ania351

  • Dokumenty1 977
  • Odsłony107 138
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.0 GB
  • Ilość pobrań70 592

Bo Carpelan - raj

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Bo Carpelan - raj.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 85 stron)

Carpelan

Bo Carpelan RAJ PRZEŁOŻYŁ ZYGMUNT ŁANOYYSKI NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1977

Tytuł oryginału szwedzkiego: „Paradiset" (g) Bo C trpaU ft 1973 A lbart Bonnlara F flrltf, SIocU ioIh Okładkę i kartę tytułową projektował JAN KOTARBIŃSKI O T T O S O D E R : „... to się nazywa Raj dlatego, że to nie jest żadnym rajem. Bo gdyby wszystko było tylko dobre to zanudzilibyśmy się na śmierć i niczego byśmy się nie nauczyli. To się nazywa Raj, bo jest to jedyne miejsce, gdzie możemy mieszkać i czuć się dobrze, i żyć, i znosić trudności. Dlatego to się nazywa Raj, bo to nie jest żadnym rajem."

ŻEGNAJ, „ŁUKU” Dzień, w którym opuścili Łuk, był po­ chmurnym dniem wrześniowym z nisko ciągnącymi chmurami. Morze było szare i kiedy z ostatnim transportem rzeczy wzięli kurs na mostek Sódera, musieli lawirować pod wiatr, żeby brązowa wa­ lizka i biały lniany worek z pościelą całkiem nie przemokły. Nora już wcześ­ niej pomogła przewieźć większość rze­ czy, teraz została tylko Gerda i Marvin, który trzymał w ręku swój stateczek jak coś cennego i delikatnego. Siedział obró­ cony plecami do Łuku jak tylko się dało i prawie nie patrzył w tamtą stronę. Tak jakby już dawno się stamtąd wyprowa­ dził. Swój trójmasztowiec budował przez całe lato, z pomocą Sódera. Na dole przy mostku czekała na nich Nora. Gerda skręciła i wyprowadziła łódź pod wiatr podchodząc do mostku. Wiatr szarpał sosny i brzozy, które zna­ czyły się żółtymi plamami na tle nie- bieskoszarego nieba. Pachniało jesienią. Nora odpychała łódź, żeby nie uderzyła o mostek. Sóder schodził powoli na brzeg, tak szybko, jak mu na to pozwa­ lało jego chore serce. Łódź leżała na wo­ dzie w cienkiej deszczowej mgiełce, ale przez chmury jesienne słońce oświetliło

nagle skały i trawę, jak gdyby chciało pokazać, jak pięknie może być na świę­ cie, jak wonne i zielone było lato. Kiedy już wystawili rzeczy na mostek, Marvin wciąż jeszcze nie ruszał się z łodzi. — Wyłaź, leniuchu! — zawołała No­ ra. — I podaj mi najpierw twój statek. Żeby się nie rozbił, zanim zostanie spuszczony na wodę. Przyklękła i wyciągnęła rękę. Marvin uchwycił ją, ale statku nie puścił. Zgrab­ nie i szybko wyskoczył na mostek. Nie obejrzał się za siebie, podszedł prosto do niebieskiej furgonetki, w której sie­ dział szofer i palił papierosa. Były w niej już cztery krzesła, komoda, naczy­ nia i statki kuchenne w koszu, rozkła­ dany stół. Tacie udało się wynająć dla nich pokój z kuchnią z wejściem z bra­ my i Gerda miała zacząć pracę w fabry­ ce jako sprzątaczka. Spodziewaliśmy się też, że i Marvin znajdzie jakieś zajęcie, tak że coś by im kapło do szczupłej kasy. A Łuk, opuszczony, miał z czasem zostać sprzedany przez właściciela i po­ dzielony na parcele i zapełniony letnika­ mi z letnimi domkami i letnimi mostka­ mi, i letnimi łódkami. Gerda przystanęła i spojrzała na tak dobrze znany grzbiet lasu, czarniawy z żółtymi nadbrzeżnymi brzozami przy ścieżce wiodącej pod górę ku domowi, który stał teraz wilgotny i zimny. Wilgotny był zawsze, ale to był ich dom. Sóder zaprosił wszystkich na kawę. 8 Kierowca wylazł niechętnie z samocho­ du. Marvin siedział w milczeniu i nastrój był ciężki. — Bogu dzięki w każdym razie, że uli­ ca nazywa się Nadmorska. To jakoś tak swojsko brzmi — powiedziała Gerda. — I pokój jest ładny, choć naturalnie ciemny. Za oknami drzewa gięły się gwałtow­ nie na wietrze. — No więc, Gerda, życzymy wam szczęścia i spokoju w pracy w mieście, a gdybyście czuli się osamotnieni, macie nas tutaj — powiedział Sóder. — Rrrraal Rrrraa! — krzyknęła kłótli­ wie papuga ze swojej klatki w mroku izby. Marvin podniósł głowę. — Ja nie wiosłowałem — bąknął. — Nie chciałem. Choć on krzyczał. — Uhum — powiedział Sóder. — Jeśli będzie burza, nic nie pomoże. Delfiny mogą pomóc, one zabrały tatę. Ale teraz ich nie ma. Kierowca kręcił się na krześle, od­ chrząknął i odezwał się: — No, ale musimy już jechać. — Tak — przyznała Gerda. — A w mieście jest Johan i życzliwi ludzie, któ­ rzy pomogą nam, tak jak wy tutaj. Wygładziła dłońmi fartuch, rozwiązała węzeł na plecach, zdjęła fartuch i wło­ żyła go do siatki, którą Marvin splótł jeszcze jako mały chłopak. A Nora po­ chyliła ku Marvinowi swoją mądrą so­ wią twarz w wielkich okularach i rzekła: 9

