDMOWA Darunga jest pierwszą książką pisarza szwedzkiego, Artura Lundkvista, która ukazuje się w Polsce. Wypada choć w kilku słowach przedstawić jej Autora. Urodził się w r. 1906 w rodzinie chłopskiej. Samouk, pędzony przemożnym głodem książki i wiedzy, nie może znaleźć sobie miejsca w skostniałych patriarchalnych formach rodzinnego środowiska i rychło ucieka w świat. Mając lat dwadzieścia osiedla się w Sztokholmie, gdzie w dwa lata później (1928) debiutuje tomem poezji Żar. Tytuł symptomatyczny dla całej jego przyszłej twórczości literackiej, bujnej, gwałtownej, żar liwej. Z natury dynamiczny radykał, wyrosły w duchu protestu przeciw własnemu środowisku, społeczeństwu, religii, buntują cy się przeciw mieszczańskiej kulturze i tradycji kulturalnej, występuje od razu jako pisarz awangardy, krwisty i zmysłowy, wizjoner i utopista, poeta zaangażowany społecznie i poli tycznie, głosiciel szczęśliwego jutra ludzkości, raju, który zbu dują maszyny To credo czyni go jednym z przywódców młodych szwedzkich modernistów, pisarzy proletariackich, tzw. „Pięciu Młodych”. Niezwykle płodny (od 1928 do dziś dał ponad 40 książek), rzuca rok po roku tomy poezji (m. in. Nagie życie, 1929; Czarne miasto, Proza ziemska, 1930: Biały człowiek, 1931. Temat ognisty, 1939; Rozstaje. 1942, Siady na wodzie. 1949. Zycie jak trawa, 1954; Róże wiatrów, 1959), esejów i krytyk literackich (Wiatr zza Atlantyku, 1932; Ikarowy lot, 1939; Poeci i dema- skatorzy w nowej literaturze Ameryki, 1942; Horyzonty litera tury obcej, 1959); prozy (Malinga, 1952; suita autobiograficzna Walc z Vindinge, 1956, zbiory nowel i opowiadań, ostatnio Góra i jaskółki, 1957 i Opowiadania dla zabłąkanych, 1961), reportaży. Obdarzony iście sejsmograficzną wrażliwością na wszystko, 5
co nowe i wartościowe w literaturze światowej, bardzo wcześnie w znakomitych esejach krytycznych sygnalizuje i lansuje w Szwecji (nieraz sam tłumacząc) Faulknera, Nerudę, Nezvala, T S Eliota, Garcię Lorcę, St. John Perse’a, Eluarda i wielu innych. W połowie lat trzydziestych poeta przechodzi pewien zwrot ku surrealizmowi Trudna symbolika spowija w tym okresie problem centralny jego twórczości poetyckiej: samotność czło wieka. Po wojnie Lundkvist powraca do afirmacji życia z lat mło dzieńczych i marzeń o przyszłym lepszym życiu Łączy z tym teraz większą przystępność formy artystycznej Pisarz uderza zdecydowanie w ton społeczny. Zarówno w twórczości lite rackie] jak i w działalności politycznej reprezentuje tzw „trzecie stanowisko’' głosi konieczność światowego uniwersa lizmu. współpracy Wschodu z Zachodem, ogólnoludzkiego bra terstwa Przystępuje do międzynarodowego ruchu pokoju 1 zostaje członkiem Światowej Rady Pokoju. Jak każdy Szwed. Artur Lundkvist lubi podróżować. Jest chyba najbardziej upartym włóczęgą spośród pisarzy szwedz kich Łupy. które ten współczesny Wiking przywozi z licznych podróży, to poetyckie i odkrywcze reportaże literackie, prawdzi we perty nowoczesnej literatury podróżniczej Kra) Murzynów (1949), Indie płoną (1950), Maki Taszkientu (1952), Smok prze mieniony (1955), Kontynent wulkaniczny (1957) — to kolejne reportaże z Afryki, Indii. ZSRR. Chin Ludowych Ameryki Łacińskiej Podróże i przeżycia zostawiają ślad nie tylko w re portażu W roku 1960 pisarz przeżywa (wraz z żoną, poetką Marią Winę) straszne trzęsienie ziemi w Agadir, w Maroku. Wrażenia i refleksje zamyka w potężnym poetyckim chorale Agadir (1961). Głęboko humanistyczna I postępowa twórczość przynosi Lundkvistowi międzynarodowe uznanie W roku 1958 zostaje laureatem Nagrody Leninowskiej Wręczając mu ją profesor Skobielcyn określi! trafnie „świat pisarza oświetlony intelektem filozoficznym i ogrzany poetyckim sercem” Nagrodę Lundkvist przeznacza w całości na fundusz popierania tłumaczeń współ czesnej literatury szwedzkiej na języki obce Spotkało go też uznanie we własnej ojczyźnie mimo pewnego chłodu krytyki zachowawczej, niechętnej mu z powodu jego radykalizmu. Uznanie to ukoronowało ostatnio (listopad 1961) 6 najwyższe wyróżnienie narodowe, tzw. Mała Nagroda Nobla (nazwa oficjalna Wielka Nagroda Loterii Książkowe]), przy znana za twórczość poetycką i krytyczną Lundkvista poetę poznajemy tez w Darundze (1954), wiz]i rewolucji w wyimaginowanej republice południowoamerykań skie] Jak łączy misję swego słowa z treścią przekonań, czego pragnie, z czym się szamoce, mech powie cytat wyrwany z te] książki .Język jest organizmem i maszyną zarazem Można go roze brać na części l ztozyć Słowa są jak koła które zazębiają się o sienie Czasowniki - to koła napędowe które wprowadzają w ruch inne Język jest ruchem wciąż idzie naprzód Jeśli stanie zapada cisza podobnie jak wtedy gdy stanie zegar „Czasowniki są rewolucjonistami języka siłą która mesie go naprzód Na przykład chleb jest słowem Słowo to widzi się okrągłe jak koło, ale w bezruchu bez możności poruszania się O własnej sile Jeśli jednak powiemy - Żądamy chleba! wtedy słowo idzie naprzód, staje się toczącym się kołem, po czątkiem rewolucji” A książka przedstawi się sama. Zygmunt Łanowski
C U K I E R I W A L K A Vientoverde — to dobrze nawodniona równina wokół rzeki Zawsze spragniona trzcina cukrowa pije latami, za nim dojrzeje do żniw Ten długotrwały uścisk wody i słoń ca rodzi w końcu cukier. Pola trzciny cukrowej są obrazem młodości: gąszcz rosnący w kępach, raniąca szorstkość, ukryte krwawienie. Korzenie splatają się ze sobą, trzymają ziemię w przetka nym uchwycie. Trzciny ssą wodę jak małe pompki — bezgłośne tętnienie, nabrzmiewanie zielonych łodyg. Woda doprowadzana jest rowami, krzyżującymi się na polach trzcinowych — żyły konieczne dla życia pól. Chcąc przejść ten obszar, trzeba iść wzdłuż rowów, gdy dopływ wody jest zamknięty Przez las trzciny cukrowej ledwo można się przecisnąć, nie wyrąbawszy sobie drogi sierpem. Plątanina zielonych łodyg, twardych jak drzewo, dwukrot nie nieraz wyższych od człowieka, otacza go jak gęsta klatka. Las trzciny cukrowej z łatwością ukrywa mordercę lub zbrodnię Nierzadko natrafia się tam w czasie żniw na zwłoki wciśnięte w ziemię, pozieleniałe od pleśni i mchu, często już tylko jakieś strzępy odzieży i szkielet pod nimi. Dzieci gubią się w tej zielonej dżungli, nigdy nie odnaj dują drogi powrotnej. Ich płacz i skargę zagłusza szum trzciny. Rodzice, zrozpaczeni pod brzemieniem trudów, zo stawiają tu niemowlęta, by pomarły Żniwiarze nie dostrze gają nic, dopóki drobne kosteczki, podobne do szkielecika nieżywego ptaka, nie zachrzęszczą pod ich stopami. Płacz, rozpacz, lęk napełniają trzcinową puszczę. Lecz także radość i upojenie. 9
Pijany zapada się w zieloną ciemność i śpi nie zakłóco nym snem Dla niego szum łodyg jest muzyką i kołysanką. Kochankowie wkradają się tam, by znaleźć samotność i w zielonej chacie z trzcin darzyć się miłością. Codzienne odgłosy życia dobiegają ich słabo, jak głosy znad brzegu, gdy się jest na morzu. Niekiedy do lasu trzciny wpełza kobieta, aby w ukryciu urodzić. Jej skarga tonie w poszumie, krew wsysa ziemia — korzenie trzciny cukrowej. Wiele potrzeba życiodajnych sił, wiele słońca, wody i wiatru, falowania i szumu, by cukier dojrzał — by wy lęgły się zielone tajemnice. Pola trzciny cukrowej dojrzewają plamami, rozrzucony mi nieregularnie to tu, to tam. Przychodzą żniwiarze, wrzynają się w pola klinami, za kolami. Raz po raz ostrzą sierpy i dalej tną szybkimi ru chami kępy trzcin. Cięcie wymaga siły, mocy w muskułach ramion i rąk. Trzcina pada na bok w pięknie zebranych na ręczach, szeleści dojrzałością, żółkniejąca u wierzchołków. Sok ścieka z sierpów, można go z nich zebrać palcami, skosztować słodyczy. Bywa, że tnący sierp dosięga węża, który nie zdążył uciec — odrzuca go na zżęte pole jak krwawą szmatę. Łodygi trzciny cukrowej są ciężkie. Bierze się je w wiąz kach na ramię, ile zdoła unieść człowiek; sok przesiąka przez odzież, zrasza ciało Następnie załadowuje się wa gony, wysoko — zielone mury łodyg z jaśniejszymi końca mi korzeni. W miarę jak postępują żniwa, układane są na polach tory. Przyjeżdżają małe lokomotywki, wesołe i gwiżdżące, zziajane jak psy Pomalowane na czerwono, aż blask od nich bije — żar ognia w zieleni. Dym zdaje się wzbijać z ziemi, gdy mały żelazny pies niknie wśród szpaleru wagonów z wieżowym ładunkiem. Kolebiąc się nierównomiernie, rusza sznur załadowanych platform. Wędrujący, zielony mur. Wreszcie cały pociąg wywraca się za gorliwą, małą lo- 10 komotywką, która staje płomiennoczerwona, pluje dymem i gwiżdże niecierpliwie. Plon trzciny cukrowej wpływa do wielkiej cukrowni w Vientoverde, której dwa kominy strzelają ku niebu, wyższe niż wszystko wokoło. Przed nią piętrzy się trzcina cukrowa wielkimi zwałami pośród to rów. Ściany ich stoją otworem ku maszynom. Dudniące zgniatacze pochłaniają równy strumień trzci ny. Bije para z olbrzymich kadzi. Pali się tu suchą masą łodyg; dymy ciemnymi chmurami gromadzą się w powie trzu. Kominy cukrowni pod koroną dymu są punktem centralnym, na którym zatrzymuje się spojrzenie na równinach Vientoverde. Stoją tam zawsze takie same, nieuniknione. Bije z nich siła i pewność, lecz także nie pokój, niemal trwoga. Jak skryte oczekiwanie czegoś, co nigdy się nie zdarza. Wciąż tylko nowe zbiory trzciny cukrowej. Mijają lata pod stale dymiącymi kominami. I moc widoma w wielkich złoconych literach nad cu krownią, na tle nieba, nad polami: s p ó ł k a . Władcza, niedostępna. Nisko przy ziemi żyją robotnicy cukrowni: w chatach z ziemi i łodyg. Żyją nisko jak trzcina lub niżej jeszcze, u jej korzeni, przy progach kanałów wodnych, z policzkiem przy ziemi. Patrzą stale z dołu ku górze: ku słońcu i niebu, ku komi nom i dymom cukrowni, ku biało ubranym ludziom, którzy rozkazują i decydują, mając za sobą moc kominów i zło tych liter. Pracują na polach i przy kanałach. Ostrzą sierpy, zbie rają plon trzciny cukrowej, załadowują wagony, karmią zgniatacze, palą w piecach. Są wszędzie Ich ręce i ciała, ich cierpliwe oczy, szerokie, nagie stopy, gibkie plecy, cie niste kapelusze. Służą cukrowni od rośliny w ziemi do soku, który wy ciśnięty z trzcin wiruje w maszynach i perli się w kadziach, aż zastygnie w biały cukier. II
