ania351

  • Dokumenty1 715
  • Odsłony95 105
  • Obserwuję78
  • Rozmiar dokumentów55.4 GB
  • Ilość pobrań62 695

Carlo Carretto - Ja, Franciszek

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlo Carretto - Ja, Franciszek.pdf

ania351 Dokumenty scan
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 66 stron)

Carlo Carretto ja, Franciszek

Carlo Carretto JA , FR A N C ISZ E K Przełożyła Maria Kosiarska Wydawnictwo Ojców Franciszkanów Niepokalanów 1989

Tytuł oryginału włoskiego IO, FRANCESCO © by Cittadella Editrice - Assisi, 1980 © for the Polish Edition by Niepokalanów 1984 Adiustacja stylistyczna Matylda Wiśniewska Adiustacja techniczna Ewa Rorbach Korekta Anna Walczyk ISBN 83-85037-32-2 (ISBN 88-7026-357-6 wydanie oryginalne) Za zgodą Kurii Metropolitalnej Warszawskiej z dnia 7 VIII 1987 r. Nr 5101/K/87 Ks. bp Zb. J. Kraszewski, wikariusz generalny Ks. St. Pyzel, notariusz Wydawnictwo Ojców Franciszkanów, Niepokalanów 1989 Wydanie II. Nakład 20000 egz. A -78 Druk: Mała Poligrafia Ojców Franciszkanów Niepokalanów, 96-515 Teresin Zam. 79/89 Od tłumacza W książce Karola Carretta Ja, Franciszek świadomie wykorzystano te­ ksty, które zostały już uprzednio rozpowszechnione. Do nich przede wszystkim należą teksty z drugiej części tomiku zatytułowanej: Modlitwa z Franciszkiem, będące bądź pełnymi jednostkami, bądź też fragmentami utworów opublikowanych w Pismach świętego Franciszka z Asyżu (wyd. Ojcowie Kapucyni, Warszawa 1982). Są to wszystkie Psalmy, Pochwała cnót, List św. Franciszka do braci zebranych na Kapitule, Pieśń słonecz­ na, wszystkie fragmenty z Testamentu, Modlitwa przed krucyfiksem, List do rządców narodów, Prawdziwa i doskonała radość, Pozdrowienie Bło­ gosławionej Maryi Dziewicy. Fragmenty Kwiatków św. Franciszka cytowane przez autora zarówno w części narracyjnej, jak i modlitewnej podano w tłumaczeniu L. Staffa (Instytut Wydawniczy Pax 1978) z tym, że w części narracyjnej uzwględ- niono układ graficzny zaproponowany przez Carretta we włoskim orygi­ nale, który z racji charakteru dialogowego zdawał się bardziej czytelny i bliższy od układu graficznego Kwiatków wydanych w języku polskim. W nielicznych miejscach - wyłącznie w części narracyjnej - dla lepszego zrozumienia posłużono się przekładem własnym. Cytaty biblijne w większości podane są za Biblią Tysiąclecia (wyd. Pal- lotinum, Poznań 1971/2). Niektóre ze względu na przekład nie korespon­ dujący z narracją Autora podano w tłumaczeniu własnym.

PREZENTACJA Nie sadziłem, że Brat Karol łatwo da się namówić na napisanie nowej książki, zważywszy, że przed kilkoma dniami złożył do druku książkę o Matce Boskiej: Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła. Z tego też powo­ du sformułowałem propozycję w sposób niezobowiązujący. „Bracie Karolu - powiedziałem, skoro tylko usiadłem obok niego na trawie w pobliżu Pustelni Jakuba. - Brat powinien napisać książkę o św. Franciszku z racji osiemsetlecia narodzin Świętego”. Nastąpiło krótkie milczenie. „Nie pomyślałem o tym - odpowiedział. - Lecz wydaje mi się, że to piękny pomysł. To jest cudowny Święty. Zasta­ nowię się nad tym”. Niniejsza książka dowodzi, iż Brat Karol potrafi dochowywać nawet połowicznych obietnic. Zrozumiała więc była moja ciekawość, kiedy zakomunikował mi, że - po zamknięciu się na kilka miesięcy we franciszkańskiej pustelni w Nar- ni - ma gotowy rękopis. Jeśli dzisiaj mam zaszczyt zaprezentować ten ostatni radosny wysiłek Brata Karola Carretta, czynię to nie tylko, by zadośćuczynić Jego proś­ bie, ale przede wszystkim po to, aby życzyć czytelnikom tych samych wzruszeń, jakich ja doznałem czytając jednym tchem te strony pełne głę­ bokich treści, a równocześnie napisane lekko, z prostotą i wdziękiem. Mówić dzisiaj o aktualności św. Franciszka to brać na siebie ryzyko prawienia komunałów, szczególnie gdy mówiącym jest franciszkanin. Do­ brze jest zatem dodać, że Franciszka należałoby potraktować nie tylko jako założyciela Zakonu, ale przede wszystkim jako dar Boga dla całego 6 Kościoła, dar, który ten Kościół wzbogaca cnotą i poprzez niezwykłe świadectwo skłania go do ponownego przeżycia Ewangelii Chrystusa. Takie spojrzenie na Franciszka sprawia, iż wszyscy franciszkanie stara­ ją się uczcić osiemsetlecie jego narodzin pragnąc odnowy-nawrócenia i zobowiązując się do wiernej i szlachetnej służby Kościołowi. Ja, Franciszek czyni z Biedaczyny z Asyżu autobiografa. Zarówno ty­ tuł, jak i rola, jaką mu nadaje Autor, mogą wydawać się komuś zarozu­ mialstwem. Ten literacki „wybieg” okazał się jednak niezwykle skuteczny dla wyrażenia raczej ducha Poverella (Biedaczyny) i jego uczuć niż do opowiadania szczegółów na pozór odległych od współczesnej rzeczywi­ stości. Obie strony jego osobowości przedstawione są jednak z absolutną wiernością wobec źródeł i w duchu Asyżanina. Szczególną uwagę zwraca­ ją na siebie pewne „posłania”, które w naszych czasach odżywają ze zdu­ miewającą aktualnością. Jednym z wielu tego przykładów jest wezwanie do stanowczego wysiłku niestosowania przemocy, które Autor podkreśla interpretację pewnych historycznych czy też legendarnych faktów z życia Świętego. Święty Franciszek, warto pamiętać, nigdy nie wypowiadał się przeciw­ ko wojnie. Stał się on zwiastunem pokoju słowem i przykładem. Nakazy­ wał swoim braciom, aby byli łagodni, nie kłócili się, nie toczyli sporów. Chciał być orędownikiem niestosowania przemocy, ale o wiele bardziej pragnął być obrońcą potęgi miłości, ponieważ „uświadomił sobie - jak pi­ sze Brat Karol - iż stworzenie jest czymś jedynym, zamierzonym przez Boga, który jest Ojcem, i jeżeli ty stajesz przed nim bez broni, napełnio­ ny pokojem, stworzenie rozpoznaje cię i uśmiecha się do ciebie. Tym, co jest niezwykłe w przygodzie wilka z Gubbio, to nie fakt, że się on oswoił, ale że oswoili się oni, mieszkańcy Gubbio, i że na spotkanie z wilkiem, który zbliżał się drżący z zimna i wygłodniały, wybiegli nie z widłami i to­ porami, ale z jadłem i ciepłym piciem”. Ubóstwo rozumiane bardziej jako naśladowanie Chrystusa i siła wy­ zwalająca niż jako motyw społeczno-polityczny. Franciszek i jego pierwsi towarzysze wiedzą, że całkowite oderwanie się od rzeczy pozwoli im żyć bliżej Boga, przenosić się z jednego miejsca na drugie, aby objawiać mi­ łość Chrystusa i prawo powszechnego braterstwa w świecie podzielonym i wyjałowionym przez egoizm. 7

Miłość wobec Kościoła, nie spełniona w tylu ludziach, którzy chcieli jego odnowy, pozostaje całkowita i bezwarunkowa we Franciszku, który znał, nie mniej niż heretycy, słabości i niewierności ludzi, którzy ten Kościół stanowili. Wobec pewnych, nieco prowokujących stwierdzeń, odnoszących się do problemów raczej naszych czasów niż czasów św. Franciszka, może ktoś mieć pokusę osądzenia Brata Karola, że nadużył głosu Biedaczyny lub wyręczył się nim. Nie należy jednak zapominać o sile, z jaką interwenio­ wał Franciszek sam, kiedy słowo pozostawało bez oddźwięku. Jest to książka dla ludzi młodych, ponieważ młode pokolenie może w niej znaleźć odpowiedź na dręczące je głębokie niepokoje, na szlachetne dążenia, na wymagania autentyczności i chrześcijańskiej konsekwencji. Odpowiedź Franciszka dana Bogu i życiu nosi pieczęć jego dwudziestu lat. Jest to książka dla młodzieży, ale nie napisana wyłącznie dla niej. Wo­ bec ustawicznego upadku ideałów wszyscy mogą w niej znaleźć wezwanie lub zaproszenie do poszukiwania wartości wiecznych, ludzkich i chrześci- jańskch. Stronice tej narracji, wciągające jak powieść, prowokujące niczym obelgi naszą miernotę, dodające bodźca do rozmyślań, ukazują we Fran­ ciszku z Asyżu doskonały wzór chrześcijanina dla naszych czasów. O. ERNESTO CAROLI franciszkanin Bolonia, .Antomanum", Uroczystość Świętych Franciszkańskich 29 listopada 1980 roku MARZENIE O ŚWIĘTOŚCI Przynajmniej raz w życiu marzyliśmy o tym, by stać się świętymi, by być świętymi. Przygnieceni ciężarem naszych trosk zobaczyliśmy przez moment, jak przez mgłę, możliwość stworzenia w nas jedności i światła. Przerażeni naszym egoizmem skruszyliśmy, przynajmniej w pragnie­ niach, uzależniające nas łańcuchy zmysłów i znów jak przez mgłę do­ strzegliśmy możliwość prawdziwej wolności i autentycznej miłości. Znudzeni mieszczańskim, leniwym życiem ujrzeliśmy siebie na ulicach świata jako nosicieli orędzia pokoju i braterstwa, zdolnych do złożenia na ołtarzu miłości świadectwa życia, w którym prymat ubóstwa oraz miłości ułatwiłby łączność i stosunki z ludźmi. A znaczy to, że Franciszek w wieloraki sposób wszedł w hasze życie. Trudno wyobrazić sobie chrześcijanina - obojętne, czy byłby to katolik, protestant czy prawosławny - który pojęcia świętości nie utoż­ samiałby z postacią Franciszka z Asyżu i w jakiś sposób nie pragnął go naśladować. Jak Jezus jest Fundamentem, Maryja - Matką, a Paweł - Apostołem naiodów, tak Franciszek jest tym, który we wszystkich wyznaniach uosa­ bia doskonały wzór człowieka, który doświadcza przygody świętości i wy­ raża ją w sposób naprawdę powszechny. Ten, kto uważa za możliwą świę­ tość człowieka, dostrzega ją w ubóstwie i łagodności Franciszka, łączy się z jego modlitwą w Pieśni słonecznej, marzy o przezwyciężeniu granicy niedowiarstwa i strachu związanego z niewiedzą o drugim świecie. Dzięki temu można oswoić wilka, przemawiać do ryb i jaskółek. 9