— Chodź. Mam ci coś powiedzieć. Trzymając stateczek w prawej ręce i prowadzony za lewą przez Norę, Mar- vin wyszedł na plac przed domem, gdzie hulał wiatr. Zapadał zmierzch. — Posłuchaj mnie, Marvin. W tej chwili odczuwasz smutek i pustkę, ale tak czasem musi być. Bo inaczej nie byłoby też tych innych chwil, kiedy jest dobrze — tłumaczyła Nora. — Rozu­ miesz mnie, prawda? Widziała, jak jego twarz marszczy się z wysiłku, żeby zrozumieć. Wysunął dol­ ną wargę. Potrząsnął przecząco głową. Nora pogrzebała w kieszeni dżinsów i wyjęła kamyk, który zabłysnął w sza­ rej poświacie. Był owalny jak jajko. Po­ dała go Marvinowi. — Dotknij go. Weź go do ręki, nie za silnie i nie za słabo. Kiedy coś wydaje ci się za ciężkie, przenosi się w ten kamień i możesz to nosić i trzymać to w ręku. W tym kamieniu są całe góry z tych stron. — Czy są tu też delfiny? Bo one mnie niosą, kiedy boję się i tonę. — One też tam są. Ale są niewi­ dzialne. Marvin podniósł kamyk w górę, jak gdyby chciał przejrzeć go na wylot. Po­ tem wsadził go do kieszeni. — Dobry jest — orzekł. — Pomaga. Ale on wcale nie jest podobny do ciebie, wcale. — Nie jest podobny do mnie — przy­ 10 znała Nora. — Tylko ja jedna tak wy­ glądam. Albo prawie ja jedna. Elza Sten- stróm ma niemal taki sam nos. — Ta wypchana sowa na szafie jest do ciebie podobna — rzekł Marvin. — Uważaj, żeby cię nie wypchano. — Jeszcze długo nie — odparła No­ ra. — Uważaj na siebie, nie zapomnij kamyka. Przyjadę niedługo odwiedzić cię na ulicy Nadmorskiej. — Weź — powiedział Marvin, wycią­ gając do niej swój statek. — Dostałem go od ciebie. Teraz go weź. — Nie — odrzekła Nora cienkim gło­ sikiem. — Daj go Johanowi od siebie i ode mnie i od nas tu wszystkich. Obie­ cujesz? Popatrzyła mu w mokrą od deszczu twarz. Z kącika ust ciekła mu ślina, No­ ra wyjęła chusteczkę i wytarła mu usta. Wiatr tłukł się między drzewami, moc­ ny, ciężki wiatr pełen jesieni i zapachu gliny i morza. — Sowa podobna — bąknął Marvin. Odwrócił się i zaczął iść w stronę furgonetki, kierowca już zapalił silnik. Nora stała bez ruchu, a potem przebiegła obok Sódera i Gerdy, by znów się po­ jawić na dworze z wypchaną sową, któ­ ra z wytrzeszczonymi oczyma, sztywna od strachu, patrzyła na wielki potężny dzień jesienny, na samochód z gratami, na twarz Marvina o jasnych włosach i małych, blisko osadzonych oczach, któ­ 11