Cukier — radość tej ziemi w dzień powszedni i święto: ulepiona w kształt ptaszka, madonny, trupiej czaszki. Żują trzcinę na pociechę, dla spędzenia czasu, po to by uciszyć nieco głód słodkim sokiem i śliną Żują, gdy cze kając siedzą na ziemi, gdy odpoczywają przed chatami i gdy pracują w polu. Robią to w roztargnieniu, jak coś do czego nawykli, coś nieistotnego; nadgryzają łodygi trzciny cukrowej, obierają ją zębami z długich łyk, żują białą substancję i wypluwa ją ją jak drzazgi drzewa na ziemię Kobiety żują karmiąc dzieci lub czekając, aż ugotuje się fasola Dzieci biegają z łodygami trzciny, jedząc ją podczas zabawy. Trzcina jest dorobkiem ludzi na plantacji, ich przysma kiem Nie dałoby się pozbawić ich tego przysmaku, niepo dobna go wzbraniać, dlatego jest dostępny dla wszystkich. Mimowolna wspaniałomyślność spółki i życzliwość wobec ludzi: łodygi do żucia dla wszystkich! Ucisza to usta, spra wia, że szczęki są zajęte, pociesza żołądki. Ponadto daje czyste, białe, mocne zęby. Ale w wieczór świąteczny mężczyźni spłukują słodki smak cukru ostrymi, palącymi napojami, które spółka sprzedaje w swoich sklepach Na chwilę stają się dzicy, płoną jak żagwie, gaszą pożogę w jakimkolwiek szaleństwie. Spółce nie wyrządzają żadnej szkody; szukają upustu między sobą, wśród swoich Potem walą się z nóg, leżą nieprzytomni na trzcinie wokół chat. Budzą się oszołomieni, nic nie pamiętają. Zaczynają znów ssać trzcinę, przeżuwać ją jak woły, wypluwając resztki na ziemię — spokojni, cierpliwi, znów gotowi do pracy. Spółka jest tylko napisem na tle nieba, oni prawdziwych swych władców nie widzą nigdy Tylko nadzorcy robót objeżdżają konno pola wzdłuż kanałów nawadniających. Zatrzymują się przed chatami, uderzają niecierpliwie szpic rutą po butach lub wywijają nią w powietrzu Zbrojni w pistolety, otoczeni psami Wskazują palcem na pola, ro bią zamaszysty gest nad ludźmi, jak gdyby kosili ich jed nym cięciem. Taki jest rozkaz! Czasem pokazują zęby w krótkim uśmiechu, zimnym jak dreszcz. 12 Robotnicy należą do pól, należą do cukru. Znaczą o wie le mniej niż zbiory. Tak, jeśli w ogóle coś znaczą, to z uwa gi na nie. Istnieje cena na cukier, lecz nie ma ceny na ludzi. W gąszczu trzciny cukrowej gnieżdżą się węże. Nigdy się ich nie wypleni. Gdy mężczyźni pracują ze zgiętymi plecami, gdy siedzą na ziemi, przeżuwając trzcinę jak woły, nikt nie wie, co miele się w ich ociężałych mózgach, co kryje się w cierpli wych spojrzeniach. Krążą pogłoski o wichrzycielach, podobne do podmu chów wiatru, które przychodzą znikąd i gdzieś, giną. Spółką ma długie uszy, wsłuchuje się nimi w szelest trzcin, jest czujna. Ale niczego nie zauważa. Cóż by tam zresztą mogło być? A jedpak są węże w gąszczu trzciny cukrowej. A może są i robotnicy, którzy pozornie wydają się podobni innym, a noszą w sobie zakazane myśli, rozpowszechniają nie dozwolone słowa? Lecz nie można wytknąć ich palcem. Nie można też ich odrzucić, jak się odrzuca węże uderzone sierpem. Kilku z nich spotyka się skrycie w gąszczu trzciny, gdzie szelest głuszy ich ściszone głosy, lub w nocy w którejś z chat, gdzie siedząc blisko jeden przy drugim, szepcą w ciemności. Przyzwyczajają usta do niezwykłych słów: organizacja, strajk, walka, solidarność. Niebezpieczne, zabronione sło wa, z których bije moc. Słowa, które łączą ich jak wspólna tajemnica, napawają dumą, są ziarnem nadziei. Imię Esbana Durindo szerzy się wśród nich, sięga coraz dalej. „Esban Durindo” — mówią, pozdrawiając się skinie niem głów. Jest to imię, z którego czerpać można siłę. Jest jak tajne hasło, jak słowa obietnicy. Lecz kim jest Esban Durindo? Czy jest taki, kto go wi dział? Gdzie on się znajduje? Tak, jest taki, który go widział. Wielki człowiek, Esban Durindo, przywódca wolności, o głowę przewyższa innych. 13
Niezachwiany jak drzewo Stoi nieporuszony na wietrze Gdzie się znajduje? Kto to wie! Nikt me zna jego życia. Jest wszędzie i nigdzie Ale coraz więcej i więcej ludzi wierzy w niego Coraz więcej i więcej czeka na jego czyn. Czy Esban Durindo nigdy nie przybędzie do Vientoverde? Czy nigdy się z nim nie spotkają? Czy nie ma dla nich czasu? Tak. gdy nadejdzie pora, przybędzie Nikt nie może przewidzieć kiedy Po prostu nagle zjawi się wśród nich On, Esban Durindo! Istotnie którejś nocy przybywa. Poprzez ciemności wieść idzie po chatach, do zaufanych, związanych tajemnicą Esban Durindo już jest! Skradają się jak cienie, przychodzą ze wszystkich stron Zbierają się w chacie, gdzie Esban Durindo siedzi przed małą lampką, oświetlony jak obraz świętego w kościele W ciszy gromadzą się wokół niego, z odkrytym* głowa mi. bosi, stłoczeni w mrocznym cieniu dookoła kręgu światła. Zwracają ku niemu twarze. Świeci wiele par oczu. Esban Durindo mówi cicho, z powagą, z wiarą Koszula jego. otwarta pod szyją, napina się na szerokiej piersi Czoło wysokie, potężne Pokrywa się potem, gdy mówi Błyska za każdym razem, gdy porusza głową w świetle lampy. Wiara płynie nie tylko z jego słów. lecz z całej jego postaci, ciała, członków Jest czymś, co promieniuje z niego, co czują wszyscy skórą i nerwami Nawet głuchy, który nie słyszałby jego słów. czułby w nim ową wiarę Jest to uczucie, które przenika ciało i jest trwalsze od słów Dlatego spotkanie z Esbanem Durindo pozostaje w nich jak fundament, jak drzewo o które można się oprzeć Słowa są jak piasek — wymykają się, wyciekają W Vientoverde rewolucja dojrzewa z wolna do żniw Najpierw jest tylko strajk Ryzykowne przedsięwzięcie u ludzi, którzy nie rozumieją, o co chodzi. 14 Wtajemniczeni uderzają na dany znak, właśnie podczas żniw trzciny cukrowej. Z ust do ust idzie rozkaz: „Nikomu nie wolno wyjść w pole, nikomu nie wolno ściąć ani snopa trzciny.” Będą walczyć! Walczyć? Ale jak? Walczyć z pustymi rękoma? Walczyć tym, że nic nie będą robić? Tego nie rozumieją. Ale nie idą do pracy, siedzą w cha tach lub kryją się w trzcinie cukrowej Spodziewają się najgorszego. Nie, nie wolno im dać się zastraszyć Teraz hasłem jest: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!” Przyjeżdżają konno nadzorcy i mężczyźni z karabinami. Kopnięciem otwierają drzwi lub zdzierają maty u wej ścia do chat. Każą wyjść z nich wszystkim, spuszczają psy, by szukały. Kilku wyprowadzają siłą, ciskają ich o ziemię. Krzyczą, biją szpicrutami. Bici nie ruszają się z ziemi, leżą z ra mionami na twarzy. Nie wydają żadnego dźwięku, milczą co przyjmują razy. Ale wokół chat słychać skargi kobiet, płacz dzieci. Ta metoda nie doprowadza do niczego Żniwa czekają nadal, cukrownia czeka. Nic nie jest zrobione. Wtedy następują groźby: chaty zostaną spaldne, co dzie siąty mężczyzna rozstrzelany jak pies Żadnego skutku. Równie pusto na polach. Gdy pierwsze chaty zaczynają płonąć, ludzie uciekają na pola trzcinowe. Kryją się w zielonej dżungli, przepadają, stają się prawie nieuchwytni. Ludzie ze spółki usiłują podpalić trzcinę. Jest jednak zbyt soczysta, pali się źle, ogień miga przez chwilę wśród wierzchołków i gaśnie, wydzielając czarny dym o słodka- wym zapachu spalenizny. Potem przychodzi coraz więcej ludzi z karabinami, idą wzdłuż kanałów wodnych Wycinają trzcinę, przedzierają się na przełaj przez pola Zaczynają strzelać do czegoś, co porusza się w gęstwinie Strzelają na chybił trafił, coraz żywiej, dla samego huku, aby być słyszanym, pokazać, że tu nie ma żartów. Nagle uświadamiają sobie, że na strzały ich odpowiadają 15