Powiedziałbym, że Franciszka z Asyżu można odkryć w głębi każdego człowieka dotkniętego łaską, podobnie jak w głębi każdego człowieka można odkryć powołanie do świętości. Możesz również umieścić Franciszka poza historią, mimo że tak dosko­ nale był w nią wcielony, możesz go umieścić we wszystkich czasach. Możesz go posłać z pierwszymi chrześcijanami na drogi cesarstwa rzym­ skiego, by głosił radość całkowicie nowego orędzia; możesz go umieścić w średniowieczu jako reformatora i odnowiciela Kościoła osłabionego walka­ mi politycznymi i narażonego na krytykę, możesz kazać mu żyć w okresie baroku, aby swym - przeciwnym ówczesnym zwyczajom - ubóstwem i po­ korą zwracał uwagę na pychę duchownych, którzy sięgali po kapłaństwo nie po to, by lepiej służyć, lecz by łatwiej panować. Możesz go umieścić w świecie współczesnym jako wzór człowieka, który wyzbył się swojej udręki i zamknięcia się w sobie, aby znów nawiązać kontakt z przyrodą, z drugim człowiekiem, z Bogiem. Przede wszystkim z Bogiem. Zaraz to wyjaśnię. Jeśli jest prawdą, a istotnie jest, że żyjemy w epoce najbardziej ateisty­ cznej ze wszystkich czasów, jest również prawdą, że wystarczy drobno­ stka, aby zmienić sytuację. Najmniejszy katalizator zdolny jest wywołać gwałtowną reakcję w świecie wypełnionym istotami oczyszczonymi przez cierpienie i przygoto­ wanym przez gruntowne poszukiwania. Przyzwyczaiłem się do obserwo­ wania nawróceń o wiele częstszych wśród tych, „którzy są daleko”, niż wśród tych, „którzy są blisko”, i kiedy wypada mi mówić o Bogu, z naj­ większym zainteresowaniem słuchają ci, którzy Go zawsze negowali. Często „wszystko na nie”, stężone aż do nieprawdopodobieństwa, na gruncie szczerych i autentycznych poszukiwań w prowokującym świetle Absolutu wybucha we „wszystko na tak”. Ta sama materia widziana jako ta, która dla swego istnienia nie po­ trzebuje Boga, oglądana w innym świetle rozjaśnia się Obecnością zawsze obecną, która jeszcze raz przemawia z głębokości swojego misterium. W gruncie rzeczy współczesny ateizm - wkładając ogromny wysiłek w uwalnianie się od tradycji kultury religijnej - na skutek swej otwartości i chłonności zdaje się kryć w sobie zapowiedź eksplozji, która wyrastając na swoistym podłożu uzyskuje przez to bardziej żywotną zdolność kon­ templacji Wszechrzeczy jako znaku ciągłego trwania Boga w bytach i do­ skonałej transcendencji Jego Troistej Osoby Boskiej. 10 * Od czego jednak zacząć? W jaki sposób znaleźć w sobie siłę uwierze­ nia w możliwość odnowy świata, odzyskania utraconego pokoju i ra­ dości, ponownego odczuwania budowania nadziei na skale? Wszyscy mamy wrażenie, że doszliśmy do zakrętu historii, do końca długiego okresu tysiąckrotnie uszkadzanego i doprowadzanego do agonii. Istnieją tacy, którzy mówią o nieuchronnej apokalipsie, o zagrożeniu atomowym. Mimo że nie chcemy do tego dopuścić, pocieszając się w głę­ bi nadzieją, która jest nadzieją żałosną, że pokój opiera się na strachu i że wszędzie strach będzie powstrzymywał ludzi przed próbą naciśnięcia guzików wojny, odczuwamy jednak pewien niepokój, kiedy ustawieni szeregiem za wieloma maszynami dostrzegamy ze smutkiem, że wysiłek technologiczny wprowadził nas w ciemny i ponury zaułek, w którym nie ma czym oddychać. A cóż rzec, gdy w jakiś szary jesienny poranek zauważamy, że wyła­ niający się z mgły strumyczek, do którego jako dzieci uszczęśliwieni, cho­ dziliśmy się pluskać, obecnie zmienił się w obrzydliwy ściek, pokryty pia­ ną i wypełniony stertami odpadków; czyż nie jest to symbol cywilizacji dobrobytu? Niedostatek, jaki cierpimy, jest większy, niż nam się na pierwszy rzut oka wydaje, i powoduje o wiele więcej zła, niż myślimy. Na dłuższą metę niweczy radość, pozbawia spokoju: czyni z nas ludzi nerwowych i niedo­ brych. Budzi w nas nienawiść do wszystkiego i wszystkich. Aby nie my­ śleć o tym, co nas gnębi, pijemy alkohol lub palimy papierosy. A to wy­ rządza nam jeszcze dotkliwsze zło i pozbawia nasze życie blasku. I jeśli wtedy przed naszymi oczami pojawi się budynek szkoły lub za­ kładu, gdzie pracujemy, albo zobaczymy dom, który zbudowaliśmy z tak wielkim wysiłkiem, nie mamy ochoty tam wejść, gdyż codzienna praca wydaje się nam bezużyteczna. Nawet dzwon naszego kościoła nie posiada już siły przemawiania do nas, nie mówiąc o wzbudzaniu w nas entuzjazmu. Interesuje nas jedynie ucieczka lub pragnienie zakosztowania czegoś nowego, choćby nawet było to niebezpieczne, i ulegamy każdej pokusie. Także ludzie dobrzy stają się mniejszością: matki są nieobecne przy swoich dzieciach, a ojco­ wie mają zawsze coś do zrobienia z dala od domu. Jest to początek 11

staczania się, zaś skutkiem, który tkwi w nas i od którego nie możemy uciec, jest znudzenie, brak zaufania do społeczeństwa i chęci do pracy, nieczułość serca, żądza przyjemności fizycznej jako namiastki zniszczo­ nych już lub skompromitowanych wartości. Wystarczy przejrzeć wykaz filmów nakręconych w ostatnim czasie, wy­ starczy spędzić jedną noc na stacji kolejowej, która stała się publiczną sy­ pialnią życiowych rozbitków, wystarczy być przez kilka godzin w ambula­ torium oddziału neurologicznego w jakimkolwiek miejskim szpitalu, do­ kąd schodzą się narkomani w poszukiwaniu środka odurzającego, aby się przekonać, że doszliśmy do miejsca załamania się wszelkich wartości, miej­ sca o wyjątkowym znaczeniu i nigdy dotąd nie spotykanej rozległości. Zło, jak podstępna choroba, ogarnęło całe istnienie. Jest w górze i na dole, jest wewnątrz i na zewnątrz; jest wszędzie. Niedawno widziałem mur rozdzielający Berlin; [------ ] a wszystko wo­ kół dzieje się tak, jakby nigdy nic się nie stało. Czułem, jak nigdy, iż ten mur jest tylko zewnętrznym znakiem innych, nie mających końca murów, które dzielą ludzi i rzeczy. Mur znajduje się w nas i oddziela bogatych od biednych, naród od narodu, syna od ojca, człowieka od człowieka, człowieka od Boga. Jesteśmy podzieleni, rozdarci aż do głębi jestestwa, [------ ] jak Jerozo­ lima jest podzielona między Żydów i Arabów, tak jak sam człowiek zagu­ biony jest w otaczającym go świecie. Wszystko jeszcze trwa nieruchome, ale już gotowe, by w stosownej chwili wylecieć w powietrze. Tak, wierzę w to: mógłby to być dla nas przeddzień apokalipsy... Chyba że... * Przybyłem do Speco di Narni, aby spędzić tam kilka miesięcy w samot­ ności. Jeszcze raz pozwoliłem się doświadczać pustelni, która zawsze była dla mnie miejscem narodzin mojej miłości Bożego Absolutu i miejscem jej rozkwitu. Tej samotni franciszkańskiej odpowiada samotność Beni Abbes lub dzikiego pustkowia Assekrem. W gruncie rzeczy wszystko wy­ wodzi się z tego samego korzenia. Kiedy bowiem ojciec de Foucould szedł na pustynię afrykańską, czynił to samo, co Franciszek, kiedy szukał ciszy Carceri na górze Subasio lub też surowości Sacco Spicco na La Yerna. 12 Tym, co się liczy, jest Bóg, a cisza jest tym, co Go zwiastuje. Szukałem tej pustelni, ponieważ jest jednym z uprzywilejowanych miejsc świata franciszkańskiego, gdzie - z różnymi przerwami - przeby­ wał Święty i gdzie wszystko stapia się w doskonałą jedność. Las, naga skała, architektura, ubóstwo, pokora, prostota, piękno tworzą jedno z ar­ cydzieł, poprzez które wyraża się franciszkanizm, dający wiekom przy­ kład pokoju, modlitwy, ciszy, szacunku dla przyrody, piękna, zwycięstwa człowieka nad przeciwnościami czasu. Kiedy się patrzy na tę pustelnię, siedzibę ludzi, którym modlitwa przy­ wróciła spokój i radosną akceptację ubóstwa, znajduje się odpowiedź na dręczące problemy naszej cywilizacji. Popatrzcie, mówią nam te skały; popatrzcie, pokój jest możliwy. W budowaniu waszych domów nie starajcie się o przepych, lecz o to, co istotne. Ubóstwo stanie się wówczas pięknem i wyzwalającą harmonią, czego przykładem jest ta pustelnia. Nie niszczcie lasów, aby budować fa­ bryki, które będą powiększały bezrobocie i niedostatek, ale pomóżcie ludziom, by powtórnie wrastali w wioski, cieszyli się z rzemieślniczej, do­ brze wykonanej pracy i znów odczuwali radość z ciszy, kontaktu z ziemią i niebem. Nie gromadźcie pieniędzy, na które będą czyhały dewaluacja i złodzieje, ale drzwi waszego serca miejcie otwarte dla dialogu z bratem i posługi najbiedniejszemu. Nie zaprzedawajcie waszej pracy wykonując przedmioty, które będą trwały pół sezonu, zużywając nieliczne surowce, które jeszcze posiadacie, ale róbcie cebry jak ten, który widzicie tu, nad studnią, i który już od wieków ciągnie wodę, a nadal jeszcze oddaje usługi. Potępiacie konsumpcjonizm, aby wypełnić usta słowami i zatrzeć wy­ rzuty sumienia, a jednocześnie jesteście wiernymi sługami tego konsump­ cjonizmu, niezdolnymi do nowości i fantazji. I więcej... Wyzbądźcie się strachu przed bratem, ale idźcie mu naprzeciw bez­ bronni i łagodni. Podobnie jak wy, jest on człowiekiem potrzebującym miłości i zaufania. Nie troszczcie się o to, co będziecie jeść, i o to, w co się ubierzecie (por. Mt 6, 25), bądźcie spokojni, niczego nie będzie wam brakowa­ ło. „Starajcie się naprzód o Królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość” (Mt 6, 33), a wszystko będzie wam przydane. „Każdy dzień ma dosyć własnego strapienia” (Mt 6, 34). 13

Słowem: ta pustelnia przemawia. Przemawia i mówi, że braterstwo jest możliwe. Przemawia i mówi, że Bóg jest Ojcem, że stworzenia są braćmi, że pokój jest radością. Wystarczy tego pragnąć. Spróbujcie, bracia, spróbujcie, a zobaczycie, że jest to możliwe. Ewangelia jest prawdziwa. Jezus jest Synem Bożym i zbawia człowieka. Niestosowanie przemocy jest bardziej budujące niż przemoc. Czystość jest milsza niż bezwstyd. Ubóstwo jest bardziej interesujące niż bogactwo. * Spróbujcie, bracia, o tym pomyśleć. Jakże niezwykła szansa stoi przed wami. Jeśliby dziś skorzystało się z propozycji Franciszka, można by uniknąć katastrofy atomowej. Zawsze tak jest: Bóg proponuje pokój. Dlaczego nie spróbować? CARLO CARRETTO JA, FRANCISZEK Urodziłem się w Asyżu osiem wieków temu i, chociaż upłynęło osiemset lat, niejeden mnie jeszcze pamięta. Kiedy stawiam sobie pytanie dotyczące przyczyny mego przetrwania w sercach ludzi, Jezus udziela mi odpowiedzi słowami, które w Ewangelii i w niebie są czymś zasadniczym: „Błogosławieni cisi, ponieważ oni posiądą ziemię”. Tak, wyznaję wam to: byłem łagodny, przynajmniej mocno się stara­ łem, aby takim być; coraz bardziej próbowałem coś czynić, aby się udało. Gdybym był jeszcze na ziemi, poszedłbym tą samą drogą, ponieważ lu­ dzie są zmęczeni przemocą. Mimo że trudno im utrzymać pokój między sobą, to jednak bardzo tego pokoju pragną i instynktownie przedkładają baranka nad lwa. Wzrusza mnie zawsze myśl, że niejeden pamięta jeszcze o mnie, Fran­ ciszku, synu Piotra Bernardone i... spróbujcie zastanowić się nad imie­ niem mojej matki. Nieliczni są ci, którzy je znają; bardzo dobrze nato­ miast pamiętają imię mojego ojca. Zawsze tak jest, nie wyleczyliście się z tego, pozostaliście antyfeministami! A muszę wyznać, że o wiele więcej zawdzięczam mojej matce, która była Francuzką z Prowansji, pięknie śpiewała i bardziej kochała Asyż niż asyżanie, ponieważ miała gust. Już wam mówię: nazywała się Pika, była piękna, pełna wdzięku i głę­ bokiej wiary. Ojciec mój natomiast nie miał tak wielkiej wiary i bardziej kochał pie­ niądze, które z łatwością mnożyły mu się w rękach; handlował suknem. 15

