TEGOŻ AUTORA
Cykl powieści historycznych
w wydaniu
Instytutu Wydawniczego
„Nasza Księgarnia"
„OGROD NIEPLEWIONY"
tomy I-II, 1957
„NEGACJA I WIKTORIA"
wyd. I 1959, wyd. II 1967
„JANINA ZNAK SOBIESKICH"
1964
NASZA KSIĘGARNIA
WARSZAWA
1969
M a teria ł i l u s tr a c y jn y zeb ra ł
B R O N I S Ł A W U E Y D U K
O p ra co w a n ie g r a fic zn e
J O Z E F K A C Z M A R C Z Y K
S T ARZ Y
Pan W ierzbicki otarł siwe wąsy.
- To już nie odbywają się wasze zgromadzenia, wasze sejmiki
arcyciekawe tu na dole w winiarni Kadłubowiczowej?
- Odbywają się — rzekł pan Szopski — jeno rzadziej i towa
rzystwa skąpiej.
- No, jużci wykrusza nas czas. Ubyło znajomków, przyjaciół
wielkich i małych, od Jana III począwszy...
— Może i ja niedługo w drogę wyruszę — wtrącił stary oficer.
— Hetm an Jabłonowski podsunął mi myśl, czybym do Sambora
nie podjął podróży, gdzie gniazdo się mieści onej konfederacji
wojskowej... — spojrzał na przyjaciela podejrzliwie i zamilkł.
Pan W ierzbicki nie zwrócił jednak na jego słowa uwagi, dalej
rozpam iętując przem ijania sprawy.
— Jakże to górale śpiewają? Moi ongiś górale...
Byli khlopcy, byli,
Aleć się minyli.
I my się miniemy
Po malućkiej khwili.
Baby żyją dłużej — stwierdził eks-podstarośei z Nowego Targu.
Oficer zadowolony, że gość nie żąda wyjaśnień na tem at związ
ku wojskowego, dorzucił z ochotą:
— Jużci. Exem plum * jejmość pani królowa, jeszcze się wyda
wać ma zamiar.
* W yrazy oznaczone gwiazdką są objaśnione na końcu książki.
- Co królowa, to królowa — stwierdził z szacunkiem pan
Wierzbicki. — Od Ojca świętego otrzymała „Złotą Różę”, wiecznej
młodości symbol. Może się naprawdę nic starzeje?
— Może. W każdym razie nie tak wartko jako król nieboszczyk
i jako my. Na nas teraz kolej...
— Nie czuję jeszcze ciężaru lat. Jeszcze mi jadło i wino smaku
je, na dziewkę się jeszcze obejrzę... ■—■Ścisnął ram ię pana Szop-
skiego i szeptał mu w ucho konfidencjonalnie.
— Pogratulować waszmości — rzekł stary oficer. — Ja też tam
jeszcze może nie na ostatnich nogach, skoro mi funkcje zlecają...
ponownie ugryzł się w język. Zamilkł, ramionami ruszył.
— Jakież to funkcje? — pytał przyjaciel.
- At, zwyczajne, jakie starym ludziom przystoją... Niby go
dzić, łagodzić zwaśnionych. Ale cóż, łeb slabieje u m nie zda się
rychlej niż członki. Sam to widzę snadnie. — Odął się zły na sie
bie i raz jeszcze „słabieje” powtórzył.
— Wcale tego nie widzę -— zachęcał przyjaciel.
Co do bab — podjął pan Szopski -— i ich wiecznej młodości,
rzecz w tym, że sztuką się młodzą. Już nie mówię o królowej —
Fiancuzka, modnisia, strojnisia, zawdy taką była i rzeczywiście
urodę konserwuje nad podziw. Ale żeby zwykłe panny czy wdo
wy... Leciwa wdowa złowiła ongiś urodnego, młodego Paska. Był
tu niedawno u mnie. Starzej wygląda niż my, na obczyznę się
wynosi, bo go procesa, infamie * gniotą...
Pan Pasek? — pytał z ożywieniem Wierzbicki.
Jużci. Kiedy indziej to waszmości opowiem. Może nadejdzie
pismo, list. — Wrócił do poprzedniego tem atu: — Pam iętam sław
ne kazania księdza Pikarskiego. Niejeden raz babskie przyw ary
ganił. A zawdy dowcipnie, filuternie to czynił. Przeczytał — by
wało — Ewangelię, zamknął książkę z hałasem i długo patrzy,
myśli zbiera. Już ku niemu pozierają z dołu ciekawi, jaki ekscerpt *
w kazaniu rozwinie, a on drepce po ambonie i powtarza: „Zbytek,
niestatek, niestatek, zbytek” i tak w kółko długo. „Ledwo panią
ostanie, ledwo rządy obejm uje...” I raz jeszcze słowo w słowo od
początku to samo. Tak ciekawość zaostrzywszy do ostatka, prawi
wreszcie: „Ledwo panią ostanie niewiasta, już m iast dozoru
w ogrodzie, w owczarni, komorze, oborze, nakupiwszy szkiełek,
paciorków, futerek, perełek, nasprowadza szmuklerzy, pasamoni-
o
l.(iw, krawców, hafciarzy, złotników i mizernej szkatule męża
wytchnąć nie daje. Bywa i tak, że jejmość pani ma więcej świcci-
Groza i humor zmieszały się przednio. Zabawa była przy obie-
dzic- znakomita.
„I cóż na to wasz ojciec Gniewosz, teolog-jezuita, uczony?” ■—
zapytał król księdza Pikarskiego.
Ów zmieszał się okropnie, łyżka mu z ręki wypadła. Próbował
Gniewosza bronić — jeszcze go mocniej pogrążył. Ledwo dosie-
dział do końca, a niebawem zachorzał z alteracji i wstydu. W m a
lignę wpadł. „Zhańbiony jest zakon m ój” — ustawicznie powta
rzał. I zmarł. Tak go ominęło biskupstwo, a może nawet pieczęć
mniejsza *...
Pan Wierzbicki był poruszony.
— Rzecz prawie nie do wiary — rozważał głośno — dyć Jan III
Sobieski pierwszy bohater chrześcijaństwa, najw ierniejszy syn
stolicy apostolskiej i jej obrońca...
— Aaaa! Właśnie — roześmiał się pan Szopski. ■— Nie wierzył
nawet w cud, gdy obraz się święty pocił i spływał łzami. Ja sta
łem przy dworze blisko, niejedno wiem... Nieraz bywały takowe
dyskursa, że wielebne duchowieństwo łamało ręce, zatykało uszy.
Co tu dużo gadać, Jan III swój sąd m iał na wiele spraw. Na przy
kład na sprawę kozactwa, Ukrainy, unii et cetera. Choć katolik,
był wcale wolnomyślny, liberalny, trzeźwy. Bolał, że Łyszczyń-
skiego * stracono...
— Arian bronił jawnych i skrytych — wtrącił pan Wierzbicki
w połowie drogi zatrzym ując kubek. — Exemplum — Wacława
Potockiego z Łużnej...
— Właśnie, właśnie — mruczał pan Szopski, rozważając, czy
opowiadać przyjacielowi o planach i zarządzeniach hetm ana Ja
błonowskiego i powierzonej mu przez hetm ana wojskowej misji,
czy też wszystkie te spraw y zachować dla siebie...
Pan Wierzbicki kręcił się na zydlu, aż trzeszczało drewno pod
potężnym ciałem, i rozpamiętywał, gadając do siebie półgłośno:
— Wiela mi teraz spraw jaśniejszych, zrozumialszych. Takiż
to był ten Jan III? W gruncie rzeczy dziwny, osobliwy... A póki
żył, brali go ludzie tak po prostu: „Ot, brat Sobek i tyła!”
Z W I E R Z E N I A I R E K O M E N D A C J E
Oczy kasztelana Przebendowskiego błysnęły, oblicze zwilgot
niało od potu, otarł gruby kark, splótł dłonie i czekał.
Pan Stanisław Szczuka, referendarz, były sekretarz króla Jana
III, uniósł kształtną głowę, ozdobioną czarną czupryną z pierw
szymi srebrnym i nitkami. Przez jego smagłe oblicze przemknął
cień. Przym rużył oczy i zdawał się nie dostrzegać skrytej pasji,
obaw i alteracji swego gościa.
— Czymże zasłużyłem na tę, tak znaczną ufność waszmości? —
zapytał.
— Rzecz jest mocna, rzetelna, najpewniejsza... — zapewniał
Przebendowski. — Zaufałem waszmość panu. Muszę tu mieć ludzi
znacznych...
Nozdrza pana Szczuki z lekka rozdęły się, wokół ust zaigrał
uśmiech sarkazmu. Dostrzegł to kasztelan.
— Wybacz, waszmość. Ciebie mieć chyba mogę, czego szczerze
pragnę, za przyjaciela, powiernika...
— Powiernikiem już zostałem — zauważył gospodarz — i nieco
wbrew woli... — Uśmiech pana Szczuki stał się wyraźniejszy. Pan
Przebendowski obserwował go chwilę.
— Gdy mieć będziesz inne zdanie, gdy nic ci nie trafi do prze
konania, zachowaj, proszę, sekret. Ty jeden, waszmość pan, wiesz
już wszystko! W dyskrecję twą wierzę, to właśnie jest kondycja.
Inaczej nie mógłbym... nie otwarłbym serca przed waszmością.
— Dziękuję. Dyskrecję mogę zapewnić. I to wszystko... Nie ja
jeden chyba dowiedziałem się co nieco...
— Jeno ty! Nikomum jeszcze nic nie rzekł — zapewnił gorąco
9
kasztelan. — Oczywista uwijają się już agenci... Któż ich nie ma?
Cha, cha! — roześmiał się krótko, nad miarę głośno i odetchnął
głęboko. — Nawet i tacy, co żadnych a żadnych szans nic posia
dają, nawet na jeden grosz!...
— W gruncie rzeczy wiem niewiele — stwierdził pan Szczuka.
— Waszmość pan tam byłeś, poznałeś dwór, ludzi, kraj, wojska,
urzędników... Książę żonaty?
— Słusznie. Trza m i dać rzetelny, pełny wizerunek księcia elek
tora.
— Właśnie, proszę o rzetelny i pełny — rzekł z naciskiem pan
Szczuka.
■— Tak będzie. Byłem w Saksonii, zebrałem informacje... Były
mi potrzebne, przeciem człek stateczny, starszy, nie hołysz, nie
ślepiec...
Pociągnął szybko łyk wina, otarł wąsy i prawił:
Fryderyk August, książę elektor saski, młody, nic ma jeszcze
trzydziestu lat. Ma właśnie dwadzieścia sześć. Urodził się w mie
siącu m aju z Jana Jerzego III, którego zwano Saskim Marsem,
i z księżniczki duńskiej Anny. Pomyśl, waszmość, to coś mówi,
tym bardziej że książę rad gwiazdy bada ze swymi mistrzami
i w swą gwiazdę wierzy mocno.
Byłem w Dreźnie. Słuchałem, patrzałem i sam książę o sobie
gadał mi sporo... ,,Że od dawna czuje łaskotliwe umizgi Fortu
ny”... Słuchałem też innych, oczy miałem otwarte. Nie młodym
przecie, doświadczenie mam... Pomyśl, panie bracie...
Książę, jako młodzian 17-letni, ukształcony, rosły, osiłek ki
piący juchą i zdrowiem, ruszył w wojaż kilkuletni.
Zwyczajna kolej rzeczy. Młodszy był, nie jedynak, ,,książę-ka-
d e t”, jak był o sobie mawiał, przy starszym bracie. Ekspektatywa *
na saski stolec książęcy — żadna. Więc użyć lat i świata, uszczknąć
sławy, choćby komedianckiej. W M adrycie zdumiał wszystkich,
gdy na galowym spektaklu z bykami raptem wyskoczył na arenę
i mieczem łeb odpłatał bykowi, ratując obalonego toreda. Dru
giego byka, już nieco skłutego, za rogi uchwycił i obalił. Na oczach
tysięcznych tłumów. Oszalał M adryt. Kwiaty, klejnoty, wachla
rze — do jego stóp. W iwaty i gorące spojrzenia ognistych nie
wiast. Upodobał sobie jedną. On miał lat 18, ona tyleż samo, ale...
zamężna. Kto kogo uwiódł, mój mości panie? Mąż, hidalgo jako-
10
wyś, pieni się i drży. Do pojedynku stanie naprzeciw takowemu?
Więc zbirów zasadza, skrytobójców zamówionych. Na szczęście
inna dama — wszystkie za nim szaleją! — ostrzega kochanka przed
zasadzką. Książę przyjm uje walkę nocą w zaułku i z jednym tylko
pachołkiem kładzie czterech zbirów. Zdobytą broń, pistolety z cy
frą onego rogacza, sakiewki pełne złota — odesłał w darze uko
chanej i wyjechał z M adrytu.
W Monachium zakład przyjął wysoki i wygrał. Czwórką koni
wjechał ostro do podziemi tamtejszego ratusza. Nie przystając
zgasił celnym strzałem świecę na końcu sali, zawrócił i wyjechał
wspaniale niczym wódz starożytny.
W W enecji bawił się. Karnawał wenecki z udziałem księcia
„Freddo-Augusto” do dziś tam wspominają. Wreszcie przybył do
Paryża. Tu już nie on, ale jemu zaimponowano. Ludwik XIV
przyjął go życzliwie, nawet serdecznie, i nasz książę zginął
w blaskach, jakie na co dzień roztacza król Słońce...
— Na co dzień — powtórzył pan Szczuka z naciskiem.
Chwalca księcia Augusta zrozumiał, że może nie kieruje opo
wiadaniem tak sprawnie, jak książę końm i w ratuszowej piwnicy,
ale już się nie cofnął.
— Tak — rzekł — na co dzień. W Paryżu poznał Fryderyk
August swój cel. Wśród wspaniałości francuskiego dworu, wśród
wodzów głośnych, wśród mężów uczonych, poetów, pisarzy, arty
stów... Poznał smak sławy, która nie przemija. Tej, która rodzi
wielkość i sama z niej się rodzi... Książę posmutniał, spokorniał,
z uczonymi przestawał, gwiazd się radził, sonety składał i kochał
się tkliwie, nie zaborczo... „Jam rycerz błędny — gadał do dam —
wędrowiec świata, po cóż mi wracać... do ojczystych bram ?”
Pan Przebendowski wytrzeszczył oczy, bo sam się zdumiał,
i wybuchnął śmiechem.
— Masz waść! Do rym u gadam. Cha, cha! Tak mnie samego —
widzisz — tam poezją nadziano. Wiela łez skroś niego wylano,
wiela westchnień rozpierało damskie staniki. Nie dziwota, August
w m aju i w czepku się rodził. Nie mogły go zająć w tym czasie ni
łowy, ni turnieje, ni atletyczne popisy, w których oczywista nad
wszystkimi górował. Nie bawiło go skręcanie w palcach srebrnych
półmisków, łamanie podków, chwytanie za zadnie koła pędzących
karoc. Sm utny chodził, zadumany. M arzyła mu się sława Konde-
11
uszów, Tureniuszów, Cezarów... W tym stanie ducha pokłonił się
Ludwikowi i prawie niepostrzeżenie wyjechał z Paryża. Był to
rok 1692, książę miał już lat dwadzieścia dwa. W racając przez
Bayreuth poznał młodą pannę, pierworodną córkę margrabiego,
Krystianę Eberhardynę. Z początkiem roku 1693 odbył się ich
ślub i przywiózł sobie żonę do pałacu drezdeńskiego. Poznałem tę
panią, zaszczyciła mnie rozmową, gdy bawiłem w Dreźnie. Właśnie
urodziła syna.
— Czy tylko ona?... ■— wtrącił pytanie pan Szczuka.
Pan Przcbcndowski spojrzał bystro.
— Czekajże, waszmość, daj dokończyć. Nawet rzymscy bogowie
mieli swe przywary... Ja, pod słowem, nic nie ukrywam, nie lukru
ję. Mnie samemu trzeba ułożyć myśli... Gdy spojrzałem na żonę
Fryderyka Augusta, aż m nie tknęło. Młodsza od niego albo rówic-
śna, rosła, bardzo biała, jasnowłosa, nad wiek poważna, dostojna,
spokojna, nadzwyczaj umocniona w protestanckiej wierze razem
ze świekrą, m atką Augusta...
Pan Przebendowski spojrzał na swego gospodarza, jakby ocze
kiwał pochwały za swą szczerość, i ciągnął dalej:
■— W tym czasie taka właśnie niewiasta była mu potrzebna,
była mu ukojeniem.
— Żona być winna żoną — m ruknął pan Szczuka. — Zresztą
nie o to chodzi. Proszę, nie przeszkadzam.
Pan kasztelan utkwił wzrok w obliczu pana Szczuki.
— Z Paryża wracał, ze świata — ciągnął po chwili •— tam oczy
wista większa swoboda obyczajów. Kobiety go psuły od dawna.
Przez taką pannę i żonę rządną, spokojną, prowincjonalną chciał
pewnikiem sobie rygor narzucić, dyscyplinę, moralność, jaka przy
stoi panu bez widoków, „księciu-kadetowi”. Stało się inaczej. For
tuna ■— uważ, waszmość, też rodzaj niewieści! — zrządziła... Nie
spodziewanie w kwietniu 1694 roku um iera starszy brat, panujący
książę saski Jerzy IV; schodzi bezpotomnie... Wszystkie marzenia,
rojenia młodzieńcze Fryderyka Augusta ożywają, podnoszą gło
wy... Najgorzej na tym wychodzi Krystiana, to prawda. Tego nie
neguję. August często ucieka od niej do Paryża, do Italii na zaba
wy mięsopustne... Oprócz przelotnych miłośnic zjawiają się urzę
dowe na wzór francuski — metresy.
Praw ie równocześnie, bo także w październiku, dziewięćdzie
12
siątego szóstego roku — tegoż samego, w którym tron nasz osiero
ciał — żona rodzi mu syna i również syna rodzi mu faworyta,
księżna Aurora Kónigsmark, piękna Szwedka. O tej miłości warto
by pisać chorały, pieśni, to już snadź jakowaś konieczność, siła
nieodparta i wszystko inne... Nie trza nam tu przykładów Ludwi
ka XIV, dość wspomnieć i naszych prawdziwie wielkich, exem-
plum Kazimierza Wielkiego i Jagiellonów, a przecie inne były
czasy...
August, który tak niespodziewanie z łaski Fortuny zasiadł tron
książęcy, m arzy o tronie wielkiego państwa. Marzy o prawdziwej
wielkości. To człek niezwykły, na pewno niezwykły. Dla tego celu
gotów jest poświęcić wszystko: całe zasoby bogatego księstwa,
całą swą niespożytą siłę, waleczność, męstwo, talenty wodza. Ten
człek dusi się w swym małym księstwie! Panie bracie, a gdybyż
jemu oddać nasz tron?! Może on — bo któż inny? — ukończy
z chwałą dzieło Jana III. Przywróci ład, dostatek, przywróci honor
naszego oręża, odzyszcze straty ciężkie, nieprzebolałe, zapewni
obronność fortec i kresów. Myślałem nad tym niejeden dzień, nie
jedną noc. Gdzież znajdziem władcę bardziej rycerskiego, ochot-
niejszego, zdolniejszego, rokującego lepsze dla nas i państwa na
dzieje? Czyż nie w arto nad tym pracować? Imię dać, zasoby, ręki
dołożyć? Rzeknij, panie bracie!
Pan Szczuka milczał. Kasztelan przesunął dłoń po spoconej
twarzy, przetarł oczy, jakby się budził.
■— Rozważmy raz jeszcze. Jakież ma szanse dom Sobieskich?
Słabe, bez wątpienia — słabe. Już sama myśl o założeniu dynastii
wroga jest i nienawistna. Skąpstwo, przekupstwa, żydowskie rzą
dy starego Sobka zrobiły swoje, a teraz, ba! Już od dawna ha
niebne spory rodzinne budzą odrazę... Patrzm yż trzeźwo. Jakub
mizerny, niepozorny, naw et nieco ułomny, pod Kamieńcem nie
raz, nie dwa skompromitowany. Jakież porównanie między nim
a księciem saskim, wspaniałym mężem? Już, jak mi się zda,
większe szanse m ają — czy mieć mogą — hetmani: Kazimierz
Sapieha czy Stanisław Jabłonowski z królową-wdową. Ale królo
wa nielubiana, ostatnio nawet bardzo, a hetm an Jabłonowski sta
ry. Niechęć do rodaków, do „Piastów”, na zawiści oparta, z każ
dym rokiem tężeje. Któż pozostaje, choć ich wielu? Książęta ra-
kuscy, car, Szwed...
13
Pan Przebcndowski rozłożył ręce beznadziejnie i trium falnie
zarazem.
— Ostaje Francuz — rzekł pan Szczuka.
Przebendowski zaniepokoił się.
Tak, racja. Co prawda, to prawda. Wśród wielu kandydatów
to as —- nie ukrywam. Ani myślę... Ale rozważmy. Francuz może
być jeno ten, którego król Słońce desygnuje. Już to samo przy
jem ne nie jest, wybierać tego, który sam jest zawisły od możnego
protektora. Nasz skarb pusty. Ileż Francuz dać może? Tyle, co
sam z łaski dostanie. Ludwik XIV sporo złota w Polsce ostawił *,
na starość każdy skąpieje. August sąsiad bliski. O ileż łatwiej do
gadać się z sąsiadem. Cóż powiesz, panie bracie?
Pan Szczuka ruszył ramionami.
• - K andydatura taka, jak i inne. Żadnemu księciu nie można
wzbraniać. Oczywista katolikowi.
— Tak jest — zapewnił pośpiesznie kasztelan. — August jest
gotów złożyć wyznanie wiary, przyjąć katolicyzm, oficjalnie wo
bec biskupów. To conditio sine qua non *. Sam mnie o tym za
pewniał. Czy zechce tak uczynić żona, księżna Krystiana? Nie
wiem — wyznam szczerze. Jak na razie rzeczy stoją, nie bardzo,
ale gdy po szczęśliwej, da Bóg, elekcji trzeba będzie królowej,
pani przybyć do Warszawy... Może wtedy?...
— Waszmość prawisz, jakoby to już stało się faktem — zau
ważył pan referendarz koronny.
— Nie, nie jest faktem, ale onego pragnę z głębi serca... Dla
dobra naszej skołatanej ojczyzny...
Ciemne oczy gospodarza sondowały kasztelana Przebendow-
skiego.
- Waszmość ze mną szczery, aż dziw — zauważył. — August
ma wojska własne, sąsiad bliski... Może to być pomoc, prawda,
ale i groźba... Dla nas i naszych wolności. Nie sądzisz, mości ka
sztelanie?
— Nie sądzę — zaprzeczył Przebendowski. — W paktach kon
wentach * wszystko się wyraźnie określi, wypisze... Pakta zaprzy
sięgnie...