inne — z głębi pól Że sami są pod ostrzałem To już nie zwykłe polowanie na ludzi, lecz walka Wtajemniczeni mają broń Pola trzciny cukrowej bronią się. Nadzorcy i ich ludzie wycofują się. Kilku z nich jest rannych. W Vientoverde zaczęło się powstanie. Spółka telegrafuje po żołnierzy Są już w drodze koleją do Vientoverde Ale pociąg się wykoleja, jest ostrzeliwany z głębi pól trzcinowych Równina przekształca się w pole bitwy, na którym trzci na cukrowa staje się wielką przeszkodą Chroni tych. któ rzy chcą się ukryć lub zaczaić w zasadzce Sprzyja swoim ludziom, lecz zatrzymuje obcych żołnierzy Nie chce się palić, nie daje się zdeptać. Trzcina jest nieugięta jak gęsto zwarty tłum ludzi, jak cały naród, uparcie wyrastający ze swej ziemi Żołnierze wycinają sobie przejścia wśród pól Ale wciąż są pod ostrzałem z różnych stron Mają rannych i zabi tych Odpowiadają na strzały, nie wiedząc w co celować, niepewni wyniku. Ludzie, którzy leżeli ukryci w trzcinie z sierpami w rę kach, rzucają się nagle naprzód, zaskakują żołnierzy, zanim ci zdążyli użyć karabinów Jeśli żołnierzom udaje się kogoś zaskoczyć w trzcinie cukrowej, to tylko kobiety i dzieci, które czołgają się tu wystraszone, zbłąkane, lub leżą zmożone snem Czasem krew zalśni na zieleni — ale nie znajdują tam nikogo Czasem trup stoi wyprostowany wśród łodyg — sie ką go kulami, dopóki nie spostrzegą że strzelają do trupa Przyjeżdżają żołnierze na koniach, usiłują przebrnąć przez pola .Jeźdźcy, którym biczująca trzcina sięga do bioder, nie mogą dojrzeć więcej niż piesi żołnierze — są bardziej wystawieni na ostrzał. Jeden po drugim zsuwają się z koni Znikają. Przestraszone lub ranne konie depcą w kółko w trzci nie Stają dęba. rżą wylękłe, nie znajdując drogi wyjścia Beznadziejnie jest walczyć z niewidzialnym wrogiem 16 na polach trzciny cukrowej! Żołnierze przeklinają swe za danie, tracą wszelką chęć do walki. Siadają grupkami w lesie trzcinowym, odpoczywają pod jego osłoną, zanie chawszy polowania na ludzi. Ktoś macha białą koszulą ponad trzcinami. Odpowiada mu okrzyk z gęstwiny. Nikt nie strzela. Żołnierze i ro botnicy dochodzą do porozumienia. Pierwsze grupy żołnie rzy przechodzą na stronę robotników cukrowni. Przyłą czają się do powstania. Walka staje się coraz bardziej chaotyczna. Przybywają nowe oddziały wojsk, lecz żołnierze coraz liczniej dezer tera ją. Pewnej nocy cukrownia staje w ogniu — olbrzymia pochodnia nad polami. Triumfujące okrzyki rozbrzmiewają z różnych stron w ciemności. Innego dnia powstanie zdobywa dworzec kolejowy. Te legram przesyła wiadomość o tym w różne strony. Teraz nadchodzą pociągi z posiłkami dla powstania. W ślad za tym powstaniem następują inne, wybuchają płomieniem ze wszystkich stron. Esban Durindo przysyła swój pierwszy manifest: „Nadeszła chwila! Dość długo już cierpiał naród Da- rungi!” Wtedy powstanie przechodzi w rewolucję. Rewolucja w Darundze! Wreszcie walka ucicha; w Vientoverde pola są spusto szone, trzcina cukrowa wycięta, zdeptana, pełno w niej zwłok, których odszukaniem nikt się nie trudzi. Sępy wzbi jają się nad nimi ciężkim lotem, krzycząc ochryple, gdy ktoś się zbliża. Cukrownia — czarna ruina z nagimi, wygasłymi komi nami. Pozłacany szyld wisi poszarpany, z zataczającymi się literami, wykrzywiony w bezsilnym grymasie. Tego roku Vientoverde nie da cukru. 2 D a ru n g a
P I S A R Z A lonzo Rieles, poeta? Siedzi zamknięty w redakcji dziennika. Pragnie opie wać rzeczywistość, lecz musi zadowolić się kłamstwem Siedzi i drukuje — królik w klatce. Czuje wiatr, tęskni za wolnością, ale nie może się wydostać. Cały dziennik jest jak stos klatek wewnątrz większćj klatki. Nic innego tylko gdaczące kury, tchórzliwe króliki. Łajno leży w białych stertach, kapie ze stołów, półek, maszyn. Słowo uwięzione — jak on sam. Słowo w klatce: spo dlone, skalane. Alonzo Rieles, poeta? O, stara się pielęgnować w sobie słowo jak ukryte ziarno! Ale chciałby zasiać je w ziemi, w ludziach. Chciałby trzymać je w ręku i móc cisnąć nim jak płomieniem, okrzykiem, który zapala. Ale... tylko klatki w klatkach, gdaczące kury, tchórzliwe króliki. Miasto uwięzione jak on sam. El Durazno, Brzoskwinia, leży, jak w koszu, wśród lilio wych wzgórz. Rzeka przychodzi z gór — chłodna i rześka, podobna do dziewczyny z hiacyntami. Lecz i ona powoduje mękę: jest na niej tylko jeden most — biedacy muszą poczekać, aż bogacze przejadą w swoich powozach. El Durazno śpi, drzemie lub ziewa w kurzu. Słońce i mu chy na białych murach. Oślepiające. Otępiające. Domy bogaczy zamknięte jak fortece — ślepe mury bez okien. Wszystko zwrócone do wewnątrz, zawarte. Dnie ciche jak w studni, we wzorach cieni żelaznych krat, po dobnych do czarnych ostów na tle murów. 18 Służba porusza się bezgłośnie. Otyłe władczynie śpią w fotelach, w cieniu, z muślinem od much na twarzy. Obok ociężali panowie, z brzuchami na udach; na stole otwarta gazeta z tłustym, czarnym jak smoła, zakłama nym drukiem. Żołnierze rozleniwieni, w wyblakłych mundurach, z któ rych przy nagłym ruchu unosi się kurz. Wloką swój ryn sztunek jak jakiś zbędny balast. Okrutni, wąsaci, rozzie wam, ponurzy w swym lenistwie, źli na wszystko, co im przeszkadza. Żołnierze, którzy wciąż czekają, czekają, gdy tymczasem krew tężeje im w żyłach. Jedno długie wyczekiwanie na czyn: wyładowanie się, wystrzały, krzyki. Potem nowa cisza, w której słychać, jak kapie, kapie. Alonzo Rieles, poeta? Nie — niewolnik dziennika, który późno w nocy opuszcza swoją klatkę. Palce uczernione ma kłamstwem, smak smoły w ustach. I słowo zdławione w piersi, łaknące powietrza jak płomień. Idzie przez miasto, do domu, zatacza się jak pijany. Ogłuszony zmęczeniem, bez żadnej satysfakcji, wyssany przez tę zakłamaną kurwę — gazetę. Miasto uśpione, zarzucone odłamkami potłuczonych bu telek. Ulice puste, okiennice zamknięte, ani jednej dłoni, która skinęłaby ku niemu, ani jednej twarzy, która odpro wadziłaby go spojrzeniem. Drzewa udręczone pomiędzy kamiennymi murami, z zielenią zmiętą i oklapłą jak stare rękawiczki. Nikt nie zakłóca tego snu w kurzu, chyba tylko pijani panowie, gdy przemykają konno wśród wrzasku i świstów szpicruty, pozostawiając za sobą chmurę duszącego, suchego pyłu z posmakiem końskiego nawozu. Jakaś nieszczęsna gitara obija się może o bok koński, wydając żałosne dźwięki. (O, gitaro w zbójeckich rękach! O, uwięziona muzyko!) Przed domem publicznym przechadza się sprzedawca jaj, tam i z powrotem, w oczekiwaniu na klientów. 2* 10
Dom ten jest także zamknięty, śpi jak wszystkie inne, nic nie zdradza. Jest tu brama z okienkiem, przez które wygląda twarz, gdy ktoś zapuka. Brama otwiera się znie nacka, wpuszcza lub wypuszcza odwiedzających. Cienie w ciemności, goście nocy. Sprzedawca jaj jest ślepcem lub bez mała ślepcem (po dobnie jak często grajkowie w domach publicznych). Nie widzi twarzy ani postaci, lecz słyszy najlżejsze kroki, naj cichsze głosy. Staje przed każdym, kto nadchodzi, trzy mając w ręku jaja. Wszyscy kupują je od niego. Przynoszą powodzenie, wzmagają siły. Obierają gotowane na twardo jaja, trzy mają je w ręku jak nagie prącia, wpychają całe do ust. A najweselsi, połknąwszy je, pieją jak koguty. (O, koguty uwięzione w jajach na twardo, koguty, które nigdy płomiennym swym okrzykiem nie zapalą świtu!) Skorupy jaj leżą na ulicy — białe łajno trzeszczące pod nogami. Jakże często Alonzo Rieles następuje na skorupy jaj przed domem publicznym! Jego dom jest na samym skraju miasta. Gliniana chata, którą usiłują podeprzeć sploty wina. Starzy rodzice nie śpią nigdy, gdy wraca późną nocą. Leżą pod wytartymi kocami, nieruchomo — ale czuwają. Nie zapala światła. Rozmawiają po ciemku. Starzy mó wią zawsze to samo. Oczekiwanie na coś. Łagodna skarga. Najpierw czekają na jego powrót. Potem czekają na to, co będzie im miał do powiedzenia. Potem czekają, aż uśnie, by wszystko uciszyło się w domu. W końcu czekają na własny sen, by nadszedł szybko, darząc ich kilku błogo sławionymi godzinami zapomnienia. Przed zaśnięciem Alonzo myśli o rodzicach. Myśli o nich z czułością — z goryczą o ich życiu. Ojciec wyniszczony, z żołądkiem jak bulgocące bagno. Nigdy nie zaznaje prawdziwego spokoju; nawet w nocy wstaje kilka razy, przykuca za chatą. Taki żałosny, gdy siedzi drżąc, z przymkniętymi białymi powiekami w wy nędzniałej twarzy. Ojciec, noszący w sobie truciznę, której 20 nigdy się nie pozbędzie, lecz która pozwala mu żyć dalej. Matka z zamglonym spojrzeniem, jak z pajęczyną na oczach. Piekarka, która całe życie piekła słodkie ciastka, lecz sama nigdy nie zakosztowała słodyczy. Wyschła od ognia, z palcami długimi i cienkimi jak pałeczki cukru, z plecami, które zgięły się na zawsze nad stołem piekar niczym, przy glinianym piecu. Narzędzia stoją jeszcze w kącie, spalone i czarne u jed nego końca. A na półkach cukrowe wypieki: madonny z dzieciątkiem w ramionach, śmieszne prosiaczki, grubi generałowie, trupie czaszki z wyszczerzonymi zębami, ule pione z cukru, pociągnięte farbą czerwoną i niebieską. Wszystko to już stare, pociemniałe od kurzu, popstrzone przez muchy: ostatnie pamiątki jej sztuki, zebrane na półce, niemal jak u rzeźbiarza. Matka, ta niegdyś zręczna piekarka, jest teraz więźniem mroku — chodzi po omacku. A on, syn, poetą? Nie, niewolnikiem dziennika, nie mo gącym chwycić słowa w rękę i cisnąć nim jak płomieniem! Nagle w Darundze rozpala się rewolucja. Iskra wybucha płomieniem, staje się pożarem, który ogarnia cały kraj. Słowo, wyzwolone z niewoli, leci jak uskrzydlony pło mień! Esban Durindo to imię owego nieznanego, który wraz z powstaniem przybywa z nizin. Nie jest to uczony, który wyczytał jakąś teorię. Ani adwokat, który potrafi rozdmuchać proces. Ani też gene rał, który rozszerza zasięg swego dowództwa. Lecz czło wiek z nieznanej rzeszy ludu, który tchnął życie w iskrę powstania. Esban Durindo! W depeszach dzienników powtarza się wciąż jego imię. Alonzo ma je codziennie przed oczyma. Imię to wzbudzać ma wstręt i strach, lecz dla niego brzmi ono jak fanfara. Esban Durindo! Łotr, wichrzyciel, burzyciel, niszczyciel kraju! Nie! Bohater, przywódca narodu, wyzwoliciel, płomienna nadzieja kraju!