Do mnie pieniądze przemawiały mało także dlatego, że łatwo mi przychodziły. Co innego mój ojciec, który trudził się wielce i narażał na poważne niebezpieczeństwa ograbienia karawany podczas podróży do Francji i dalej. Zważcie, że wówczas również byli złodzieje i trzeba było dobrze się napocić, aby ujść przed nimi; należało jeszcze wiedzieć, że droga jest daleka, a często i to nie wystarczyło. Tak, pieniądze przemawiały do mnie mało. Prawdziwą wartość stano­ wiły: piękno, śpiew, przyjaźń, sława... przede wszystkim sława. Dzięki pieniądzom ojca i dobremu smakowi matki spędziłem dzieciń­ stwo jak klasyczny enfant gate*, ucząc się niewiele i nic nie robiąc. Jakże jednak mógłbym postępować inaczej? Ojciec mój pragnął synów, żeby utrzymać ciągłość rodu, a tymczasem miał jedynie mnie, trochę wątłego, i wciąż przesadnie drżał o moje zdro­ wie. Z tego też względu sprawę mojego wykształcenia odkładał na póź­ niej, choć i tak było już za późno. Moja matka natomiast, pochodząca z Prowansji i urocza jak zachody słońca w jej kraju, odsuwała ode mnie każdą pracę, każdy wysiłek i każde cierpienie. Wyobraźcie sobie teraz skutki! W końcu rodzice, którzy bardzo mnie kochali, jakby się zmówili, żeby zrobić ze mnie, własnego syna, niedorajdę... jak to powiedzielibyście dzi­ siaj o kimś życiowo niezaradnym. Mówię: niedorajdę - zestawiając siebie i ich zamiary względem mnie. Ojciec bowiem pragnął, abym został kupcem, a ja, przywykły dotych­ czas do nieco wygodnego życia, nie miałem najmniejszej ochoty harować w składach sukna czy poniewierać się na handlowych traktach. Moja matka... czego pragnęła moja matka? Nie bardzo to wiem. Prag­ nęła na pewno, abym przebywał w domu razem z nią, abym wraz z nią śpiewał i abym był dobrym chłopcem. Co chciała wyrazić słowami: być dobrym chłopcem, tego ona również nie wiedziała. Mogę natomiast powiedzieć, że wiele marzyła o mojej przyszłości i że pod tym względem byliśmy zawsze zgodni. Cóż zresztą można było robić innego, jeśli nie marzyć w takim domu jak nasz, w którym panował dobry smak i największe znaczenie miały pienią­ dze, a wszystkie nadzieje wiązały się ze mną, który nic nie umiałem robić. * Enfant gate - rozpieszczone dziecko (przypis tłum.). 16 timgrrrsam Nie, to nieprawda, że nie potrafiłem nic robić; umiałem śpiewać, ładnie się ubierać i organizować zabawy. Zacząłem zdobywać sobie przyjaciół w Asyżu; moja młodość rozwijała się w środowisku, gdzie był pielęgnowany śpiew, a modne stroje były ma­ rzeniem wszystkich. Ja, mając pod dostatkiem brokatów, łatwo zjedny­ wałem sobie przyjaciół i fascynowałem ich. Powoli rosłem ja i rosły wiązane ze mną nadzieje. W jakimś momencie w ojcowskie marzenie o kupieckiej karierze dla mnie zręcznie wkradła się inna możliwość, dobrze widziana w patrycjuszowskich rodach: władanie bronią i życie rycerza. Wcale nie dlatego, żeby asyżanie byli zainteresowani zabijaniem się w walkach. Dla nich oręż oznaczał sławę, łatwe życie, zwycięstwa. Małe miasteczko Asyż wynosiło się nad Perugię i Spoleto i potrzebo­ wało oręża. A poza tym oręż był modny: kochano się w błyszczącym uzbrojeniu, koniach ubranych w paradną uprząż. Z bitew zawsze wracało się jak z turnieju, bo przecież szlachcice i mieszczanie, którzy nosili broń jedynie ze względu na modę, nawet nie myśleli, że w walce mogliby zginąć. Powracało się, aby w Święto Wiosny popisywać się błyszczącym rynsztunkiem przed oczarowanymi kobietami, które entuzjazmowały się nim bardziej niż mężczyźni. Nie wracali tylko biedacy wyciągnięci z więzień i wysłani do walki; byli to w każdym razie ludzie prości, przyzwyczajeni do cierpienia, którzy nam wierzyli i szli do boju z krótką bronią. Teraz już było jasne, że nie musiałem zostać kupcem; matka również przyznawała mi rację i powściągała desperackie usiłowania ojca, który widział klęskę swoich marzeń i pogrążał się w smętnych myślach nad przyszłością składu sukna, dotąd dobrze funkcjonującego. Zaczynało się w domu dostrzegać części uzbrojenia, kirysy, szpady i inne tego rodzaju detale. Było to powodowane również zagmatwaną sytuacją polityczną. Po upływie trzech miesięcy od daty wyboru Lotaria dei Conti di Segni na papieża —który przybrał imię Innocentego III —dokładnie na wiosnę 1198 roku, mieszkańcy Asyżu napadli na zamek Rocca, symbol władzy cesarskiej, i zburzyli go. Sprawa stawała się poważna i Perugia zamierzała dać nauczkę zuchwa­ łemu Asyżowi. 17

Istotnie... dostaliśmy nauczkę: zostaliśmy pokonani. Mówię: zostaliśmy, ponieważ ja również brałem udział w bitwie, na­ kłoniony przez całą moją dzielnicę, która ubóstwiała mnie i mój błysz­ czący pancerz, a także zachęcony uśmiechem mojej matki. Ojciec spojrzał na mnie nieżyczliwie i powiedział tylko: „Uważaj, brak ci rozwagi i jesteś marzycielem”. Tak jest, uważałem na siebie. W Collestrada, gdzie doszło do starcia z mieszkańcami Perugii, z nikim nic skrzyżowałem szpady i skończyłem tak, jak kończą ci, którzy nie zna­ ją się zbytnio na wojennych machinacjach: jako jeniec! Nie bardzo bytem z tego zadowolony, mimo że rzeczywiście posłucha­ łem mojego ojca i byłem uważny. Zadano cios moim snom o sławie, jakbym otrzymał policzek. Jeniec: co za upokorzenie! Podczas rocznego pobytu w więzieniu w Perugii zrozumiałem, że woj­ na istotnie nie była rzemiosłem dla mnie, ale nie wiedziałem, na co się zdecydować. Cóż mi pozostawało, skoro nie chciałem być kupcem, a oręż, ten praw­ dziwy, który powoduje rozlew krwi, nie był dla mnie, takiego marzyciela? Smutny był ten rok. Więzienie było uciążliwe, mimo że moi najbliżsi, dzięki swoim znajomościom w Perugii, mogli mi przekazywać wiadomości i żywność. Zachorowałem. Dni i noce spędzałem na rozmyślaniu; żyłem zamknięty w sobie, po­ grążony w otchłani mojej biednej rzeczywistości i rozpływałem się w me­ lancholii. Nigdy nie byłem tak smutny. Sądzę, że moją chorobę zawdzięczam także temu smutkowi. Ja, który później poznałem radość, prawdziwą radość życia, muszę po­ wiedzieć, że w owym czasie zakosztowałem całej melancholii młodego człowieka, który nie wie, w który mur ma walić głową, i nie potrafi pod­ jąć decyzji. To zabójcze! Czułem, że się duszę! Materiał wybuchowy mojego życia był jak gdyby zamknięty pod sko­ rupą wątpliwości, niewiary, braku nadziei, braku miłości. Moje milczenie i martwy wzrok tak dalece musiały wzbudzać litość 18 u mieszkańców Perugii, że pozwolili mi wreszcie udać się do Asyżu, mówiąc, być może, między sobą: „To biedaczysko nigdy nie narazi na niebezpieczeństwo naszego miasta!” Po powrocie do domu matka zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i mając mnie wreszcie przy sobie była, jak sądzę, nawet zadowolona z tego, że mnie widzi chorym. Och, te mamy! Starania matki i słońce Asyżu powoli, powoli brały górę i zacząłem do­ chodzić do zdrowia. Kiedy stopniowo odzyskiwałem siły, zauważyłem, że zmieniłem się, nawet bardzo się zmieniłem. Mój egoizm hołubiony nadmierną uległością rodziców wobec moich zachcianek i nazbyt łatwym usprawiedliwianiem moich słabości, teraz cierpliwie drążyło cierpienie. Zrozumiałem, że długa choroba w gruncie rzeczy stała się łaską. Spełniła funkcję pługa, który przewraca ziemię, spulchnia ją i umożliwia wiosenny siew. Wyświadczyła mi przede wszystkim dwie usługi: odebrała zadufanie w sobie i dała nowe oczy. Jeśli chodzi o pewność siebie, naprawdę mi ją zabrała, pozwalając za­ kosztować gorzkiego ubóstwa człowieka małego, słabego, niepewnego, chorego, który tylko w pokorze może znaleźć drogę prawdy i miłości. Tym jednak, co wywierało na mnie szczególne wrażenie, był nowy spo­ sób, w jaki moje oczy patrzyły na stworzenia. Miałem wrażenie, że przedtem nie widziałem niczego, i zrozumiałem słowa Psalmu: Mają oczy i nie widzą. Ja nie widziałem! Teraz tak, oczywiście, że widziałem słońce, księżyc, ziemię, fontanny, kwiaty - przedtem nie. Przechodziły obok mnie, jak rzeczy, które muszą istnieć, jako ozdoby krajobrazu. Stwierdzałem ich istnienie, tak jak stwierdza się istnienie kogoś obcego. Teraz do mnie przemawiały, czułem, że są mi bliskie, kochałem je, wzruszały mnie. Płakałem więc tylko, patrząc na zachody słońca, na pola pełne maków i chabrów. Wszystko wydawało mi się nowe, dotąd zupełnie nie znane, a światło, które dostrzegałem, w głębi serca zmieniało się w radość. 19