re nagle zabłysły. Twarz jego rozjaśniła się. Nora podała mu sowę, wziął ją. — Ale my przecież nie możemy tego przyjąć — wzbraniała się Gerda. — Ona jest podobna do mnie — po­ wiedziała Nora. — Marvin z pewnością chce ją mieć u was w mieście. I ważne jest, żeby sobie coś dawać nawzajem. To jestem jakby ja wypchana. No nie, Mar- vin? Marvin kiwnął mocno głową. I Gerda nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Uścisnęła Norę, podała rękę Soderowi, więcej nie trzeba było nic mówić. Wsia­ dła do kabiny kierowcy obok Marvina, po czym samochód z wściekłym rykiem ruszył i potoczył się po krętej leśnej drodze kołysząc z boku na bok. Sowa wyglądała przez okno swymi dużymi błyszczącymi, zdziwionymi oczyma, ale było w niej coś surowego. Potem chata Sódera i Raj znikły pośród ciemnych drzew. W głębi zatoki zobaczyli jeszcze przebłysk Raju i Łuk niczym czarny kon­ tuar na tle szarej chłostanej wiatrem wody. Oboje siedzieli w milczeniu. PODWÓRKO Był zmierzch, ale niebo jeszcze jasne, kiedy samochód skręcił w bramę i wto­ czył się na podwórze, podczas gdy ja biegłem obok. Berglundowa krzyknęła swoim przepitym basem do Petera, który kopał piłkę na podwórzu: — Przyjechali! A Peter ustawił sobie piłkę i strzelił w drzwi garażu, aż zadudniło jak strzał armatni. Ten Peter składał się z samych tylko nóg i ostrych łokci, szybkich stóp, oczu jak łasica, włosy stały mu jak pu­ szek na mleczu. Przystanął, żeby się po­ gapić. Czekałem niemal godzinę na ulicy przed domem widząc, jak zapalają się światła w oknach, jedno po drugim. Ludzie wracali z pracy, psy ujadały i wszystko było trochę nierzeczywiste. Gerda i Marvin mieli przyjechać. Było to tak, jakby jakaś cząstka mojego lata usiłowała zakorzenić się na stałe w asfalcie i kamieniach, w schodach i w mrocznych pokojach. Jak to z tym bę­ dzie? Jakby w odpowiedzi słońce wyj­ rzało spośród ciężkich od deszczu chmur i rozbłysło na iglicy rosyjskiej cerkwi w dali, na końcu rozpadliny ulicy Nadmor­ skiej. Mewy unosiły się cicho na wietrze i szybowały znowu nad morzem, jak 13