Dziennik zapełnia się propagandą antyrewolucyjną, ale Alonzo coraz mocniej przekonany jest o słuszności i ko nieczności przewrotu. Czuje, że klatka dziennika chwieje się jak od wstrząsów podczas trzęsienia ziemi. Proklamacje Esbana Durindo docierają również do El Durazno — luźne, rozsypane kartki. Zakazane. Pod karą śmierci. Znaleźć je można na ulicy — często zmięte w kulki pa pieru lub wsunięte za progi domów, ukryte w rozwidle- niach drzew, płynące w rzece, czytelne poprzez wodę, gdy ' opadną na dno. Kiepsko drukowane lub powielane kartki, niebezpiecz niejsze od bomb! Jedna z nich dociera do Alonzo Riełesa. Czyta ją chci wie Słowa grzmią w jego uszach jak dzwony na trwogę. — Nadeszła godzina! Pierwsza fanfara, klasyczny wstęp manifestu rewolu cyjnego, potem słowa pełne treści. „Nadeszła godzina! Zbyt długo już cierpiał lud Darungi!” „Sprawiedliwość za cel, konieczność za broń...” „Chleb tej ziemi, plon pracy — dla wszystkich!” „Powstań, ludu Darungi! Wyzwól się od grabieżców i ka tów!” Alonzo wciąga głęboko do płuc ten wiatr. Klatka dzien nika staje się dla niego czymś nie do zniesienia. Dusi. Cuchnie. Dźwięki proklamacji wypełniają mu piersi. Na deszła godzina! Tej nocy, opuszczając redakcję, nagle wie, że to po raz ostatni. Cokolwiek, byleby nie musiał tu powrócić! Nie żyć w poniżeniu, nie służyć kłamstwu! Ani jednego dnia dłużej! Nadeszła godzina! Postanowienie to spływa na niego nagle, zawłada nim całkowicie, ogarnia go — radosne jak drzewo na wietrze. Nie jest już drżącym królikiem w klatce. Idąc do domu, nie zatacza się, jak dotąd, pod brzemieniem smutku. Wie, że niezliczone twarze czekają za zamkniętymi okiennicami. Nie czuje żadnego zmęczenia. Idzie już z wiatrem rewo lucji. 2 2 Mówi ze starymi w ciemności. Z rodzicami, którzy za wsze na coś czekali, nie wiedząc na co. Teraz przyszło! Nadeszła godzina! Pójdzie z rewolucją, przyłączy się do Esbana Durindo! Niedługo wróci! Zacznie się nowe życie! Alonzo Rieles wyrusza w drogę, by stać się pisarzem rewolucji, walczyć słowem jak orężem. Wyzwolonym słowem, żywym jak płomień! W I A T R Z notatek pisarza R ewolucja jest jak wiatr. Wiatr, który idzie prosto i pew nie jak mężczyzna. _ W iatr — szeroki jak cały kraj, bijący w górę, zielony jak wędrująca trawa. Rewolucja — karmiąca mlekiem wilczyca. Natura, którą przezwyciężyło macierzyństwo. ^ ^ Rewolucja — agawa zakwitająca na dachu, gwóźdź, któ ry nie pozwolił, by zżarła go rdza. Rewolucja — pochyłe drzewo, które prostując się, ciska zagnieżdżone na nim ptaki prosto z wiatrem. Rewolucja — ucho igielne zaćmione łzami wdowy, ogień, który podczas obiadu wybucha pośrodku stołu. Rewolucja — służąca, która wylewa nocnik na głowę pana domu i odjeżdża na jego koniu. Rewolucja — trzęsienie ziemi, które o północy burzy pałac, lecz tylko kroplę wody uroni z wiadra w chacie biedaka. _ Rewolucja wyrywa drzewa, którym brak korzeni, lecz sprawia, że las śpiewa. Rewolucja przemienia chmury nad miastem w gorejące domy dla nieznanych ludzi. Rewolucja pędzi przed sobą szczury z płonącymi ogo nami i uchodźców z potłuczonymi jajami w kieszeniach. Rewolucja pracuje palnikiem acetylenowym w nocy,
podczas gdy krawcowa wypluwa szpilki trzymane między wargami. Rewolucja siedzi pod wieczór przy oknie, ręką podpie rając podbródek. Zagląda przez ramię mężczyźnie, czytającemu gazetę pod drzewem. Grzebie w ziemi, jak gdyby szukała wody. Ze szczytów wzgórz patrzy na kraj. Siedzi jak wielki ptak na wierzchołku drzewa, próbując- siły wiatru. Potrzeba ogromnego ucisku, by szukać wyzwolenia. Trzeba wielkiej ciszy, by zrodziła się burza. Trzeba wiele smutku, by radość stała się nieodparta. Trzeba dużo niespożytej radości, by przenieść górę Trzeba powolnego tlenia iskry wśród nagromadzonych zbiorów, by ogarnął je pożar. Trzeba wiele nadziei, by zrównoważyć śmierć. Tego wszystkiego potrzeba dla rewolucji. Rewolucja jest w tej samej mierze ziemią co narodem Nierozerwalna jedność. Ziemia czeka podobnie jak lud. Ziemia smuci się wraz z ludem w żałosnym szepcie wia tru, gdy zapadnie wieczór, w szeleście samotnego liścia, w trawie płynącej jak woda, w wodzie falującej jak trawa, w czerwonej smudze na niebie, w chmurze, która przystaje przed słońcem. Oczekiwanie i smutek są w ścieżce, ginącej wśród drzew Plama piasku na łące czeka jak rozwarta dłoń. Rozkwitłe kwiaty wyczekują do ostatniej chwili Jeszcze raz na próżno! — i z westchnieniem strącają płatki Okienko na poddaszu czeka zarówno, gdy jest otwarte, jak i wtedy, gdy jest zamknięte. Chmury w złotych żyłach zatrzymują się nad ciemnie jącą wioską — w oczekiwaniu. Żyła wodna drąży sobie drogę — w oczekiwaniu. Rdza wżera się w żelazny most — w oczekiwaniu. 24 Ziemia leży wyciągnięta jak skuta w kajdany kobieta. Krwawi — w oczekiwaniu. Ziemia może tylko czekać i milczeć z wyschniętymi war gami lub patrzeć oczyma z kropli wody, skazanymi na to, by spaść jedna po drugiej. Ziemia odpowiada jednym tylko echem na wszystkie wołania. Ziemia jest bezbronna jak zamordowany bóg, rozległa, zagubiona we własnym bezkresie. Powstać może jedynie poprzez lud. Ale lud sam siebie nie zna, nie rozumie własnych prag nień, nie słyszy własnego głosu. Lud jest jak woda, krople, które zbierają się i ściekają, płyną na oślep, łomocą falami w zapory. Albo parują. Lud jest jak las, w którym drzewa nie wiedzą, że tworzą las. — Las, który faluje i huczy między horyzontami. Lud jest także jak drzewo, wpatrzone w siebie, ślepe na słońce nad swą koroną, drzewo, które nie wie o istnieniu źródła u swych korzeni. Lud jest jak skała zwrócona w głąb własnego mroku, skała, która pochłania bezsilną błyskawicę. Ziemia i lud szukają się nawzajem. Co to za przepaść je dzieli? Rewolucja jest mostem pomiędzy ziemią i ludem. Jest ludem, który wędruje jak las, jak morze. Ziemia idzie z ludem, wzbija się w niebo. Nie da się z niczym porównać, jak ziemia i lud winny wspierać się nawzajem, iść razem. E L G A U C H O C isza po walce. Wszystko jak gdyby spoczywało pod ciężką wodą. Żywi i umarli, jednakowo nieruchomi, skuleni, gdzie popadło, zastygli jak wylany stop metalu. 2!>
Trawa zdeptana w wiry, splamiona krwią. Nie słychać nawet pasikonika; wystraszone, uciekły lub oniemiały. Jaszczurka jak błyskawica śmiga ku plamie krwi na ka mieniu. Leży nieruchoma — zlana w jedno z kamieniem. Schyla łepek, zaczyna pić. Widać wyraźnie po ruchu szyi, jak połyka. Na ziemi martwe konie, zastygłe w nagłym ruchu, jak gdyby jeszcze walczyły — martwe. Nogi podwinięte pod ciała lub wyprężone sztywno, kosmyki sierści u kopyt powiewają od podmuchu wiatru, ruchliwsze od traw. Wy ciągnięte ku przodowi lub odgięte do tyłu głowy, szyje napięte w luki, gotowe pęknąć, oczy szeroko otwarte, nie ruchome pod pełzającymi muchami. Kał, który na wpół zatrzymał się w odbytnicy, wyciśnięty w śmiertelnych drgawkach. Krew, spływająca strużkami z ran, prawie sczerniała, z bladoczerwonymi smugami. Ludzie leżą najczęściej na plecach. Zamknięte lub szero ko rozwarte oczy, wpatrzone w przestrzeń, niewidzące. Żywi, umarli, ranni — bez różnicy — zapadli w półsen zmęczenia, skamieniałość śmierci, bezwład bólu. Wszystko ciche i nieruchome jak na obrazie — pole bi twy po boju. Wyżej, na skałach lub drzewach siedzą już kruki i sępy, przyczajone, wyczekują. Któryś przesiada się nagle, łopo cąc skrzydłami, po czym znów wszystkie zastygają w bez ruchu. Ponury fryz ptaków śmierci. Lecz gdy walka ustaje i echa jej cichną, gdy odpoczynek dokonał swego, trzebiąc i odnawiając, słychać, jak El Gaucho * nawołuje do odmarszu swym bandoneonem — organami pampasów. Ułatwia powstanie z martwych i wita powracające życie, gdy wyciąga czarną koncertinę, argentyński bandoneon, gdy wyrzuca ramiona i objęcia pełne ma krętego, okutego metalem, skórzanego miecha, tego pęczniejącego i kurczą cego się węża muzyki, gdy wydobywa chór głuchych, ni * Gaucho (hiszp.) — konny pasterz stad bydła i koni w pam- pasach Południowej Ameryki. 26 skich, rozdzierających, stalowych głosów, potężny ryk — jak stad bydła na pampasach. To muzyka, w której nie ma kobiety; muzyka cała ze skór, rogów bawolich i metalu; jak nóż w zębach, jak twarda, napięta skóra. Wybija takt twardymi basami — jak podkute żelazem buty lub podkowy, jak kopyta na wyschłej od słońca ziemi, w skoku, kłusie, galopie. Jęzory tonów dobywają się z niewyczerpanych skórzanych płuc, szorstkie w chórze, przeciągłe i ssące, i urywają się z nagła. Muzyka dla mężczyzn, dla jeźdźców, dla bydła, wysokich traw, rozległych równin i silnego wiatru. Muzyka, która budzi do życia po walce. Muzyka jak ostry i cierpki napój w przełyku. Muzyka jak łopocący sztandar ze skóry, z oku ciami z metalu. Niemal narzędzie walki w odróżnieniu od wrażliwej, kobiecej gitary. Rozrzutność panuje dokoła El Gaucho. Ale on ma własną kalkulację, jasno wytyczoną linię postępowania. Dla niego rewolucja jest oczyszczeniem, odrodzeniem, odcięciem dziczków i dzikiego mięsa Przeciwieństwem rozrzutności, cięciem noża, zachowującym zdrowie. Gardzi on bronią palną, zabijaniem z odległości, wymyśl nie przedłużoną i uwielokrotnioną śmiercią, gromadzącą przed sobą stosy ciał: to śmierć wyrobu fabrycznego w przeciwieństwie do śmierci ręcznej roboty. Śmierć jest dla El Gaucho czymś, czemu patrzy się prosto w oczy, z bliska, bez trwogi. Czymś, czemu staje się naprzeciw, czego dosięga się ramieniem, gorącą, wal czącą dłonią, nożem — jedynym jej naturalnym przedłu żeniem; jest szóstym członkiem, członkiem śmierci. Lub ramieniem, które wydłuża bicz, by strofować, karać, naginać do swej woli. Biczem, który może wywinąć się z ręki jak wąż i ukłuć równie celnie jak kula, wy strzelona z lufy. Zręczność we władaniu biczem — sztuka pampasów: wyciągnąć na wpół wbity gwóźdź z odległości trzydziestu kroków lub wyłuskać oko tak pięknie jak jajko ze skorupy. Niedostatek amunicji, brak amunicji stanowi jedną