Sądzę, że moje pierwsze prawdziwe modlitwy miały miejsce w owym czasie, mimo że przedtem tyle razy modliłem się razem z matką. W każ­ dym razie z owego czasu pochodzi moja potrzeba dziękczynienia. Dziękczynienia niebu. Dziękczynienia ziemi. Dziękczynienia życiu. Dziękczynienia... Bogu. Bóg! Kim był dla mnie Bóg? Och, trudno odpowiedzieć. Ja, Franciszek, syn ziemi umbryjskiej, żyłem Bogiem od zawsze, wraz z całym ludem tej ziemi. Utożsamiałem Go ze słodyczą oliwkowych ga­ jów, z zadziwiającym pięknem krajobrazów, ze światłem wszędzie roz­ proszonym, słodkim i przenikającym! Jakże to możliwe urodzić się w ziemi tak pięknej, tak pełnej harmonii, tak uroczej, a tak mało zwracać uwagi na obecność Boga? Nie, to jest niemożliwe. Mój lud wierzył w Boga, ja też wierzyłem w Niego. Ale kim był dla nas Bóg? Kim był Bóg dla mnie? Trudna odpowiedź. Mogę jednak powiedzieć od razu i wyraźnie, że Ten, który stał się dla mnie Bogiem, wdzierał się teraz we mnie. Owa tak daleka Osoba Boga z mojego umbryjskiego dzieciństwa, sta­ wała się Osobą, która zbliżała się coraz bardziej i zaczynała przemawiać do mnie tymi wszystkimi zdumiewającymi znakami, umieszczonymi przez siebie na niebie i ziemi, które nazywały się stworzeniami. Rozumiałem, że On mnie szukał i posyłał przed sobą stworzenia jako swoich cudownych posłańców. Czułem, że chciał do mnie przemawiać. Powtarzałem zatem: „Co chcesz, Panie, abym czynił?” Zdanie to wychodziło mi coraz lepiej, a kiedy później w Spoleto, w trakcie ostatniej nieszczęsnej próby poświęcenia się życiu wojskowemu pytałem Niebo, posłużyłem się tym zdaniem, by odpowiedzieć głosowi, który mnie pytał: „Franciszku, co jest dla ciebie bardziej pożyteczne: być sługą czy panem?” „Panem” - odpowiedziałem i zaraz dodałem: „Co chcesz, Panie, abym czynił?” 20 TEN, KTÓRY ZBAWIA, JEST UBOGI Kiedy byłem zamożnym mieszczaninem, nigdy nie przypuszczałem, że biedni są po to, by mnie zbawić. Nauczony przez moją matkę i zwyczaje kościołów, do których dotych­ czas uczęszczałem, zawsze uważałem, że to my, bogaci i zamożni, jesteś­ my po to, by ratować biednych. Oni byli uzależnieni od nas i nasza hojność była dla nich ocaleniem; bez nas byliby skazani na śmierć. Cóż to była za ślepota nasza i moja! Prawda polegała na czymś zupełnie przeciwnym i życie mi to pokazywało. Ubodzy istnieli w tym celu, by ratować mnie, a nie po to, bym ja ich ratował. Po mojej długiej chorobie, która, jak już wam powiedziałem, dała mi nowe oczy, biedni głęboko weszli w moje życie. Interesowali mnie, wy­ chowywali. Wówczas przede wszystkim ich widziałem. Na stopniach kościołów, przy bramach domów, na ulicach, w przytułkach, w szopach, w mieście, na wsi - wszędzie. Jeśli zważycie, że w moich czasach nie istniały zapomogi dla ludzi sta­ rych i że opieka społeczna była jeszcze marzeniem, które miało się ziścić, łatwo możecie z tego wyciągnąć wnioski. Robotnik, z chwilą kiedy przestawał pracować, czy to z powodu staro­ ści, czy to ze względu na chorobę, trafiał na bruk. Przypadki żebractwa mnożyły się w nieskończoność, a społeczeń­ stwo było naznaczone znamieniem, którego nie były w stanie rozwiązać ani państwo, ani Kościół: nędzą. 21

Biedni byli na łasce publicznej jałmużny i ustawicznej dobroczynności chrześcijan. Zajmowanie się pomocą społeczną stanowiło zaszczyt dla królowych, bogaczy; dla rodzin szlacheckich natomiast - widzialny znak ich szczodro­ bliwości, paternalizmu lub, w lepszych przypadkach, autentycznej miłości. Nie było wiejskiego domu, który nie miałby kąta w szopie z sianem do dyspozycji wałęsających się żebraków, albo chrześcijańskiej kobiety, któ­ ra nie zostawiałaby kawałka chleba i trochę zupy dla tych, którzy w imię Chrystusa żebrali, by przeżyć. Moja matka była również szczodra wobec ubogich; wielu ich zawsze widziałem we własnym domu. Ale, jak wam mówiłem, kiedy zaczynałem znowu żyć i patrzeć na rze­ czy nowymi oczami, nowymi oczami widziałem również ubogich... Przede wszystkim ubogich zobaczyłem inaczej. Muszę wam powiedzieć, że to właśnie oni istnieli po to, by mnie rato­ wać, by mnie wyciągnąć z jaskini mojego egoizmu. Widząc ich odkryłem wartość życia, ponieważ w nich odnalazłem swoją przyszłość, swoje powołanie, radość czynienia czegoś ważnego w swoim życiu. Co więcej, ubodzy coraz bardziej wychowywali mnie do cierpliwości, której nie miałem, do pokuty, której nie znałem. Cóż dopiero powiedzieć o ich uległości, o delikatności w przyjmowa­ niu, o nadziei na przyszłość, o odwadze zaczynania od nowa. Przede wszystkim jednak otworzyli mi serce, abym zrozumiał... Nie, jeszcze wam tego nie powiem; powiem wam to później, imię Tego, Któ­ rego mi dali poznać; miejcie jeszcze trochę cierpliwości... * Odkrycie ubogiego sprawiło, że stałem się doświadczonym złodziejem, wspieranym przez moją impulsywność i nieco dziecięcy radykalizm. Kradzież stała się moim ulubionym rzemiosłem. Nie powiem wam, ilu kradzieży dopuściłem się wówczas w domu! Dla szkatułki lub kawałka materiału nie było już odtąd bezpiecznego schowka. Brałem, ciąłem, udawałem się do... Z chwilą powrotu wciąż odczuwałem w sercu wzmagającą się radość i coraz bardziej nieokreślony strach przed wymówkami ze strony moich najbliższych. 22 To było oczywiste! Matka pozwalała mi na wiele. Ojciec na znacznie mniej; przeciwnie, kiedy zorientował się, jaki obrót wzięły sprawy dzięki jego synowi Fran­ ciszkowi, o którym mawiał, że jest pozbawiony rozsądku i trochę zwario­ wany, zaczął bronić siebie i swoich składów. Po raz pierwszy doprowadziłem ojca do wściekłości wówczas, gdy nie wybrałem zawodu kupca, jak on pragnął; obecnie sprawiłem to po raz drugi, w większym stopniu, okradając mu sklep. Przystąpiliśmy do pojedynku, ponieważ ja przesadzałem i byłem czło­ wiekiem upartym, a on był chciwy, twardy i, niestety, zaczynał mnie da­ rzyć antypatią. Sprawa niepokoiła matkę, tak pełną słodyczy, że chętnie przymykała oczy na moje kradzieże i ustawicznie mówiła ojcu: „Miej cierpliwość, pozwól mu to robić, jest jeszcze chory...” Ale ja nie byłem już chory, byłem wyleczony, i to jak wyleczony! Nigdy nie czułem się tak wyleczony jak wtedy, kiedy zrozumiałem pra­ wo naczyń połączonych i kiedy sprzedałbym cały Asyż, aby pomagać biednym. Prawo naczyń połączonych jest pierwszym odkryciem, jakiego doko­ nujesz wówczas, kiedy uświadamiasz sobie ubóstwo, które cię otacza, i dostrzegasz je, gdziekolwiek się znajduje. Ta prosta reguła powinna stać się zasadą polityków na wszystkich szczeblach, jednakże... Ten, kto jest dzieckiem, jak ja nim byłem, popełnia nawet błędy, aby tę regułę urzeczywistnić, tak samo jak ja je popełniałem dopuszczając się kradzieży, uważając, bez kodeksu prawa kanonicznego w rękach, że takie postępowanie jest słuszne, ale... Ale ten, kto jest poważny i wielki, tak wielki jak mój ojciec, trosze­ czkę inaczej traktuje te sprawy. Muszę wam powiedzieć, że mój charakterek nie był skłonny do kom­ promisów, a z kolei ojciec był zbyt dumny, by zaakceptować mogące się zrodzić podejrzenie, że jego synowi pomieszał się rozum. A mój sposób postępowania w wielu właśnie wzbudzał podejrzenie, że postradałem zmysły. To irytowało ojca. Bardziej niż skąpstwo zranione moją hojnością bola­ ły go uśmieszki sąsiadów, którzy zaczynali podejrzewać, a nawet wierzyli, że Franciszkowi, synowi Piotra Bernardone, pomieszało się w głowie; bo­ wiem jeśli tylko zaczynasz na serio iść śladami Chrystusa i Ewangelii, 23

ludzie, zwłaszcza ci, którzy chodzą do kościoła i rozwiązali wszystkie pro­ blemy sumienia umieszczając siebie w jednakowej odległości między nie­ bem a ziemią, między rozkoszowaniem się tym, co „na tym świecie”, a zabezpieczeniem sobie tego, co „na tamtym świecie”, nazywają cię głu­ pim, ledwie że odbiegłeś od ich sposobu życia. Ponieważ coraz bardziej ogarnięty zapałem ubierałem się marnie i lu­ biłem okrywać się łachmanami, nierzadko wysłuchiwałem za plecami kpin, a nawet dostawałem kamieniem, jak gdybym nie mieścił się w po­ wszechnym sposobie myślenia i dążył do tego, by być odtrąconym przez wspólnotę ludzi „poważnych”. Tak; skoro mój ojciec zdecydował się na publiczne oskarżenie mnie wobec biskupa, nie stało się to z powodu pie­ niędzy, ale ze względu na wrażenie, jakie obawiał się wywołać na miesz­ kańcach Asyżu, z którymi ogromnie się liczył. A ponieważ znajdowaliśmy się przed publicznością, aby odegrać nasze role, ja także odegrałem swoją, a zostałem natchniony przez Pana do uczynienia tego okrutnego, ale wyraźnie ewangelicznego gestu. Rozebrałem się do naga i w ramiona ojca rzuciłem szaty, które stano­ wiły jego własność, mówiąc: „Od tej chwili nie będę się już więcej nazy­ wał Franciszkiem, synem Piotra Bernardone, ale Franciszkiem, synem Boga”. Jakieśmy to charaktery mieli, bracie! Zdawałem sobie sprawę, że postąpiłem okrutnie względem mojego ojca, ale wiedziałem także, że ludzie nie żyli Ewangelią i że dla wielu z nich rzeczywistość ubogich była tylko okazją do zabawy w udawanie współczucia. Tak, byłem okrutny. Byłem jeszcze młody, niedojrzały i nic dziwnego, że ubóstwo na tym etapie stanowiło dla mnie to, co wy nazywacie teraz sprawiedliwością społeczną. W gruncie rzeczy ciskając w twarz mieszczanom moje łachmany pragnąłem im powiedzieć: Czy nie widzicie, że to wy jesteście złodzie­ jami? To wy jesteście tymi, którzy doprowadzają do ubóstwa swoich współobywateli. Ty, Piotrze Bernardone, stałeś się bogaty, ponieważ wycisnąłeś wszystek pot z tych, którzy dla ciebie pracują, i żyjesz, i do­ brze ci się powodzi dzięki łzom swoich starych robotników, którzy teraz, pozbawieni pracy, jako inwalidzi proszą o jałmużnę przed koś­ ciołami Asyżu. Jak bardzo czułem się autentyczny stojąc tak obnażony przed biskupem! 24 Jeszcze dzisiaj stawiam sobie pytanie, kto mi dał moc uczynienia takie­ go gestu, prawdziwego znaku zerwania z faryzeizmem i czczą frazeologią tak zwanych „dobrych”. Nie wiem, czy to, że biskup przykrył mnie swoim płaszczem, wynikało ze wstydu czy z miłości. Sądzę, że z miłości, ponieważ mnie lubił i starał się mnie zrozumieć. Pewne jest jednak, że w owej chwili zrozumiałem, iż jestem przedsta­ wicielem całego Kościoła ubogich; odniosłem także wrażenie, że ów płaszcz był trochę zimny, może dlatego, że był tak bogaty, obciążony tyloma zbytecznymi ozdobami.