— To, co się gada — oponował pan Szczuka — o wielkich ta
lentach wojennych księcia elektora, nie znajduje potwierdzenia.
14
Walczył na Węgrzech z Turkam i i żadnych tam osobliwych sukce
sów nie zyskał.
Kasztelan zatarł ręce z zadowoleniem, jakby oczekiwał na ten
zarzut.
— Tak jest. Nie odniósł, bo właśnie Habsburg, o wszystko za
zdrosny, wyraźnie krzyżował mu plany. Przeto August nienawi
dzi Habsburgów, wyznał mi to sam, a otw arty jest i szczery, kła
mać nie umie. Nie leży to w jego naturze. Tacy ludzie nigdy nie
kłam ią i nawet nic próbują... To chyba lepiej dla nas, panie bra
cie — kasztelan zniżył głos, obejrzał się. — Mnie tak się widzi:
gdy dwaj Niemcy w niezgodzie, to jeno korzyść dla nas. Czyż nie
tak? To oczywiste. Może kiedyś, da Bóg, nawet o Śląsku będziem
mogli pomyśleć... O Ukrainie oczywista, o Prusiech... Niemiec też,
na szczęście, Niemcowi nierówny. Sas to nie Brandenburczyk, nie
łączył się z wrogami, nie groził zaborem, nie godził na W arszawę
czy Kraków...
Zamyślili się obaj.
— Ano zobaczymy. Term iny bliskie. Przydługo trw a bezkróle
wie... — rzekł referendarz.
— Właśnie. Term iny bardzo bliskie — potwierdził kasztelan.
— W otw arte karty gram... Jak na razie nie proszę do nas, do na
szego obozu... Obaczysz waszmość, nie jestem sam... Proszę jeno
przemyśleć rzecz do dna i dla dobra Rzeczypospolitej nie utrącać
przed czasem...
Pan Szczuka głowę uniósł.
— Jeszcze mnie nikt nie kupił. Nie będę utrącał nikogo. Niech
się rzecz rozstrzyga na polach elekcji.
Pan Przebendowski skrzywił się.
— Mości panie referendarzu, tak gada ciemny mazowiecki
gmin. Na lep przypadku puszczać losy państwa?...
— Taki nasz ustrój, który sobie wielce chwalimy — odparł go
spodarz.
— Tak, zapewne, ale to nie zwyczaj polityka na wysokim urzę
dzie biernym ostawać — kusił przybyły.
Pan Szczuka uśmiechnął się pod ciemnym wąsem.
— W czas bezkrólewia prym as ma władzę, marszałkowie i...
kapturow y sąd.
Przebendowski nie dał po sobie poznać, że go ta uwaga dotknę
l i
ła- Spojrzał na puste naczynia. Gdy je napełnił gospodarz i gdy
przepili gość do dna, gospodarz wstrzemięźliwie — Przcben-
dowski rzekł:
Niech i tak będzie. Obserwuj, waszmość, pilnie tok w yda
rzeń, nie dziwuj się niczemu... Więcej od innych wiesz, mędrszy
jestes. Nie utrącaj nikogo, jakeś sam rzekł. Zachowaj dyskrecję
do czasu... Już niedługo, jak mniemam, imię Fryderyka Augusta
będzie na ustach wszystkich... Dziękuję, bardzo mi było miło po
gwarzyć z mościpanem. — Wstał, aby się żegnać. — Późno już,
pachołcy moi pewno już posnęli przy koniach.
O D W I E D Z I N Y I S Ł U Ż B A
Stary pan Szopski odłożył odczytany list, który mu przyniosła
z dołu, z winiarni, Magda.
„Pan Wierzbicki mnie wzywa, zaprasza do Biecza — rozważał. -
Paraliż go tknął, szczęściem jeno trochę. Przytom ny. List napisał
długi, serdeczny. Jużci, tęgi był, zażywny... Z dobrego życia,
z dobrego życia — m ruczał i ramionami ruszał. — Człek chudy,
zawiędły — o sobie myślał — może pożyje i dłużej, ale cóż to za
życie, u diabła! W stawach łamie, w kościach chrzęści... Przeciem
ja starszy od niego znacznie, sterany na iluż to wojnach, ekspedy
cjach, poniewierkach... Aleć chyba pojadę — postanowił, choć od
razu co do tego nie miał wątpliwości. — Chorego nawiedzić chrze
ścijański obowiązek. Wierzbicki wdowiec, samotny jako ja. Poja
d ę — umocnił się w decyzji. — A skoro tak, to chyba rychło. Pa
raliż, bywa, cofnie się, ustąpi po pewnym czasie, skoro go niedużo.
Bywa też i odwrotnie. Trza mi się śpieszyć. Cóż, u licha! W szyst
kich przyjaciół, znajomków mamże przeżyć? Trzeba konie wyna
jąć, wóz i ze dwóch pachołków. Albo nie. Do Krakowa pojadę
pocztą. Będzie szybciej i taniej. Wóz najm ę dopiero w Krakowie.
• Dobrze, że jeszcze pięknie i ciepło, do podróży sposobnie...
U pana Adama mimo podeszłego wieku rezolucja i decyzja były
bezzwłoczne. Już następnego dnia wybrał się w drogę. W najlep
szym żupanie, w żółtych juchtowych butach, okryty burką ze
świebodzińskiego sukna. Na głowę nałożył z fantazją magierkę
z piórem czaplim, prawdziwym. Przy boku miał szablę i chłopca
wyrostka, którego mu sprowadziła Magda. Chłopiec niósł tobol
podróżny. Pan Szopski pożegnał się z przyjaciółmi i z panią Ka-
2 — T r ó jk r ó le w ie
17
dłubowiczową, uściskał w sieni Magdę i opierając się nieco na
czekanie, ruszył dość raźno za chłopcem na drugą stronę Rynku
Starego Miasta, gdzie zajeżdżał pocztylion ze swą wysoką bryką.
Dwie mile za Warszawą, na pierwszym postoju, dopadł go kon
ny posłaniec z pilnym listem od pana referendarza Szczuki, który,
dowiedziawszy się o wyjeździe, w imieniu hetm ana Jabłonow
skiego ponawiał życzenie i prośbę, aby „rycerz tak znany i sza
nowany powszechnie” podjął podróż do Sambora, do głównej kwa
tery nieposłusznego wojska koronnego, i tam starał się rzecz wy
badać, ułagodzić, dowiedzieć się, czego ostatecznie chcą, od czego
nie odstąpią. A również, „kogo należałoby ująć i czym, a komu
pogrozić. Gdzie sprężyny spisku, a gdzie jeno pozory się znajdują”
Za dobrą służbę hetm an obiecywał solenną nagrodę i wdzięczność.
Przy sposobności doręczono mu także kartę od panów Chorzeli
i Kickiego z pozdrowieniami i prośbą o rychłe wiadomości o sobie
i sprawach publicznych.
Pan Adam ręce zatarł.”
„Jak spokój, to długo nic. Teraz zaś wszystko naraz — prywatne
odwiedziny i hetm ańska służba, publiczna usługa. Ja i ja — sarkał
w myślach — jakby to już nie było nikogo! Tak już będzie do
śm ierci”.
W gruncie rzeczy dum ny był, że jeszcze jego stara głowa coś
warta, że mu ponownie zlecają najmożniejsi ważne, poufne misje.
W pół dnia załatwił, co należało, w Krakowie i ruszył dalej
w piękne Pogórze, wyzłocone słońcem i krasą dostałej jesieni.
Pan Wierzbicki miał się już lepiej. Zastał go pan Adam nie
w łożu, lecz w szerokim, miękkim fotelu, w otoczeniu służby,
przytomnego w pełni i przy apetycie. Praw ą ręką jednak nie wła
dał, leżała na tem blaku, a i mowa jego nie była jako dawniej, ale
znacznie wolniejsza i mniej wyraźna, jakby mu język kołczał.
O publicznych sprawach nie chciał pan Wierzbicki w ogóle gadać. •
Ciągle wracał do swej choroby i m artw ił się, że dobytek m arnieje,
bo osobiście dojrzeć i dopilnować nie może.
W takim stanie rzeczy pan Adam pochwalił gorąco projekt, by
prosić o pomoc dobrych, zaufanych sąsiadów, i niedługo bawił
w zasobnym Bieczu. Piliło go do Sambora, bo zawdy ciągnęło go
nieodparcie towarzystwo Marsa, szczęk broni i m iły jego uszom
gwar wojskowy.
S K O N F E D E R O W A N I
Pan Szopski jak pojechał w kraje ruskie, tak ślad po nim za
ginął. Pytali się o niego przyjaciele, szczególnie pan Chorzela i pan
Kicki, zachodzili do gospody pani Kadłubowiczowej częściej niż
zwykle. Pan Chorzela nawet w tym celu złożył wizytę panu re
ferendarzowi Szczuce. Wszystko na próżno. Listy też, choć zapo
wiadane, nie nadchodziły. Jedno było pewne: konfederacja —
a raczej bunt wojska pod wodzą konfederackiego m arszałka Ba
ranowskiego — rozpala się na dobre. Coraz głośniej o tym było
w Rzeczypospolitej, coraz gęściej maszerowały chorągwie wojsk
koronnych, które wypowiedziały posłuszeństwo hetmanom, coraz
liczniej rozjeżdżały się delegacje związkowe, które okazując asy-
gnaty podpisane przez byłego towarzysza chorągwi usarskiej —
obecnie marszałka — żądały pieniędzy na „chleb zimowy”, czyli
hibernę *.
A wszystko pod groźbą — więc skoro im nie dać, to sami we
zmą, i pewno w dwójnasób, boć wszędy zapowiadali, że w razie
oporu „szablą sobie należny im chleb ukroją”.
W szystkim było wiadomo, że z powodu ustawicznego zrywania
sejmów nie było uchwał podatkowych, więc i pieniędzy na woj
sko. Form acje koronne służyły „w borgu” *. Odium *, gniew zbie
rały jak wrzody — na koniec tak się stać musiało. Choć dlaczego
właśnie teraz, w okresie bezkrólewia, kryzysu, słabości Rzeczy
pospolitej? Czekało wojsko długo, to i dalej czekać mogło... Czy
ktoś w tym palców nie macza?...
Wrócił wreszcie pan Szopski przed samymi świętami — zazię
biony, zmizerowany, zamknął się u siebie w izdebce nad w iniar
19
nią. Przez dwa dni jeno Magdę do siebie dopuszczał, która mu
paliła w kominie, nosiła jadło i grzała krupnik na miodzie.
Na trzeci dzień zeszedł pan Adam na dół, pokasłując, kręcąc
wychudzoną szyją gadać wszakże nie chciał, choć go otoczyli
kołem i adm irując wypytywali. Zasłaniał się złym zdrowiem i ry
chło wrócił na górkę.
Chorzela i Kicki chwycili wszakże znaczące mrugnięcie oka...
Po pewnym czasie pukali do żołnierskiej izby pana Adama. Go
spodarz ugościł ich winem gorącym z korzeniami, gdyż mroźno
już było na dworze.
Ach, niech to diabli — mniej się teraz liczył ze słowem. —
Albo ja głupi, albo oni!
— Diabli? — zapytał Chorzela.
— Nie. Oni — rzekł rozciągając sylaby.
Po chwili wyraźniej deklarował:
— Byłem w Samborze, rokoszowym gnieździe. Żem stary, że
wielu znam wojskowych od lat — dopuszczone m nie do obozu. Ga
dałem ze starszyzną, konsyliarzami, nawet z samym pryncypałem.
Bogusław Baranowski, towarzysz chorągwi usarskiej pana Lubo
mirskiego, teraz im m arszałkuje •— rzekł i zamilkł.
— I cóż? •— stęknął pan Kicki.
— Co? Rzecz mi się wydaje poddymana, a teraz leci ostro, jak
pożoga z wiatrem — pokręcił karkiem. — Bywa tak, bywa. Sam
widziałem. Chcieliśmy raz jeno łyków nieco postraszyć, paląc
kilka bud lichych na przedmieściu. Raptem w iatr się obrócił.
W stał pan Szopski, stary oficer, podszedł do niewielkiego okna,
spojrzał na zaśnieżone podwórko, zarzucone pustym i beczkami,
wrócił do stołu i dodał: — Kłopotu było co niemiara. Tak i teraz
być może, a właściwie już jest.
— Niewiela pojm ujem y — m ruknął pan Kicki.
Choizela nic nie gadał. Znając Szopskiego dobrze, wiedział, że
wreszcie dowiedzą się konkretów.
Gadałem, żem głupi -— podjął po chwili stary wysłannik
hetmana — albo oni głupi. A może m y wszyscy, bez obrazy wasz-
mościów? Lubię służyć ludziom. Ba! Samemu hetm anowi i kró
lewiczom. Bo kto jak kto, ale on, pan Jabłonowski, hetm an wielki
koronny, w tej sytuacji na powadze cierpi, a królewicze to samo.
Już gadałem, kto zacz, ów Baran rokoszanin, komu służy? Lu-
20
bomirscy krew ni Sobieskich, ale cóż? Licha miedza poróżni ro
dzonych braci, a dopieroż błysk korony! Przecie zbliża się sądny
dzień, elekcja.
—■Oczywiście — potwierdził pan Chorzela. — Bunt wojska
e.odzi w hetm ana w pierwszym rzędzie, a generalnie w Rzeczpo
spolitą. Do tego w czas bezkrólewia. Strach pomyśleć! Dobrze,
że Turcja ma z Moskwą zabawę...
— Właśnie. A gdybym prorokiem był i cudotwórczą mocą za
gasił ten pożar bezzwłocznie, nie wiem, czybym się rzetelnie het
manowi przysłużył?!
Słuchacze spojrzeli po sobie, zatrzymali dech, wytężyli uwagę.
Pan Szopski dźwignął się, sięgnął ręką na regał i rzucił na stół
pomięte papiery.
— Słuchałem, wietrzyłem niczym gończy, a w iatry tam tęgie...
Nabawiłem się kataru — pociągnął nosem i kichnął potężnie.
— Na zdrowie! — życzyli przyjaciele.
— Dziękuję. Pisałem także, com słyszał. Mam notaty. Gadki
krążą rozmaite. Ot, posłuchajcie — przerzucił kilka kart i czytał:
Hetman koronny purpury za zbroje,
za miecz chce berła, za szyszak — korony.
Nieraz on Marsa wytrzymywał znoje,
teraz w zawody puszcza się o trony!
Wojenne trudy, prace, niepokoje
wotują za nim, świadczą ruskie strony...
Ale podobno próżno na to godzi,
Jabłonka jabłek królewskich nie zrodzi!
— Jużci! — zahuczał basem pan Kicki. — Osobliwie taka stara
już jabłoń, na którą barany skaczą.
__ Czekaj waść — przerwał pan Szopski — jeszcze nie pora
śmiać się. Wiadomo, kandydatura królewicza Jakuba, jak mi się
wydaje, z każdym dniem słabnie. Mocna nigdy nie była. Królowa
M arysieńka ma plany ambitne, a hetman Jabłonowski jako i ona
— wdowiec.
Pan Chorzela, dotąd milczący, wstał.
— Ależ na Boga! Więc tym bardziej należało im trzym ać wojska
w garści, w posłuszeństwie za wszelką cenę!
21
Zgoda. Należało. Ale to pasywna robota. Nie zaszkodzi, nie
pomoże. Tymczasem posłuchajcie — przerzuci! notaty i czytał:
Królowa z wszech miar bliska jest korony,
gdyby jej dobrać wdowca Polska chciała.
Choćby i hetman był jej poślubiony...
Już sakramentkom posty nakazała.
Lecz choćby sama raz dziennie jadała
i ocet piła miast słodkiego wina —
Nie będzie „Jabłoń”, jako był „Janina”!
Pan Szopski spojrzał znad papierów. Zawiędłe oblicze ożywiło
się, oczy mu błyszczały pod siwymi, w ytartym i brwiami.
— Tośmy już słyszeli tu na miejscu — rzekł pan Chorzela.
- Słyszeliście? W tym dowód, jak gęsto gadki krążą. Coraz
żywsza gra, coraz ciekawsza. Interesowniejsza...
Tak, jeno dla mnie nadal niezrozumiała — zauważył pan
Chcrzela. — Bunt wojska osłabia hetm ana i wszystkich, co z nim
związani.
Niezrozumiała? Jużci. Do czasu, do czasu — rzekł pan Adam.
- Jam też dość nałam ał starego łba. Ale pojąłem, zda mi się,
wreszcie. Związano zręcznie, końce wpuszczono w wodę... Pewno
w tym rączka pani, królowej Marysieńki...
Bunt litewskiego wojska już zlikwidowany — rzekł Cho
rzela. ‘
Tak jest. Właśnie o tym chciałem nieco szerzej, tu pies po
grzebany... Wiecie, panowie, że Jan III Sobieski chcąc osłabić
swych zaciętych wrogów na Litwie — Paców — popierał Radzi
wiłłów i Sapiehów. Sapiehowie rychło urośli i odpłacili się wrogo
ścią nie mniejszą od Paców. Hetman wielki litewski jest niemal
panem udzielnym na Litwie. Jego rządy dość się uprzykrzyły, ale
cóż? Wojska ma liczne, więc robi, co chce. Nawet biskupów post
ponuje. On też m arzy o koronie. Janowi III nie starczyło już życia
na wojnę z Sapiehami, której zresztą nie chciał w czasie „wojny
św iętej”. Więc teraz królowa pani i hetm an Jabłonowski nie mogą
zasypiać gruszek w popiele. Bunt wojska litewskiego godzi w het
mana Sapiehę, kandydata do korony.
— Ale już wygasł! — zawołał pan Kicki.
- Zgoda, bo się nie całkiem udało. Biegały listy, oferty, próby
22
wiązania obu rokoszowych zwierzchności — Baranowskiego
w Koronie, Ogińskiego na Litwie. Aby rozgorzał wielki ogień,
:ikoro już rozgorzał, aby w nim spłonęła supremacja Sapiehy.
A potem sypnąć złotem i wyjść z laurem jako ojcowie i zbawcy
ojczyzny naszej... Tuż przed elekcją! Tak, zda się, zamyślali kró
lowa z panem Jabłonowskim. A tu Sapieha pewno za namową
chytrego Benedykta podskarbiego — otoczył konfederatów litew
skich, przycisnął, zapłacił za dwa kw artały służby i m a wojsko
z powrotem pod swoją komendą. Listy, które krążyły między obu
związkami, zdradzają wysokich faktorów. Rzecz pewno jeszcze
wyjdzie na rychłym sejmie... Też, co do tego, odpisałem sobie
celną strofę. — Pochylił się nad stołem. — Oto jest.
Cud to, że tak niemały ogień rozniecony
niewielką bryłką złota został przyduszony.
Lecz tu jeszcze nie koniec, niewczesna to chwała,
bo się przecie w popiele — iskra pozostała.
A ogień tej natury, że i zło strawi...
Gdy więc znowu wybuchnie, już go nic nie zdławi!
Tak — deliberował pan Szopski — tanio kupił Sapieha posłu
szeństwo litewskich wojsk, ale fala niezadowolenia ustawicznie
narasta. Choć śmieją się zelanci *, że Ogiński, choć Ogiński, słaby
ogień wzniecił — gardłem już wychodzi Litwinom samowola Sa
piehów. Rośnie nienawiść i gniew. Uległym w ytykają i ganią ich
ostro:
Oddaliście swe szable za marne dwie ćwierci,
służcie, sukinsynowie Sapiehów, do śmierci!
Za pewien czas mocniejszy na Litwie ogień być może. Tymcza
sem trw ają pertraktacje z Baranem. Tu niespodziewanie bunt się
rozrósł, o zgodę niełatwo. Gdy się to wreszcie stanie, wielka bę
dzie i świeża zasługa.
__ A czegóż żądają skonfederowane wojska? — pytał pan Cho-
rzela. _ . .
— To rzecz osobna, arcyciekawa. Przyjdźcie, panowie, jutro,
bom jeszcze nie zdrów całkiem. A i samem ciekaw, co się nowego
wydarzyło w stolicy, gdym ja w tym borze-Samborze siedział.
Choć to miasto, i wcale nieostatnie.
B A R A N W K I R Y S I E
Pan Adam, choć lata miał podeszłe, nie dał się jeszcze zmóc sła
bości. Pod opieką pani Kadłubowiczowej, a więcej młodej Magdy,
wracał do zdrowia i humoru. Niebawem już nie u siebie, w izdeb
ce na górze, ale, jak dawniej, w alkierzu przy w iniarni w szer
szym gronie stałych bywalców usiadł. Postawiono przed nim tęgi
kufel grzanego piwa, zaprawionego dereniowym sokiem. Pociąg
nął haust, stuknął dnem kufla o blat stołu, otarł siwe, spłowiałe
wąsy, karkiem pokręcił, jako miał zwyczaj, i wśród uwagi i ciszy
wzorowej opowiadał:
— Tak to bywa. Często rzecz pomyślana skromnie jako ciasto
wyrasta i ucieka z glinianej formy. Pan Baranowski, skromny
towarzysz chorągwi usarskiej, w służbie u Lubomirskich urósł na
groźnego Barana z mocnymi rogami.
To, co dawniej tajemnicze się zdało, nie wyjaśnione, dziś żadną
tajemnicą nie jest. W szystkim w całej Rzeczypospolitej wiadomo,
często i na własnej skórze, jako spraw y stoją.
Przeto krótko, mości panowie, zrelacjonuję, com widział i sły
szał, a wy, proszę, dorzućcie od siebie, bo w każdej prowincji,
w każdej ziemi i grodzie inaczej nieco ta sama rzecz się kształtuje.
Zem zawdy w poezji gustował, od niej zacznę, bo nic tak zwię
źle i celnie rzeczy nie określi, jako właśnie ona. Zima rychła — po
butach i futrach zaraz kondycję i substancję rozeznasz każdego.
Bo i to prawda, że coraz bardziej różnią się stany, a i w naszym
szlacheckim stanie drabina wyrosła iście Jakubowa, do samego
nieba. Od lichych samooraczy do potentatów, senatorów, latyfun-
dystów jaśnie oświeconych. Ci, wiadomo, nie noszą poczciwej li-
siury, jeno sobole.
24
TW ip,r tv rvsie rycerstw u ulubione. Zaś runo baranie: to
i czytał:
Na B a r a n o w s k i e g o
Od dawna u nas ten zwyczaj miewano:
SOBOLA zawdy z honorem witano.
RYSIA, LAMPARTA za stołem sadzano,
a BARANOWI za piec rozkazano.
Teraz inaczej, gdy BARAN przodkuje,
RYŚ mu i SOBÓL z LISEM usługuje.
Mawia się u nas: „Baran, nie mąć wody!”,
a Baranowski mąci w Polsce zgodę.
Bądźże ostrożny, byś wełny nie stracił,
żebyś rzeźnikom sobą nie zapłacił,
bo cię na kuchnię pana NOWOTNEGO
wziąć mają - rychło, da Bóg, obranego.