z częstych trudności rewolucji. Rewolucja może zgasnąć i umrzeć samoistnie dlatego, że amunicja się kończy. Jeśli nastąpi taka sytuacja, przyjdzie El Gaucho z biczem. Bi czem zdatnym do polowania na dzikie bawoły. Czyżby nie nadawał się do walki? Czemuż by nie wprowadzić biczów zamiast naboi? Re wolucja mogłaby kroczyć dalej niemal niezależna od amu nicji. Przeć naprzód biczami, pędzić uciekających przeciw ników jak ryczące bydło. Bicze nie zabijają? Nie, lecz unieszkodliwiają, robią miejsce. Czy nie tego właśnie potrzeba rewolucji? El Jefe * bierze bicz do ręki, waży go z namysłem i kiwa głową z aprobatą. To jest coś, co warto by wypróbować. Wyjmuje z kieszeni małe, okrągłe lusterko, niewiele większe od krowiego oka. Umieszcza je na występie skal nym i odmierza trzydzieści kroków. El Gaucho uśmiecha się zadowolony, bicz zatacza kręgi nad jego głową i ze świstem pruje powietrze. W mgnieniu oka lustro znika, jak gdyby porwał je przelatujący ptak. Leży na ziemi — przebite kółko z metalu z odrobiną odłamków szkła na brzegach. El Jefe podnosi je, jak gdyby chciał się w nim przejrzeć. Śmieje się. Jest tylko dziura, przez którą można zobaczyć ziemię lub niebo. Rewolucja szykuje bicze z krowiej skóry. Zaczyna ćwi czyć się w posługiwaniu się nimi, w sztuce uderzania bi czem. El Gaucho jest gorliwym i surowym nauczycielem. Bicze śmigają w powietrzu — nowe jaskółki rewolucji. Mierzą w rysy skał, gałęzie drzew, jaszczurki. Wynikiem są często tylko puste cięcia w powietrzu, bruzdy na roz dartej ziemi. Wydaje się to chłopięcą zabawą. Rewolucja nabiera barw młodzieńczej przygody. Po ćwiczeniach El Gaucho gra z brawurą i wielkim zacięciem na organach pampasów. Grzmią rykiem walce w olbrzymich salach pleneru. Pierwsza walka na bicze. Większa wieś, w której zaczaił się przeciwnik. Lekki ostrzał, małe zużycie amunicji, * Jefe (hiszp.) — szef, naczelnik, nrzywódca. 28 łatwo posuwać się naprzód pod osłoną terenu. Co za zasko czenie, osłupienie, gdy bicze zaczynają świstać! Okrzyki bólu i wściekłości, ramiona i broń wyciągają się w górę, wielu myśli tylko o tym, by osłonić twarz i oczy od prujących razów bicza. Bicze rewolucji zdobywają wieś. El Jefe wypowiada się z uznaniem o biczach: w odpo wiednich okolicznościach mogą oszczędzić zarówno amu nicji, jak ludzi. — Bicz zwyciężyć może nóż, często również pistolet, lecz nie może spotkać się z karabinem — konkluduje El Gau cho. — Bicz czyni ciało miękkim, lecz nie może powstrzy mać kuli. L A D E V O R A D O R A »Jest niemal legendą — La Devoradora. Cudzoziemka z północy, bogata już, kiedy przybyła do Darungi, gdzieś przed dwudziestu laty. Niezwykle rosła i bardzo biała. Przeraźliwie biała jak świeżo obrane jajko lub drzewo odarte z kory. Jak gdyby słońce jej się nie imało, nie miało mocy nad ową śnieżnobiałą bielą. Zawsze ubrana w biel. Przybywa na czarnym koniu i wy gląda, jak gdyby była naga. Ludzie w większości widzą ją tylko taką, na koniu, w bieli. Opisują ją szeroko, barwnie, zaokrąglonymi gestami. Pośladki obfite, wystające poza siodło, mocno osadzone, uginają się sprężyście na grzbiecie konia. Uda potężnie zgięte, w obcisłych białych bryczesach, na pozór sztywne, nieporuszone na parującej potem, lśniąco czarnej skórze zwierzęcia. W talii mocno ściągnięty pas, z nożem i pistoletem. Bia ła kurtka lub bluzka na wierzchu. Piersi jak dwie połowy arbuza, dumnie wypięte, nie skaczą nawet w galopie, drżą tylko pod uderzeniami. Plecy proste i silne jak kawał pnia drzewnego, ukorono
wane parą wspaniałych ramion — łabędź w locie. I biała kolumna — szyja. Twarz piękna, twarda, biała. Duże, blade wargi, zaciśnię te, często ściągnięte ku dołowi. Wąziutka bruzda u nasady nosa. Brwi gęste jak u mężczyzny, oczy bladoniebieskie, jasne, niezgłębione. Jakże władcza jest, gdy w obcisłej bieli siedzi na czarnym koniu! Wielu w patruje się w nią, ogląda się za nią, lecz spuszcza wzrok, gdy się zbliża. Mucha, łażąca po jej opię tych na udach spodniach sprawia, że niejeden drży i wodzi za nią wzrokiem, niezdolnym oderwać się od niej. Nazywają ją La Devoradora, z jakimś nienawistnym po dziwem, bezwiednie zniewolonym uczuciem. Pożeraczka. Trawicielka. — To nie kobieta, to demon — mówią. — Bierze, co chce. Jej żądze są dla niej prawem. Nie ma dla niej przeszkód. Wampir, taka biała — mówią inni (przeważnie ko biety). — Z pewnością wysysa krew. Szkoda tego, kto do stanie się w jej szpony. La Devoradorę widzi się wszędzie z biczem w ręku: na koniu i pieszo, na dworze i w domu. Mówi biczem, wskazu je, dotyka. Bada świeżo rozkwitłą różę biczem, przewraca nim strony gazety. Trąca nim ludzi i zwierzęta, głaszcze nim, bije. Bicz jest przedłużeniem jej ramienia, jej wy ciągniętą dłonią, jej odczuwalną wolą, czułką, organem miłosnym, narzędziem kary. Może La Devoradora nie jest nienasycona, może nawet nie żarłoczna, tylko kapryśna i posłuszna swym zachcian kom. Bierze mężczyzn tak, jak niektórzy z nich biorą ko biety. Jak coś, czego nagle zapragnie, aż ma tego dość i rzuca. To wszystko. W i d z i mężczyznę od razu, obojętnie kim by nie był, robotnikiem w polu czy adwokatem z teką. Nie spuszcza z niego bladoniebieskich, szeroko rozwartych oczu. Wydany jest im na pastwę, wessany w to utkwione w siebie, jak gdyby puste i pozbawione wyrazu spojrzenie: woda tak przejrzysta, że nie zdradza swej głębi. 30 Jest niczym olbrzymi biały kwiat, szeroko rozwarty, ssący, a mężczyzna owadem bez siły i woli, niezdolnym mu się oprzeć. Oślepiony, bezradny, idzie za przemożną pokusą, poddając się jej powabom i — zagładzie. Póki żądza jej trwa, nie puszcza mężczyzny. Jej spoj rzenie spoczywa tylko na nim, otacza go niby błona. Ma jątek zdany jest na łaskę losu. Wyjeżdża konno z mężczy zną u boku, niczego nie widzi. Aż nagle pewnego dnia wszystko mija, patrzy na mężczyznę jak na obcego przybysza, zdaje się go nie po znawać. Czas jego minął, spada na ziemię jak strawiony owad. Biały kwiat zamyka się. Samowystarczalny. Niedo stępny. _ Strącony budzi się jak ze snu, ze zmąconymi myślami, jeszcze wypełniony przeżyciem jak dziwnym snem. Nie zapomina go, lecz nie może go sobie przypomnieć wyraźnie. Jak gdyby to wszystko nie mogło być rzeczywistością. La Devoradora pochłania nie tylko mężczyzn — także ziemię i majątki. Jak gdyby musiała tylko panoszyć się, pożądać wszystkiego, co widzi dokoła, zagarniać coraz wię cej i więcej. Kupuje, podkupuje, kusi i zmusza. Nie waha się przed użyciem żadnych środków, by osiągnąć to, czego chce. Nie może patrzeć na ziemię, graniczącą z jej własną, by nie pragnąć jej posiąść. A gdy już ją zdobędzie, to prawie jej to nie cieszy, uspokaja się na krótko tylko, aż żądza po siadania nie zbudzi się w niej na nowo. Podobnie jest z inną własnością: końmi, bydłem, drzewa mi, roślinami. Także z przedmiotami. Musi mieć to, co zobaczy, do czego przylgnie jej spojrzenie. Nie interesuje jej, ile kosztuje to, czego zapragnie. Zresz tą przy swej żądzy posiadania nie płaci nigdy więcej, niż to jest konieczne. Najistotniejszą dla niej rzeczą — to być silniejszą od każdej przeszkody, móc wciąż wygrywać, pokonywać, brać w posiadanie. By zawsze być najsilniejszą, pokonuje może także samą siebie, przezwycięża część swej natury, ciosa swą postać — i legendę o sobie, jak rzeźbę w kamieniu. 31
Przybyła do Darungi jako młoda wdowa, o dwadzieścia bez mała lat młodsza, a jednak podobna do tej, jaka jest teraz. Biała, pełna energii, z biczem. Sądzono, że opłakuje męża, że biel jest szatą wdowią, a jej niedostępność i bezwzględność — rozpaczą, głód po siadania — rekompensatą, mężczyźni, których brała i rzu cała — zemstą za to, co straciła. Jednak nikt nic pewnego nie wiedział. Starano się jakoś odcyfrować jej los, uczynić ją bardziej zrozumiałą, widzieć w niej kobietę, nie demona. La Devoradora ma jednak jedną słabość: Amarilla. Tu posiadanie przeszło wszelkie granice, stając się czymś więcej niż trwałym uczuciem posiadacza w stosunku do posiadanego przedmiotu, przywiązaniem właściciela do własności. Nikt nie wie, gdzie go znalazła. Może kupiła go na jar marku od wędrownego cyrku, tak jak kupuje się małpę. Amarillo podobny jest do małpy: skulony karzeł, z mały mi, krzywymi nogami i wielką, starczą, żałosną głową. Pomarszczony jak połączenie płodu i starca, z kłującymi, czarnymi oczyma pod wypukłym, niskim czołem. Włosy na głowie jak u królika — futrzana czapa, wyrastająca w gęsty kołtun. Usta szerokie jak czerpak, pełne krzywych zębów, żółtych jak u starego konia. Amarillo — brzydki jak małpa. Bardziej tragiczny przez to, że jest człowiekiem. Jedno ma piękne — ręce. Jak gdyby należały do kogoś innego, przeznaczone były dla pięknego, rosłego mężczyzny. Smukłe, wrażliwe