UBOGI BÓG Teraz, kiedy nie miałem już łusek na oczach i kiedy zacząłem dostrzegać stworzenia w ich zdumiewającej piękności, a ubogich w ich wyzwalają­ cym cierpieniu, czułem potrzebę ciszy i modlitwy. Poza Asyżem nie brakowało miejsc do modlitwy w samotności i za­ wsze, ilekroć szedłem na górę Subasio, pokrytą wielkimi lasami, czy też w dół, nad Rivo Torto, na łąki - łatwo było mnie tam zastać, samotnego, w zupełnym spokoju, na modlitwie i we łzach. Włożyłem na siebie szatę pustelnika, która dawała mi poczucie oder­ wania się i pełnej swobody; lubiłem także biegać bosymi stopami po łą­ kach, odczuwając fizyczną radość, którą Bóg zaczynał zasiewać w moim sercu. Była jesień 1205 roku, a liście dębu, jesionu, grabu i olch nabierały ży­ wego koloru czerwieni i złota przemawiając do mnie z niezwykłą siłą, że urodziłem się w krainie naprawdę wspaniałej, stworzonej właśnie po to, aby wielbić Boga, którego ja dopiero zaczynałem nazywać moim naj­ wyższym Panem. W dole nad Rivo Torto znajdowało się miejsce szczególnie mi drogie, ponieważ na pięknej polanie był tam niezwykły kościółek, maleńki, biedny, zbudowany z surowych kamieni i otoczony absolutną ciszą. Nazywał się kościółkiem Św. Damiana; wydawało się, że został zbudowa­ ny zgodnie z moim upodobaniem poszukiwacza nie tylko biedaków, ale również ubogich kościołów. Tam odprawiałem moje pierwsze rekolekcje i w czasie modlitwy, siedząc lub klęcząc w kościółku na posadzce, zwróciłem uwagę na to, 26 że na ścianach i suficie są znaczne pęknięcia. Kościół po prostu walił się. Poza tym nad ołtarzem znajdował się, zawieszony w gotyckim łuku, niezwykły drewniany krzyż w stylu bizantyjskim; tym, co do mnie z niego przemawiało i co mi się podobało, był ogromny królewski majestat Jezu­ sa i Jego spojrzenie, które wydobywało się na zewnątrz z nadzwyczaj po­ kornych, pełnych słodyczy oczu. Spędzałem godziny na patrzeniu, modlitwie i płaczu. Płakałem tak bardzo, że się wstydziłem i mówiłem do siebie samego: „Franciszku, jesteś dziewczyną”. Ale płakałem, a łzy przynosiły mi ulgę. Pewnego dnia, mając wzrok utkwiony w Ukrzyżowanym, doznałem prawdziwego wrażenia, że poruszył wargami, i w tym samym czasie usły­ szałem głos, który mówił: „Franciszku, odbuduj mój dom, który, jak wi­ dzisz, cały jest w ruinie” *. Nie mówię wam o doznanym wrażeniu. Było to jak posłanie, które do­ cierało do mnie z niewidzialnego świata i które stawiało pieczęć na dłu­ gim okresie wahań, wzlotów i poszukiwań. Poczułem się ogarnięty bezgraniczną słodyczą i zbliżyłem się, aby uca­ łować krzyż. Byłem sam i nie odczuwałem strachu przed wspięciem się na ołtarz, aby całą swą osobą objąć samego Jezusa. Nie wiem, jak długo trwałem na dotykaniu i kontemplowaniu Chry­ stusa. Od czasu do czasu wśród łez i westchnień całowałem Go: czy to po rę­ kach, czy to w miejscu ran na stopach i w boku. Muszę powiedzieć, że od tej chwili zostałem jakby rażony tajemnicą wcielenia Chrystusa. Jeśli ubodzy stali się sprawcami mojego powstania z ziemi i skłonili * ° ch! nie chciałbym tu, aby was zafascynowało poruszenie wargami, które dostrze­ głem, i glos, który usłyszałem. Obecnie, kiedy to rozumiem, mogę wam wytłumaczyć, aby­ ście nie stali się egzaltowani łub zabobonni, lecz umieli przyjąć wszystko w wierze. W rzeczywistości wargi Chrystusa z drzewa nie poruszają się. Gdyby w owej chwi­ li znalazł się obok mnie mój ojciec, Piotr Bernardone, którego nie opuszczał zdrowy rozsą­ dek, nie zobaczyłby niczego, a przede wszystkim nic by nie usłyszał. Ja byłem tym, który widziałem i słyszałem w wierze. Nikt nie potrafi wyjaśnić, na czym polega owo zjawisko na granicy tego, co ludzkie, i tego, co boskie. Wiadomo natomiast, że odbywa się ono w wierze, w nadziei i miłości i że jest absolutnie osobiste. Bóg przyobleka naszą wiarę w wizje, w światła, w glosy, aby wesprzeć nasze ubóstwo 27

mnie do marszu, to idea wcielenia Boga stała się we mnie jedyną odpo­ wiedzią na wszystkie pytania, jakie postawiłem sobie w dotychczasowym swoim życiu. Jezus był streszczeniem wszystkiego. W Nim niebo i ziemia przekształ­ cały wszelkie sprzeczności w niezwykłą jedność zaspokajającą wszystkie pragnienia człowieka. Od tej chwili poczułem się u Św. Damiana urzeczywistniony w Chry­ stusie, zrozumiany, usprawiedliwiony, a przede wszystkim szczęśliwy. Krzyż Jezusa był szczęściem człowieka, odpowiedzią miłości na wszy­ stkie „dlaczego”, uśmierzeniem każdego sporu, przezwyciężeniem wszel­ kich napięć, zwycięstwem Boga nad śmiercią. Skoro Syn Boga umarł na krzyżu, ja byłem uratowany. Wszelki smutek powinien być pokonany. Każdy z nas był panem świata. Każdy ubogi był bogaty. Każde serce było zaspokojone. Każde zamierzenie było możliwe. Zszedłem z ołtarza i bosymi stopami zacząłem tańczyć po posadzce Św. Damiana. Poczułem się piewcą szalonym z radości życia. Śpiewałem, śmiałem się, płakałem, jakbym nie był w stanie powstrzy­ mać dłużej szczęścia, które wytryskało z owego zawładnięcia przez mi­ łość. Nie wiem, jak długo trwałem w takim stanie, nie posiadając się z rado­ ści. Wiem, że w pewnym momencie znalazłem się przed murem ze szcze­ liną wielkości dłoni i przypomniałem sobie słowa, które powiedział do mnie Jezus: „Franciszku, odbuduj mój dom”. Nie jestem murarzem, w swoim życiu nigdy nic nie robiłem, ale i uczynić wyrazistym kontakt z Nim; kontakt ten ma jednak znaczenie, jeśli odbywa się w wierze. To w wierze Abraham zobaczył Anioła, a Jakub drabinę, która prowadziła do nieba. To w nadziei Mojżesz ujrzał krzak, który płonę!, i w miłości Józef wytłumaczył sen, aby wziąć Maryję za swoją małżonkę. Ale na płaszczyźnie zewnętrznej nie ma niczego widzialnego. Kiedy Bernadetta ujrzała Dziewicę w grocie Lourdes, wokoło niej znajdowały się tysią­ ce ludzi, którzy niczego nie widzieli. Tym, co się liczy i co ma znaczenie dla kontaktu z tym, co boskie, oraz tym, co jest narzędziem, przy pomocy którego Bóg przemawia do człowieka, jest wiara. 28 zapewniam was, iż w owej chwili poczułem się zdolny do zbudowania kościoła tak wielkiego, jak katedra Św. Rufina. Wyobraźmy sobie Św. Damiana! Wybiegłem na zewnątrz i zacząłem zbierać kamienie, zwłaszcza kwadratowe. Musiałem szybko przerwać, ponieważ przeszkodził mi w tym jakiś opętaniec krzycząc: „Kamienie kosztują, są moją własnością. Idź szukać ich gdzie indziej”. Przykrości doznawane z powodu narosłego we mnie nałogu kradzieży dla Pana nie były w stanie zgasić radości, która wciąż tryskała w moim sercu, mimo bólu wydelikaconych rąk, które na skutek pracy wykonywa­ nej z zapałem i bez odpoczynku całe były poranione. Pomyślałem, żeby udać się do Asyżu i żebrać o kamienie. Moje dobre imię od jakiegoś czasu było już narażone na szwank, a w czasie owej kwesty zupełnie upadło. Spójrz tylko, co za pomysł przyszedł do głowy synowi Piotra Bernar- done! On naprawdę jest szaleńcem! Tak, przyjaciele asyscy, tak, jestem szaleńcem. Gdybyście jednak wiedzieli, jakie jest to moje szaleństwo! Jestem szaleńcem Miłości. Nie jestem już w stanie się opanować. Nie potrafię już dłużej stać w miejscu. Wystarczy mi, że widzę przed oczyma Jezusa, abym czuł, iż wewnętrz­ nie płonę. Czy nie wiecie, że istnieje Syn Boży, Wszechmogący mój Pan? Nie wiecie także, że On stał się człowiekiem i, jakby to nie wystarczy­ ło, stał się ubogi, ubogi, ubogi! Spójrzcie na Niego, jaki jest ubogi! Nie ma nic na sobie. On, Stwórca nieba i ziemi, On sam przyszedł do nas. Nie wysłał nikogo innego, przyszedł sam. Bez rekomendacji możnych, nic ze sobą nie przyniósł, aby Mu się lepiej powodziło. Nie ukrył się pod osłoną swojej mocy i swojej boskości, ale przyjął ży­ cie jak ostatni z nas. Był Bogiem, a stanął wśród nas jako ubogi, słaby, zraniony, spotwa­ rzony, uwięziony, skazany! 29

Okażcie współczucie, mieszkańcy Asyżu, dajcie mi kilka kamieni, po­ nieważ muszę naprawić kościół Boga. A potem biegałem i biegałem do Św. Damiana. Nie mogłem dłużej pozostawać z dala od tego miejsca, od tego krzyża! Myślałem, by tam zamieszkać, by tam przebywać stale, żyjąc z jałmużny i pracy. Księdzu, który obsługiwał ten kościół, powiedziałem, aby nigdy nie dopuścił do zgaszenia lampy, która paliła się przed krzyżem, zobowiązu­ jąc się do troski o niezbędną oliwę. Czułem, że gdyby moja krew mogła się palić, chętnie bym ją ofiaro­ wał, aby zobaczyć światło płonące przed krzyżem, który ukazał mi tajem­ nicę wszechświata i który pomógł mi poznać prawdę o Chrystusie i rzeczach niewidzialnych. TAJEMNICA UBÓSTWA Krzyż u Św. Damiana ukazał mi pewną ogromnie ważną sprawę, o której sta­ rałem się stale pamiętać, aż stała się wiernym przewodnikiem mojego życia. Ubóstwo nie polegało na niesieniu pomocy ubogim, ale na byciu ubogim. Świadczenie pomocy ubogim było czymś istotnym, było składnikiem i wyrazem miłości, ale bycie ubogim było czymś innym. Jezus był ubogi. Ja, Franciszek, chciałem być ubogi. Zaczynałem wyraźnie rozumieć, co znaczy być ubogim, patrząc zarów­ no na ubogich, jak też na Chrystusa. Być ubogim znaczyło nie posiadać niczego lub prawie niczego; ozna­ czało nieposiadanie bogactwa, nieposiadanie rzeczy, nieposiadanie pie­ niędzy, nieposiadanie zabezpieczenia, dokładnie tak samo jak ubodzy, tak samo jak Jezus. Ale to jeszcze nie wszystko; to jedynie zewnętrzny, widzialny znak ubóstwa. Rzeczywiste ubóstwo szło w głąb rzeczy i dotykało ducha. Jezus prze­ cież powiedział: „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich nale­ ży królestwo niebieskie”. Jakże interesowały mnie te słowa! Jak starałem się rozumieć ich znaczenie! Błogosławieni ubodzy w duchu! To oznaczało, że ubodzy nie wszyscy byli jednakowi. To znaczyło, że byli ubodzy w duchu i ubodzy... tylko ubodzy. Myśląc zatem o ubogich spotkanych w moim życiu, zwłaszcza w ostatnich 31