_ Ho, ho! Toć pogróżki mocne i wyraźne! - zakrzyknęli by-
W^ e ZL p o n s nie gorszy - rzek, pan Szopski, nie wypuszcza
jąc z rąk swych notat.
Jużci, to prawda. Stary wiek BARANA
nie estymował*. Jakaż teraz zmiana.
BARAN się laureni pouczył.
z LAMPARTEM i LISEM,
że ów BARAN odziany stalowym kirysem.
Pancerz mu służy za wełniste runo.
zgubi b lik i W SOBOLACH w chrzęście swej kolczugi.
_ W yborne! Znakomite! - zakrzyknęli zachwyceni słuchacze
T a n ^ i l i uderzył w blat, aż podskoczyły kufle, Tylko pan
Chorzeia milczał, a po chwili rzeki. Lubom ir-
_ Zanosi się zatem na wojnę domową. I znów ręka
skich...
25
Jużci przyznał pan Adam. — Rokoszowy posiew Jerzego
Lubomirskiego po latach jeszcze plonuje.
Jakże sobie teraz poradzi hetm an Jabłonowski i królowa Ma
rysieńka? — pytali zebrani.
Któż to może wiedzieć? Ja, com mógł, uczyniłem. Teraz
komisje, konsyliarze pracują z obu stron. Układają punkta, kon
dycje. Hetmanowi pomocny jest prymas, bo i jego dobra też rap
tem w niebezpieczeństwie. Obawa rzetelna, aby nie było iak na
Litwie, gdzie przecie hetm an Sapieha dał przykład, że nie należy
się liczyć z nikim, naw et z biskupami. Tego się prym as lęka nie
wymownie. I podsyca odium przeciwko rebeliantom, jak może.
Tak jest stwierdził pan Chorzela. — Po W arszawie kur
sują rozmaite pisma i luźne szeptane fraszki. Jak na razie, zgody
nie widać. Prym as biada, że zawodowe wojska, dla bezpieczeństwa
ojczyzny uformowane, z ochotniejszym sercem idą w głąb kraju
niz kontra Tatarom! Interrex* wyraźnie już deklaruje Baranow
skiego i jego chorągwie za kupy swawolne w yjęte spod prawa,
które należy znosić i gromić na wszelaki sposób.
Tak, jeno kto to ma robić i jak? Dyć to regularne chorągwie
usarskie, pancerne, wołoskie, w pełnej gotowości bojowej, także
i część regimentów pieszych.
Gdy upadają już nasze pograniczne fortece, ostatnie siły
zbrojne strzegą skarbów rodziny Sobieskich. Podział schedy po
Janie III nie wróży zgody, niestety... — dodał Chorzela.
Tak, tak komentował stary oficer. — Niewesoły to obraz,
niewesoły. Wolałbym nie dożyć, jako wielu moich przyjaciół i to
warzyszy. Ciekawość jeno, jako się rzecz dalej rozwinie, przy ży
ciu mnie trzyma.
Zajrzał w papiery, sięgnął po kufel, do którego Magda dolała
gorącego, korzennego słodu.
Na koniec, mości panowie, zachowałem pewną uwagę, jak
mniemam, niebłahą. Nie tylko tu chodzi o zapłatę za wysłużone,
zaległe kwartały. Jest to także bunt, opór, protest dołów wojsko
wej hierarchii przeciwko zwierzchności, co to, jak wiemy, jeno na
papierze figuruje, ze szkodą dla chorągwi i nas wszystkich. Wy
raźnie to obrazują postulaty panów rokoszan. Odpychają od siebie
nie tylko główną, naczelną zwierzchność — hetmanów — ale tak
że rotmistrzów, poruczników, namiestników, wszelakich figuran-
20
tów wiecznie nieobecnych, nie pełniących rzetelnej służby wojsko
wej. Żądają między innymi, aby:
Każdy towarzysz miał wolny głos w kole rycerskim , jako
szlachcic-ziemianin na sejmiku.
Ponieważ porucznicy także łamali wolność i zabraniali wolnych
głosów — żądają, aby każda chorągiew szlachecka sama sobie
wvbierała porucznika z czterech podanych kandydatów.
Po zasługi i hibernę m ają jeździć delegaci kompanii, a koszta
rozdzielić na wszystkich, nie wyłączając oficerów.
Należy znieść wszelkich rękodajnych, jacy bywają w zastęp
stwie nie tylko panów rotmistrzów, ale i poruczników. ^
Delegacje m ają być mieszane. Na czterech oficerów — dwóch
towarzyszy wybranych wolą wojska, którzy otrzym ują instrukcje
czytane i podpisane.
Wojska nie będą zaprzysięgać rzetelności rejestrów, „ponieważ
te przysięgi niem ałą obrazę boską pociągają...”
Aby wojskowi nie byli pozywani przez różne instancje sądów.
Słuchajcie, słuchajcie! Władza hetm ańska m a tu być nienaruszo
na — rozśmiał się pan Szopski i dodał: — Oczywista wszyscy
wiemy, dlaczego. Już tam hetm an zawdy inaczej patrzy na swa
wole wojskowe niż sadłem obrosłe, śmierdzące cywile!
A dalej żądają, aby niezwykłe męstwo i wytrwałość załóg
w Okopach Świętej Trójcy zostały nagrodzone. Przy boku króla
jegomości winni być stali rezydenci wojskowi, aby przypominali
o „dobrze zasłużonych”. _
Aby zachęcić wojska do mężnych działań orężnych, jeńcy wo
jenni m ają być dostawiani do hetm ana „dla informacji , a potem
oddawani tym, którzy ich ujęli.
Oczywista były też kondycje-instancje za kawalerami Marsa,
na których ciążą poważne wykroczenia: gwałty, rabunki, zabój
stwa. Do tego warunek główny: generalna amnestia. Fakt wyła
mania się wojsk spod władzy Rzeczypospolitej „w wieczną niepa
mięć puszczamy”.
Osobny punkt dotyczy pana Baranowskiego. Określa go jako
męża zasłużonego i zaleca do nagrody — starostwem z najbliższe
go wakatu.
O te punkta swarzą się wysokie komisje. Zgody nie masz, ale
wreszcie musi to nastąpić. Wojska otrzym ają zaliczkę na wielo
27
letni dług. Inaczej być nie może. Reszta to obietnice. Wszystko za
leży... od zasobności „pana Nowotnego”, którego sobie wybierzem.
On ma za wszystko płacić.
Dość to sobie niefrasobliwie i bez skrupułów pomyślane __
zauważył pan Chorzela.
- Oczywista, więc tymczasem wojska nie próżnują. Asygnaty
Barana m ają znacznie większą wagę niż asygnaty hetmańskie.
Najczęściej trza łożyć na obydwie strony. Skargi i lam enty ludzi
ubogich w miastach i wioskach biją pod niebo. Ale kiedyż się
pożywić jako nie teraz?
- Rozpowiadają związkowi — rzekł pan Chorzela — że owszem
wrócą na pogranicze i do służby, ale skoro wszystko w ybiorą’
„Wrócą w poszóstnych karetach”... Tymczasem bezkarnie grasują
Tatarzy...
— W panu Nowotnym nadzieja — westchnął pan Kicki basem.
— Oby się rychło wybrało godnego!
— Jużci, jużci — przytakiw ali chórem.
- I zasobnego, zasobnego — dorzucił z naciskiem pan Szopski.
A czy znajdziemy takowego, który by wszystkie długi za nas
płacił? pytał pan Chorzela. — Wczoraj słyszałem fraszkę na
mieście:
Za króla Michała
Stała Polska jeszcze cala.
Za króla Jana
Była nieco zrujnowana.
A za Jakuba,
Rychła byłaby zguba.
Za Michała stała cała?! — huknął pan Kicki. — A turecki
haracz, a straty do dziś nie odzyskane?!
- Słusznie, słusznie — mruczał pan Adam. — Szybko złe dzie
je w niepamięć idą. Nader szybko. A gdzie się wróble biją, w za
ciekłości niebaczne, kot zręcznie korzysta.
Minęła zima, ostra i długa, która się dała wszystkim we znaki.
Zbudziła się wiosna, wzmogła się groźba tatarska. Odłożono
elekcję. Skonfederowane chorągwie i regim enty stały się ucie
miężeniem kraju. Nie było zgody, choć bez przerwy pracowały
kom isje i kleciły punkt po punkcie ustępstwa, kondycje.
Dopiero z końcem kwietnia nowego, 1697, roku, dobito targu
w Samborze. Wojska zgodziły się wrócić do posłuszeństwa Rze
czypospolitej i buławy hetm ańskiej. Odstąpić od przysięgi związ
kowej, „zdrapać ją” rękam i kapłana.
M arszałka konfederacji, Baranowskiego, który przez wiele mie
sięcy trząsł krajem , czekała przykra konieczność porzucenia dum
nej wysokości, wykonania w imieniu wojska i własnym aktu poko
ry, błagania o przebaczenie.
Obrażony m ajestat Rzeczypospolitej reprezentował hetman
wielki koronny.
W kościele Ojców Bernardynów we Lwowie przygotowano, co
należy. Dnia 11 m aja zwarte tłum y wypełniły kościół. Masy wojsk
zaległy plac i przyległe ulice. W prezbiterium rozpięto złocisty
baldachim. Zasiadł pod nim, na podwyższeniu, jak na tronie, pan
Stanisław Jabłonowski. Hetmana otaczało grono najprzedniejsze
go rycerstw a. _
Bogusław Baranowski, wypychany przez swych kolegów, przy
stąpił w kornej postawie. Upadł do nóg hetm ańskich prosząc
o przebaczenie. W łasnymi rękoma darł akt konfederacji. Tuz
obok skruszono z trzaskiem o kamienne płyty posadzki symbol je
go władzy — konfederacką laskę marszałkowską. _
Hetman Jabłonowski uniósł siwą głowę, zmrużył oczy, nie śpie
szył się zbytnio z okazaniem łaski. W ytrzym ał rebelianta u swych
nóg chwilę nadspodziewanie długą. Ciszę ciężką, nieznośną mącił,
zda się, zgrzyt zębów. . .
Wreszcie dźwignął się hetm an, dotknął dłonią ram ienia Bara
nowskiego na znak, że przyjm uje jego błaganie i skruchę.
W iwatował Lwów. W iwatowały wojska. Najwięcej wszakze
radowała się królowa M arysieńka, familia, przyjaciele możnego
domu Jabłonowskich.
W ojska posłuszne. Nareszcie! Rozpostarty złoty baldachim,
przyjęty akt pokory, udzielony akt łaski — w oczach mnogich tłu
mów napełniły hetm ana królewskim nieomal m ajestatem .
Czyżby o to właśnie chodziło?! — pytali wtajemniczeni.
Czy tylko o to?
R O M A N S O W E D Z I E J E
Pan kasztelan Przebendowski szukał pana Szczuki przez kilka
dni po zajazdach i gospodach, ale bez skutku, czemu zresztą się
nie dziwił, gdyż wiadomo było, że pan referendarz koronny, choć
człek młody, to sensat i gwarnego towarzystwa nie lubi. O ile
nie siedział w księgach i papierach i nie asystował najpierwszym
w kraju osobom, czas poświęcał młodej żonie, urodziwej pani
Krystynie.
Mieszkali w skrzydle pałacu Kazimierzowskiego w Warszawie,
mając tam mieszkanko niewielkie, w którym pan Przebendowski,
aczkolwiek był już kilkakrotnie, nie czuł się zbyt pewnie. Gdy ga
dał, głos przyciszał, rozglądał się po kątach i poza siebie, bo zdało
mu się, że ściany tu m ają uszy, jak to bywa w pałacach i dworach.
Korciło go wielce. Poszedł wreszcie na znany adres i trafił do
brze, bo zastał pana referendarza samego. Małżonka, pani K ry
styna z którą pan Stanisław, wzór stateczności, wszedł w związ
ki w romansowych i dziwnych, jak na niego, okolicznościach —
udała się właśnie z panną służebną do królowej M arysieńki. Kró-
lowa-wdowa po licznych oporach i prolongatach musiała na żąda
nie prymasa interrexa, marszałków i poruszonej opinii publicznej
opuścić stolicę, miejsce elekcji, jako zwyczaj i prawo nakazywały.
Chodziło o to, aby uspokoić umysły, usunąć podejrzenia, że kró-
lowa-wdowa agituje, prowadzi politykę i kształtuje tok elekcyj
nych wydarzeń.
Pan Szczuka przyjął gościa uprzejmie, obiecując sobie zachwy
cić nowin, choć sam pilnie obserwował rozwój wypadków i wie
dział niejedno, ale się z tym zbytnio, jako w naturze jego leżało
30
nie obnosił. Pewna mina pana kasztelana, głównego kreatora
Iiiikno wysuniętej, ale mocnej kandydatury księcia elektora sa-
rddogo (co do tego nie miał pan Szczuka wątpliwości), pozwalała
mniemać, że sprawy dotyczące szans i interesów księcia układają
się nieźle.
Otaksował to gospodarz, postawił wino, ale gość nie pił wym a-
wlując się, że jest przym uszany do picia dzień w dzień; ociągał
ri<; też ze słowami. Czekali chwilę obaj. Pan Szczuka zły był nieco,
że gość zadufały w sobie, jakby już było po wszystkim, więc po
stanowił wysunąć wątpliwości.
Jeszcze nic nie wiadomo — rzekł. — Według mnie trzy są
pewne kandydatury, a nawet cztery...
— Jak to „pewne” i „nawet cztery”? — zaoponował kasztelan.
Nic pewnego, mości panie referendarzu, jako u nas zwykle.
Niedługo już, czekajmyż cierpliwie. — Ramionami ruszał, jakby
: ię wahał, a równocześnie dłonie zatarł z jakąś ukrytą, aż drażnią
cą pewnością siebie.
Pan referendarz obserwując gościa rzekł:
— Rzecz w tym, że jakoś mi waszmość opowiadał, książę saski
wielce romansowy, choć już nie kawaler. Na pewno się to księżom
dobrodziejom zbytnio nie spodoba. Od nich też siła zależy. Prze
cie oni w razie czego muszą przyjąć Augustowe credo, uwierzyć
i potwierdzić, że Fryderyk August rzetelnie i z przekonania przy
jął katolicyzm i, co ważne, mocno tę rzecz wszędy rozgłaszać. Gdy
kto podsunie, że to jeno pro jorma, by sięgnąć po koronę, fatalne
mogą być skutki.
Pan Przebendowski poprawił się na zydlu. Mina jego nie była
już tak pewna.
— A czemuż to, proszę, pro jorma ma być i nieszczerze? Kościół
nasz katolicki raduje się więcej jednym nawróconym niż stu spra
wiedliwymi. Księża wiedzą o tym lepiej niż my, mości panie.
Każda elekcja niepewna, nie przeczę, dlatego też u mości pana
bywam, m ądrych rad słucham i wypróbowanych staram się pozy
skać przyjaciół. Osobliwie starych żołnierzy, szacunek i m ir ma
jących. Rycerski pan — rycerskie serca wiąże. Szkoda, że nie
żyje pan starosta Podlodowski — westchnął. — Gadałem ostatnio
z panem Szopskim, swego czasu głośnym oficerem, choć trochę
dziwakiem.
31
Co do romansowości zaś księcia Augusta, już gadałem w tej
m aterii. Żywość serca, młodość, zdrowie, potężny wigor, siły,
krw i upały -— m ają swe prawa... A raczej miały, bo już, już to
przeszło, mija...
Skrzywił twarz pełną, nalaną, ospą znaczoną, pociągnął ruda
wego wąsa, który z jednej strony obfitszy był i ciemniejszy.
— Właśnie, właśnie... — wpadał słowem w myśli, które snuł
i nie całe wypowiadał. — Przeszło — powtórzył — dziś to mogę
mocniej podkreślić. — Umilkł, spojrzał na gospodarza z namarsz-
czonym czołem. — Nie uwierzysz, mój mości panie, że książę
elektor saski, niczym sam Ludwik XIV, ma swych biografów.
Notują, opisują obszernie, drukują, co jego tyczy.
— Drukują? ■— zdziwił się pan Szczuka.
— Nie inaczej. Amory króla Słońce wszystkie już opisane i w y
dane. Z Sasem też tak będzie, cała Europa go zna, admirujc. Na
razie głównie w rękopisach, w odpisach opowieści o nim kursują.
Czytałem, znam cudzoziemskie języki, słuchałem pilnie. Rzec
można na pewno — wielka romansowa miłość już poza księciem,
teraz na spokojniejsze, małżeńskie wypływa wody. Ma syna. Znam
już dokładnie jego romansowe dzieje, główne i drobne okruchy...
Referendarz uśmiechnął się pod ciemnym wąsem.
— Ileż ich było?
— Prawdziwa jedna — zapewnił kasztelan. — Jedna prawdzi
wa miłość nagrodzona owocem. Była i minęła. Zapewniam mości
pana i wszystkich księży jezuitów.
Rozsiadł się wygodnie, oparł dłonie na kolanach, a potem splótł
je na potylicy, jako zwyczaj miał, przechylił się i opowiadał:
— Nic ująć, nic dodawać nie trzeba. Arcyciekawa historia. Czy
tałem pod figuram i zmyślonych imion. Czytałem też kronikę
scandalosa *. Nic piękniejszego znaleźć! Rycerskie dzieje amoro
we, jakie dawniej i u nas bywały.
Pan Szczuka nie przerywał. Kasztelan opowiadał:
— Elektor panujący, brat starszy Fryderyka Augusta, też
kochał się mocno w pewnej damie. Dama niespodziewanie zapadła
na ospę i zmarła. Książę rozpaczał, trupa całował, zaraził się
i w kilka dni podzielił losy zgasłej kochanki.
Fryderyk August objął panowanie w Saksonii, odprawił piękny
pogrzeb, a potem cały dwór według swej myśli odmienił: urzęd
32
ników, fraucym er, służbę. Żonę swą młodą szanował, ale sercem
był często gdzie indziej. Nie licząc przelotnych miłostek, były też
i poważniejsze, dłuższe epizody....
Ale to wszystko nie to, o czym chcę gadać. Miłość rzetelna
wszakże trafia się raz. O żonie jużem gadał. Elektorowa-m atka
wielce jest surowa, nie mniej od syna kocha swą synową... Po
średniczyła, godziła poróżnionych, usuwała kochanki wydając je
za mąż... Raz pewien, gdy elektor chodził smutny po stracie, przy
była do Drezna pewna piękność z Północy. Niezwykła piękność,
a przy tym wiele innych zalet, przymiotów. Urodzenie, ukształ-
cenie, znajomość języków, artystycznych kunsztów, jak rysunek,
m alarstwo, muzyka, żywość charakteru, dowcip, ułożenie, manie
ry. A jakaż uroda! Białość delikatnej cery, brew ciemna, oczy jak
u sarny, naturalny rumieniec, znakomite proporcje figury, cza
rujący sposób bycia. Słowem — cudo, mości panie! Takiej panny
szukać na szerokim świecie. Aurora hrabianka Kónigsmark. Au
rora! Tak jest, ani chybi. Przybyła z siostrami i służbą •— przyje
chały do Niemiec schedę podjąć po bracie. Nie było to łatwe, bo
papiery zginęły. Ów brat, hrabia Kónigsmark, pożyczył, jak się
siostrom zwierzał, wielkie sumy pewnym kupcom. Ci, że dowo
dów nie było — zaparli się. Trybunał w Hamburgu oddalił pre
tensje. Zmartwione damy, mające królewskie rekom endacje —
elektorow a-m atka jest przecie córką króla duńskiego Fryderyka
III — przybyły do Drezna i udały się do dworu. Elektorowa przy
jęła je grzecznie obiecując poparcie u syna, skoro powróci z wo
jażu. Elektor wrócił rychło z lipskiego jarm arku i pojechał na
łowy. Wreszcie dam y stanęły przed nim. Dwie siostry już zamęż
ne, Aurora panna, i ona przedstawiła sprawę i wniosła prośbę
o pomoc. August, oczarowany jej pięknością jak również roztrop
nością i zachowaniem, od pierwszej chwili nie mógł ukryć swych
uczuć. Przyrzekł wszelką pomoc, a do czasu osiągnięcia skutków
zaprosił dam y do pałacu, oddając im najpiękniejsze komnaty. Już
nazajutrz złożył im wizytę, a wieczorem były na assemblee *...
Żeby określić charakter panny, muszę odczytać, co wypisałem
sobie pro memoria * z pewnej poufnej kroniki...
Obejrzał się, zaszeleścił zmiętymi kartkam i i czytał:
— ... Tegoż wieczora proszone były na assamblee, gdzie znajdu
jąc się elektor, pominąwszy z innymi osobami rozmowy, zbliżył
3 — Trójkrólewie 33
się do Aurory nieco na osobności będącej i w tkliwych wyrazach
oświadczył jej swą miłość, prosząc o wzajemność. Aurora z wiel
ką modestią odpowiedziała:
— Godność waszej książęcej mości jest u mnie w wielkim sza
cunku i spodziewam się, że nie mniejszą względność okażesz dla
mnie, iż nie umniejszysz mi charakteru uczciwego, albowiem da
leka jestem nawet od myśli, które by miały dotknąć mój honor...
Skinęła na siostry niedaleko stojące i rzekła:
— Jego książęca mość pragnie dowiedzieć się o dworze szwedz
kim, o jego pewnych interesach, o czym lepiej wam wiadomo.
Elektor zmieszał się nieco tym postępkiem Aurory, ale nie
okazał po sobie. Rozmawiał chwilę uprzejmie z panią Lóuenhaupt
i panią Steenbock, po czym odszedł do siebie.
Będąc w komnacie z faworytem swym, panem Betlingiem, żalił
się przed nim na Aurorę, iż wcale nie przyjęła jego oświadczyn
miłości, przeciwnie — zbyła je szyderstwem. Czuje zaś do niej
niezwalczoną pasję, której uspokoić nie może...
Panu Przebendowskiemu zdało się, że z głębi pokoju dosłyszał
odgłos kroków, podniósł głowę. Chwilę nasłuchiwał podejrzliwie.
Gospodarz milczał oparty łokciami na stole. Kasztelan podjął
czytanie:
— ..Betling użaliwszy się nad księciem utwierdził go w nadziei
pozyskania jej serca mówiąc:
— Nie masz się wasza elektorska mość czego obawiać, żeś od
damy słyszał nieco przeciwną odpowiedź. Nie trzeba zapominać,
że to jest znakomita dama. Sam byś wasza książęca mość niewiele
ją poważał, gdybyś zbyt łatwą ją znalazł...
Pan Przebendowski odwracając kartę i podniósłszy nieco głowę
— zdumiał się i przeraził. Przy m ężu stała zasłuchana piękna pani
K rystyna, małżonka.
— Otóż tak!... — Kasztelan zerwał się z zydla, papiery wypadły
mu z ręki. Schylił się po nie skwapliwie mimo znacznej tuszy i beł
kotał:
— Wiedziałem, że... że...