dłonie. Od ramion aż do palców pokryte pasmami krótkich, ciemnych włosów. Skóra na rękach jest biała, delikatna. Amarillo dumny jest ze swych rąk. Porusza nimi przed sobą jak parą nowych rękawiczek, gestykuluje, i jest bar dziej wymowny, gdy. posługuje się rękoma niż skrzeczącym głosem. Gdy podpiera dłonią policzek, jego pomarszczona, ponura twarz rozjaśnia się, pięknieje. Wyćwiczył je też — ręce. Wyuczył je olśniewającej 32 zręczności (może rzeczywiście pochodzi z cyrku). Na przy kład w sztukach z kartami: talia kart rozwija się i zamyka jak wachlarz, wiruje jak skrzydła ptasie wokół jego pal ców, staje się białą smugą szybkości. Twarz pozostaje małpio martwa, ponura, nieobecna. Gra również na gitarze tymi przecudnymi rękoma. Bardzo zręcznie (sztuka gry na gitarze stoi wysoko w Da- rundze) Trzyma gitarę trochę na opak, trochę komicznie, jak małpa, usiłująca objąć kobietę. Gitara z jasnymi krzy wiznami i krągłymi biodrami jest dla niego o wiele za duża i za piękna. Ale jego długie, delikatne palce panują nad instrumentem, jak gdyby niezależnie od niego samego Jedna ręka wędruje w górę i w dół po wykładanej ma cicą perłową szyi gitary szybkimi, zdecydowanymi rucha mi, bez wysiłku, a jednak mocno, z akcentem, jak gdyby palce przestępowały jak małe młoteczki, każdy z osobna, pewnie, swobodnie i żywo w różne strony. Druga igra na strunach szerokimi, zbierającymi chwytami lub żwawo wirując wydobywa akordy i kaskady tonów. Amarillo, małpa i grajek. Niewolnik, źrenica oka La De- voradory. Rozpieszczony i wyrachowany, przywłaszczony, przywiązany niby niewidzialnym łańcuchem. Żyje — będąc przedmiotem posiadania. Nie szarpie się w kajdanach. W domu jak małpa w niewidzialnej klatce, gdy gra swą rolę i pokazuje sztuki — dumny w swej brzydocie, hardy i szczęśliwy, choć ponury. Żyje z duszą nieobecną lub nie istniejącą, z oczyma, w których czasem na krótko rozbłyśnie radość lub gniew. La Devoradora trzyma go dla towarzystwa, jak zwie rzątko, nie ma przed nim tajemnic. W nocy sypia na ka napce obok jej łóżka, siedzi na stołeczku u jej nóg, gdy robi toaletę, jest przy niej, gdy je. Wkłada mu często sma kołyk do ust jak zwierzęciu, głaszcze go po futrzanych włosach, muska żartobliwie jego długą dolną wargę pal cem lub biczem. Woła na niego jak na ptaka w klatce przeciągle, śpiewnie: — Amarill-jo! Nie rozmawia z nim jak z człowiekiem, mówi sama do siebie, myśli głośno w jego towarzystwie. A on słucha. 3 D arunga
— Widzisz, Amarillo — mówi. — Rozumiesz, Amarillo Nie chodzi o to, by jej odpowiadał. Czasem dla niej gra — to jego odpowiedź. Jego najlepszy sposób wypowiadania się: rękoma, gitarą, rytmem, dźwię kiem. Tylko wówczas, gdy w grę wchodzi mężczyzna, Amarillo zmuszony jest do wycofania się. Chwilowego. Pozbawiony zostaje swego miejsca na kanapie, może również przy stole. La Devoradora nie ma czasu dla Amarilla, jest w stosunku do niego niecierpliwa, odpędza go. Jeśli go woła, by zagrał na gitarze, to nie po to, by grał dla niej, lecz dla mężczyzny, intruza, dla nich obojga. Gra źle, niedbale, pozbawiony dumy z siebie samego. Amarillo czeka i dąsa się, włóczy się po kątach, chowa się. Jego małpia twarz staje się ciemniejsza i bardziej przygaszona niż zwykle. Ale on wie, że jego czas wróci, niedługo. I nie szarpie się zbytnio na łańcuchu. Przychodzi rewolucja, przeciąga nad La Devoradorą. Krótka, gwałtowna walka. La Devoradora sama dowodzi swymi ludźmi. Biała i majestatyczna na czarnym koniu, z biczem i cuglami w jednym ręku, z pistoletem w drugim. Głos jej brzmi czysto i donośnie, niczym młodego oficera. Ściąga koniowi cugle wśród tumultu, wciąż naraża się na niebezpieczeństwo. Nikt do niej nie strzela (równałoby się to strzelaniu do kobiety nagiej: białej, krągło wyrzeźbionej postaci), ale kule gwiżdżą wokół niej. Dodaje zapału swym ludziom — walczą z pogardą śmier ci. Jednak bez nadziei. Nie mają dostatecznej osłony, mogą ginąć lub wycofywać się. W wielu miejscach wybuchają pożary, dym zaciemnia wszystko dokoła, kryje okrążające ruchy sił rewolucji. Dym wystrzałów unosi się wokół La Devoradory — stoi jak biały posąg w błękitnym obłoku. Nagle koń jej, trafiony kulą, staje dęba, z kwikiem rzu ca się w bok, nie jest już posłuszny jeźdźcowi. Ponosi ją w sam środek atakujących rewolucjonistów, którzy okrą żają ją, wtłaczają jej konia pomiędzy swoje. 34 Wystrzela ostatnie naboje z pistoletu, i odrzuca go. Chwyta bicz i smaga nim do ostatka. Lecz silne ramiona chwytają ją od tyłu, unoszą z konia, miotającą się bez silnie. Nikt nie przychodzi z pomocą, jej ludzie poddają się już, strzały zaczynają milknąć. Krew broczy z zadraśniętego ramienia, zbłąkana jasnoczerwona strużka spływa po bia łym stroju. Pierś jej drży gwałtownie, wargi zaciśnięte, niemal niewidoczne w bladej twarzy. Powieki na wpół opuszczone, nie patrzy na nikogo. La Devoradora zwycię żona. Złamana lilia. Ktoś strzela do jej rannego konia. Najmniejszym drgnię ciem nie daje znać po sobie, że to dostrzegła. Idzie z re wolucjonistami bezwolnie, jak lunatyczka. Rewolucja przejmuje jej własność. El Jefe zasiada przy stole na werandzie. Przyprowadzają La Devoradorę. Opada na krzesło. Nie podnosi oczu, zdaje się nie dostrzegać ni czyjej obecności. Siedzi złamana, jak gdyby była sama, pogrążona w troskach lub zmożona zmęczeniem. El Jefe przedkłada swoje warunki. Krótko, rzeczowo, zwykłym swym tonem, uprzejmie, ale stanowczo. Wygrana rewolucji nie wywołuje u niego nigdy histerii, zuchwa łości czy wściekłości — występuje pewnie we własnej, słusznej sprawie. La Devoradora nie odpowiada mu. Jak gdyby go nie słyszała, nic nie rozumiała. Podobna do strąconego posągu, który nie może już podnieść się z upadku. El Jefe patrzy na nią badawczo, czeka. Wreszcie La Devoradora niedostrzegalnie niemal poru sza wargami, coś mruczy. — Co mówicie? — Zastrzelcie mnie! — szepce. — Zastrzelcie mnie, niech nastąpi koniec! El Jefe wciąż jeszcze patrzy na nią badawczo. Czeka. Ale ona nic więcej nie mówi. — Daję wam dwadzieścia cztery godziny czasu do na mysłu — decyduje El Jefe. W chwili, gdy już mają wyprowadzić La Devoradorę, 3* :tr»
wpada Amarillo jak pies z zasadzki. Z pianą wokół wy szczerzonych zębów, wymachując dziko rękoma w powie trzu, rzuca się na El Jefe, by go ugryźć. Wpija mu się w ramię i zawisa na nim jak pies. Wygląda to komicznie i niesamowicie zarazem, niektórzy uśmiechają się. El Jefe osłupiały wstaje z krzesła z Amaril- lem, wiszącym mu u ramienia. Nie usiłuje się bronić ani strząsnąć z siebie oszalałego karła. Podbiega kilku ludzi, chwyta Amarilla — zmuszeni są rozewrzeć mu szczęki siłą. Rana od ugryzienia jest głęboka, ramię krwawi. El Jefe jakby w roztargnieniu wyjmuje chustkę i obwiązuje je. Odciągają karła na bok. Szarpie się, parska, pluje w dzi kiej wściekłości, bardziej niż kiedykolwiek podobny do małpy. Wówczas La Devoradora jakby się nagle ocknęła. Patrzy na Amarilla, ramiona jej zaczynają drgać — łabędź gotu jący się do śpiewu. Ale z krtani jej dobywa się tylko śmiech, dziwnie martwy, spazmatyczny. Potem wstaje nienaturalnie wyprostowana, z głową nie mal przegiętą do tyłu. I wciąż się śmiejąc, z drgającymi ramionami, sztywno, chwiejąc się, wchodzi do domu. W I O S N A R E W O L U C J I Z notatek pisarza Początek. Pierwszy bohaterski okres młodzieńczej miłości pomiędzy narodem i rewolucją. Czas, w którym wszystko płynie w górę, który wzbiera jak zielona woda. Rewolucja — młody bohater. Biedny jeszcze, błądzący, bez trwałego oparcia, niczyj. Spi na ziemi i rośnie śpiąc. Czerpie soki z ziemi. Sprawia, że ludzie idą za nim nieodparcie. Rozpala ko biety, lecz mija je na wpół odwrócony, wypełniony marze niem o czynie. 36 Rewolucja ma w sobie jeszcze całą pokusę sprawy nie urzeczywistnionej, jest na wskroś nie wykorzystaną możli wością. Nie spełnioną obietnicą. Ufnością, która na niczym się nie opiera. Esban Durindo jest z nami, wśród nas. Tak jak El Jefe, niezaprzeczalny, ale jeszcze z pewnym dystansem. To postać samej rewolucji, jej gorące od krwi ciało, czujny wzrok. Z nami. Czas to cudowny, niezapomniany. Czas obietnicy, nie sionej zapachem wiatru. Wiosna rewolucji nad Darungą. Mała dziewczynka szamocze się z lilią wodną. Rewolucja przystaje i patrzy. Dziewczynka jest prawie naga — tylko mokra szmatka wokół bioder. Lilia jest niemal tak duża jak ona, niemal równie silna. Dziewczynka depce w zmąconej wodzie, ciąg nie lilię, ile tylko ma sił. Wychodzi na brzeg z lilią w objęciach, dużym białym kwiatem pod brodą. Łodyga wlecze się za nią jak długi gumowy wąż, twarda i śliska. Ciągnie i ciągnie, a łodyga coraz to dłuższa. W końcu pęka, ona zaś przewraca się do tyłu z lilią na twarzy. A my stoimy i śmiejemy się. Dziewczynka siedzi na zie mi, z twarzą ukrytą w lilii. Zawstydzona. Wczesny ranek w dolinie. Cień. Krótka traw a pod sto pami. Zostawiamy po sobie czerwone ślady, jak gdybyśmy wszyscy byli ranni. Podeszwy butów czerwone, jak gdy byśmy stąpali we krwi, z poprzyklejanymi na brzegach skrzepami. To ślimaki. Masy purpurowych ślimaków w trawie. Depczemy po nich i miażdżymy ich tysiące, tysiące. Za nami leży dolina jak zielona chusta splamiona krwią, zbroczona niczym po rzezi. Purpura, której starczyłoby na miliony ust kobiecych. Tyle piękna zdeptanego pod stopami. Nie przeczutego.