czasach, zaczynałem wyraźnie rozumieć, że byli to ubodzy, tylko ubodzy, bardzo smutni, często złoszczący się i z pewnością nieszczęśliwi. A następnie - uświadomiłem to sobie doskonale - byli ubodzy szczęśli­ wi. Ubodzy, których ubóstwo stanowiło piękną szatę. Ubodzy, którzy mieli przeświadczenie, że są prowadzeni przez Boga, wspierani Jego Obecnością. Ubodzy zdolni do miłości pomimo niespodziewanych szykan, wytrzy­ mali w chwilach próby, bogaci w nadzieję, silni w przeciwnościach. Ubodzy, którzy byli szczęśliwi, ponieważ każdego dnia mogli dawać świadectwo, iż Bóg jest obecny w ich życiu i troszczy się o nich, jak o pta­ ki na niebie, które nie posiadają spichlerza. Tak, to właśnie głęboko mnie interesowało. Możliwość dawania świadectwa wobec samego siebie i wobec ludzi, że sam Bóg mi wystarcza, że nie muszę troszczyć się o nic, absolutnie o nic, jak „lilie polne, które nie przędą i nie tkają, ale nawet Salomon nie jest ubrany, jak one”. Myśl o nakarmieniu, ubieraniu człowieka i kierowaniu nim przez same­ go Boga podniecała mnie i żadna siła na świecie nie skłoniłaby mnie do zmiany planów. Zaoszczędzenie nawet paru groszy, posiadanie spiżarni, kupienie domu stałoby się dla mnie brakiem zaufania do mojego Pana. Och! Nie jest to sposób życia, którego bym wymagał od wszystkich ludzi, na przykład od mojego ojca. Było to niemożliwe, i miasto posiadało inne prawa, które nim rządziły, ludzie mieli różne powołania. Wymagałbym tego od siebie pragnąc być świadkiem miłości Boga; wy­ magałbym tego również od tych, którzy by mnie naśladowali. Od pewnego więc czasu zacząłem myśleć, a także pragnąć, bym był naśladowany w tym sposobie życia, oraz marzyć o towarzyszach, ażeby z nimi dzielić się wiarą i śpiewać chwałę Najwyższego mojego Pana, prawdziwego Pana naszego życia. Tak wyobrażałem sobie zakonnika, człowieka poświęconego, tego, który porzucił wszystko właśnie po to, aby iść za Chrystusem i na dro­ gach świata być świadkiem niewidzialnego Boga. Wybór ubóstwa nie był zatem wyborem społecznym, politycznym, ale wyborem mistycznym. Za moich czasów nie brakowało walk społecznych i buntów ludowych przeciwko niesprawiedliwości. Wieśniacy prowadzili ustawiczne walki 32 z właścicielami folwarków, a wolne gminy miejskie, takie jak Asyż, były w wyraźnym konflikcie z feudałami. Było to sprawiedliwe i tak należało czynić. Od czasów Adama człowiek walczy o wolność, uczestniczy w nigdy nie zakończonej walce, która pochłania całego człowieka, stworzone­ go przede wszystkim dla sprawiedliwości oraz dla doskonałej prawdy i miłości. Szczęście tkwiło jednak w czymś innym. Ja, Franciszek, kiedy usłyszałem wezwanie Ewangelii, nie podjąłem go po to, by w Asyżu zorganizować partię polityczną. Podjąłem je, a pamiętam to dobrze, dla miłości, bez jakiejkolwiek za­ płaty, dla Ewangelii, bez przeciwstawiania się człowiekowi bogatemu, bez kłótni z tymi, którzy pozostawali bogaci, przede wszystkim bez stano­ wej nienawiści. Nie mówiłem ubogim, którzy chodzili ze mną, że należy bić się o odzy­ skanie utraconej własności, walczyć o podwyższenie wynagrodzenia; mó­ wiłem jedynie, że będziemy błogosławieni, chociaż stłamszeni, prześlado­ wani lub zabici. Ewangelia uczyła mnie, abym bardziej zwracał uwagę na tajemnicę człowieka niż na jego obowiązki. O obowiązkach wiedziałem niewiele. Rozumiałem natomiast, i to jesz­ cze jak, właśnie dlatego że przychodziłem z wypełnionego zabawą życia, że skoro istniał ubogi, cierpiący, chory, który potrafił się uśmiechać, to był on prawdziwym znakiem istnienia Boga wspierającego nędzarza w jego utrapieniu. Walka społeczna w moich czasach była odczuwana niezwykle żywo; powiedziałbym, że prawie tak samo, jak za waszych dni. Wszędzie po­ wstawały grupy biedaków, które rozprawiały na temat ubóstwa Kościoła i na temat reformy społecznej; sytuacja jednak nie ulegała zmianie, po­ nieważ nie zmieniały się serca. Gdy biedak, który był agitatorem, wzbogacił się, tak samo jak bogaci zadzierał nosa i zapominał o swoich dawnych towarzyszach niedoli. Tak, działo się zupełnie to samo, co zdarza się wam. Rewolucjoniści, którzy walczą o wolność robotników, gdy obejmą wła­ dzę, zdobędą bogactwo, zaczynają strzelać do innych robotników, którzy akurat na temat wolności nie myślą w ten sam sposób, co oni, a przeciw­ nie, czują się przez nich wykorzystani. A cóż powiedzieć o tych związkowcach krajów bogatych, którzy są 33

bardziej zaangażowani w przeszkadzanie robotnikom krajów ubogich niż w rozpoczęcie dzielenia się wspólnym chlebem? Nie, bracia, nie wystarczy zmienić prawa, należy zmienić serca; w przeciwnym bowiem razie, kiedy już osiągniecie cel, staniecie się jak ci, o których wspomniałem na początku: bogaci, pyszni, wyzyskujący innych ubogich. Świeżym i wymownym tego przykładem jest Izrael. Izrael był niewolnikiem w Egipcie, jak opowiada Księga Wyjścia. Wyzwolił się z ogromnym trudem i dotarł do Ziemi Obiecanej. I co zrobił? Stał się silny dzięki swoim wojskom, lecz powinien był zwrócić uwagę na słowa Pana: „Pamiętaj, Izraelu, ty, który byłeś więźniem... ty, który byłeś cudzoziemcem, uszanuj więźniów, uszanuj cudzoziemców”. A tymczasem? Co za absurd w jego historii! Właśnie on, mała „reszta” opisana przez Izajasza, swoimi własnymi rę­ kami uczyniła nowe „resztki”, stworzyła innych ubogich, jak naród palestyński. Prawdziwa „reszta” Izraela przed Bogiem nie jest już dzisiaj Izraelem, ale narodem palestyńskim. Jest to okropne w świętej historii! I jest to sprawa wciąż aktualna! Oto dlaczego poszedłem swoją drogą, która była drogą Ewangelii. Dla mnie ubóstwo było znakiem wolności, ale prawdziwe ubóstwo, owo ubó­ stwo serc; było narzędziem i bodźcem do wyzbycia się ducha mieszczań­ skiego, który istnieje od wszystkich czasów, a który nazywa się egoiz­ mem, przemocą, pychą, zmysłowością, bałwochwalstwem, niewolą. Na ten temat wiedziałem trochę. Wiedziałem, co znaczy być bogatym, znałem niebezpieczeństwo, które brało początek z łatwego, wesołego życia, a kiedy słyszałem tekst św. Łu­ kasza: „Biada wam, bogaci”, przechodziły mnie ciarki, ponieważ rozu­ miałem, że narażam się na śmiertelne niebezpieczeństwo, przywiązując wagę do idoli, których pełen był mój dom i które byłyby mnie ujarzmiły, gdybym był nie uciekł. Nie znaczy to, żebym nie rozumiał wagi obowiązku w zarządzaniu 34 miastem; rozumiałem, ale starałem się iść dalej. Możecie robić mi wymówki, i czyńcie to, ale ja widziałem w Ewangelii nakaz pójścia dalej, pójścia do wszystkich kultur, do wszystkich ustrojów, do wszystkich cywilizacji. Ewangelię uznałem za wieczną, natomiast kulturę rozumianą jako kulturę chrześcijańską i politykę —za czasowe. Ja zawsze byłem stworzony do tego, aby przekraczać czas. Dla szukania sprawiedliwości, równości ludzkiej wystarczył Stary Te­ stament, wystarczyło czytać Księgę Powtórzonego Prawa, Księgę Królew­ ską, Księgę Kapłańską. Tam znajduje się pouczenie o zasadach budowy państwa zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i dawną mentalnością teokratyczną. Tam znajdują się wskazówki dotyczące prowadzenia wojny, wtrącania do więzień złych ludzi, dzielenia się zdobyczą, zabijania, torturowania, może nawet w imię Boga, jak to się czasami działo również wśród nas. Ale Ewangelia była czymś innym. Ewangelia jest szaleństwem Boga, który przegrywa i pozwala się ukrzyżować, aby zbawić człowieka. Ewangelia jest szaleństwem ludzi, którzy odwołując się do błogosła­ wieństw płaczą, cierpią braki i są prześladowani. Zrozumiałem to. A zrozumiałem dlatego, że ludzie roztropni i zrów­ noważeni zniszczyliby mnie, ja zaś przywoływałem szaleństwo, aby siebie ocalić. I byłem zadowolony, że je znalazłem - prawdziwe szaleń­ stwo, które zbawia: Ewangelię. Istniało jednak jeszcze coś innego i Bóg mi to wyjaśnił dając mi sposo­ bność spotkania trędowatych. Jak wielką odrazę wzbudzali oni we mnie! Być może, działo się tak ze względu na dawno przyjęte przez Koś­ ciół mniemanie, że trędowaci uosabiali grzech; a może było tak z po­ wodu przymusowego ich oddzielenia albo też na skutek presji moich bliskch, którzy obawiali się zarazić; faktem jest, że nie mogłem znieść trędowatych i za nic w świecie nie odważyłbym się dotknąć któregoś z nich. Wzdrygałem się wprost na myśl o takim spotkaniu. 35