— Że co? — pytała pani.
— Że mi tu zachodzić niebezpieczno — rzekł czerwony jak bu
rak.
34
— A cóż się stało? — łagodziła pani. — Weszłam cicho, nie
chciałam przeszkadzać... Nikt mi z panów nie wzbraniał... O amo
rach wszyscy chętnie słuchają. Cóż dopiero, gdy osoby znakomite
i lektor wyborny... Szkoda, że pan kasztelan stroni od dworu...
Prawdziwie, szkoda...
Przebendowski ochłonął nieco. Chciał ukryć pisma, ale że to
było już bez celu, ruszał nimi jak wachlarzem. Odetchnął i spoj
rzał bystro.
— To ja przepraszam jejmość panią — rzekł z ukłonem. — Nie
stroniłem swego czasu od dworu. Byli szczęśliwsi rywale... Teraz
pewno wszystko odmieni się albo... i nie odmieni... Bóg raczy wie
dzieć.
— Niech pan doczyta lub opowie — napierała pani mile
uśmiechnięta. — Już nie ma tajemnic, już wiem, o kogo chodzi...
Przyrzekam dyskrecję. Zresztą skoro już w piśmie to podają i pi
sma krążą... Cóż pozostaje? Jakaż tajemnica?
Mocny, dźwięczny śmiech pani K rystyny był odpowiedzią na
jej własne pytanie. Kasztelan jeszcze nie czuł się pewnie.
— To kronika skandaliczna, łaskawa pani. Krąży, ale w ta
jem nicy i małym kółku najlepszych przyjaciół, najbliżej stoją
cych przy księciu...
— G ratuluję — rzekła pani — panu kasztelanowi i panu m ał
żonkowi także. Pan go przecież wtajemniczyłeś. A skoro on opo
wie żonie, to co? — znów roześmiała się głośno. — Lepiej od razu
i przede m ną nie taić. Już powiedziałam, o romansach, i tak cie
kawych, wszyscy radzi słuchają, cóż dopiero niewiasty.
Siadła przy mężu z miną wielce skupioną. Ciemne brwi uniosły
się w górę na wysokim gładkim czole, ozdobionym grubym w ar
koczem upiętym na przodzie. Brunatne sploty zapalały się tu
i ówdzie ognikami czerwonej miedzi. Długie rzęsy osunęły się
w dół, cień rzucając na lica, ruchliwe nozdrza drgały.
Pan Szczuka musnął czarnego wąsa, pan Przebendowski rozło
żył ręce.
— Nie dam rady — rzekł — widzę to snadnie. W kabałem
wszedł na dobre. A wszystko przez to, że interesują mnie ludzie,
ich życie, obyczaje... Nie wyniknie z tego dla księcia szkoda?
— Przeciwnie — zapewniła pani K rystyna — miłość młodych
zawsze budzi sympatię.
35
Pan referendarz patrzał na urodziwą żonę i milczał. Pan Prze-
bendowski, czując się jak osaczony jeleń, chcąc nie chcąc, podjął
czytanie:
— ... Po długiej konferencji stanęła rada, że ełektor napisze Ust,
który posłaniec doręczy do własnych rąk panny. (Kopia listu elek
tora do Aurory).
,,Gdybyś, Pani, znała moje utrapienie, rozumiem, że najwięk
szą nawet ku mnie mając nienawiść, przez dobroć serca swego
musiałabyś ją zmienić w pożałowanie... Wiedz, że nikt nie jest
nieszczęśliwszy ode mnie, że tak niemile przyjmujesz moje
oświadczenie, iż Cię adoruję. Jeżeli to jest grzechem, pozwól, niech
u nóg Twoich za to odpowiem. Jeżeli pragniesz mej śmierci, niech
ten wyrok z ust Twoich usłyszę... Stan, w jakim się teraz znajdu
ję, nie pozwala mi więcej pisać. Daj wiarę posłowi Betlingowi, on
Ci opowie, że życie i śmierć w Twoich rękach...”
Z tym listem pośpieszył Betłing wieczorem do grafiń, gdzie go
jako faworyta ełektorskiego mile przyjęto. Betling dowiedziawszy
się, że Aurora lubi czytać wiersze i oneż sama komponuje, nad
mienił, iż amory przeszłe elektora ma opisane wierszem, które
chciałby jej w sekrecie oddać. Gdy wyszli do drugiego pokoju, pra
wiąc pannie wielkie komplimenta i sławiąc wielkość Augusta,
oddał jej list prosząc, aby odpisała.
Aurora płonąc ze wstydu odebrała pismo i wybiegła do swej
komnaty, aby je odczytać. Przeczytawszy, nie wiedziała, co czy
nić? Odpisać czy nie odpisać? Zważając jednak na laskę elektora,
z której wszystkie siostry korzystały, i jego przyrzeczoną pomoc
w podjęciu spadku, odpisała, więcej przez grzeczność, w tym w y
razie:
,,... Nie zdobi to ludzi prowincjonalnych wydawać sądy o panach
wielowładnych, więc i ja nie wiem, co czynić względem Waszej
Książęcej Mości. Nie sposób potępiać tych, którzy estymują, a cóż
dopiero pragnąć ich śmierci! Osądź, Wasza Książęca Mość, sam,
czy ja mogę pragnąć tego — ja, która szczycę się Jego łaską i chcę
być zawsze z należnym szacunkiem?”
Napisawszy ten list wróciła Aurora do pokoju i wręczając pi
smo panu Betlingowi rzekła:
— To są te wiersze, o które mnie pan prosiłeś. Zechciej je mieć
w sekrecie.
36
Poseł rychło pożegnał się i pośpieszył do elektora. Panna pozo
stała w niespokojności, żałując, że odpisała.
Gdy tak się trapiła Aurora, elektor był nie mniej niespokojny.
W responsie nie znalazł nic dla siebie, jak tylko zręczną politykę.
Rychło znów poszedł do dam w odwiedziny, ale gdy tylko się
zjawił, Aurora zniknęła pod pretekstem ekspedycji listów do
Szwecji. Siostra Aurory, pani Lóuenhaupt, widząc strapioną minę
Augusta, uśmiechnęła się i rzekła:
— Uciekają, uciekają... Ale to nie zawsze powód smutku, gdyż
nienawiść najwięcej walczy z miłością...
Elektor zmiarkował, że może iv pani Lóuenhaupt mieć sojuszni
ka. Wyznał przed nią swą miłość ku Aurorze i błagał ją o pomoc.
Gdy wróciła Aurora i zmieszana przywitała się z Augustem, ten
zaklinając ją zniewalającymi słowy uzyskał tyle, że przyrzekła
mu nie unikać jego towarzystwa. Elektor prosił usilnie, by na czas
pewien wyjechała z siostrami do zamku w Maurytenbergu, na co
uzyskał jej zgodę.
Pani Lóuenhaupt nic nie miała przeciw wyjazdowi do pięknego
leśnego zamku. Oponowała pani Steenbock czyniąc w ym ówki A u
rorze, przypominając jej urodzenie, honor i sławę. Obie zamęzne
siostry starły się ze sobą. Ileż jedna naganiała Aurorze, tyleż ją
druga broniła. Wreszcie madame Steenbock ustąpiła, ale nie chcąc
jechać do Maurytenbergu udała chorą.
August uradował się z takiego obrotu sprawy. Pchnął gońców
z uwiadomieniem do Maurytenbergu. Aurorze posłał wielki kufer
pełen kosztownych tkanin, między którym i znajdowała się szka
tułka z klejnotami. Nie zapomniał o siostrach, którym także przy
słał cenne prezenta.
Po kilku dniach Aurora z siostrą i innymi damami dworskimi,
w asyście kawalerów i służby, wyjechały do Maurytenbergu. B y
ła piękna letnia pogoda. Droga wiodła wśród wzgórz i dolin, pól
uprawnych i lasów. Las gęstniał. Wreszcie ujrzały damy na pola
nie przepyszny zamek, cel podróży. Gdy minęli bramę, zdumienie
ogarnęło szwedzkie damy, jak się okazało, uczyniono wszystko,
aby trwały w tym stanie jak najdłużej.
Gdy goście wysiedli z karet, wyszła im na spotkanie Diana
odziana w lekką tunikę z kołczanem przerzuconym przez plecy,
37
otoczona rojem pięknych nimf i sforą psów łowczych. Bogini w y
głosiła przemówienie do Aurory, czyniąc ją króloują i wyższą nad
siebie boginią, oddała jej hołd prosząc, by objęła władztwo nad
zamkiem i wszystkimi, którzy się w nim znajdują. W pałacu cze
kają już łeśni bożkowie, karły, gnomy i wszelkie łeśne stwory, aby
jej, Aurorze, złożyć ofiary. Prowadzona przez Dianę, zwiedzała
Aurora w asyście przybyłych dam i kawałerów komnaty zamku.
Każda sała była w inny sposób urządzona. Bogate trofea m yśliw
skie, sprzęty, małatury zachwycały oczy. Malatury przedstawiały
między innymi wszystkie wydarzenia tyczące Diany i łowów.
Śmierć ukochanego Endymiona, karę, jaką poniósł łekkomyśłny
Akteon...
Na dany znak przez Dianę rozwarła się podłoga i stół pełen
wyszukanych potraw wyszedł spod ziemi. Zabrzmiała niewidzialna
muzyka. Goście zasiedli; miejsce obok Aurory zostało nie zajęte.
Muzyka mocniej uderzyła, w głębi sali zjawił się bożek Faun, pół
nagi, potężny, otoczony rojem leśnych stworzeń. Diana zaprosiła
Fauna, by usiadł wedle Aurory-bogini... Gdy bożek zbliżył się,
poznano w nim Fryderyka Augusta.
Pod koniec biesiady głosy trąb myśliwskich, rogów, skowyt
psów, strzały poderwały gości. Wszyscy skoczyli do okien. Potężny
jeleń upadł tuż przed oknami zdławiony przez ogary. Nim goście
wyrazili życzenie uczestniczenia w łowach, już stanęli dojeżdża-
cze, konie, kolasy, świeże sfory psów. Wszyscy ruszyli na łowy.
Faun objął komendę. Po długim szczwaniu pędzony jeleń dopadł
leśnego jeziora, rzucił się wpław w kierunku zielonej wyspy. Psy
poszły za nim rozjuszone do ostatka i dopadły go na wyspie. Łow
cy i goście wsiedli do łodzi. Jeleń padł. Łowy zakończono.
Przechadzając się po wyspie, ujrzano wielki namiot, który w y
rósł jak spod ziemi. Namiot był wzorzysty, turecki, w nim cale
urządzenie, jak u sułtana. Przybywało janczarów, spahów *, wszel
kiej tureckiej służby. Wśród bejów i agów ukazał się wielki sułtan
turecki. Okrył Aurorę wspaniałą chustą zahaftowaną gęsto je
dwabiem i posadził wedle siebie na poduszce. Goście również
usiedli na poduszkach, podziwiając tureckie tańce i pienia, a służ
ba turecka, bogato odziana, roznosiła wety.
Wreszcie elektor-sułtan — tej metamorfozie wszyscy się nie
słychanie dziwowali — podał Aurorze rękę i zaprowadził ją do
30
swej łodzi. Siadła z nimi również pani Lóuenhaupt z księciem de
Fietzenbergiem. Inne zaś damy i kawalerowie także do łodzi po
wsiadali i całe towarzystwo kilka godzin po pięknym jeziorze
wiosłowało, przy miłej rezonacji kapeli. Potem wsiedli do swych
karet i kolasek i, otoczeni janczarami, wrócili do pałacu.
Elektor zaprowadził Aurorę do jej apartamentów, które były
bogato przystrojone. Łoże okryte było adamaszkiem złocistym,
srebrem haftowane. Haft wyrażał amory Aurory z Trytonem. Za
słony, opony trzymali bożkowie miłości. Patrząc na niekłamany
podziw Aurory — August klęknął przed nią i rzekł.
— Tu jesteś moją panią i królową, ja zaś twoim niewolnikiem.
Aurora odpowiedziała:
__ W jakiejkolwiek postaci będziesz mi się jeszcze, wasza ksią
żęca mość, prezentował, będziesz dla mnie zawsze m iłym i kocha
nym elektorem.
August ucałował jej ręce i zostawił ją samą, aby się przygoto
wała do balu. Aurora włożyła bogatą suknię i klejnoty, które
otrzymała w podarunku. Elektor ubrał się w strój francuski, dia
mentami i perłami haftowany. Udali się razem z gośćmi do teatru.
Znakomici komedianci odegrali „Erosa i Psychę”. Po komedii po
dano wystawną wieczerzę. Na talerzu Aurory znalazł się diadem
z rubinów, szafirów i pereł na znak, że ona będzie królową balu.
Zaraz po kolacji rozpoczęła się zabawa, tańce. August i Aurora
stanowili tak piękną parę, że oczy wszystkich ustawicznie biegły
za nimi. Wszyscy kawalerowie życzyli sobie takiej kochanki, w szy
stkie damy takiego przyjaciela. Bal był wspaniały. W chwili naj
żywszej zabawy zniknęli zakochani: August i Aurora. Nikt tego
nie chciał zauważyć, ponieważ rozumiano, że chcą być w osobno
ści.
Po tym festynie różne w dalszych dniach bywały uciechy, gry,
tańce, zabawy, a wszystko z myślą o Aurorze i wszystko dla niej...
Pan Przebendowski podniósł głowę znad papierów i spojrzał na
swych słuchaczy.
__ Tyle wypis z kroniki... Piękne, co? Cóż powiecie, państwo?
Skoro już na tym świecie musi być pewna rozwiązłość, niechże
będzie taka, jak w M aurytenbergu. Tak miłość zwyciężyła cnotę...
Aleć niezupełnie...
__ I cóż było dalej? — pytała ciekawie pani Krystyna.
39
— Proszę bardzo, opowiem. Podczas tych uciech w leśnym pa
łacu — ciągnął kasztelan zacierając dłonie — grafowa Steenbock,
niekontenta z postępku swoich sióstr, umyśliła wracać do Szwecji,
zmyśliwszy list od męża. Napisała do elektora dziękując mu za
gościnę. Elektor w obawie, aby nagły wyjazd siostry nie zepsuł
hum oru Aurorze, w tajem nicy wyjechał konno do Drezna dla za
trzym ania pani Steenbock, lecz już jej nie zastał. Czym zmartwio
ny, nie chciał się widzieć ani z m atką, ani z żoną. Powrócił do
M aurytenbergu.
Elektorowe dowiedziawszy się o bytności księcia w Dreźnie i że
się z nimi nie widział, wielce tym były dotknięte. Gdy fakt ten do
szedł do Aurory, nie tyle wyjazdem siostry, jak niefortunnym
zachowaniem Augusta była przejęta, i zapowiedziała elektorowi,
że gdy będzie zapominał o należnych względach rodzinnych dla
matki swej i żony, ona, Aurora, będzie zmuszona natychm iast wy
jechać do Szwecji. Elektor wrócił do Drezna i bywszy tam dni
kilka uroczyście przeprosił matkę i żonę. Od tego czasu obie damy
żywiły wielki szacunek dla Aurory.
To już prawie wszystko — stwierdził kasztelan — ale rzecz naj
ciekawsza, niezwykła, na zakończenie.
W niespełna rok urodził się syn. Na pamiątkę M aurytenbergu
dano mu imię M aurycy. Aurora w połogu była niebezpiecznie cho
ra, August nie odstępował od jej łoża. Aurora wymogła na nim
zobowiązanie, że skoro za łaską Boga powróci do zdrowia, już ni
gdy nie będą kochankami.
„Zamknęła się jedna karta — mówiła — w moim życiu, naj
szczęśliwsza... Nie należy otwierać następnej. Przyrzeknij uro
czyście!”
August do łez wzruszony, drżąc o jej życie ■— przysiągł na klęcz
kach. Nie może złamać przysięgi... — pan Przebendowski potarł
czoło. — Ja nie poeta, prostak, a przecie zda mi się, że tu jakaś
gra nowa i piękna, jako w dawnych pieśniach rycerskich bywało...
Zapewne pani czułym sercem niewieścim lepiej zgłębi te arkana
— skłonił się pani K rystynie i dodał: — A teraz niech kto chce, źle
mówi o Auguście, że płochy, niestały, bawidamek, rozpustnik i jak
tam jeszcze... I tak nie uwierzę, bo w głębi serca mam inny jego
wizerunek, nie z plotek uwity, ale z obserwacji, dokumentów,
faktów.
40
KRI DERJC U S AUG UST TJS / POLOXOR
R E X SA X O N . D l X ET
EŁECTOll
1. Fryderyk August II Mocny, elektor saski, król polski
1'F.TR rS A L E X F .W IT Z 1 F \ R
Ł T .MAC - AłONl _
Franęois Louis Bourbon książę
dc Conti
3. Michał Radziejowski, arcybiskup
gnieźnieński, prymas
4. Piotr W ielki, car
j nr1
i ł a n c o i s l o n s jji. B oi r » o x
1*R IN 6E THE C O N T I
- W i l li A l i S . l . t I U I 1 1 T U IA H D 1 N A L IS
» A D Z IE IO W S K I A K C H IE riS . C S U l U N i l i COLONYS.
CRŁATYJ D ir. n . N IP IL M m u s M DCI.XXXVI.
5. K arol X II, król Szw ecji
6. Karol XII
Państw o Szczukowie milczeli.
— Nie trzeba dodawać, że August kocha syna Maurycego nie
gorzej niż syna, którego mu urodziła prawowita żona. M aurycy
istny portret ojcowski.
Kasztelan przełożył papiery, wsadził je w zanadrze. Popił wina,,
rozgrzany własnym słowem, zachęcony pilnością słuchaczy, cią
gnął:
— A teraz, by już było wszystko, opowiem państwu najpraw
dziwszą historię, która się wydarzyła na dworze cesarskim w Wie
dniu. Też m aluje wizerunek księcia elektora saskiego, kandydata
do korony polskiej. Posłuchajcie. August zawdy marząc o sławie
wojennej, gdy Aurora opuściła go, pojechał na wojnę, do krajów
cesarskich, wojować z Turkami. Po skończonej kam panii złożył
wizytę cesarzowi, który go przyjął z wielkim uznaniem. Na balu,
wydanym przez syna cesarskiego w wiedeńskim pałacu, poznał
August pewną piękną grafinię... Ale nie będę gadał o tym, jak
skutecznie zdążał do celu, et cetera. Co nie z serca, a z jurności się
rodzi, znaczenia nie ma żadnego. Ot, jak haust gorzałki w przy
godnej karczmie.
Syn cesarski Józef, król rzymski, wielce sobie osobiście upodo
bał rycerskiego Augusta. Często z sobą przebywali, nie chciał go
po prostu wypuścić z kraju. Pewnego dnia, a raczej nocy, August
już rozebrany kładzie się w łoże, a tu przybiega zadyszany ka
m erdyner, że król jegomość prosi bardzo, niezwłocznie...
Odział się elektor i śpieszy. „Co, u diabła, nagła choroba, nie
szczęście, turecka inkursja...?”
Zastał cesarskiego syna bladego, spotniałego, jak w ciężkiej
chorobie. Oddalono służbę, August usiadł na łożu, król rzymski
przytulił się do niego jak dziecko i drżąc na ciele opowiada:
„Miałem właśnie widzenie straszliwe... Objawił mi się duch
groźny... Przy tobie czuję się lepiej... Małom nie um arł ze stra
chu...”
Gdy ochłonął, gada, co mu się wydarzyło:
„Zrazu był szelest i jakoby chłód coraz bliższy, mocniejszy...
Nie spałem jeszcze, mniemałem — Hans, kamerdyner... Potem
brzękły łańcuchy... Otwarłem oczy, noc niezbyt ciemna, widzę
m arę wyraźnie. Czarno-biała, bez głowy, ślepia się żarzą, ale ni
sko, jakby na brzuchu... Struchlałem. Znów brzęki i głos niski,
41
chrapliwy: Józefie, królu rzymski, przybyłem cię ostrzec... Ja,
dusza w czyśćcu cierpiąca... Józefie, nad przepaścią wisisz! Potę
pienie ci grozi i wszelkie nieszczęścia... Poniechaj przyjaźni z elek
torem saskim. Czy jego przyjaźń jest ci milsza od tego, którem uś
wszystko winien?... Za trzy dni przyjdę... Zastanów się, przejrzyj!
— rzekła m ara, podniosła rękę i znikła, jak stała. Mnie mowę odję
ło. Szczęściem, zajrzał Hans... Posłałem go po ciebie.”
August wysłuchał pilnie i pyta: ,,A może to był sen ciężki?”
,,W żadnym wypadku. Niemożliwe. Widziałem, słyszałem na ja
wie, wyraźnie...”
„Dziwna to rzecz duchowi łańcuchami brzękać. Nie przy
puszczasz, wasza królewska mość, kto tu na dworze mógłby taką
uczynić sztuczkę?”
„Ależ, na Boga, któż by się poważył?” — zaprzecza gorąco król
Józef.
August pomilczał chwilę, po czym indaguje: „Niech mi wolno
będzie spytać, czy aby spowiednik nie czynił ci jakowychś uwag,
że się m iłujem y?”
„A tak. To prawda, czynił pewne aluzje... Nawet o trudnościach
wspominał w udzieleniu mi absolucji” — wyznaje cesarzewicz.
„Skoro tak, dowiemy się rychło — oznajmił August wesoło. —
Za trzy dni ma się znów zjawić, tak zapowiadał?”
„Tak.”
„Dobrze. Proszę o ścisłą tajemnicę. Ani słowem przed nikim!
I proszę o ... posłuszeństwo.”
Gdy nadeszła trzecia noc, elektor położył się u siebie, potem
ubrał się, sekretnym i schodami przeszedł do sypialni króla rzym
skiego i legł w łożu obok niego. Usnął już na dobre o duchach za
pominając, gdy król przerażony trąca go łokciem i budzi...
„Słyszysz?”
A tu brzęki łańcucha i głos: „Józefie, królu rzymski, Józefie!...”
Nie wytrzym ał nasz junak, nie czekał dalszej przemowy. Jak
ryś wyskoczył z łoża i ułapił ducha oburącz. Panie Boże, odpuść!
Wiadomo, krzepę ma w łapach jak niedźwiedź. Duch osunął się
z jękiem i błaga o życie.
„Jestem księdzem, jestem księdzem!” — wrzeszczy w pośpiechu.
August nie zważając na nic, uniósł go ku oknu, szarpnął okien
nicą i cisnął ducha na dwór. „W racaj duszo do czyśćca — powiada
42
— skądeś wyszła!” Duch ciężko spadł na ziemię, dość wysoko było.
Chce uchodzić, nie może, nogę złamał... W ije się w bólach i wrze
szczy Przybiegły straże. Poznali księdza jezuitę, spowiednika
króla... Król był wściekły, zapowiedział wypędzenie jezuitów
z kraju. Gdy się wszakże dowiedział, z czyjej to poszło namowy,
dał pokój. Zakazano gadać o tym na dworze. .