Obwarowali się w wieży kościelnej. Mają stam tąd widok otwarty na wszystkie strony — nie można ich podejść. Trzymamy wieżę pod ostrzałem. Lekkim. Strzał od cza su do czasu. Dzwony kościelne dźwięczą, ilekroć trafi je kula. Wieczór. Ciemno. Ktoś wpada na pomysł, by stoczyć płonącą beczkę z ropą w dół, w stronę kościoła. Płomienie wzbijają się wokół jego murów, płoną wysoko wśród nocy. Drewniane belki wokół dzwonów zajmują się ogniem — dzwony padają z głuchym łoskotem. Ludzie na wieży nie poddają się. Gdy nie mogą wytrzy mać dłużej wśród dymu i płomieni, odbierają sobie sami życie lub strzelają jedni do drugich. Szereg wystrzałów — potem cisza, śmierć. Nazajutrz. Tylko strawiony ogniem kościół i kilka zwę glonych ciał. Skały z dzikimi pszczołami. Ściany skał i długie szeregi gniazd uczepionych pod wykrotami lub w szczelinach skal nych. Wyglądają jak czarne, płaskie torebki — zwisające klejnoty kamienia. Niektórzy wiedzą, jak zbiera się dziki miód. Nie w ciągu dnia, gdy pszczoły latają, gotowe bronić swych gniazd. Lecz gdy zapadnie mrok, gdy pszczoły śpią w gniazdach. Przywiązuje się pochodnię do drąga i sięga się nim do gniazda, które staje w płomieniach i spala się razem z pszczołami. Miód zaczyna się topić, ściekać po skale. Gniazdo odcze pia się i spada, gaśnie na ziemi. Wewnątrz spalonej powło ki są plastry miodu. Bierze się je rękoma i je. Piekąca, mocna słodycz. W plastrach są także nieżywe pszczoły i larwy, ale te się tylko wypluwa. Jedno po drugim gniazda pszczele stają w płomieniach i spadają po zboczu pod nasze stopy. Grabież. Plądrowanie. Ale dzikich pszczół w dzikich ostępach, ślepo rozrzutnej natury. 38 Rzeka wylała na całą nizinę. Las stoi w wodzie po pnie. Drwale cumują w płaskodennych łodziach, stojąc w nich odpiłowują pnie drzew nieco nad powierzchnią wody Pnie utrzymują się na powierzchni Z lasu wyciągają je woły Para wołów przed każdym pniem, na każdym stoi bosy człowiek. Woły brodzą ciężko, lecz pewnie; znajdują sobie przejście między drzewami. Dalej, nad rzeką, wiąże się pnie w wielkie tratwy, by móc je spławić. Kilku mężczyzn zagospodarowuje się na każdej tratwie; budują platformę z gałęzi, mającą służyć za legowisko, obok kładą płaski kamień, na którym rozpa lają ogień Potem płyną z biegiem rzeki i gdzieś po ty godniu dobijają do wybrzeża. Przybywamy w porę, by ułatwić sobie przeprawę. Obsa dzamy tratwy. Leżąc na nich patrzymy w niebo, śledzimy wzrokiem mijane brzegi. Przyjemny, próżniaczy żywot. Rewolucja dosięga wybrzeża. Nieoczekiwanie, niesiona wezbranymi wodami rzeki. Niska góra, pokryta ciemnym lasem aż po sam wierzcho łek, wygląda jak ciężka chmura gradowa na niebie. Las pinii — drzewa toną w mocnym zapachu, ziemia jest śliska od igliwia, trzeszcząca od szyszek. Korony drzew przesiewające wiatr w tysiącopalce Szepty — niskie tony organowej muzyki pinii. Szczekanie psa na szczycie wzgórza przeradza się nieba wem w ujadanie — sfory dzikich psów. Na samym szczycie prześwituje wśród pinii dom. Duży, nie malowany budynek, pałac z drzewa, deszczowoszary, z wieloma wykuszami i poddaszami, drewnianą wieżą i wiatrowskazem wyciętym w kształcie orła o rozpiętych skrzydłach, jak gdyby chciał wzbić się w powietrze. Psy spuszczone znienacka rzucają się na nas. Lawina wielkich, czarnych psów z białym błyskiem w pyskach. Dopadają nas, zanim zdążyliśmy strzelić, rzucają się na nas. Bronimy się waląc kolbami po łbach, strzelając z pisto letów prosto w paszcze. Żaden z psów nie zawraca, nie ucieka. Gryzą i miotają 3'J
się wściekłe, póki nie zdechną. Padają między pniami drzew lub staczają się ze stoku wzgórza, skowycząc jeszcze, aż nikną niżej, w głębi lasu. Pinie, niewzruszone, szumią głębokimi tonami swej pieśni, czeszą niebo, jak gdyby szukały gwiazd wśród pę dzących obłoków. W domu staje w oknie samotny człowiek, grozi karabi nem, krzyczy, że zabije każdego, kto się zbliży. Kilku z nas dostaje się do domu od innej jego strony i rozbraja go. Stary samotnik, z oczyma równie dzikimi i wściekłymi jak oczy jego psów. Cudzoziemiec, który mieszkał tu sam ze swymi psami przez dwadzieścia lat. Kopalnię srebra widzimy już z daleka. Wznosi się na wzgórzu niby mały wulkan, nad żużlem, który spłynął po stromym zboczu niczym olbrzymie wymioty ziemi. Na samym szczycie katedra — korona nad kopalnią. Po darunek dla boga, w podzięce za srebro grabione z ziemi. El Jefe dzieli ludzi, by otoczyć kopalnię. Nie pada ani jeden strzał. Miejsce wydaje się opuszczone. Właściciel i in ni panowie już uciekli. Pozostali robotnicy, którzy nas wi tają. Rewolucja bierze kopalnię srebra w posiadanie. Maszyny stoją tak, jak je w pośpiechu porzucono. Pozostał też skład sztab srebra. W rozpadlinie górskiej, tuż za kopalnią, leży małe mia steczko. W ciasnych zaułkach pod gołym niebem — war sztaty. Tu kują srebro kowale. Miechy leżą jak skulone psy na ziemi. Srebro połyskuje niby rosa w pajęczynie. Kowale w skórzanych fartuchach, z okularami na nosie, długie łyse głowy, jak gdyby wszyscy należeli do jednej, to samo szczególne piętno noszącej rodziny. Śmierć jest wciąż u naszego boku. Śmierć — nasza siostra. Towarzyszka rewolucji. Ni wróg, ni przyjaciel, lecz wzniosły obserwator, który wciąż czeka. Śmierć u naszego boku, gdy jemy — chleb ma jej smak żelaza (albo nagły smak dzieciństwa), a woda jej chłód. Śmierć u naszego boku, gdy śpimy — na ziemi czy pod dachem. Zawsze przy nas, nie zdradza się choćby najlżej szym oddechem. Cóż znaczą ogniska czy straże? Ona jest i czeka. Pomyśl o śmierci, siostrze naszej! Daj jej chleba lub ka wał mięsa. Może jej zimno w płaszczu z cienia, może dzwo ni zębami w samotności? Czy znuży ją czekanie? Czy cierpliwość jej jest nieskoń czona? Czy obojętna jest na wszystko? Czy wykonuje tylko rozkazy, które odczytać można z niewzruszonych gwiazd? S P O T K A N I E Z M O R Z E M M orze! Rewolucja dociera do morza. Po raz pierwszy morze. Ziemia Darungi ginie pod wodą, staje się dnem morskim. Morze w pyle słonecznym, srebrzystomlecznym. Wpływa do nieba, hen, daleko. A może to niebo ciągnie się dalej pod jego wodami, otacza je? Mocny zapach morza bije w nozdrza. Zapach świeżo bi tego, białego, przesiąkniętego solą mięsa. Przepaściste, chłodne objęcia. Morze — za wielkie, by gnić, zamierać. Jest w nim ciągły ruch prądów, wędrówka, krążenie. Morze — nieprzerwana rewolucja, wieczna odnowa. Falujący, błękitny stół z za topionymi owocami — w słońcu. Rewolucja śpieszy ku morzu, śmieje się jak gromada dzieci. Turla się po miękkim piasku, zrzuca ubranie, wynu rza się z wysokich fal, ludzie i konie obok siebie. Rewolucja kołysze się nagimi ciałami wśród grzebieni fal, w koronach piany, w przejrzystych jasnozielonych górach wody, z łoskotem wdzierających się na ląd — wyładowanie niewyczerpanej siły. Pieniste ręce wody machają bezradnie nad piaskiem, zawsze cofane, powstrzymywane. Morze i ląd nie spoczy wają ani przez chwilę ze sobą — to stałe ślizganie się II
i rzucanie, nabieranie rozpędu i cofanie się, wciąż od nowa, niestrudzenie. Piasek spłukuje się i nanosi, wodorosty powiewają w splątanych masach, ciemnozielone, śliniaste, czerwono- brunatne, podobne oddychającym płucom. Ten sam ruch naprzód i wstecz, naprzód i wstecz, ścieranie skał i piasku, bezzębne kąsanie wody, miękkie, a jednak ciężkie, wiecznie powtarzane. Ludzie jak małe, jasnobrązowe punkciki unoszą się na zielonych grzebieniach, rodzą się z piany raz po raz. Cała siła rewolucji niczym wobec morza. Wszyscy dyszą na piasku po tym krótkim uścisku z olbrzymem. Broń leży porzucona na brzegu, jakże bezsilna wobec morza. Czy kule zranić mogą tę olbrzymią skórę wodną?! Karabiny, pistolety gasną, um ierają w wodzie, nie wydają z siebie żadnego odgłosu. Jedna jedyna fala wystarczy, by uciszyć i ugasić najgwałtowniejszy bój. Konie wychodzą z morza, strząsają z siebie wodę nagły mi dreszczami. Piasek jest piegowaty od ciemnych plam wody. Konie parskają od soli i z zadowolenia, lśnią w po rannym słońcu. Szczęśliwa i niepamiętna niczego rewolucja odpoczywa nad brzegiem morza. Spotkanie wypełnione chwilą, choć nasycone przyszłością. Wkrótce przerywa odpoczynek. Jest teraz bardziej bły szczącą bronią, skoncentrowaną wolą ludzką, która odróż nia ją od falującego morza. Morze jest skute w swych ruchach, zamknięte z natury. RewTolucja porusza się jak żywa istota — od zaczątku do chwili spełnienia. Pokrewne zasady, różny przebieg. P A Ł A C R O D U U R R A C A R ew olucja zajmuje pałac rodu Urfaca. Niemal bez oporu. Ludzie składają broń przy lada spo sobności. 