białe kartki papieru. Czułem się pełen nadziei i równocześnie trochę zalęknio­ ny. Pamiętałem, jak siedzieliśmy w do­ mu nad listem Gerdy, w którym opo­ wiadała, że Łuk ma być sprzedany i że jest im ciężko. Pisała, że ma w mieście znajomych, którzy mogą postarać jej się 0 pracę, i czy my nie moglibyśmy ewen­ tualnie pomóc w znalezieniu mieszkania? Wydawało się to całkiem beznadziejne, ale kiedy zwolniło się mieszkanie stare­ go dozorcy domu, tata poszedł porozma­ wiać z administratorem. A administrator sam był kiedyś chłopcem ze szkierów, który przeniósł się do miasta. Siedział pewnego wieczora u nas, kiwał głową 1mówił: — Będzie im ciężko. Bardzo ciężko. — Ale ona jest silna i pracowita, i obiecano jej pracę. Nie mogą już dłu­ żej mieszkać tam, sami. — No cóż, mieszkanie można im chy­ ba dać. Ale to nie jest przyjemne miesz­ kanie. Ciemne przez większą część dnia. — Ale wyboru nie ma. I komorne jest znośne. No i może będziemy mogli im coś pomóc, kiedy będą blisko mieszkać. — Pamiętam, jak trudno było nam. I nie pomagano nam za dużo. Przez wie­ le lat chodziliśmy prawie jak obcy. Ja jako chłopak musiałem się bić, żeby mnie zaczęto uważać za swego. A jaki jest ten Marvin? Opowiedzieliśmy mu o Marvinie, jakie ma zręczne ręce, jaki jest trudny, gdy 14 mu się coś uroi, jak ważne jest, żeby traktować go tak jak każdego z nas, nie pieścić się z nim, nie urągać mu, nie ro­ bić mu przykrości. — Toż to chodzenie po cienkim lodzie — powiedział administrator. — Pogadaj no z tymi z podwórka, Johan. 2eby on tu nie utonął. Pomyślałem o twardych kułakach Pe­ tera i o jego paczce, i załechtało mnie ze strachu w żołądku. Miałem kilku przyjaciół, kolegów szkolnych. Ale nie mieszkali tutaj. Tu chodziłem sam po podwórku i jeszcze się na nikogo nie na­ działem, choć potrafili wołać za mną ,,maminsynek"! albo ,,Ważniak z ciebie, co?" Unikałem drażnienia ich. Miałem mój pokój, mój widok na czarny bla­ szany dach. Bardzo chciałem, żeby podwórze było puste, kiedy Gerda i Marvin przyjadą. Wszelkie przeprowadzki wyglądają jed­ nak żałośnie. Na ich widok zbiła się grupka zacie­ kawionych dzieci. — Patrz, jaki kosz! — I jaki stół! — Przyjechali ze wsil — No tak, przecież widać! Gerda otworzyła drzwiczki samochodu i wysiadła. Zobaczyłem, że jest odświęt­ nie ubrana. Ale Marvin nie chciał wy­ siąść. Gerda podała mi rękę. — Chwała Bogu, żeś przyszedł nam na spotkanie. Jak się mają twoi rodzice? 15

Dzieci słuchały ciekawie. Zaczerwieni­ ły mi się uszy. — Hm tak, dziękuję, są jeszcze w pra­ cy. Co z Marvinem? — Nie powiedział ani słóweczka przez całą podróż. — Cześć, Marvinl — zawołałem. — Jesteście już na miejscu. Chodź nol Mam ci pomóc? Słyszałem mój własny głos, brzmiał jak skrzeczenie postrzelonej sroki. Wi­ działem Marvina, jak siedział tam, blady na twarzy, ze stateczkiem w jednej ręce, sową z półki Nory w drugiej. Chętnie zamieniłbym tę sowę na Norę. Ona wie­ działa, co trzeba powiedzieć i zrobić. By­ łem kłębkiem niezdecydowania. Kierow­ ca trzasnął drzwiami, otworzył furgonet­ kę z tyłu i zaczął wyładowywać kosze, walizki, skromne nieliczne meble. Mar- vin spojrzał na mnie, potem zsunął się ostrożnie na ziemię, wziąłem go za ra­ mię. Stał i rozglądał się dokoła: mury, głębokie niebo jesienne nad trzepakiem, dzieci, które stały dokoła zagapione. — Hej ty, zaiwaniasz w piłkę, co? — krzyknął Peter. Marvin potrząsnął głową, kiwnął nią gwałtownie tam i z powrotem. Ale Ger­ da powiedziała głośno: — Nazywamy się Lundgren, to jest Marvin, a ja jestem Gerda. I mam na­ dzieję, że będziemy żyli w zgodzie i że będziecie bawić się grzecznie z Marvi- nem i pomagać mu. Choć jest duży, jest 16 dzieckiem jak wy, bo był ciężko chory. Johan z pewnością opowiadał wam 0 tym. Milczałem, obszedłem samochód wo­ koło, żeby pomóc przy wyładunku, dzie­ ci się nie odzywały, Peter też milczał. Miałem takie uczucie, jakbym chciał się zapaść pod ziemię. Nie poradzę sobie z tym, pomyślałem. Ktoś krzyknął: — Patrzcie, widzieliście kiedy takie radiol Wziąłem stare radio z lat trzydzie­ stych, które stało na stole, i poszedłem ku bramie i ciemności, i wszedłem przez otwarte drzwi do izby z wytartym lino­ leum i jaskrawo świecącą lampą, jeszcze bez abażuru. Byliśmy tam już poprze­ dnio, umyliśmy okna i posprzątaliśmy, tato dopilnował, żeby było światło, ma­ ma wyszorowała podłogę, a ja starałem się oczyścić kuchenkę gazową. Starą 1 zardzewiałą. Postawiłem radio na para­ pecie okna i znów wyszedłem na dwór. Spotkałem kierowcę, który wnosił po dwa krzesła. Przyszła Gerda z koszem i powiedziała mijając mnie: — Zajmij się rzeczami Marvina, on ci pomoże. Podszedłem do Marvina, który stał dalej w drzwiach samochodu. — Naprawdę nazywasz się Mar- świn? — zapytała mała dziewczynka pa­ trząc na Marvina. — Skąd wziąłeś takie śmieszne imię? 2 —Raj 17