Tak proszę państwa, sława Augusta rośnie nie tylko w damskich
alkowach, jako gadają złośliwce - zakończył pan kasztelan, po
ciągnął nosem, otarł rękawem spotniałe, dziobate oblicze i zatarł ■
ręce zadowolony.
Pan Szczuka uśmiechnął się pod wąsem. Pani K rystyna, rozba
wiona, nie ukryw ała swego szczerego podziwu.
— A to sobie poradził, a to sobie poradził — powtarzała.
__ Tak — potwierdził małżonek — ale takowe historie raczej
szkodzą, niż pomagają Augustowi...
Fan Przebendowski rozwarł szeroko oczy.
__ Szkodzą?! To, co odwagi, męskości, bohaterstw a się tyczy?...
__ Mimo wszystko — potwierdził spokojnie pan Szczuka.
Przecie księża jezuici wszędy jednacy... A mocno zespoleni i so
lidam i... Czyż nie tak, mości panie?
__ Ach! — żachnął się kasztelan. — W tedy było co innego. Dwór
habsburski, rakuski, wiedeński — arcykatolicki, elektor saski -
luter. Stąd jezuickie dąsy, animozje skroś tej zazyłej przyjaźni...
Skoro Fryderyk August złoży credo i przysięgę na wierność na
szemu katolickiemu Kościołowi, wszystko się zmieni od razu. Księ
ża jezuici i wszyscy inni, cały kler znajdzie w mm przyjaciela,
obrońcę, fundatora, prawdziwie hojnego pana!... Tak, hojnego
powtórzył pan kasztelan.
TEGOŻ AUTORA Cykl powieści historycznych w wydaniu Instytutu Wydawniczego „Nasza Księgarnia" „OGROD NIEPLEWIONY" tomy I-II, 1957 „NEGACJA I WIKTORIA" wyd. I 1959, wyd. II 1967 „JANINA ZNAK SOBIESKICH" 1964
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1969
M a teria ł i l u s tr a c y jn y zeb ra ł B R O N I S Ł A W U E Y D U K O p ra co w a n ie g r a fic zn e J O Z E F K A C Z M A R C Z Y K S T ARZ Y Pan W ierzbicki otarł siwe wąsy. - To już nie odbywają się wasze zgromadzenia, wasze sejmiki arcyciekawe tu na dole w winiarni Kadłubowiczowej? - Odbywają się — rzekł pan Szopski — jeno rzadziej i towa rzystwa skąpiej. - No, jużci wykrusza nas czas. Ubyło znajomków, przyjaciół wielkich i małych, od Jana III począwszy... — Może i ja niedługo w drogę wyruszę — wtrącił stary oficer. — Hetm an Jabłonowski podsunął mi myśl, czybym do Sambora nie podjął podróży, gdzie gniazdo się mieści onej konfederacji wojskowej... — spojrzał na przyjaciela podejrzliwie i zamilkł. Pan W ierzbicki nie zwrócił jednak na jego słowa uwagi, dalej rozpam iętując przem ijania sprawy. — Jakże to górale śpiewają? Moi ongiś górale... Byli khlopcy, byli, Aleć się minyli. I my się miniemy Po malućkiej khwili. Baby żyją dłużej — stwierdził eks-podstarośei z Nowego Targu. Oficer zadowolony, że gość nie żąda wyjaśnień na tem at związ ku wojskowego, dorzucił z ochotą: — Jużci. Exem plum * jejmość pani królowa, jeszcze się wyda wać ma zamiar. * W yrazy oznaczone gwiazdką są objaśnione na końcu książki.
- Co królowa, to królowa — stwierdził z szacunkiem pan Wierzbicki. — Od Ojca świętego otrzymała „Złotą Różę”, wiecznej młodości symbol. Może się naprawdę nic starzeje? — Może. W każdym razie nie tak wartko jako król nieboszczyk i jako my. Na nas teraz kolej... — Nie czuję jeszcze ciężaru lat. Jeszcze mi jadło i wino smaku je, na dziewkę się jeszcze obejrzę... ■—■Ścisnął ram ię pana Szop- skiego i szeptał mu w ucho konfidencjonalnie. — Pogratulować waszmości — rzekł stary oficer. — Ja też tam jeszcze może nie na ostatnich nogach, skoro mi funkcje zlecają... ponownie ugryzł się w język. Zamilkł, ramionami ruszył. — Jakież to funkcje? — pytał przyjaciel. - At, zwyczajne, jakie starym ludziom przystoją... Niby go dzić, łagodzić zwaśnionych. Ale cóż, łeb slabieje u m nie zda się rychlej niż członki. Sam to widzę snadnie. — Odął się zły na sie bie i raz jeszcze „słabieje” powtórzył. — Wcale tego nie widzę -— zachęcał przyjaciel. Co do bab — podjął pan Szopski -— i ich wiecznej młodości, rzecz w tym, że sztuką się młodzą. Już nie mówię o królowej — Fiancuzka, modnisia, strojnisia, zawdy taką była i rzeczywiście urodę konserwuje nad podziw. Ale żeby zwykłe panny czy wdo wy... Leciwa wdowa złowiła ongiś urodnego, młodego Paska. Był tu niedawno u mnie. Starzej wygląda niż my, na obczyznę się wynosi, bo go procesa, infamie * gniotą... Pan Pasek? — pytał z ożywieniem Wierzbicki. Jużci. Kiedy indziej to waszmości opowiem. Może nadejdzie pismo, list. — Wrócił do poprzedniego tem atu: — Pam iętam sław ne kazania księdza Pikarskiego. Niejeden raz babskie przyw ary ganił. A zawdy dowcipnie, filuternie to czynił. Przeczytał — by wało — Ewangelię, zamknął książkę z hałasem i długo patrzy, myśli zbiera. Już ku niemu pozierają z dołu ciekawi, jaki ekscerpt * w kazaniu rozwinie, a on drepce po ambonie i powtarza: „Zbytek, niestatek, niestatek, zbytek” i tak w kółko długo. „Ledwo panią ostanie, ledwo rządy obejm uje...” I raz jeszcze słowo w słowo od początku to samo. Tak ciekawość zaostrzywszy do ostatka, prawi wreszcie: „Ledwo panią ostanie niewiasta, już m iast dozoru w ogrodzie, w owczarni, komorze, oborze, nakupiwszy szkiełek, paciorków, futerek, perełek, nasprowadza szmuklerzy, pasamoni- o l.(iw, krawców, hafciarzy, złotników i mizernej szkatule męża wytchnąć nie daje. Bywa i tak, że jejmość pani ma więcej świcci-
Groza i humor zmieszały się przednio. Zabawa była przy obie- dzic- znakomita. „I cóż na to wasz ojciec Gniewosz, teolog-jezuita, uczony?” ■— zapytał król księdza Pikarskiego. Ów zmieszał się okropnie, łyżka mu z ręki wypadła. Próbował Gniewosza bronić — jeszcze go mocniej pogrążył. Ledwo dosie- dział do końca, a niebawem zachorzał z alteracji i wstydu. W m a lignę wpadł. „Zhańbiony jest zakon m ój” — ustawicznie powta rzał. I zmarł. Tak go ominęło biskupstwo, a może nawet pieczęć mniejsza *... Pan Wierzbicki był poruszony. — Rzecz prawie nie do wiary — rozważał głośno — dyć Jan III Sobieski pierwszy bohater chrześcijaństwa, najw ierniejszy syn stolicy apostolskiej i jej obrońca... — Aaaa! Właśnie — roześmiał się pan Szopski. ■— Nie wierzył nawet w cud, gdy obraz się święty pocił i spływał łzami. Ja sta łem przy dworze blisko, niejedno wiem... Nieraz bywały takowe dyskursa, że wielebne duchowieństwo łamało ręce, zatykało uszy. Co tu dużo gadać, Jan III swój sąd m iał na wiele spraw. Na przy kład na sprawę kozactwa, Ukrainy, unii et cetera. Choć katolik, był wcale wolnomyślny, liberalny, trzeźwy. Bolał, że Łyszczyń- skiego * stracono... — Arian bronił jawnych i skrytych — wtrącił pan Wierzbicki w połowie drogi zatrzym ując kubek. — Exemplum — Wacława Potockiego z Łużnej... — Właśnie, właśnie — mruczał pan Szopski, rozważając, czy opowiadać przyjacielowi o planach i zarządzeniach hetm ana Ja błonowskiego i powierzonej mu przez hetm ana wojskowej misji, czy też wszystkie te spraw y zachować dla siebie... Pan Wierzbicki kręcił się na zydlu, aż trzeszczało drewno pod potężnym ciałem, i rozpamiętywał, gadając do siebie półgłośno: — Wiela mi teraz spraw jaśniejszych, zrozumialszych. Takiż to był ten Jan III? W gruncie rzeczy dziwny, osobliwy... A póki żył, brali go ludzie tak po prostu: „Ot, brat Sobek i tyła!” Z W I E R Z E N I A I R E K O M E N D A C J E Oczy kasztelana Przebendowskiego błysnęły, oblicze zwilgot niało od potu, otarł gruby kark, splótł dłonie i czekał. Pan Stanisław Szczuka, referendarz, były sekretarz króla Jana III, uniósł kształtną głowę, ozdobioną czarną czupryną z pierw szymi srebrnym i nitkami. Przez jego smagłe oblicze przemknął cień. Przym rużył oczy i zdawał się nie dostrzegać skrytej pasji, obaw i alteracji swego gościa. — Czymże zasłużyłem na tę, tak znaczną ufność waszmości? — zapytał. — Rzecz jest mocna, rzetelna, najpewniejsza... — zapewniał Przebendowski. — Zaufałem waszmość panu. Muszę tu mieć ludzi znacznych... Nozdrza pana Szczuki z lekka rozdęły się, wokół ust zaigrał uśmiech sarkazmu. Dostrzegł to kasztelan. — Wybacz, waszmość. Ciebie mieć chyba mogę, czego szczerze pragnę, za przyjaciela, powiernika... — Powiernikiem już zostałem — zauważył gospodarz — i nieco wbrew woli... — Uśmiech pana Szczuki stał się wyraźniejszy. Pan Przebendowski obserwował go chwilę. — Gdy mieć będziesz inne zdanie, gdy nic ci nie trafi do prze konania, zachowaj, proszę, sekret. Ty jeden, waszmość pan, wiesz już wszystko! W dyskrecję twą wierzę, to właśnie jest kondycja. Inaczej nie mógłbym... nie otwarłbym serca przed waszmością. — Dziękuję. Dyskrecję mogę zapewnić. I to wszystko... Nie ja jeden chyba dowiedziałem się co nieco... — Jeno ty! Nikomum jeszcze nic nie rzekł — zapewnił gorąco 9
kasztelan. — Oczywista uwijają się już agenci... Któż ich nie ma? Cha, cha! — roześmiał się krótko, nad miarę głośno i odetchnął głęboko. — Nawet i tacy, co żadnych a żadnych szans nic posia dają, nawet na jeden grosz!... — W gruncie rzeczy wiem niewiele — stwierdził pan Szczuka. — Waszmość pan tam byłeś, poznałeś dwór, ludzi, kraj, wojska, urzędników... Książę żonaty? — Słusznie. Trza m i dać rzetelny, pełny wizerunek księcia elek tora. — Właśnie, proszę o rzetelny i pełny — rzekł z naciskiem pan Szczuka. ■— Tak będzie. Byłem w Saksonii, zebrałem informacje... Były mi potrzebne, przeciem człek stateczny, starszy, nie hołysz, nie ślepiec... Pociągnął szybko łyk wina, otarł wąsy i prawił: Fryderyk August, książę elektor saski, młody, nic ma jeszcze trzydziestu lat. Ma właśnie dwadzieścia sześć. Urodził się w mie siącu m aju z Jana Jerzego III, którego zwano Saskim Marsem, i z księżniczki duńskiej Anny. Pomyśl, waszmość, to coś mówi, tym bardziej że książę rad gwiazdy bada ze swymi mistrzami i w swą gwiazdę wierzy mocno. Byłem w Dreźnie. Słuchałem, patrzałem i sam książę o sobie gadał mi sporo... ,,Że od dawna czuje łaskotliwe umizgi Fortu ny”... Słuchałem też innych, oczy miałem otwarte. Nie młodym przecie, doświadczenie mam... Pomyśl, panie bracie... Książę, jako młodzian 17-letni, ukształcony, rosły, osiłek ki piący juchą i zdrowiem, ruszył w wojaż kilkuletni. Zwyczajna kolej rzeczy. Młodszy był, nie jedynak, ,,książę-ka- d e t”, jak był o sobie mawiał, przy starszym bracie. Ekspektatywa * na saski stolec książęcy — żadna. Więc użyć lat i świata, uszczknąć sławy, choćby komedianckiej. W M adrycie zdumiał wszystkich, gdy na galowym spektaklu z bykami raptem wyskoczył na arenę i mieczem łeb odpłatał bykowi, ratując obalonego toreda. Dru giego byka, już nieco skłutego, za rogi uchwycił i obalił. Na oczach tysięcznych tłumów. Oszalał M adryt. Kwiaty, klejnoty, wachla rze — do jego stóp. W iwaty i gorące spojrzenia ognistych nie wiast. Upodobał sobie jedną. On miał lat 18, ona tyleż samo, ale... zamężna. Kto kogo uwiódł, mój mości panie? Mąż, hidalgo jako- 10 wyś, pieni się i drży. Do pojedynku stanie naprzeciw takowemu? Więc zbirów zasadza, skrytobójców zamówionych. Na szczęście inna dama — wszystkie za nim szaleją! — ostrzega kochanka przed zasadzką. Książę przyjm uje walkę nocą w zaułku i z jednym tylko pachołkiem kładzie czterech zbirów. Zdobytą broń, pistolety z cy frą onego rogacza, sakiewki pełne złota — odesłał w darze uko chanej i wyjechał z M adrytu. W Monachium zakład przyjął wysoki i wygrał. Czwórką koni wjechał ostro do podziemi tamtejszego ratusza. Nie przystając zgasił celnym strzałem świecę na końcu sali, zawrócił i wyjechał wspaniale niczym wódz starożytny. W W enecji bawił się. Karnawał wenecki z udziałem księcia „Freddo-Augusto” do dziś tam wspominają. Wreszcie przybył do Paryża. Tu już nie on, ale jemu zaimponowano. Ludwik XIV przyjął go życzliwie, nawet serdecznie, i nasz książę zginął w blaskach, jakie na co dzień roztacza król Słońce... — Na co dzień — powtórzył pan Szczuka z naciskiem. Chwalca księcia Augusta zrozumiał, że może nie kieruje opo wiadaniem tak sprawnie, jak książę końm i w ratuszowej piwnicy, ale już się nie cofnął. — Tak — rzekł — na co dzień. W Paryżu poznał Fryderyk August swój cel. Wśród wspaniałości francuskiego dworu, wśród wodzów głośnych, wśród mężów uczonych, poetów, pisarzy, arty stów... Poznał smak sławy, która nie przemija. Tej, która rodzi wielkość i sama z niej się rodzi... Książę posmutniał, spokorniał, z uczonymi przestawał, gwiazd się radził, sonety składał i kochał się tkliwie, nie zaborczo... „Jam rycerz błędny — gadał do dam — wędrowiec świata, po cóż mi wracać... do ojczystych bram ?” Pan Przebendowski wytrzeszczył oczy, bo sam się zdumiał, i wybuchnął śmiechem. — Masz waść! Do rym u gadam. Cha, cha! Tak mnie samego — widzisz — tam poezją nadziano. Wiela łez skroś niego wylano, wiela westchnień rozpierało damskie staniki. Nie dziwota, August w m aju i w czepku się rodził. Nie mogły go zająć w tym czasie ni łowy, ni turnieje, ni atletyczne popisy, w których oczywista nad wszystkimi górował. Nie bawiło go skręcanie w palcach srebrnych półmisków, łamanie podków, chwytanie za zadnie koła pędzących karoc. Sm utny chodził, zadumany. M arzyła mu się sława Konde- 11
uszów, Tureniuszów, Cezarów... W tym stanie ducha pokłonił się Ludwikowi i prawie niepostrzeżenie wyjechał z Paryża. Był to rok 1692, książę miał już lat dwadzieścia dwa. W racając przez Bayreuth poznał młodą pannę, pierworodną córkę margrabiego, Krystianę Eberhardynę. Z początkiem roku 1693 odbył się ich ślub i przywiózł sobie żonę do pałacu drezdeńskiego. Poznałem tę panią, zaszczyciła mnie rozmową, gdy bawiłem w Dreźnie. Właśnie urodziła syna. — Czy tylko ona?... ■— wtrącił pytanie pan Szczuka. Pan Przcbcndowski spojrzał bystro. — Czekajże, waszmość, daj dokończyć. Nawet rzymscy bogowie mieli swe przywary... Ja, pod słowem, nic nie ukrywam, nie lukru ję. Mnie samemu trzeba ułożyć myśli... Gdy spojrzałem na żonę Fryderyka Augusta, aż m nie tknęło. Młodsza od niego albo rówic- śna, rosła, bardzo biała, jasnowłosa, nad wiek poważna, dostojna, spokojna, nadzwyczaj umocniona w protestanckiej wierze razem ze świekrą, m atką Augusta... Pan Przebendowski spojrzał na swego gospodarza, jakby ocze kiwał pochwały za swą szczerość, i ciągnął dalej: ■— W tym czasie taka właśnie niewiasta była mu potrzebna, była mu ukojeniem. — Żona być winna żoną — m ruknął pan Szczuka. — Zresztą nie o to chodzi. Proszę, nie przeszkadzam. Pan kasztelan utkwił wzrok w obliczu pana Szczuki. — Z Paryża wracał, ze świata — ciągnął po chwili •— tam oczy wista większa swoboda obyczajów. Kobiety go psuły od dawna. Przez taką pannę i żonę rządną, spokojną, prowincjonalną chciał pewnikiem sobie rygor narzucić, dyscyplinę, moralność, jaka przy stoi panu bez widoków, „księciu-kadetowi”. Stało się inaczej. For tuna ■— uważ, waszmość, też rodzaj niewieści! — zrządziła... Nie spodziewanie w kwietniu 1694 roku um iera starszy brat, panujący książę saski Jerzy IV; schodzi bezpotomnie... Wszystkie marzenia, rojenia młodzieńcze Fryderyka Augusta ożywają, podnoszą gło wy... Najgorzej na tym wychodzi Krystiana, to prawda. Tego nie neguję. August często ucieka od niej do Paryża, do Italii na zaba wy mięsopustne... Oprócz przelotnych miłośnic zjawiają się urzę dowe na wzór francuski — metresy. Praw ie równocześnie, bo także w październiku, dziewięćdzie 12 siątego szóstego roku — tegoż samego, w którym tron nasz osiero ciał — żona rodzi mu syna i również syna rodzi mu faworyta, księżna Aurora Kónigsmark, piękna Szwedka. O tej miłości warto by pisać chorały, pieśni, to już snadź jakowaś konieczność, siła nieodparta i wszystko inne... Nie trza nam tu przykładów Ludwi ka XIV, dość wspomnieć i naszych prawdziwie wielkich, exem- plum Kazimierza Wielkiego i Jagiellonów, a przecie inne były czasy... August, który tak niespodziewanie z łaski Fortuny zasiadł tron książęcy, m arzy o tronie wielkiego państwa. Marzy o prawdziwej wielkości. To człek niezwykły, na pewno niezwykły. Dla tego celu gotów jest poświęcić wszystko: całe zasoby bogatego księstwa, całą swą niespożytą siłę, waleczność, męstwo, talenty wodza. Ten człek dusi się w swym małym księstwie! Panie bracie, a gdybyż jemu oddać nasz tron?! Może on — bo któż inny? — ukończy z chwałą dzieło Jana III. Przywróci ład, dostatek, przywróci honor naszego oręża, odzyszcze straty ciężkie, nieprzebolałe, zapewni obronność fortec i kresów. Myślałem nad tym niejeden dzień, nie jedną noc. Gdzież znajdziem władcę bardziej rycerskiego, ochot- niejszego, zdolniejszego, rokującego lepsze dla nas i państwa na dzieje? Czyż nie w arto nad tym pracować? Imię dać, zasoby, ręki dołożyć? Rzeknij, panie bracie! Pan Szczuka milczał. Kasztelan przesunął dłoń po spoconej twarzy, przetarł oczy, jakby się budził. ■— Rozważmy raz jeszcze. Jakież ma szanse dom Sobieskich? Słabe, bez wątpienia — słabe. Już sama myśl o założeniu dynastii wroga jest i nienawistna. Skąpstwo, przekupstwa, żydowskie rzą dy starego Sobka zrobiły swoje, a teraz, ba! Już od dawna ha niebne spory rodzinne budzą odrazę... Patrzm yż trzeźwo. Jakub mizerny, niepozorny, naw et nieco ułomny, pod Kamieńcem nie raz, nie dwa skompromitowany. Jakież porównanie między nim a księciem saskim, wspaniałym mężem? Już, jak mi się zda, większe szanse m ają — czy mieć mogą — hetmani: Kazimierz Sapieha czy Stanisław Jabłonowski z królową-wdową. Ale królo wa nielubiana, ostatnio nawet bardzo, a hetm an Jabłonowski sta ry. Niechęć do rodaków, do „Piastów”, na zawiści oparta, z każ dym rokiem tężeje. Któż pozostaje, choć ich wielu? Książęta ra- kuscy, car, Szwed... 13