42 Tylko straż pałacowa nie przestaje trwonić amunicji. Strzela do byle czego, aby tylko podtrzymać się na duchu. Wkrótce i strażnicy zmuszeni są do poddania się. Są wściekli, lecz wygląd mają żałosny. Psy podwórzowe, które nie potrafiły spełnić swego zadania. Panowie Urraca zachowują się tak, jak gdyby nie mieli absolutnie nic wspólnego z całą sprawą. Wyższość, chłodna uprzejmość. Ale ich uśmiechy nie trzymają się twarzy, są przylepione, wymuszone. — Zdaje się, że zwyciężyła rewolucja — mówią. — Jesteśmy realistami, godzimy się z tym faktem. Jesteśmy również zawsze lojalni wobec każdej władzy. Teraz jest więc nią rewolucja. Czym możemy służyć? Czy panowie rewolucjoniści zechcą być naszymi gośćmi? — Zachodzi pewne nieporozumienie w ocenie sytuacji — odpowiada El Jefe. — To my jesteśmy teraz gospodarzami, a wy gośćmi. Zaraz zobaczymy, czym będziemy mogli ugościć. Panowie Urraca z trudem zachowują uśmiech na twa rzach. Jakiś mrok wyłania się z ich bladości. Fałsz — zim ny jak wąż. Cała rodzina umieszczona zostaje pod kluczem w bocz nym budynku, otoczonym strażą. Pałac bierze w posiadanie rewolucja. Pałac nad morzem, z rozległym widokiem, jak z bajki. Olbrzymi, otoczony murem teren, przekształcony w rai. Las wygląda tu jak gdyby był ślicznie wyczyszczony i uporządkowany. Gniazda ptasie w rzędach. Ziemia czysto wygolona, traw a i zieleń ostrzyżone, przy cięte. Kamienie porządnie poukładane, pobielone. Ścieżki wylane cementem, wyciągnięte w eleganckie za krętasy. Plaża urządzona — schody, tarasy, domek do kąpieli. przystań, pawilony, w których pija się popołudniową her batę, słucha muzyki. Wszystko razem — pokaz zwyciężonej natury w naj bardziej wiemopoddańczej służbie państwa Urraca. 1:1
Wokół pałacu szeregi budynków dla nadzorców, straży, służby. Ponadto stajnie, garaże dla samochodów i wszel kiego rodzaju pojazdów, wieża ciśnień, ptaszarnia, oran żeria, w niej rzadkie gatunki kwiatów i owoców. Jest nawet dom dla wężów. Bez dachu, o wysokich szklanych ścianach wokół stosu kamieni i cementowych kloszów wysadzany drzewami (węże wpełzają aż na ich wierzchołki, okręcają się wokół gałęzi, kołyszą się w po wietrzu). Sam pałac jest wieloramienną gwiazdą budynków, w któ rych style wszystkich czasów przemocą wtłaczano jedne w drugie. Kolczasta wieża — triumfujący pionek na szachownicy — jest ukoronowaniem olbrzymiej ilości pawilonów, altan, balkonów. W ewnątrz pałacu rzeźbione sale marmurowe, ściany uginające się od złoconych ornamentów, olbrzymie lustra w obramowaniu złotych wężów i orłów. Schody — szerokie ulice. Windy — gabinety z aksamitu i złoceń. Żyrandole — drzewa z kryształu. Błękitne sypialnie w amfiladzie, białe gotowalnie z ro ślinnością kutą w srebrze, łazienki w kolorze morza, prysznice ukryte w figurkach pasterek. Wszystko dla wygody państwa Urraca, by przyczynić się do ich świetności. By ich wyróżnić, wznieść wysoko ponad tłum. By czuli swą niezwykłą wartość, by nigdy nie wątpili w to, że są cenni, wybrani. Na co potrzebny teraz pałac? Jak może służyć rewolucji? Jest zupełnie nieprzydatny. Nie można go na nic wyko rzystać. Nikt w nim nie może zamieszkać. Nie można go sprzedać (ponieważ nie można go przenieść) i dlatego pozostać musi niewybaczalną, hańbiącą plamą w kraju rewolucji. A może pałac winien pozostać jako odstraszający przy kład, pomnik pasożytniczego samouwielbienia, ostrzeżenie na przyszłość? 44 / Budzi on zdumienie, smutek, gniew. Nie zasługuje na nic lepszego niż grabież i pohańbienie. Ale rewolucja to prze cież nie bojówkarz. Dumny pałac rodu Urraca przechodzi we władanie re wolucji. Smok został zwyciężony, jego skarby oglądać mogą wszyscy Rewolucja zaprasza na festyn do pałacu. Mile widziani na nim są również byli poddani. By z bli ska przeżyć mogli zmianę, uwolnić się od magii władców. Festyn rewolucji! O zachodzie słońca, gdy morze rozpłomienia się w do gasających blaskach, lud napływa w gościnę do pałacu Urraca. Na tle ciemniejącego nieba pałac rozbłyska jak zjawisko świetlne Odświętny gwar wzrasta, zagłusza szum wzbu rzonego morza. Wszystkie bramy stoją otworem, wszystkie sale zapra szają. Stoły uginają się od jadła i napojów z bogatych zapasów pałacu. Gra orkiestra (muzycy pałacowi w fantazyjnych mundu rach). Świeże róże w wysokich, jak gdyby rumieniących się, alabastrowych wazonach. Kryształowe żyrandole sieją pryzmatyczny, migotliwy blask — ogień wśród odłamków lodu. Pałac ożywa od przepływającej przezeń ciżby — krąże nia krwi ludzkiej. Ludzie zaczynają czuć się coraz pewniej. Początkowo cofają się olśnieni, wstrząśnięci widokiem bogactw i prze pychu. Potem uświadamiają sobie siłę swej masy, swoje rewolucyjne prawo ludu. Nie pozostają też w tyle nadający ton okoliczni mieszcza nie. Woleliby może pozostać w domu, lecz nie mogli się na to odważyć, niepewni swego miejsca w rewolucji. Trzymają się razem — wyspy w mrowiu ludzkim — trochę zakłopo tani i niespokojni, wahają się między postawą pełną po czucia wyższości a służalczą uniżonością. Przyprowadzili ze sobą dobrze strzeżone córki — coś 15
w rodzaju ozdób i przynęty, swój częstokroć największy majątek. Matki i córki oglądają się za młodymi wilkami rewolucji, ciekawie, niespokojnie. Państwo Urraca siedzą w alkowie — przymusowi goście na tej uroczystości. Nikt z nich nie je ani nie pije, na stole przed nimi puste szklanki. Sztywni jak figury gipsowe, silą się na obojętność. Martwe uśmiechy na wargach. Nie biorą udziału w zaba wie, zaledwie obecni. Są zwyciężeni, godzą się z tym formalnie. Ale bije z nich nieprzełamana duma, żądza władzy. Tyleż w nich dobrej woli i tyleż im można zaufać co wężom w klatce. Gdy rodzina Urraca siedzi tak osobną grupą, szczególnie wyraźnie uwydatnia się różnica między mężczyznami i ko bietami. Mogłoby się zdawać, że chudość i otyłość zależna jest w tej rodzinie od płci. Mężczyźni chuderlawi i mizerni, o skórze ciemnej i bla dej, ocienionej niepohamowaną szczeciną zarostu. Włosy rzadkie, czaszki prześwitują jak skorupa jaja. Wszystko w nich jest kruche, wyschnięte, spalone, zastygłe od chło du. Jak gdyby nic już nie mogło nakarmić ich lub ogrzać. Kobiety natomiast obrzmiałe, przekarmione. Pełno- krwiste i różowe. Skórę mają naciągniętą i błyszczącą. Suknie również napięte na potężnych ciałach, z ciemnymi plamami potu. Tryskają zwierzęcym zdrowiem, na twa rzach ich drzemie nuda i otępiająca ociężałość. Dzieci noszą już ślady tego podziału: chudzi, cherlawi chłopcy i tłuste, różowe dziewczynki. Ów porządek natury wykazuje wśród nich jedno odchy lenie — chłopczyk siedmio- czy ośmioletni grubszy od któ rejkolwiek z dziewczynek. Członki jak białe kiełbasy, twarz kwitnąco różowa, wargi pełnokrwiste, nabrzmiałe. Chłopczyk robi dziwnie dwuznaczne wrażenie w tej gru pie rodzinnej. Jak gdyby był przebraną dziewczynką, jak gdyby przez niewytłumaczalne nieporozumienie otrzymał niewłaściwą płeć. Niczym mały intruz, owoc fałszywego kroku, któremu matka dała wszystko, a nieznany ojciec nic. 46 Państwo Urraca widzą płynący przed nimi potok ludzki, lud, którego nigdy nie znali i który dlatego jest im teraz obcy, o którym wiedzą jedynie, że panowali nad nim, że był ich własnością. Że był jak ziemia pod ich stopami, jak trawa, po której się depce, że patrzyli nań z góry jak na pełzające robactwo. Jakże zmienili się od razu ci ludzie! Zdają się nie pozna wać już swych czcigodnych i kochanych państwa. Wyparli się ich całkowicie. Przechodzą obok nich, nie patrząc na nich, jak gdyby wcale już nie istnieli! Gorzej nawet — zachowują się bezczelnie, niedopu szczalnie: chwilami przystają i przyglądają się im z bliska jak figurom z wosku, nierzeczywistym, osobliwym i martwym, a jednak zdumiewająco podobnym do istot żywych. Nikogo, nikogo zupełnie, kto okazałby szacunek, pokłonił się do ziemi, komu drżałyby kolana. Ach, cóż za krótko wzroczni ludzie, zdrajcy, jakże łatwo dali się zwieść! Tak szybko, bez oporu zdemoralizowani przez rewolucję! Państwo Urraca są odcięci, izolowani. Bije od nich zimny blask jak 6d śniegu. Trupi chłód. Dystans, dla ustanowienia i zachowania którego robili wszystko, odwrócił się przeciwko nim samym, stał się nie przekraczalny. Niewidzialna przepaść dzieli ich od gwaru zabawy. A pałac jakże odmienny ma wygląd! Jakże podupadł jego przepych! Jak bezsilny jest jego splendor! Ale muszla martwej potęgi szumi! Huczy coraz donośniej nowym życiem. Zabawa przechodzi w coraz dzikszy szał. Echo jak gdyby dalekiego ryku wybija się nad gwarem. Jak gdyby jakiś dziki zwierz budził się wśród radosnej ciżby. Tłum porusza się coraz gwałtowniej, twarze falują, migają jak płomienie. El Jefe poprowadził tańce w dużym salonie, teraz zaś wycofał się. Uważa może, że zrobił swoje, chce zostawić wolne pole dla bardziej swobodnej radości. Młode wilki rewolucji grają rolę danserów, z elegancją wychwytują córki mieszczan. Dziewczętom mija wkrótce 47