A jednak spotkałem trędowatego. Ścieżka bowiem była tak wąska, że musiałbym się z nim zderzyć... chyba że bym uciekł. Miałem na to ochotę, i to jeszcze jaką, ale wspomnienie krzyża u Św. Damiana powstrzymało mnie od ucieczki. Pozostałem nieruchomy na środku drogi. Trędowaty szedł naprzód powoli, powoli, ubrany w łachmany. Wyciągnął do mnie obandażowane ręce i utkwił we mnie wzrok pełen słodyczy i bolesnej pokory. W tym właśnie momencie przypomniałem sobie krzyż u Św. Damiana i zdało mi się, że są to te same oczy, które na mnie spojrzały. Zupełnie nie wiem, co mogło mi się zdarzyć. Przypadłem do trędowatego i objąłem go całując w usta. Trędowaty zaczął płakać, a ja płakałem wraz z nim. Zdjąłem z siebie wszystko, co miałem, i ofiarowałem mu. Było to jednak nic w porównaniu z tym, co dał mi on, co on mi ukazał w tym momencie i w tym pocałunku. Dotknąłem jego łachmanów zdumiewając się nad tą, którą miałbym poślubić na zawsze: Panią Biedę! W oczach trędowatego rozważałem tajemnicę wcielenia Słowa. Znałem już swoją oblubienicę i czułem, że kocham w niej to, co kocha sam Bóg: ubogiego. Pani Bieda, którą dostrzegłem w trędowatym, była biedą całego świa­ ta, była solidarnością ze wszystkim, co jest małe, słabe, cierpiące, stano­ wiła najdroższy wyraz miłosierdzia Bożego. Pani Bieda! Jej niezwykle pokorne spojrzenie było spojrzeniem wszystkich ubo­ gich, których spotkałem i którzy patrzyli na mnie ze słodyczą i bezgrani­ czną delikatnością. Jej oczy wypełnione łzami były podobne do pereł i wyrażały tajemnicę objawioną nielicznym. Jej udręczone ręce posiadały przejrzystość światła i tylko one były naprawdę czyste i godne obejmowania samego Chrystusa. Jej zapach był zapachem rzeczy niewidzialnych, które zapraszają nie do miłości erotycznej, ale do umiłowania heroizmu duchowego. Dotychczas sądziłem, że ubóstwo było przekleństwem ziemi, strasznym błędem dzieła stworzenia, czymś jak zapomnienie przez Boga, niewy­ 36 powiedzianym chaosem, który pochłaniał ludzi, aby sprawić im cier­ pienie. Teraz widziałem dalej! W ubóstwie nie było przekleństwa; przekleństwo znajdowało się w bo­ gactwie, w potędze, w dostatku, które zatwardzały i zatruwały serca. Ubóstwo nie było błędem dzieła stworzenia, ale ostatnią szansą, może najważniejszą, aby postawić człowieka wobec tajemnicy i skłonić go do szukania Boga i złożenia Mu największego daru z siebie samego. Nie było zapomnieniem cię przez Boga, ale prawdziwym, choć twar­ dym sposobem wydobycia z twojej głębi bezinteresownej miłości i szcze­ rej wiary. Nie było chaosem, który pochłaniał ludzi i zmuszał ich do płaczu i przeklinania dnia swoich narodzin, ale macierzyńskim łonem rodzącym człowieka dla Królestwa. Od tego momentu nie miałem już więcej wątpliwości: ubóstwo było przywilejem boskości, wyższą szkołą prawdziwej miłości, silniejszym przyciąganiem miłosierdzia, ułatwionym spotkaniem z Bogiem, pewniej­ szym sposobem przejścia przez tę ziemię. W utęsknieniu poślubiłem Panią Biedę i od tego czasu wyzbyłem się wszelkiego strachu. Więcej, poczułem się prawdziwie wolny. * Nie chciałbym, by ktokolwiek, a w tych przypadkach najszlachetniejsi, znosili biedę nie pragnąc tego. Jeśli kładę nacisk na błogosławieństwo ubóstwa zapowiedziane przez Ewangelię, to nie po to, by polemizować z tymi, którzy również w imię Ewangelii walczą zbrojnie, by zmienić tę rzeczywistość, w której ubogi jest bity, głodny, torturowany, upodlony. Cenię sobie Torresa, jak też Che Guevarę, jak wszystkich chrześcijan, którzy odważnie wybrali śmierć, aby bronić ubogich. Nie są oni pierwsi i bynajmniej nie będą ostatni, a historia dostarcza wielu przykładów tak zwanych „sprawiedliwych” wojen prowadzonych w imię „sprawiedliwości”. Nawet św. Tomasz mówi o możliwości konfrontacji w „sprawiedliwej wojnie”. 37

Za moich czasów wyprawy krzyżowe przeciwko muzułmanom uchodzi­ ły za wojnę tak bardzo sprawiedliwą, że popierał je sam Kościół. W waszych czasach uznajecie za sprawiedliwą, nawet wybitnie sprawie­ dliwą, walkę przeciwko rządom totalitarnym, przeciwko dyktaturom, któ­ re uciskają ubogich. Być może mieli rację orędownicy wypraw krzyżowych z moich cza­ sów - pomyślcie tylko o bitwie pod Lepanto - i być może mają rację dzi­ siejsi bojownicy. Nie dyskutuję, a przede wszystkim nie osądzam. Mówię jedynie, że istnieje inny sposób, by walczyć i zwyciężać - ów sposób niestosowania przemocy - który bez wątpienia ma w Ewangelii pierwszeństwo i który ja, Franciszek, uważam za skuteczniejszy, mimo że trudniejszy. Walka z niesprawiedliwością, krzywdą, zwłaszcza w obronie bezbron­ nych, ubogich jest dla chrześcijanina tak bardzo ważna, że nie wolno mu milczeć, wycofywać się, przestać się interesować. Jeśli to zrozumiał, naprawdę zrozumiał, powinien ofiarować siebie sa­ mego i umrzeć dla sprawiedliwości. Jezus tak postąpił. Nie jest jednak powiedziane, że po to, by doprowadzić do ustąpienia przeciwnika, konieczna lub nieodzowna jest szpada, pistolet, wóz pancerny. Najistotniejszym założeniem Ewangelii jest to, że swoją bezbronną mi­ łością, swymi gołymi rękami mogę doprowadzić do ustąpienia przeciwni­ ka, jak to uczynił Gandhi, jak uczynił Luther King, jak czynią wszyscy ci, którzy wierzą w skuteczność niestosowania przemocy, jak to w waszych czasach uczynił biskup Romero. Jakże wzniosły przykład dał ten czło­ wiek, bezbronny wobec przemocy tych, którzy masakrują jego naród! Dajcie narodowi grupę takich ludzi, dajcie Kościołowi garstkę bohate­ rów o takiej sile, a wtedy zrozumiecie, że Jezus, kiedy zachęcał do nie­ stosowania przemocy, nie czynił tego, by przegrywać bitwy, ale by zwy­ ciężać w jedyny godny człowieka sposób: bez przelewania krwi innych, choć przelewając krew własną. Jest to zasada męczeństwa, którego nigdy nie brakowało w Kościele i która jest najwyższym świadectwem, jakie człowiek może dać na ziemi. Dalej iść nie można. RADOSNE BRACTWO Nigdy me powstała we mnie myśl, żeby żyć samotnie. Kiedy po swoim pierwszym nawróceniu słyszałem, że ktoś przepowiada mi życie pustelni­ cze ze względu na moją ucieczkę od zamieszkanych miejsc oraz z powodu lichego ubrania, które - jak pustelnik - wdziałem na siebie, aby czuć się wolnym, zdawałem sobie sprawę, że się myli. Byłem stworzony po to, by mieć towarzyszy, byłem stworzony do wspólnoty. Na każdego człowieka, który przechodzi! obok mnie, patrzyłem jak na towarzysza podróży, zwłaszcza jeśli był młody, ubogi i umiał się modlić. Od początku mojego nawrócenia się do Boga przeczuwałem, że znaj­ dzie się wielu, aby mnie naśladować, ponieważ niezwykle piękna była droga, którą odkryłem, i radość, jaką dawała mi Ewangelia Jezusa. Religia w moich czasach była przeżywana źle; parafie były mało żywo­ tne i stanowiły raczej miejsca sprawowania kultu niż autentycznego życia. W czasie kazań księża usiłowali przerazić ludzi wywodami na temat kar piekielnych, a Ewangelię pogrzebała ciężka i konwencjonalna tradyc­ ja. Dla ludzi świeckich, małżeństw, robotników, wieśniaków nie było miejsca w Kościele, bo liczyły się w nim tylko osoby duchowne. Brakowało przede wszystkim radości, na skutek czego bycie chrześci­ janinem było synonimem smutku, zwłaszcza dla kobiet, które tysiącem obaw zadawały śmierć swojej kobiecości. Dlatego też w okresie karnawa­ łu następował istny koniec świata, popadano w drugą skrajność, co było reakcją na atmosferę represji i świadectwem niedojrzałości wiary. 39

A mimo to ludzie byli tak bogaci w dobroć i tak spragnieni Boga! Wystarczyła drobnostka, aby pociągnąć młodych do życia wiarą! Led­ wie wstąpiłem w ślady Ewangelii i zacząłem tłumaczyć to jako wyzwole­ nie, przypłynęli do mnie towarzysze jak morskie fale: Bernard z Quinta- valle, Piotr Cattani, Idzi, Filip, Maciej, Leon, Rufin, Pacyfik, Sylwester! Co za wspomnienia! Co za rozkosz myśleć o swoich towarzyszach wiary! Zdumiewali mnie i zachwycali. Zdumiewali, kiedy widziałem, że mają zaufanie do mnie, biednego i najbardziej pogardzanego Franciszka, a zachwycali swoją prostotą i en­ tuzjazmem. Wydawało się, że są szaleni. Kiedy przebywaliśmy razem, biegaliśmy po łąkach jak mali chłopcy i śpiewaliśmy upojeni ewangelicz­ ną radością. . We wspólnym przebywaniu znaleźliśmy szczęście i mocniej odczuwa­ liśmy to, że stanowimy Kościół. Można by powiedzieć, że wyszliśmy z więzienia, z więzienia naszej przeszłości, naszych kompleksów, naszych nie istniejących obaw. Posta­ nowiliśmy od początku żyć tak, jak nakazywała Ewangelia Jezusa, bez dodawania czegokolwiek, co nasze. Tak więc, kiedy musieliśmy coś wybierać, po krótkiej modlitwie otwie­ raliśmy Ewangelię na chybił trafił i robiliśmy tak, jak było napisane, mc nie dodając. Ten sposób postępowania dawał nam nieograniczoną wolność i nieza­ wodnym pożywieniem karmił prostotę serca. Inną ważną sprawą, na którą zwracało się uwagę w naszej wspólnocie, był prymat wiary, a nie struktur. Czuliśmy się wspólnotą poszukującą Boga, a me seminarium prowa­ dzącym do kapłaństwa. Tym, co nas jednoczyło, był Chrystus, a Jego naśladowanie określało kierunek życia każdego z nas. Byliśmy niejako odbiciem życia zwykłego chrześcijanina; znajdował się wśród nas wieśniak, jak też i człowiek wykształcony; byl robotnik tak samo jak ten, który, jak Bernard z Quintavalle, musiał pozostawić wiel­ kie bogactwo, aby wstąpić do naszego Zakonu. Byli również kapłani, jak Sylwester i Leon, ale to nie oznaczało, że tego, kto nie był kapłanem, uważałoby się za kogoś gorszego we wspólnocie. 40 Przeciwnie, muszę powiedzieć, że pragnieniem większości było pozo­ stanie „braćmi" i że obawiano się godności kapłańskiej jako niebezpiecz­ nej dla pokory; pragnieniem było życie w ukryciu oraz nieposiadanie żadnego znaczenia. Chcieliśmy naprawdę pozostać ubodzy i ostatni. Mieszkaliśmy w dwóch szałasach, które znaleźliśmy nad Rivo Torto, w szałasach, które były schronieniem dla osłów. Trwało to jednak krótko. Niebawem pojawił się wieśniak z osłem. Nie był zadowolony z naszego towarzystwa i przepędził nas, ponieważ zajęliśmy miejsce przeznaczone dla jego zwierzęcia, a może z innego po­ wodu przeszkadzaliśmy mu. Skierowaliśmy się zatem do lasu Matki Bożej Anielskiej, w środku którego wznosił się niezwykle prosty i osamotniony kościółek Porciun- kuli. Łatwo mogliśmy tam zbudować szałasy, aby się schronić. Mieszkaliśmy jak skowronki. Prawdziwą naszą modlitwą była radość; prawdziwą naszą regułę stano­ wiła Ewangelia i pewność, że istnieje Bóg, by nas prowadzić. Kiedy myślę o tamtym okresie, czuję, że płonę, i chciałbym na zawsze utrwalić ten sposób życia, który pomagał nam zerwać ze wszystkimi na­ szymi przyzwyczajeniami, zanurzał nas w „utopii” Ewangelii. Była to jak­ by eksplozja wolności, prostoty życia, miłości, braku problemów. Niestety, nie zawsze tak było i nieco później także stanęliśmy przed różnymi problemami: książki, klasztory... klasztory... przede wszystkim one; do nich wciąż się powracało, a to krępowało ewangeliczną wolność. Nie bez powodu cierpiałem, nie bez powodu niepokoiłem się, kiedy widziałem ich zakładanie. Pewnego razu postanowiłem wprost rozebrać dach na małym klasztor- ku, który wydawał mi się nazbyt duży, nazbyt okazały dla nas, którzy pragnęliśmy być ubodzy. Zawsze było to dla mnie dramatem, cierniem wbitym w serce. Posiadanie zacierało przejrzystość prawdziwego ubóstwa; zakładając klasztory mimowolnie oddalaliśmy się od pierwotnej decyzji naśladowa­ nia ubogiego Jezusa; dostrzegalna własność była niejako chwastem, który osłabiał delikatne włókno tego, co niewidzialne, chwastem, który przy­ słaniał samą obecność Boga. 41