Pan Przebcndowski rozłożył ręce beznadziejnie i trium falnie zarazem. — Ostaje Francuz — rzekł pan Szczuka. Przebendowski zaniepokoił się. Tak, racja. Co prawda, to prawda. Wśród wielu kandydatów to as —- nie ukrywam. Ani myślę... Ale rozważmy. Francuz może być jeno ten, którego król Słońce desygnuje. Już to samo przy jem ne nie jest, wybierać tego, który sam jest zawisły od możnego protektora. Nasz skarb pusty. Ileż Francuz dać może? Tyle, co sam z łaski dostanie. Ludwik XIV sporo złota w Polsce ostawił *, na starość każdy skąpieje. August sąsiad bliski. O ileż łatwiej do gadać się z sąsiadem. Cóż powiesz, panie bracie? Pan Szczuka ruszył ramionami. • - K andydatura taka, jak i inne. Żadnemu księciu nie można wzbraniać. Oczywista katolikowi. — Tak jest — zapewnił pośpiesznie kasztelan. — August jest gotów złożyć wyznanie wiary, przyjąć katolicyzm, oficjalnie wo bec biskupów. To conditio sine qua non *. Sam mnie o tym za pewniał. Czy zechce tak uczynić żona, księżna Krystiana? Nie wiem — wyznam szczerze. Jak na razie rzeczy stoją, nie bardzo, ale gdy po szczęśliwej, da Bóg, elekcji trzeba będzie królowej, pani przybyć do Warszawy... Może wtedy?... — Waszmość prawisz, jakoby to już stało się faktem — zau ważył pan referendarz koronny. — Nie, nie jest faktem, ale onego pragnę z głębi serca... Dla dobra naszej skołatanej ojczyzny... Ciemne oczy gospodarza sondowały kasztelana Przebendow- skiego. - Waszmość ze mną szczery, aż dziw — zauważył. — August ma wojska własne, sąsiad bliski... Może to być pomoc, prawda, ale i groźba... Dla nas i naszych wolności. Nie sądzisz, mości ka sztelanie? — Nie sądzę — zaprzeczył Przebendowski. — W paktach kon wentach * wszystko się wyraźnie określi, wypisze... Pakta zaprzy sięgnie... — To, co się gada — oponował pan Szczuka — o wielkich ta lentach wojennych księcia elektora, nie znajduje potwierdzenia. 14 Walczył na Węgrzech z Turkam i i żadnych tam osobliwych sukce sów nie zyskał. Kasztelan zatarł ręce z zadowoleniem, jakby oczekiwał na ten zarzut. — Tak jest. Nie odniósł, bo właśnie Habsburg, o wszystko za zdrosny, wyraźnie krzyżował mu plany. Przeto August nienawi dzi Habsburgów, wyznał mi to sam, a otw arty jest i szczery, kła mać nie umie. Nie leży to w jego naturze. Tacy ludzie nigdy nie kłam ią i nawet nic próbują... To chyba lepiej dla nas, panie bra cie — kasztelan zniżył głos, obejrzał się. — Mnie tak się widzi: gdy dwaj Niemcy w niezgodzie, to jeno korzyść dla nas. Czyż nie tak? To oczywiste. Może kiedyś, da Bóg, nawet o Śląsku będziem mogli pomyśleć... O Ukrainie oczywista, o Prusiech... Niemiec też, na szczęście, Niemcowi nierówny. Sas to nie Brandenburczyk, nie łączył się z wrogami, nie groził zaborem, nie godził na W arszawę czy Kraków... Zamyślili się obaj. — Ano zobaczymy. Term iny bliskie. Przydługo trw a bezkróle wie... — rzekł referendarz. — Właśnie. Term iny bardzo bliskie — potwierdził kasztelan. — W otw arte karty gram... Jak na razie nie proszę do nas, do na szego obozu... Obaczysz waszmość, nie jestem sam... Proszę jeno przemyśleć rzecz do dna i dla dobra Rzeczypospolitej nie utrącać przed czasem... Pan Szczuka głowę uniósł. — Jeszcze mnie nikt nie kupił. Nie będę utrącał nikogo. Niech się rzecz rozstrzyga na polach elekcji. Pan Przebendowski skrzywił się. — Mości panie referendarzu, tak gada ciemny mazowiecki gmin. Na lep przypadku puszczać losy państwa?... — Taki nasz ustrój, który sobie wielce chwalimy — odparł go spodarz. — Tak, zapewne, ale to nie zwyczaj polityka na wysokim urzę dzie biernym ostawać — kusił przybyły. Pan Szczuka uśmiechnął się pod ciemnym wąsem. — W czas bezkrólewia prym as ma władzę, marszałkowie i... kapturow y sąd. Przebendowski nie dał po sobie poznać, że go ta uwaga dotknę l i
ła- Spojrzał na puste naczynia. Gdy je napełnił gospodarz i gdy przepili gość do dna, gospodarz wstrzemięźliwie — Przcben- dowski rzekł: Niech i tak będzie. Obserwuj, waszmość, pilnie tok w yda rzeń, nie dziwuj się niczemu... Więcej od innych wiesz, mędrszy jestes. Nie utrącaj nikogo, jakeś sam rzekł. Zachowaj dyskrecję do czasu... Już niedługo, jak mniemam, imię Fryderyka Augusta będzie na ustach wszystkich... Dziękuję, bardzo mi było miło po gwarzyć z mościpanem. — Wstał, aby się żegnać. — Późno już, pachołcy moi pewno już posnęli przy koniach. O D W I E D Z I N Y I S Ł U Ż B A Stary pan Szopski odłożył odczytany list, który mu przyniosła z dołu, z winiarni, Magda. „Pan Wierzbicki mnie wzywa, zaprasza do Biecza — rozważał. - Paraliż go tknął, szczęściem jeno trochę. Przytom ny. List napisał długi, serdeczny. Jużci, tęgi był, zażywny... Z dobrego życia, z dobrego życia — m ruczał i ramionami ruszał. — Człek chudy, zawiędły — o sobie myślał — może pożyje i dłużej, ale cóż to za życie, u diabła! W stawach łamie, w kościach chrzęści... Przeciem ja starszy od niego znacznie, sterany na iluż to wojnach, ekspedy cjach, poniewierkach... Aleć chyba pojadę — postanowił, choć od razu co do tego nie miał wątpliwości. — Chorego nawiedzić chrze ścijański obowiązek. Wierzbicki wdowiec, samotny jako ja. Poja d ę — umocnił się w decyzji. — A skoro tak, to chyba rychło. Pa raliż, bywa, cofnie się, ustąpi po pewnym czasie, skoro go niedużo. Bywa też i odwrotnie. Trza mi się śpieszyć. Cóż, u licha! W szyst kich przyjaciół, znajomków mamże przeżyć? Trzeba konie wyna jąć, wóz i ze dwóch pachołków. Albo nie. Do Krakowa pojadę pocztą. Będzie szybciej i taniej. Wóz najm ę dopiero w Krakowie. • Dobrze, że jeszcze pięknie i ciepło, do podróży sposobnie... U pana Adama mimo podeszłego wieku rezolucja i decyzja były bezzwłoczne. Już następnego dnia wybrał się w drogę. W najlep szym żupanie, w żółtych juchtowych butach, okryty burką ze świebodzińskiego sukna. Na głowę nałożył z fantazją magierkę z piórem czaplim, prawdziwym. Przy boku miał szablę i chłopca wyrostka, którego mu sprowadziła Magda. Chłopiec niósł tobol podróżny. Pan Szopski pożegnał się z przyjaciółmi i z panią Ka- 2 — T r ó jk r ó le w ie 17
dłubowiczową, uściskał w sieni Magdę i opierając się nieco na czekanie, ruszył dość raźno za chłopcem na drugą stronę Rynku Starego Miasta, gdzie zajeżdżał pocztylion ze swą wysoką bryką. Dwie mile za Warszawą, na pierwszym postoju, dopadł go kon ny posłaniec z pilnym listem od pana referendarza Szczuki, który, dowiedziawszy się o wyjeździe, w imieniu hetm ana Jabłonow skiego ponawiał życzenie i prośbę, aby „rycerz tak znany i sza nowany powszechnie” podjął podróż do Sambora, do głównej kwa tery nieposłusznego wojska koronnego, i tam starał się rzecz wy badać, ułagodzić, dowiedzieć się, czego ostatecznie chcą, od czego nie odstąpią. A również, „kogo należałoby ująć i czym, a komu pogrozić. Gdzie sprężyny spisku, a gdzie jeno pozory się znajdują” Za dobrą służbę hetm an obiecywał solenną nagrodę i wdzięczność. Przy sposobności doręczono mu także kartę od panów Chorzeli i Kickiego z pozdrowieniami i prośbą o rychłe wiadomości o sobie i sprawach publicznych. Pan Adam ręce zatarł.” „Jak spokój, to długo nic. Teraz zaś wszystko naraz — prywatne odwiedziny i hetm ańska służba, publiczna usługa. Ja i ja — sarkał w myślach — jakby to już nie było nikogo! Tak już będzie do śm ierci”. W gruncie rzeczy dum ny był, że jeszcze jego stara głowa coś warta, że mu ponownie zlecają najmożniejsi ważne, poufne misje. W pół dnia załatwił, co należało, w Krakowie i ruszył dalej w piękne Pogórze, wyzłocone słońcem i krasą dostałej jesieni. Pan Wierzbicki miał się już lepiej. Zastał go pan Adam nie w łożu, lecz w szerokim, miękkim fotelu, w otoczeniu służby, przytomnego w pełni i przy apetycie. Praw ą ręką jednak nie wła dał, leżała na tem blaku, a i mowa jego nie była jako dawniej, ale znacznie wolniejsza i mniej wyraźna, jakby mu język kołczał. O publicznych sprawach nie chciał pan Wierzbicki w ogóle gadać. • Ciągle wracał do swej choroby i m artw ił się, że dobytek m arnieje, bo osobiście dojrzeć i dopilnować nie może. W takim stanie rzeczy pan Adam pochwalił gorąco projekt, by prosić o pomoc dobrych, zaufanych sąsiadów, i niedługo bawił w zasobnym Bieczu. Piliło go do Sambora, bo zawdy ciągnęło go nieodparcie towarzystwo Marsa, szczęk broni i m iły jego uszom gwar wojskowy. S K O N F E D E R O W A N I Pan Szopski jak pojechał w kraje ruskie, tak ślad po nim za ginął. Pytali się o niego przyjaciele, szczególnie pan Chorzela i pan Kicki, zachodzili do gospody pani Kadłubowiczowej częściej niż zwykle. Pan Chorzela nawet w tym celu złożył wizytę panu re ferendarzowi Szczuce. Wszystko na próżno. Listy też, choć zapo wiadane, nie nadchodziły. Jedno było pewne: konfederacja — a raczej bunt wojska pod wodzą konfederackiego m arszałka Ba ranowskiego — rozpala się na dobre. Coraz głośniej o tym było w Rzeczypospolitej, coraz gęściej maszerowały chorągwie wojsk koronnych, które wypowiedziały posłuszeństwo hetmanom, coraz liczniej rozjeżdżały się delegacje związkowe, które okazując asy- gnaty podpisane przez byłego towarzysza chorągwi usarskiej — obecnie marszałka — żądały pieniędzy na „chleb zimowy”, czyli hibernę *. A wszystko pod groźbą — więc skoro im nie dać, to sami we zmą, i pewno w dwójnasób, boć wszędy zapowiadali, że w razie oporu „szablą sobie należny im chleb ukroją”. W szystkim było wiadomo, że z powodu ustawicznego zrywania sejmów nie było uchwał podatkowych, więc i pieniędzy na woj sko. Form acje koronne służyły „w borgu” *. Odium *, gniew zbie rały jak wrzody — na koniec tak się stać musiało. Choć dlaczego właśnie teraz, w okresie bezkrólewia, kryzysu, słabości Rzeczy pospolitej? Czekało wojsko długo, to i dalej czekać mogło... Czy ktoś w tym palców nie macza?... Wrócił wreszcie pan Szopski przed samymi świętami — zazię biony, zmizerowany, zamknął się u siebie w izdebce nad w iniar 19
nią. Przez dwa dni jeno Magdę do siebie dopuszczał, która mu paliła w kominie, nosiła jadło i grzała krupnik na miodzie. Na trzeci dzień zeszedł pan Adam na dół, pokasłując, kręcąc wychudzoną szyją gadać wszakże nie chciał, choć go otoczyli kołem i adm irując wypytywali. Zasłaniał się złym zdrowiem i ry chło wrócił na górkę. Chorzela i Kicki chwycili wszakże znaczące mrugnięcie oka... Po pewnym czasie pukali do żołnierskiej izby pana Adama. Go spodarz ugościł ich winem gorącym z korzeniami, gdyż mroźno już było na dworze. Ach, niech to diabli — mniej się teraz liczył ze słowem. — Albo ja głupi, albo oni! — Diabli? — zapytał Chorzela. — Nie. Oni — rzekł rozciągając sylaby. Po chwili wyraźniej deklarował: — Byłem w Samborze, rokoszowym gnieździe. Żem stary, że wielu znam wojskowych od lat — dopuszczone m nie do obozu. Ga dałem ze starszyzną, konsyliarzami, nawet z samym pryncypałem. Bogusław Baranowski, towarzysz chorągwi usarskiej pana Lubo mirskiego, teraz im m arszałkuje •— rzekł i zamilkł. — I cóż? •— stęknął pan Kicki. — Co? Rzecz mi się wydaje poddymana, a teraz leci ostro, jak pożoga z wiatrem — pokręcił karkiem. — Bywa tak, bywa. Sam widziałem. Chcieliśmy raz jeno łyków nieco postraszyć, paląc kilka bud lichych na przedmieściu. Raptem w iatr się obrócił. W stał pan Szopski, stary oficer, podszedł do niewielkiego okna, spojrzał na zaśnieżone podwórko, zarzucone pustym i beczkami, wrócił do stołu i dodał: — Kłopotu było co niemiara. Tak i teraz być może, a właściwie już jest. — Niewiela pojm ujem y — m ruknął pan Kicki. Choizela nic nie gadał. Znając Szopskiego dobrze, wiedział, że wreszcie dowiedzą się konkretów. Gadałem, żem głupi -— podjął po chwili stary wysłannik hetmana — albo oni głupi. A może m y wszyscy, bez obrazy wasz- mościów? Lubię służyć ludziom. Ba! Samemu hetm anowi i kró lewiczom. Bo kto jak kto, ale on, pan Jabłonowski, hetm an wielki koronny, w tej sytuacji na powadze cierpi, a królewicze to samo. Już gadałem, kto zacz, ów Baran rokoszanin, komu służy? Lu- 20 bomirscy krew ni Sobieskich, ale cóż? Licha miedza poróżni ro dzonych braci, a dopieroż błysk korony! Przecie zbliża się sądny dzień, elekcja. —■Oczywiście — potwierdził pan Chorzela. — Bunt wojska e.odzi w hetm ana w pierwszym rzędzie, a generalnie w Rzeczpo spolitą. Do tego w czas bezkrólewia. Strach pomyśleć! Dobrze, że Turcja ma z Moskwą zabawę... — Właśnie. A gdybym prorokiem był i cudotwórczą mocą za gasił ten pożar bezzwłocznie, nie wiem, czybym się rzetelnie het manowi przysłużył?! Słuchacze spojrzeli po sobie, zatrzymali dech, wytężyli uwagę. Pan Szopski dźwignął się, sięgnął ręką na regał i rzucił na stół pomięte papiery. — Słuchałem, wietrzyłem niczym gończy, a w iatry tam tęgie... Nabawiłem się kataru — pociągnął nosem i kichnął potężnie. — Na zdrowie! — życzyli przyjaciele. — Dziękuję. Pisałem także, com słyszał. Mam notaty. Gadki krążą rozmaite. Ot, posłuchajcie — przerzucił kilka kart i czytał: Hetman koronny purpury za zbroje, za miecz chce berła, za szyszak — korony. Nieraz on Marsa wytrzymywał znoje, teraz w zawody puszcza się o trony! Wojenne trudy, prace, niepokoje wotują za nim, świadczą ruskie strony... Ale podobno próżno na to godzi, Jabłonka jabłek królewskich nie zrodzi! — Jużci! — zahuczał basem pan Kicki. — Osobliwie taka stara już jabłoń, na którą barany skaczą. __ Czekaj waść — przerwał pan Szopski — jeszcze nie pora śmiać się. Wiadomo, kandydatura królewicza Jakuba, jak mi się wydaje, z każdym dniem słabnie. Mocna nigdy nie była. Królowa M arysieńka ma plany ambitne, a hetman Jabłonowski jako i ona — wdowiec. Pan Chorzela, dotąd milczący, wstał. — Ależ na Boga! Więc tym bardziej należało im trzym ać wojska w garści, w posłuszeństwie za wszelką cenę! 21
Zgoda. Należało. Ale to pasywna robota. Nie zaszkodzi, nie pomoże. Tymczasem posłuchajcie — przerzuci! notaty i czytał: Królowa z wszech miar bliska jest korony, gdyby jej dobrać wdowca Polska chciała. Choćby i hetman był jej poślubiony... Już sakramentkom posty nakazała. Lecz choćby sama raz dziennie jadała i ocet piła miast słodkiego wina — Nie będzie „Jabłoń”, jako był „Janina”! Pan Szopski spojrzał znad papierów. Zawiędłe oblicze ożywiło się, oczy mu błyszczały pod siwymi, w ytartym i brwiami. — Tośmy już słyszeli tu na miejscu — rzekł pan Chorzela. - Słyszeliście? W tym dowód, jak gęsto gadki krążą. Coraz żywsza gra, coraz ciekawsza. Interesowniejsza... Tak, jeno dla mnie nadal niezrozumiała — zauważył pan Chcrzela. — Bunt wojska osłabia hetm ana i wszystkich, co z nim związani. Niezrozumiała? Jużci. Do czasu, do czasu — rzekł pan Adam. - Jam też dość nałam ał starego łba. Ale pojąłem, zda mi się, wreszcie. Związano zręcznie, końce wpuszczono w wodę... Pewno w tym rączka pani, królowej Marysieńki... Bunt litewskiego wojska już zlikwidowany — rzekł Cho rzela. ‘ Tak jest. Właśnie o tym chciałem nieco szerzej, tu pies po grzebany... Wiecie, panowie, że Jan III Sobieski chcąc osłabić swych zaciętych wrogów na Litwie — Paców — popierał Radzi wiłłów i Sapiehów. Sapiehowie rychło urośli i odpłacili się wrogo ścią nie mniejszą od Paców. Hetman wielki litewski jest niemal panem udzielnym na Litwie. Jego rządy dość się uprzykrzyły, ale cóż? Wojska ma liczne, więc robi, co chce. Nawet biskupów post ponuje. On też m arzy o koronie. Janowi III nie starczyło już życia na wojnę z Sapiehami, której zresztą nie chciał w czasie „wojny św iętej”. Więc teraz królowa pani i hetm an Jabłonowski nie mogą zasypiać gruszek w popiele. Bunt wojska litewskiego godzi w het mana Sapiehę, kandydata do korony. — Ale już wygasł! — zawołał pan Kicki. - Zgoda, bo się nie całkiem udało. Biegały listy, oferty, próby 22 wiązania obu rokoszowych zwierzchności — Baranowskiego w Koronie, Ogińskiego na Litwie. Aby rozgorzał wielki ogień, :ikoro już rozgorzał, aby w nim spłonęła supremacja Sapiehy. A potem sypnąć złotem i wyjść z laurem jako ojcowie i zbawcy ojczyzny naszej... Tuż przed elekcją! Tak, zda się, zamyślali kró lowa z panem Jabłonowskim. A tu Sapieha pewno za namową chytrego Benedykta podskarbiego — otoczył konfederatów litew skich, przycisnął, zapłacił za dwa kw artały służby i m a wojsko z powrotem pod swoją komendą. Listy, które krążyły między obu związkami, zdradzają wysokich faktorów. Rzecz pewno jeszcze wyjdzie na rychłym sejmie... Też, co do tego, odpisałem sobie celną strofę. — Pochylił się nad stołem. — Oto jest. Cud to, że tak niemały ogień rozniecony niewielką bryłką złota został przyduszony. Lecz tu jeszcze nie koniec, niewczesna to chwała, bo się przecie w popiele — iskra pozostała. A ogień tej natury, że i zło strawi... Gdy więc znowu wybuchnie, już go nic nie zdławi! Tak — deliberował pan Szopski — tanio kupił Sapieha posłu szeństwo litewskich wojsk, ale fala niezadowolenia ustawicznie narasta. Choć śmieją się zelanci *, że Ogiński, choć Ogiński, słaby ogień wzniecił — gardłem już wychodzi Litwinom samowola Sa piehów. Rośnie nienawiść i gniew. Uległym w ytykają i ganią ich ostro: Oddaliście swe szable za marne dwie ćwierci, służcie, sukinsynowie Sapiehów, do śmierci! Za pewien czas mocniejszy na Litwie ogień być może. Tymcza sem trw ają pertraktacje z Baranem. Tu niespodziewanie bunt się rozrósł, o zgodę niełatwo. Gdy się to wreszcie stanie, wielka bę dzie i świeża zasługa. __ A czegóż żądają skonfederowane wojska? — pytał pan Cho- rzela. _ . . — To rzecz osobna, arcyciekawa. Przyjdźcie, panowie, jutro, bom jeszcze nie zdrów całkiem. A i samem ciekaw, co się nowego wydarzyło w stolicy, gdym ja w tym borze-Samborze siedział. Choć to miasto, i wcale nieostatnie.