Ten sam zdrowy rozsądek, który ożywiał większość z nas, nieustannie zagrażał naszej wolności w poszukiwaniu Królestwa. Tylko prawdziwa miłość była zdolna oddzielić ziarno od plew i muszę stwierdzić, że najtrafniej przewidzieli to najwięksi szaleńcy spośród nas. W każdym z nas była jakby dwoistość pragnień, a zwłaszcza we mnie, który dźwigałem odpowiedzialność za wszystkich. Jednym pragnieniem było dążenie do ciszy, samotności, odosobnienia, długiej modlitwy. Kochaliśmy miejsca bezludne, opuszczone kościoły, takie jak kościół Św. Damiana, Św. Piotra, Matki Bożej Anielskiej. Moglibyśmy nigdy nie wychodzić z naszych pustelni pełnych ciszy i po­ koju, gdzie „obecność” Boga stawała się niemal dotykalna. Modliliśmy się wiele. Pragnienie drugie stanowiła chęć głoszenia Słowa ubogim, wędrówka misyjna, podjęcie ewangelicznego zaproszenia do nawoływania do poku­ ty i nawrócenia. Co robić? Co wybrać? Wiele dyskutowaliśmy na ten temat. Potem stało się coś, co odczytałem jako wskazówkę. Pamiętam bardzo dobrze: było to 24 lutego 1208 roku, w uroczystość św. Macieja. Podczas Mszy św. uderzyły mnie słowa Ewangelii, jakie Jezus kieruje do apostołów wysyłając ich w świat: „Nie nazywam was więcej niewolnikami, ale przyjaciółmi, ponieważ wszystko to, co usłyszałem od Ojca, dałem wam poznać. Nie wyście mnie wybrali, ale ja wybrałem was i was ustanowiłem, abyście szli i owoc przy­ nosili i żeby wasz owoc trwał, żeby wszystko to, o co będziecie prosić Ojca w imię moje, stało się wam”. Od tej chwili zrozumiałem wyraźnie i, aby nie być jak ci, co słuchając nie słyszą, czym prędzej zdjąłem szatę pustelnika i przywdziałem na sie­ bie habit, opasując biodra sznurem, i z bosymi nogami zacząłem głosić pokutę, jak nakazywała Ewangelia. „Idźcie i głoście naukę wszystkim ludziom”. Nadchodziła wiosna i nie mogliśmy już dłużej wytrzymać. Tęsknota Jr sa■zaczynnie. P ^ mocno, by siedzieć bez- n a ^ C ^ r dWÓC"' * Ewa„8eiia. i wyruszyliśmy Idzi ^ 2 o * - - * * ' Nie kochaliśmy Ję bardzcm me m o ^ T Spotkanie w Pl>'sjunkuli: spotkania * i odwiedzeń .............. szczęście. Wl- Wędrówka była nadzwyczajna. d z S T e ^ m l6 k w tą £ £ . * * * " P°d°b"ie Fizycznie . duchowo doświadczyłem niezwykłych słów Jezusa: sze ciało. W OO £ £ ' C° będziecie Pić o wa- karm, a ciało niż ubranie? W'QCeJ niż P°' nte koszą, ani nie zbieram , i „ P k' meb,esk,e’ me sieją ani żywi jc- ” d° gUm,cn; a Jed"ak Ojc.ee wasz niebieski prawdziwe^ * '»■ » Jezus, było Dlatego na drogach, które przemierzaliśmy, jak On powiedział. wszystko przebiegało tak, głębić n a d z ie j zaufanie6 ' 8 «” * * * P - wiązaliśmy^roWem! "icZe*°- Roz' je: problem jutra. S w'<-k.i i tak go absorbu- Wyzbyliśmy się strachu przed jutrem. „Każdy dzień ma dosyć własnej biedy”. 43

On sam rozwiąże nasze problemy i że zadba o nasze potrzeby: „Sam Oj­ ciec was żywi”. Spotkanie wieśniaka, który zapraszał nas na kolację i ofiarowywał nam szopę na nocleg, napełniało nas niewymownym szczęściem, jakie ogarnia człowieka, kiedy łączy się w miłości z bratem i w każdej chwili odkrywa obecność Boga nad sobą. Było zwycięstwem nad strachem, który jest największym grzechem przeciwko wierze w Boga miłości. Nasze przepowiadanie było proste, bardzo proste, a zawierało się w kilku istotnych i mocnych słowach. „Nawracajcie się na Ewangelię i czyńcie pokutę, ponieważ królestwo Boże jest bliskie”. Ludzie słuchali nas i nie chcieli od siebie wypuścić. Tak przeszliśmy całą Marchię ankońską, ale wraz ze zbliżającym się latem usłyszeliśmy ponowne wezwanie Porcjunkuli i postanowiliśmy wrócić, tak jak to było wcześniej ustalone. Nie zabrakło nikogo z nas, przeciwnie, do naszej grupki dołączyli trzej inni, wśród których znajdował się Filip Longo. Było nas ośmiu i zamieszkaliśmy wokół kościoła Matki Bożej Aniel­ skiej w zbudowanych na wiosnę szałasach, które oparły się deszczom. Lato spędziliśmy w tym tak drogim nam miejscu i mieliśmy dość oka­ zji, by zauważyć, że nie napawaliśmy już strachem asyżan, którzy zaczy­ nali traktować nas poważnie, a nawet nam pomagać. Bardzo mi się to podobało; częściej też widywałem moją matkę, która żyła teraz ze mną w zgodzie i często przysyłała mi żywność; rozdawaliśmy ją tak licznym w Asyżu ubogim. Chcąc wzbogacić nasze wędrowne doświadczenia, z nastaniem jesieni postanowiliśmy wyruszyć ponownie i udaliśmy się w kierunku doliny Rie- ti zatrzymując się w Poggio Bustone. Pamiętam to miejsce z dwóch powodów. Od jakiegoś czasu byłem ogarnięty myślą, że Bóg nie może być zado­ wolony z mojej grzesznej przeszłości i że mi jej nie przebaczył. Pewnej nocy, kiedy modliłem się i płakałem, odczułem przenikającą mnie bezgraniczną słodycz, która równocześnie napełniła mnie przekona­ niem, że Bóg mi przebaczył i kocha mnie. Byłem z tego powodu tak szczęśliwy, że zbudziłem towarzyszy opowiada­ jąc im wszystko; przede wszystkim mówiłem im o słodyczy przebaczenia. 44 Wtedy tez uświadomiłem sobie - tak jakbym to w sobie odkrył - zdol­ ność przepowiadania. Tak, prorokowałem. Przepowiedziałem, że przyjdzie wielu do naszej społeczności; głosi­ łem, ze powinniśmy zawsze przebaczać wszystkim, absolutnie wszysfkim ponieważ Bóg przebaczył nam. im'V n " " 18" " " ' który ,owarW «»■ dniowi pokoju i słodyczy podziel,hsmy s,ę na cztery grupy i po dwóch poszliśmy w cztery strony' Któż mógł nas zatrzymać? * Na początku 1209 roku znów spotkaliśmy się wszyscy w klasztorku zbudowanym z liściastych gałęzi nie opodal kościoła Matki Bożej Aniel­ skiej i przyjęliśmy z radością czterech innych towarzyszy Było nas teraz dwunastu. Miało mnie co przerażać. Jak powinienem postępować, aby pokierować tyloma braćmi? Byłem zadowolony, ale jednocześnie zatroskany Obraliśmy miejsce przy Porcjunkuli, w tym lesie tak gościnnym wokół -go zadziwiającego kościoła, do którego wystarczyło wejść, aby otrzy­ mać dar modlitwy i łez. J y Porcjunkula była własnością benedyktynów z Subasio i w moich cza- z Ziemi św ięt£ " ZOSta‘a ZbUd°Wana PfZeZ Piel*rzym0w ^-wracających Była poświęcona Maryi. Kiedy z przymkniętymi oczami rozmyślałem o swojej przyszłości o przyszłość, zakonu braci, który tworzył się wokół mnie, zdawałem dołów i a t ! ’, 12 ' r 526 UWaŻa,em k 23 k°ŚCiÓł - matk* wszystkich koś- go B^ga y WZmeSĆ 1WktÓryCh mieHŚmy si« modlić do nasze- Tak, jeśli Św. Damian był miejscem, gdzie zrozumiałem tajemnice miłości Jezusa ukrzyżowanego, Matka Boża Anielska z kolei wlewała w moje serce niezmierną słodycz na myśl o Maryi Dziewicy i bezgraniczna ufność w Jej macierzyńskie wstawiennictwo. 8 4 dozLSmHiLP° -0rZe' staralem się ż>'=- ab> posiąść Królestwo, doznałem juz wówczas przeświadczenia, że wystarczyłoby wejść do tego miejsca na modlitwę, aby otrzymać przebaczenie. 8 45

W późniejszym okresie Pan w swej nieskończonej dobroci potwierdził Szkoda, że nad tym ubóstwem i maleństwem zbudowaliście tak ogrom­ ną kopułę! Powiem więcej: dlaczego zniszczyliście ten piękny las. Tak chętnie tam przychodziłem! Teraz trudniej jest zrozumieć wszystkie sprawy we właściwy sposob. KLARA, MOJA SIOSTRA Przybywało braci, zanosiło się, że będzie ich wielu, ale... siostry? Czy to możliwe, żeby wzory doskonałości istniały wyłącznie dla mężczyzn? W późniejszym okresie stało się najoczywistszym dowodem, że ideała­ mi, które odkrywaliśmy i którymi żyła większość z nas, tak prostymi i po­ rywającymi, umiały żyć również kobiety! W nie stosowaniu przemocy, w miłości wobec ubogiego, w wyborze ostatniego miejsca były mistrzyniami. Dobrze wiedzieliśmy o tym. Każdy z nas miał wspomnienia z przeszłości: siostry w rodzinie, towa­ rzyszki zabaw, młodzieńcze romanse. Ileż marzeń w każdym z nas, zwłaszcza we mnie, który debiutowałem właśnie jako śpiewak i trubadur. Postać kobiety utrwaliła się w nas, synach tej cudownej ziemi umbryj- skiej, jako uosobienie słodyczy, dobroci, subtelności. Któż unikał określonych ideałów rycerstwa? Kto nie śpiewał dla ru­ mianych asyskich dziewcząt podczas Święta Wiosny? Ja, Franciszek, miałem kilka wspomnień związanych z kobietą, wszy­ stkie piękne i drogie, ale jedna przychodziła mi na pamięć w sposób szczególny: Klara. Była córką Ortolany, kobiety ze szlacheckiej rodziny Offreduzzi. Miała dwie siostry: Katarzynę i Beatrycze; mieszkały w dużej kamienicy, która wydawała się raczej fortecą niż domem na placu Św. Rufina. Widywałem ją w miarę często, ponieważ w moim kręgu można było się zbliżać i oddalać jak w zdumiewającym śnie. 47