B A R A N W K I R Y S I E Pan Adam, choć lata miał podeszłe, nie dał się jeszcze zmóc sła bości. Pod opieką pani Kadłubowiczowej, a więcej młodej Magdy, wracał do zdrowia i humoru. Niebawem już nie u siebie, w izdeb ce na górze, ale, jak dawniej, w alkierzu przy w iniarni w szer szym gronie stałych bywalców usiadł. Postawiono przed nim tęgi kufel grzanego piwa, zaprawionego dereniowym sokiem. Pociąg nął haust, stuknął dnem kufla o blat stołu, otarł siwe, spłowiałe wąsy, karkiem pokręcił, jako miał zwyczaj, i wśród uwagi i ciszy wzorowej opowiadał: — Tak to bywa. Często rzecz pomyślana skromnie jako ciasto wyrasta i ucieka z glinianej formy. Pan Baranowski, skromny towarzysz chorągwi usarskiej, w służbie u Lubomirskich urósł na groźnego Barana z mocnymi rogami. To, co dawniej tajemnicze się zdało, nie wyjaśnione, dziś żadną tajemnicą nie jest. W szystkim w całej Rzeczypospolitej wiadomo, często i na własnej skórze, jako spraw y stoją. Przeto krótko, mości panowie, zrelacjonuję, com widział i sły szał, a wy, proszę, dorzućcie od siebie, bo w każdej prowincji, w każdej ziemi i grodzie inaczej nieco ta sama rzecz się kształtuje. Zem zawdy w poezji gustował, od niej zacznę, bo nic tak zwię źle i celnie rzeczy nie określi, jako właśnie ona. Zima rychła — po butach i futrach zaraz kondycję i substancję rozeznasz każdego. Bo i to prawda, że coraz bardziej różnią się stany, a i w naszym szlacheckim stanie drabina wyrosła iście Jakubowa, do samego nieba. Od lichych samooraczy do potentatów, senatorów, latyfun- dystów jaśnie oświeconych. Ci, wiadomo, nie noszą poczciwej li- siury, jeno sobole. 24 TW ip,r tv rvsie rycerstw u ulubione. Zaś runo baranie: to i czytał: Na B a r a n o w s k i e g o Od dawna u nas ten zwyczaj miewano: SOBOLA zawdy z honorem witano. RYSIA, LAMPARTA za stołem sadzano, a BARANOWI za piec rozkazano. Teraz inaczej, gdy BARAN przodkuje, RYŚ mu i SOBÓL z LISEM usługuje. Mawia się u nas: „Baran, nie mąć wody!”, a Baranowski mąci w Polsce zgodę. Bądźże ostrożny, byś wełny nie stracił, żebyś rzeźnikom sobą nie zapłacił, bo cię na kuchnię pana NOWOTNEGO wziąć mają - rychło, da Bóg, obranego. _ Ho, ho! Toć pogróżki mocne i wyraźne! - zakrzyknęli by- W^ e ZL p o n s nie gorszy - rzek, pan Szopski, nie wypuszcza jąc z rąk swych notat. Jużci, to prawda. Stary wiek BARANA nie estymował*. Jakaż teraz zmiana. BARAN się laureni pouczył. z LAMPARTEM i LISEM, że ów BARAN odziany stalowym kirysem. Pancerz mu służy za wełniste runo. zgubi b lik i W SOBOLACH w chrzęście swej kolczugi. _ W yborne! Znakomite! - zakrzyknęli zachwyceni słuchacze T a n ^ i l i uderzył w blat, aż podskoczyły kufle, Tylko pan Chorzeia milczał, a po chwili rzeki. Lubom ir- _ Zanosi się zatem na wojnę domową. I znów ręka skich... 25
Jużci przyznał pan Adam. — Rokoszowy posiew Jerzego Lubomirskiego po latach jeszcze plonuje. Jakże sobie teraz poradzi hetm an Jabłonowski i królowa Ma rysieńka? — pytali zebrani. Któż to może wiedzieć? Ja, com mógł, uczyniłem. Teraz komisje, konsyliarze pracują z obu stron. Układają punkta, kon dycje. Hetmanowi pomocny jest prymas, bo i jego dobra też rap tem w niebezpieczeństwie. Obawa rzetelna, aby nie było iak na Litwie, gdzie przecie hetm an Sapieha dał przykład, że nie należy się liczyć z nikim, naw et z biskupami. Tego się prym as lęka nie wymownie. I podsyca odium przeciwko rebeliantom, jak może. Tak jest stwierdził pan Chorzela. — Po W arszawie kur sują rozmaite pisma i luźne szeptane fraszki. Jak na razie, zgody nie widać. Prym as biada, że zawodowe wojska, dla bezpieczeństwa ojczyzny uformowane, z ochotniejszym sercem idą w głąb kraju niz kontra Tatarom! Interrex* wyraźnie już deklaruje Baranow skiego i jego chorągwie za kupy swawolne w yjęte spod prawa, które należy znosić i gromić na wszelaki sposób. Tak, jeno kto to ma robić i jak? Dyć to regularne chorągwie usarskie, pancerne, wołoskie, w pełnej gotowości bojowej, także i część regimentów pieszych. Gdy upadają już nasze pograniczne fortece, ostatnie siły zbrojne strzegą skarbów rodziny Sobieskich. Podział schedy po Janie III nie wróży zgody, niestety... — dodał Chorzela. Tak, tak komentował stary oficer. — Niewesoły to obraz, niewesoły. Wolałbym nie dożyć, jako wielu moich przyjaciół i to warzyszy. Ciekawość jeno, jako się rzecz dalej rozwinie, przy ży ciu mnie trzyma. Zajrzał w papiery, sięgnął po kufel, do którego Magda dolała gorącego, korzennego słodu. Na koniec, mości panowie, zachowałem pewną uwagę, jak mniemam, niebłahą. Nie tylko tu chodzi o zapłatę za wysłużone, zaległe kwartały. Jest to także bunt, opór, protest dołów wojsko wej hierarchii przeciwko zwierzchności, co to, jak wiemy, jeno na papierze figuruje, ze szkodą dla chorągwi i nas wszystkich. Wy raźnie to obrazują postulaty panów rokoszan. Odpychają od siebie nie tylko główną, naczelną zwierzchność — hetmanów — ale tak że rotmistrzów, poruczników, namiestników, wszelakich figuran- 20 tów wiecznie nieobecnych, nie pełniących rzetelnej służby wojsko wej. Żądają między innymi, aby: Każdy towarzysz miał wolny głos w kole rycerskim , jako szlachcic-ziemianin na sejmiku. Ponieważ porucznicy także łamali wolność i zabraniali wolnych głosów — żądają, aby każda chorągiew szlachecka sama sobie wvbierała porucznika z czterech podanych kandydatów. Po zasługi i hibernę m ają jeździć delegaci kompanii, a koszta rozdzielić na wszystkich, nie wyłączając oficerów. Należy znieść wszelkich rękodajnych, jacy bywają w zastęp stwie nie tylko panów rotmistrzów, ale i poruczników. ^ Delegacje m ają być mieszane. Na czterech oficerów — dwóch towarzyszy wybranych wolą wojska, którzy otrzym ują instrukcje czytane i podpisane. Wojska nie będą zaprzysięgać rzetelności rejestrów, „ponieważ te przysięgi niem ałą obrazę boską pociągają...” Aby wojskowi nie byli pozywani przez różne instancje sądów. Słuchajcie, słuchajcie! Władza hetm ańska m a tu być nienaruszo na — rozśmiał się pan Szopski i dodał: — Oczywista wszyscy wiemy, dlaczego. Już tam hetm an zawdy inaczej patrzy na swa wole wojskowe niż sadłem obrosłe, śmierdzące cywile! A dalej żądają, aby niezwykłe męstwo i wytrwałość załóg w Okopach Świętej Trójcy zostały nagrodzone. Przy boku króla jegomości winni być stali rezydenci wojskowi, aby przypominali o „dobrze zasłużonych”. _ Aby zachęcić wojska do mężnych działań orężnych, jeńcy wo jenni m ają być dostawiani do hetm ana „dla informacji , a potem oddawani tym, którzy ich ujęli. Oczywista były też kondycje-instancje za kawalerami Marsa, na których ciążą poważne wykroczenia: gwałty, rabunki, zabój stwa. Do tego warunek główny: generalna amnestia. Fakt wyła mania się wojsk spod władzy Rzeczypospolitej „w wieczną niepa mięć puszczamy”. Osobny punkt dotyczy pana Baranowskiego. Określa go jako męża zasłużonego i zaleca do nagrody — starostwem z najbliższe go wakatu. O te punkta swarzą się wysokie komisje. Zgody nie masz, ale wreszcie musi to nastąpić. Wojska otrzym ają zaliczkę na wielo 27
letni dług. Inaczej być nie może. Reszta to obietnice. Wszystko za leży... od zasobności „pana Nowotnego”, którego sobie wybierzem. On ma za wszystko płacić. Dość to sobie niefrasobliwie i bez skrupułów pomyślane __ zauważył pan Chorzela. - Oczywista, więc tymczasem wojska nie próżnują. Asygnaty Barana m ają znacznie większą wagę niż asygnaty hetmańskie. Najczęściej trza łożyć na obydwie strony. Skargi i lam enty ludzi ubogich w miastach i wioskach biją pod niebo. Ale kiedyż się pożywić jako nie teraz? - Rozpowiadają związkowi — rzekł pan Chorzela — że owszem wrócą na pogranicze i do służby, ale skoro wszystko w ybiorą’ „Wrócą w poszóstnych karetach”... Tymczasem bezkarnie grasują Tatarzy... — W panu Nowotnym nadzieja — westchnął pan Kicki basem. — Oby się rychło wybrało godnego! — Jużci, jużci — przytakiw ali chórem. - I zasobnego, zasobnego — dorzucił z naciskiem pan Szopski. A czy znajdziemy takowego, który by wszystkie długi za nas płacił? pytał pan Chorzela. — Wczoraj słyszałem fraszkę na mieście: Za króla Michała Stała Polska jeszcze cala. Za króla Jana Była nieco zrujnowana. A za Jakuba, Rychła byłaby zguba. Za Michała stała cała?! — huknął pan Kicki. — A turecki haracz, a straty do dziś nie odzyskane?! - Słusznie, słusznie — mruczał pan Adam. — Szybko złe dzie je w niepamięć idą. Nader szybko. A gdzie się wróble biją, w za ciekłości niebaczne, kot zręcznie korzysta. Minęła zima, ostra i długa, która się dała wszystkim we znaki. Zbudziła się wiosna, wzmogła się groźba tatarska. Odłożono elekcję. Skonfederowane chorągwie i regim enty stały się ucie miężeniem kraju. Nie było zgody, choć bez przerwy pracowały kom isje i kleciły punkt po punkcie ustępstwa, kondycje. Dopiero z końcem kwietnia nowego, 1697, roku, dobito targu w Samborze. Wojska zgodziły się wrócić do posłuszeństwa Rze czypospolitej i buławy hetm ańskiej. Odstąpić od przysięgi związ kowej, „zdrapać ją” rękam i kapłana. M arszałka konfederacji, Baranowskiego, który przez wiele mie sięcy trząsł krajem , czekała przykra konieczność porzucenia dum nej wysokości, wykonania w imieniu wojska i własnym aktu poko ry, błagania o przebaczenie. Obrażony m ajestat Rzeczypospolitej reprezentował hetman wielki koronny. W kościele Ojców Bernardynów we Lwowie przygotowano, co należy. Dnia 11 m aja zwarte tłum y wypełniły kościół. Masy wojsk zaległy plac i przyległe ulice. W prezbiterium rozpięto złocisty baldachim. Zasiadł pod nim, na podwyższeniu, jak na tronie, pan Stanisław Jabłonowski. Hetmana otaczało grono najprzedniejsze go rycerstw a. _ Bogusław Baranowski, wypychany przez swych kolegów, przy stąpił w kornej postawie. Upadł do nóg hetm ańskich prosząc o przebaczenie. W łasnymi rękoma darł akt konfederacji. Tuz obok skruszono z trzaskiem o kamienne płyty posadzki symbol je go władzy — konfederacką laskę marszałkowską. _ Hetman Jabłonowski uniósł siwą głowę, zmrużył oczy, nie śpie szył się zbytnio z okazaniem łaski. W ytrzym ał rebelianta u swych nóg chwilę nadspodziewanie długą. Ciszę ciężką, nieznośną mącił, zda się, zgrzyt zębów. . . Wreszcie dźwignął się hetm an, dotknął dłonią ram ienia Bara nowskiego na znak, że przyjm uje jego błaganie i skruchę. W iwatował Lwów. W iwatowały wojska. Najwięcej wszakze radowała się królowa M arysieńka, familia, przyjaciele możnego domu Jabłonowskich. W ojska posłuszne. Nareszcie! Rozpostarty złoty baldachim, przyjęty akt pokory, udzielony akt łaski — w oczach mnogich tłu mów napełniły hetm ana królewskim nieomal m ajestatem . Czyżby o to właśnie chodziło?! — pytali wtajemniczeni. Czy tylko o to?
R O M A N S O W E D Z I E J E Pan kasztelan Przebendowski szukał pana Szczuki przez kilka dni po zajazdach i gospodach, ale bez skutku, czemu zresztą się nie dziwił, gdyż wiadomo było, że pan referendarz koronny, choć człek młody, to sensat i gwarnego towarzystwa nie lubi. O ile nie siedział w księgach i papierach i nie asystował najpierwszym w kraju osobom, czas poświęcał młodej żonie, urodziwej pani Krystynie. Mieszkali w skrzydle pałacu Kazimierzowskiego w Warszawie, mając tam mieszkanko niewielkie, w którym pan Przebendowski, aczkolwiek był już kilkakrotnie, nie czuł się zbyt pewnie. Gdy ga dał, głos przyciszał, rozglądał się po kątach i poza siebie, bo zdało mu się, że ściany tu m ają uszy, jak to bywa w pałacach i dworach. Korciło go wielce. Poszedł wreszcie na znany adres i trafił do brze, bo zastał pana referendarza samego. Małżonka, pani K ry styna z którą pan Stanisław, wzór stateczności, wszedł w związ ki w romansowych i dziwnych, jak na niego, okolicznościach — udała się właśnie z panną służebną do królowej M arysieńki. Kró- lowa-wdowa po licznych oporach i prolongatach musiała na żąda nie prymasa interrexa, marszałków i poruszonej opinii publicznej opuścić stolicę, miejsce elekcji, jako zwyczaj i prawo nakazywały. Chodziło o to, aby uspokoić umysły, usunąć podejrzenia, że kró- lowa-wdowa agituje, prowadzi politykę i kształtuje tok elekcyj nych wydarzeń. Pan Szczuka przyjął gościa uprzejmie, obiecując sobie zachwy cić nowin, choć sam pilnie obserwował rozwój wypadków i wie dział niejedno, ale się z tym zbytnio, jako w naturze jego leżało 30 nie obnosił. Pewna mina pana kasztelana, głównego kreatora Iiiikno wysuniętej, ale mocnej kandydatury księcia elektora sa- rddogo (co do tego nie miał pan Szczuka wątpliwości), pozwalała mniemać, że sprawy dotyczące szans i interesów księcia układają się nieźle. Otaksował to gospodarz, postawił wino, ale gość nie pił wym a- wlując się, że jest przym uszany do picia dzień w dzień; ociągał ri<; też ze słowami. Czekali chwilę obaj. Pan Szczuka zły był nieco, że gość zadufały w sobie, jakby już było po wszystkim, więc po stanowił wysunąć wątpliwości. Jeszcze nic nie wiadomo — rzekł. — Według mnie trzy są pewne kandydatury, a nawet cztery... — Jak to „pewne” i „nawet cztery”? — zaoponował kasztelan. Nic pewnego, mości panie referendarzu, jako u nas zwykle. Niedługo już, czekajmyż cierpliwie. — Ramionami ruszał, jakby : ię wahał, a równocześnie dłonie zatarł z jakąś ukrytą, aż drażnią cą pewnością siebie. Pan referendarz obserwując gościa rzekł: — Rzecz w tym, że jakoś mi waszmość opowiadał, książę saski wielce romansowy, choć już nie kawaler. Na pewno się to księżom dobrodziejom zbytnio nie spodoba. Od nich też siła zależy. Prze cie oni w razie czego muszą przyjąć Augustowe credo, uwierzyć i potwierdzić, że Fryderyk August rzetelnie i z przekonania przy jął katolicyzm i, co ważne, mocno tę rzecz wszędy rozgłaszać. Gdy kto podsunie, że to jeno pro jorma, by sięgnąć po koronę, fatalne mogą być skutki. Pan Przebendowski poprawił się na zydlu. Mina jego nie była już tak pewna. — A czemuż to, proszę, pro jorma ma być i nieszczerze? Kościół nasz katolicki raduje się więcej jednym nawróconym niż stu spra wiedliwymi. Księża wiedzą o tym lepiej niż my, mości panie. Każda elekcja niepewna, nie przeczę, dlatego też u mości pana bywam, m ądrych rad słucham i wypróbowanych staram się pozy skać przyjaciół. Osobliwie starych żołnierzy, szacunek i m ir ma jących. Rycerski pan — rycerskie serca wiąże. Szkoda, że nie żyje pan starosta Podlodowski — westchnął. — Gadałem ostatnio z panem Szopskim, swego czasu głośnym oficerem, choć trochę dziwakiem. 31
Co do romansowości zaś księcia Augusta, już gadałem w tej m aterii. Żywość serca, młodość, zdrowie, potężny wigor, siły, krw i upały -— m ają swe prawa... A raczej miały, bo już, już to przeszło, mija... Skrzywił twarz pełną, nalaną, ospą znaczoną, pociągnął ruda wego wąsa, który z jednej strony obfitszy był i ciemniejszy. — Właśnie, właśnie... — wpadał słowem w myśli, które snuł i nie całe wypowiadał. — Przeszło — powtórzył — dziś to mogę mocniej podkreślić. — Umilkł, spojrzał na gospodarza z namarsz- czonym czołem. — Nie uwierzysz, mój mości panie, że książę elektor saski, niczym sam Ludwik XIV, ma swych biografów. Notują, opisują obszernie, drukują, co jego tyczy. — Drukują? ■— zdziwił się pan Szczuka. — Nie inaczej. Amory króla Słońce wszystkie już opisane i w y dane. Z Sasem też tak będzie, cała Europa go zna, admirujc. Na razie głównie w rękopisach, w odpisach opowieści o nim kursują. Czytałem, znam cudzoziemskie języki, słuchałem pilnie. Rzec można na pewno — wielka romansowa miłość już poza księciem, teraz na spokojniejsze, małżeńskie wypływa wody. Ma syna. Znam już dokładnie jego romansowe dzieje, główne i drobne okruchy... Referendarz uśmiechnął się pod ciemnym wąsem. — Ileż ich było? — Prawdziwa jedna — zapewnił kasztelan. — Jedna prawdzi wa miłość nagrodzona owocem. Była i minęła. Zapewniam mości pana i wszystkich księży jezuitów. Rozsiadł się wygodnie, oparł dłonie na kolanach, a potem splótł je na potylicy, jako zwyczaj miał, przechylił się i opowiadał: — Nic ująć, nic dodawać nie trzeba. Arcyciekawa historia. Czy tałem pod figuram i zmyślonych imion. Czytałem też kronikę scandalosa *. Nic piękniejszego znaleźć! Rycerskie dzieje amoro we, jakie dawniej i u nas bywały. Pan Szczuka nie przerywał. Kasztelan opowiadał: — Elektor panujący, brat starszy Fryderyka Augusta, też kochał się mocno w pewnej damie. Dama niespodziewanie zapadła na ospę i zmarła. Książę rozpaczał, trupa całował, zaraził się i w kilka dni podzielił losy zgasłej kochanki. Fryderyk August objął panowanie w Saksonii, odprawił piękny pogrzeb, a potem cały dwór według swej myśli odmienił: urzęd 32 ników, fraucym er, służbę. Żonę swą młodą szanował, ale sercem był często gdzie indziej. Nie licząc przelotnych miłostek, były też i poważniejsze, dłuższe epizody.... Ale to wszystko nie to, o czym chcę gadać. Miłość rzetelna wszakże trafia się raz. O żonie jużem gadał. Elektorowa-m atka wielce jest surowa, nie mniej od syna kocha swą synową... Po średniczyła, godziła poróżnionych, usuwała kochanki wydając je za mąż... Raz pewien, gdy elektor chodził smutny po stracie, przy była do Drezna pewna piękność z Północy. Niezwykła piękność, a przy tym wiele innych zalet, przymiotów. Urodzenie, ukształ- cenie, znajomość języków, artystycznych kunsztów, jak rysunek, m alarstwo, muzyka, żywość charakteru, dowcip, ułożenie, manie ry. A jakaż uroda! Białość delikatnej cery, brew ciemna, oczy jak u sarny, naturalny rumieniec, znakomite proporcje figury, cza rujący sposób bycia. Słowem — cudo, mości panie! Takiej panny szukać na szerokim świecie. Aurora hrabianka Kónigsmark. Au rora! Tak jest, ani chybi. Przybyła z siostrami i służbą •— przyje chały do Niemiec schedę podjąć po bracie. Nie było to łatwe, bo papiery zginęły. Ów brat, hrabia Kónigsmark, pożyczył, jak się siostrom zwierzał, wielkie sumy pewnym kupcom. Ci, że dowo dów nie było — zaparli się. Trybunał w Hamburgu oddalił pre tensje. Zmartwione damy, mające królewskie rekom endacje — elektorow a-m atka jest przecie córką króla duńskiego Fryderyka III — przybyły do Drezna i udały się do dworu. Elektorowa przy jęła je grzecznie obiecując poparcie u syna, skoro powróci z wo jażu. Elektor wrócił rychło z lipskiego jarm arku i pojechał na łowy. Wreszcie dam y stanęły przed nim. Dwie siostry już zamęż ne, Aurora panna, i ona przedstawiła sprawę i wniosła prośbę o pomoc. August, oczarowany jej pięknością jak również roztrop nością i zachowaniem, od pierwszej chwili nie mógł ukryć swych uczuć. Przyrzekł wszelką pomoc, a do czasu osiągnięcia skutków zaprosił dam y do pałacu, oddając im najpiękniejsze komnaty. Już nazajutrz złożył im wizytę, a wieczorem były na assemblee *... Żeby określić charakter panny, muszę odczytać, co wypisałem sobie pro memoria * z pewnej poufnej kroniki... Obejrzał się, zaszeleścił zmiętymi kartkam i i czytał: — ... Tegoż wieczora proszone były na assamblee, gdzie znajdu jąc się elektor, pominąwszy z innymi osobami rozmowy, zbliżył 3 — Trójkrólewie 33
się do Aurory nieco na osobności będącej i w tkliwych wyrazach oświadczył jej swą miłość, prosząc o wzajemność. Aurora z wiel ką modestią odpowiedziała: — Godność waszej książęcej mości jest u mnie w wielkim sza cunku i spodziewam się, że nie mniejszą względność okażesz dla mnie, iż nie umniejszysz mi charakteru uczciwego, albowiem da leka jestem nawet od myśli, które by miały dotknąć mój honor... Skinęła na siostry niedaleko stojące i rzekła: — Jego książęca mość pragnie dowiedzieć się o dworze szwedz kim, o jego pewnych interesach, o czym lepiej wam wiadomo. Elektor zmieszał się nieco tym postępkiem Aurory, ale nie okazał po sobie. Rozmawiał chwilę uprzejmie z panią Lóuenhaupt i panią Steenbock, po czym odszedł do siebie. Będąc w komnacie z faworytem swym, panem Betlingiem, żalił się przed nim na Aurorę, iż wcale nie przyjęła jego oświadczyn miłości, przeciwnie — zbyła je szyderstwem. Czuje zaś do niej niezwalczoną pasję, której uspokoić nie może... Panu Przebendowskiemu zdało się, że z głębi pokoju dosłyszał odgłos kroków, podniósł głowę. Chwilę nasłuchiwał podejrzliwie. Gospodarz milczał oparty łokciami na stole. Kasztelan podjął czytanie: — ..Betling użaliwszy się nad księciem utwierdził go w nadziei pozyskania jej serca mówiąc: — Nie masz się wasza elektorska mość czego obawiać, żeś od damy słyszał nieco przeciwną odpowiedź. Nie trzeba zapominać, że to jest znakomita dama. Sam byś wasza książęca mość niewiele ją poważał, gdybyś zbyt łatwą ją znalazł... Pan Przebendowski odwracając kartę i podniósłszy nieco głowę — zdumiał się i przeraził. Przy m ężu stała zasłuchana piękna pani K rystyna, małżonka. — Otóż tak!... — Kasztelan zerwał się z zydla, papiery wypadły mu z ręki. Schylił się po nie skwapliwie mimo znacznej tuszy i beł kotał: — Wiedziałem, że... że... — Że co? — pytała pani. — Że mi tu zachodzić niebezpieczno — rzekł czerwony jak bu rak. 34 — A cóż się stało? — łagodziła pani. — Weszłam cicho, nie chciałam przeszkadzać... Nikt mi z panów nie wzbraniał... O amo rach wszyscy chętnie słuchają. Cóż dopiero, gdy osoby znakomite i lektor wyborny... Szkoda, że pan kasztelan stroni od dworu... Prawdziwie, szkoda... Przebendowski ochłonął nieco. Chciał ukryć pisma, ale że to było już bez celu, ruszał nimi jak wachlarzem. Odetchnął i spoj rzał bystro. — To ja przepraszam jejmość panią — rzekł z ukłonem. — Nie stroniłem swego czasu od dworu. Byli szczęśliwsi rywale... Teraz pewno wszystko odmieni się albo... i nie odmieni... Bóg raczy wie dzieć. — Niech pan doczyta lub opowie — napierała pani mile uśmiechnięta. — Już nie ma tajemnic, już wiem, o kogo chodzi... Przyrzekam dyskrecję. Zresztą skoro już w piśmie to podają i pi sma krążą... Cóż pozostaje? Jakaż tajemnica? Mocny, dźwięczny śmiech pani K rystyny był odpowiedzią na jej własne pytanie. Kasztelan jeszcze nie czuł się pewnie. — To kronika skandaliczna, łaskawa pani. Krąży, ale w ta jem nicy i małym kółku najlepszych przyjaciół, najbliżej stoją cych przy księciu... — G ratuluję — rzekła pani — panu kasztelanowi i panu m ał żonkowi także. Pan go przecież wtajemniczyłeś. A skoro on opo wie żonie, to co? — znów roześmiała się głośno. — Lepiej od razu i przede m ną nie taić. Już powiedziałam, o romansach, i tak cie kawych, wszyscy radzi słuchają, cóż dopiero niewiasty. Siadła przy mężu z miną wielce skupioną. Ciemne brwi uniosły się w górę na wysokim gładkim czole, ozdobionym grubym w ar koczem upiętym na przodzie. Brunatne sploty zapalały się tu i ówdzie ognikami czerwonej miedzi. Długie rzęsy osunęły się w dół, cień rzucając na lica, ruchliwe nozdrza drgały. Pan Szczuka musnął czarnego wąsa, pan Przebendowski rozło żył ręce. — Nie dam rady — rzekł — widzę to snadnie. W kabałem wszedł na dobre. A wszystko przez to, że interesują mnie ludzie, ich życie, obyczaje... Nie wyniknie z tego dla księcia szkoda? — Przeciwnie — zapewniła pani K rystyna — miłość młodych zawsze budzi sympatię. 35
Pan referendarz patrzał na urodziwą żonę i milczał. Pan Prze- bendowski, czując się jak osaczony jeleń, chcąc nie chcąc, podjął czytanie: — ... Po długiej konferencji stanęła rada, że ełektor napisze Ust, który posłaniec doręczy do własnych rąk panny. (Kopia listu elek tora do Aurory). ,,Gdybyś, Pani, znała moje utrapienie, rozumiem, że najwięk szą nawet ku mnie mając nienawiść, przez dobroć serca swego musiałabyś ją zmienić w pożałowanie... Wiedz, że nikt nie jest nieszczęśliwszy ode mnie, że tak niemile przyjmujesz moje oświadczenie, iż Cię adoruję. Jeżeli to jest grzechem, pozwól, niech u nóg Twoich za to odpowiem. Jeżeli pragniesz mej śmierci, niech ten wyrok z ust Twoich usłyszę... Stan, w jakim się teraz znajdu ję, nie pozwala mi więcej pisać. Daj wiarę posłowi Betlingowi, on Ci opowie, że życie i śmierć w Twoich rękach...” Z tym listem pośpieszył Betłing wieczorem do grafiń, gdzie go jako faworyta ełektorskiego mile przyjęto. Betling dowiedziawszy się, że Aurora lubi czytać wiersze i oneż sama komponuje, nad mienił, iż amory przeszłe elektora ma opisane wierszem, które chciałby jej w sekrecie oddać. Gdy wyszli do drugiego pokoju, pra wiąc pannie wielkie komplimenta i sławiąc wielkość Augusta, oddał jej list prosząc, aby odpisała. Aurora płonąc ze wstydu odebrała pismo i wybiegła do swej komnaty, aby je odczytać. Przeczytawszy, nie wiedziała, co czy nić? Odpisać czy nie odpisać? Zważając jednak na laskę elektora, z której wszystkie siostry korzystały, i jego przyrzeczoną pomoc w podjęciu spadku, odpisała, więcej przez grzeczność, w tym w y razie: ,,... Nie zdobi to ludzi prowincjonalnych wydawać sądy o panach wielowładnych, więc i ja nie wiem, co czynić względem Waszej Książęcej Mości. Nie sposób potępiać tych, którzy estymują, a cóż dopiero pragnąć ich śmierci! Osądź, Wasza Książęca Mość, sam, czy ja mogę pragnąć tego — ja, która szczycę się Jego łaską i chcę być zawsze z należnym szacunkiem?” Napisawszy ten list wróciła Aurora do pokoju i wręczając pi smo panu Betlingowi rzekła: — To są te wiersze, o które mnie pan prosiłeś. Zechciej je mieć w sekrecie. 36 Poseł rychło pożegnał się i pośpieszył do elektora. Panna pozo stała w niespokojności, żałując, że odpisała. Gdy tak się trapiła Aurora, elektor był nie mniej niespokojny. W responsie nie znalazł nic dla siebie, jak tylko zręczną politykę. Rychło znów poszedł do dam w odwiedziny, ale gdy tylko się zjawił, Aurora zniknęła pod pretekstem ekspedycji listów do Szwecji. Siostra Aurory, pani Lóuenhaupt, widząc strapioną minę Augusta, uśmiechnęła się i rzekła: — Uciekają, uciekają... Ale to nie zawsze powód smutku, gdyż nienawiść najwięcej walczy z miłością... Elektor zmiarkował, że może iv pani Lóuenhaupt mieć sojuszni ka. Wyznał przed nią swą miłość ku Aurorze i błagał ją o pomoc. Gdy wróciła Aurora i zmieszana przywitała się z Augustem, ten zaklinając ją zniewalającymi słowy uzyskał tyle, że przyrzekła mu nie unikać jego towarzystwa. Elektor prosił usilnie, by na czas pewien wyjechała z siostrami do zamku w Maurytenbergu, na co uzyskał jej zgodę. Pani Lóuenhaupt nic nie miała przeciw wyjazdowi do pięknego leśnego zamku. Oponowała pani Steenbock czyniąc w ym ówki A u rorze, przypominając jej urodzenie, honor i sławę. Obie zamęzne siostry starły się ze sobą. Ileż jedna naganiała Aurorze, tyleż ją druga broniła. Wreszcie madame Steenbock ustąpiła, ale nie chcąc jechać do Maurytenbergu udała chorą. August uradował się z takiego obrotu sprawy. Pchnął gońców z uwiadomieniem do Maurytenbergu. Aurorze posłał wielki kufer pełen kosztownych tkanin, między którym i znajdowała się szka tułka z klejnotami. Nie zapomniał o siostrach, którym także przy słał cenne prezenta. Po kilku dniach Aurora z siostrą i innymi damami dworskimi, w asyście kawalerów i służby, wyjechały do Maurytenbergu. B y ła piękna letnia pogoda. Droga wiodła wśród wzgórz i dolin, pól uprawnych i lasów. Las gęstniał. Wreszcie ujrzały damy na pola nie przepyszny zamek, cel podróży. Gdy minęli bramę, zdumienie ogarnęło szwedzkie damy, jak się okazało, uczyniono wszystko, aby trwały w tym stanie jak najdłużej. Gdy goście wysiedli z karet, wyszła im na spotkanie Diana odziana w lekką tunikę z kołczanem przerzuconym przez plecy, 37
otoczona rojem pięknych nimf i sforą psów łowczych. Bogini w y głosiła przemówienie do Aurory, czyniąc ją króloują i wyższą nad siebie boginią, oddała jej hołd prosząc, by objęła władztwo nad zamkiem i wszystkimi, którzy się w nim znajdują. W pałacu cze kają już łeśni bożkowie, karły, gnomy i wszelkie łeśne stwory, aby jej, Aurorze, złożyć ofiary. Prowadzona przez Dianę, zwiedzała Aurora w asyście przybyłych dam i kawałerów komnaty zamku. Każda sała była w inny sposób urządzona. Bogate trofea m yśliw skie, sprzęty, małatury zachwycały oczy. Malatury przedstawiały między innymi wszystkie wydarzenia tyczące Diany i łowów. Śmierć ukochanego Endymiona, karę, jaką poniósł łekkomyśłny Akteon... Na dany znak przez Dianę rozwarła się podłoga i stół pełen wyszukanych potraw wyszedł spod ziemi. Zabrzmiała niewidzialna muzyka. Goście zasiedli; miejsce obok Aurory zostało nie zajęte. Muzyka mocniej uderzyła, w głębi sali zjawił się bożek Faun, pół nagi, potężny, otoczony rojem leśnych stworzeń. Diana zaprosiła Fauna, by usiadł wedle Aurory-bogini... Gdy bożek zbliżył się, poznano w nim Fryderyka Augusta. Pod koniec biesiady głosy trąb myśliwskich, rogów, skowyt psów, strzały poderwały gości. Wszyscy skoczyli do okien. Potężny jeleń upadł tuż przed oknami zdławiony przez ogary. Nim goście wyrazili życzenie uczestniczenia w łowach, już stanęli dojeżdża- cze, konie, kolasy, świeże sfory psów. Wszyscy ruszyli na łowy. Faun objął komendę. Po długim szczwaniu pędzony jeleń dopadł leśnego jeziora, rzucił się wpław w kierunku zielonej wyspy. Psy poszły za nim rozjuszone do ostatka i dopadły go na wyspie. Łow cy i goście wsiedli do łodzi. Jeleń padł. Łowy zakończono. Przechadzając się po wyspie, ujrzano wielki namiot, który w y rósł jak spod ziemi. Namiot był wzorzysty, turecki, w nim cale urządzenie, jak u sułtana. Przybywało janczarów, spahów *, wszel kiej tureckiej służby. Wśród bejów i agów ukazał się wielki sułtan turecki. Okrył Aurorę wspaniałą chustą zahaftowaną gęsto je dwabiem i posadził wedle siebie na poduszce. Goście również usiedli na poduszkach, podziwiając tureckie tańce i pienia, a służ ba turecka, bogato odziana, roznosiła wety. Wreszcie elektor-sułtan — tej metamorfozie wszyscy się nie słychanie dziwowali — podał Aurorze rękę i zaprowadził ją do 30 swej łodzi. Siadła z nimi również pani Lóuenhaupt z księciem de Fietzenbergiem. Inne zaś damy i kawalerowie także do łodzi po wsiadali i całe towarzystwo kilka godzin po pięknym jeziorze wiosłowało, przy miłej rezonacji kapeli. Potem wsiedli do swych karet i kolasek i, otoczeni janczarami, wrócili do pałacu. Elektor zaprowadził Aurorę do jej apartamentów, które były bogato przystrojone. Łoże okryte było adamaszkiem złocistym, srebrem haftowane. Haft wyrażał amory Aurory z Trytonem. Za słony, opony trzymali bożkowie miłości. Patrząc na niekłamany podziw Aurory — August klęknął przed nią i rzekł. — Tu jesteś moją panią i królową, ja zaś twoim niewolnikiem. Aurora odpowiedziała: __ W jakiejkolwiek postaci będziesz mi się jeszcze, wasza ksią żęca mość, prezentował, będziesz dla mnie zawsze m iłym i kocha nym elektorem. August ucałował jej ręce i zostawił ją samą, aby się przygoto wała do balu. Aurora włożyła bogatą suknię i klejnoty, które otrzymała w podarunku. Elektor ubrał się w strój francuski, dia mentami i perłami haftowany. Udali się razem z gośćmi do teatru. Znakomici komedianci odegrali „Erosa i Psychę”. Po komedii po dano wystawną wieczerzę. Na talerzu Aurory znalazł się diadem z rubinów, szafirów i pereł na znak, że ona będzie królową balu. Zaraz po kolacji rozpoczęła się zabawa, tańce. August i Aurora stanowili tak piękną parę, że oczy wszystkich ustawicznie biegły za nimi. Wszyscy kawalerowie życzyli sobie takiej kochanki, w szy stkie damy takiego przyjaciela. Bal był wspaniały. W chwili naj żywszej zabawy zniknęli zakochani: August i Aurora. Nikt tego nie chciał zauważyć, ponieważ rozumiano, że chcą być w osobno ści. Po tym festynie różne w dalszych dniach bywały uciechy, gry, tańce, zabawy, a wszystko z myślą o Aurorze i wszystko dla niej... Pan Przebendowski podniósł głowę znad papierów i spojrzał na swych słuchaczy. __ Tyle wypis z kroniki... Piękne, co? Cóż powiecie, państwo? Skoro już na tym świecie musi być pewna rozwiązłość, niechże będzie taka, jak w M aurytenbergu. Tak miłość zwyciężyła cnotę... Aleć niezupełnie... __ I cóż było dalej? — pytała ciekawie pani Krystyna. 39
— Proszę bardzo, opowiem. Podczas tych uciech w leśnym pa łacu — ciągnął kasztelan zacierając dłonie — grafowa Steenbock, niekontenta z postępku swoich sióstr, umyśliła wracać do Szwecji, zmyśliwszy list od męża. Napisała do elektora dziękując mu za gościnę. Elektor w obawie, aby nagły wyjazd siostry nie zepsuł hum oru Aurorze, w tajem nicy wyjechał konno do Drezna dla za trzym ania pani Steenbock, lecz już jej nie zastał. Czym zmartwio ny, nie chciał się widzieć ani z m atką, ani z żoną. Powrócił do M aurytenbergu. Elektorowe dowiedziawszy się o bytności księcia w Dreźnie i że się z nimi nie widział, wielce tym były dotknięte. Gdy fakt ten do szedł do Aurory, nie tyle wyjazdem siostry, jak niefortunnym zachowaniem Augusta była przejęta, i zapowiedziała elektorowi, że gdy będzie zapominał o należnych względach rodzinnych dla matki swej i żony, ona, Aurora, będzie zmuszona natychm iast wy jechać do Szwecji. Elektor wrócił do Drezna i bywszy tam dni kilka uroczyście przeprosił matkę i żonę. Od tego czasu obie damy żywiły wielki szacunek dla Aurory. To już prawie wszystko — stwierdził kasztelan — ale rzecz naj ciekawsza, niezwykła, na zakończenie. W niespełna rok urodził się syn. Na pamiątkę M aurytenbergu dano mu imię M aurycy. Aurora w połogu była niebezpiecznie cho ra, August nie odstępował od jej łoża. Aurora wymogła na nim zobowiązanie, że skoro za łaską Boga powróci do zdrowia, już ni gdy nie będą kochankami. „Zamknęła się jedna karta — mówiła — w moim życiu, naj szczęśliwsza... Nie należy otwierać następnej. Przyrzeknij uro czyście!” August do łez wzruszony, drżąc o jej życie ■— przysiągł na klęcz kach. Nie może złamać przysięgi... — pan Przebendowski potarł czoło. — Ja nie poeta, prostak, a przecie zda mi się, że tu jakaś gra nowa i piękna, jako w dawnych pieśniach rycerskich bywało... Zapewne pani czułym sercem niewieścim lepiej zgłębi te arkana — skłonił się pani K rystynie i dodał: — A teraz niech kto chce, źle mówi o Auguście, że płochy, niestały, bawidamek, rozpustnik i jak tam jeszcze... I tak nie uwierzę, bo w głębi serca mam inny jego wizerunek, nie z plotek uwity, ale z obserwacji, dokumentów, faktów. 40 KRI DERJC U S AUG UST TJS / POLOXOR R E X SA X O N . D l X ET EŁECTOll 1. Fryderyk August II Mocny, elektor saski, król polski
1'F.TR rS A L E X F .W IT Z 1 F \ R Ł T .MAC - AłONl _ Franęois Louis Bourbon książę dc Conti 3. Michał Radziejowski, arcybiskup gnieźnieński, prymas 4. Piotr W ielki, car j nr1 i ł a n c o i s l o n s jji. B oi r » o x 1*R IN 6E THE C O N T I - W i l li A l i S . l . t I U I 1 1 T U IA H D 1 N A L IS » A D Z IE IO W S K I A K C H IE riS . C S U l U N i l i COLONYS. CRŁATYJ D ir. n . N IP IL M m u s M DCI.XXXVI. 5. K arol X II, król Szw ecji
6. Karol XII Państw o Szczukowie milczeli. — Nie trzeba dodawać, że August kocha syna Maurycego nie gorzej niż syna, którego mu urodziła prawowita żona. M aurycy istny portret ojcowski. Kasztelan przełożył papiery, wsadził je w zanadrze. Popił wina,, rozgrzany własnym słowem, zachęcony pilnością słuchaczy, cią gnął: — A teraz, by już było wszystko, opowiem państwu najpraw dziwszą historię, która się wydarzyła na dworze cesarskim w Wie dniu. Też m aluje wizerunek księcia elektora saskiego, kandydata do korony polskiej. Posłuchajcie. August zawdy marząc o sławie wojennej, gdy Aurora opuściła go, pojechał na wojnę, do krajów cesarskich, wojować z Turkami. Po skończonej kam panii złożył wizytę cesarzowi, który go przyjął z wielkim uznaniem. Na balu, wydanym przez syna cesarskiego w wiedeńskim pałacu, poznał August pewną piękną grafinię... Ale nie będę gadał o tym, jak skutecznie zdążał do celu, et cetera. Co nie z serca, a z jurności się rodzi, znaczenia nie ma żadnego. Ot, jak haust gorzałki w przy godnej karczmie. Syn cesarski Józef, król rzymski, wielce sobie osobiście upodo bał rycerskiego Augusta. Często z sobą przebywali, nie chciał go po prostu wypuścić z kraju. Pewnego dnia, a raczej nocy, August już rozebrany kładzie się w łoże, a tu przybiega zadyszany ka m erdyner, że król jegomość prosi bardzo, niezwłocznie... Odział się elektor i śpieszy. „Co, u diabła, nagła choroba, nie szczęście, turecka inkursja...?” Zastał cesarskiego syna bladego, spotniałego, jak w ciężkiej chorobie. Oddalono służbę, August usiadł na łożu, król rzymski przytulił się do niego jak dziecko i drżąc na ciele opowiada: „Miałem właśnie widzenie straszliwe... Objawił mi się duch groźny... Przy tobie czuję się lepiej... Małom nie um arł ze stra chu...” Gdy ochłonął, gada, co mu się wydarzyło: „Zrazu był szelest i jakoby chłód coraz bliższy, mocniejszy... Nie spałem jeszcze, mniemałem — Hans, kamerdyner... Potem brzękły łańcuchy... Otwarłem oczy, noc niezbyt ciemna, widzę m arę wyraźnie. Czarno-biała, bez głowy, ślepia się żarzą, ale ni sko, jakby na brzuchu... Struchlałem. Znów brzęki i głos niski, 41
chrapliwy: Józefie, królu rzymski, przybyłem cię ostrzec... Ja, dusza w czyśćcu cierpiąca... Józefie, nad przepaścią wisisz! Potę pienie ci grozi i wszelkie nieszczęścia... Poniechaj przyjaźni z elek torem saskim. Czy jego przyjaźń jest ci milsza od tego, którem uś wszystko winien?... Za trzy dni przyjdę... Zastanów się, przejrzyj! — rzekła m ara, podniosła rękę i znikła, jak stała. Mnie mowę odję ło. Szczęściem, zajrzał Hans... Posłałem go po ciebie.” August wysłuchał pilnie i pyta: ,,A może to był sen ciężki?” ,,W żadnym wypadku. Niemożliwe. Widziałem, słyszałem na ja wie, wyraźnie...” „Dziwna to rzecz duchowi łańcuchami brzękać. Nie przy puszczasz, wasza królewska mość, kto tu na dworze mógłby taką uczynić sztuczkę?” „Ależ, na Boga, któż by się poważył?” — zaprzecza gorąco król Józef. August pomilczał chwilę, po czym indaguje: „Niech mi wolno będzie spytać, czy aby spowiednik nie czynił ci jakowychś uwag, że się m iłujem y?” „A tak. To prawda, czynił pewne aluzje... Nawet o trudnościach wspominał w udzieleniu mi absolucji” — wyznaje cesarzewicz. „Skoro tak, dowiemy się rychło — oznajmił August wesoło. — Za trzy dni ma się znów zjawić, tak zapowiadał?” „Tak.” „Dobrze. Proszę o ścisłą tajemnicę. Ani słowem przed nikim! I proszę o ... posłuszeństwo.” Gdy nadeszła trzecia noc, elektor położył się u siebie, potem ubrał się, sekretnym i schodami przeszedł do sypialni króla rzym skiego i legł w łożu obok niego. Usnął już na dobre o duchach za pominając, gdy król przerażony trąca go łokciem i budzi... „Słyszysz?” A tu brzęki łańcucha i głos: „Józefie, królu rzymski, Józefie!...” Nie wytrzym ał nasz junak, nie czekał dalszej przemowy. Jak ryś wyskoczył z łoża i ułapił ducha oburącz. Panie Boże, odpuść! Wiadomo, krzepę ma w łapach jak niedźwiedź. Duch osunął się z jękiem i błaga o życie. „Jestem księdzem, jestem księdzem!” — wrzeszczy w pośpiechu. August nie zważając na nic, uniósł go ku oknu, szarpnął okien nicą i cisnął ducha na dwór. „W racaj duszo do czyśćca — powiada 42 — skądeś wyszła!” Duch ciężko spadł na ziemię, dość wysoko było. Chce uchodzić, nie może, nogę złamał... W ije się w bólach i wrze szczy Przybiegły straże. Poznali księdza jezuitę, spowiednika króla... Król był wściekły, zapowiedział wypędzenie jezuitów z kraju. Gdy się wszakże dowiedział, z czyjej to poszło namowy, dał pokój. Zakazano gadać o tym na dworze. . Tak proszę państwa, sława Augusta rośnie nie tylko w damskich alkowach, jako gadają złośliwce - zakończył pan kasztelan, po ciągnął nosem, otarł rękawem spotniałe, dziobate oblicze i zatarł ■ ręce zadowolony. Pan Szczuka uśmiechnął się pod wąsem. Pani K rystyna, rozba wiona, nie ukryw ała swego szczerego podziwu. — A to sobie poradził, a to sobie poradził — powtarzała. __ Tak — potwierdził małżonek — ale takowe historie raczej szkodzą, niż pomagają Augustowi... Fan Przebendowski rozwarł szeroko oczy. __ Szkodzą?! To, co odwagi, męskości, bohaterstw a się tyczy?... __ Mimo wszystko — potwierdził spokojnie pan Szczuka. Przecie księża jezuici wszędy jednacy... A mocno zespoleni i so lidam i... Czyż nie tak, mości panie? __ Ach! — żachnął się kasztelan. — W tedy było co innego. Dwór habsburski, rakuski, wiedeński — arcykatolicki, elektor saski - luter. Stąd jezuickie dąsy, animozje skroś tej zazyłej przyjaźni... Skoro Fryderyk August złoży credo i przysięgę na wierność na szemu katolickiemu Kościołowi, wszystko się zmieni od razu. Księ ża jezuici i wszyscy inni, cały kler znajdzie w mm przyjaciela, obrońcę, fundatora, prawdziwie hojnego pana!... Tak, hojnego powtórzył pan kasztelan.