— On się nazywa Marwin — powie­ działem. — I to jest bardzo ładne imię. Chodź no, odstawimy na bok twoje rze­ czy, a potem będziemy obaj pomagać przy przenoszeniu. — Barwinl — krzyknął Peter głośno i triumfująco i rzucił piłkę w powietrze, aż spadła z głuchym stukiem na dach samochodu. Wprowadziłem Marvina do bramy, gdy wtem poczułem uderzenie piłką w plecy, puściłem Marvina i od­ wróciłem się, poszedłem z powrotem. Podwórko skakało mi przed oczyma, złość jak czerwone punkciki zasłaniała mi widok, podszedłem do Petera złośli­ wie uśmiechniętego i powiedziałem: — Uważajl Un jest chory i jeśli za­ mierzasz się z nim droczyć, to... — To co...? — powiedział Peter pod­ chodząc o krok bliżej. Przyciągnął mnie do siebie, przycisnął dłoń do mojej twarzy i przegiął mi głowę w tył. Cały czas żuł gumę. Widziałem jego twarz tuż przy swojej i uderzyłem, na ślepo. Odniosłem wraże­ nie, jakbym wyrżnął w stos kamieni. Zdyszany chwyciłem go za kark, staliśmy chwiejąc się jak pijani, aż nadszedł ktoś i oderwał nas od siebie. — Co się tu dzieje? Gerda przyglądała się nam uważnie, trzymając nas z dala jednego od drugie­ go, była silna. — Tak się nas nie wita — oświadczy­ ła. — Marvin się przestraszy, jak to zo­ baczy. To nie jego wina, że się taki urodził. Jak ty się nazywasz? — Ee — bąknął Peter. — To nie bardzo się nadaje na imię. No, uważajcie teraz, żebyście się spokoj­ nie zachowywali. Marvin potrzebuje po­ mocy. Jak z tym będzie? Puściła nas nagle. Peter stał cicho, po­ tem splunął w bok, odwrócił się i po­ szedł. Powiedziałem cicho: — On jest niedobry. Nie mogłem się powstrzymać, bo mnie rozzłościł. — Załatwimy to później — rzekła Gerda. — Chodź no. Możesz pomóc Mar- vinowi, żeby poczuł się jak w domu. Złapałem dwie walizki i zacząłem je taszczyć do mieszkania. Marvin siedział na krześle w pustym pokoju, twarzą zwrócony ku oknu, małej szczelinie wy­ chodzącej na mur. Sowę i trójmaszto­ wiec postawił przed sobą. Jadł kanapkę z serem. Pokój zaczął się zapełniać rze­ czami. Dwa łóżka, które wnieśliśmy do środka, były założone rozmaitej wielkoś­ ci kartonami. Odezwałem się: — Sowa będzie się tu dobrze czuła, zobaczysz! Marvin pomyślał chwilę nad tym. Po­ tem powiedział: — Ona jest Nory. Nora dostanie ją z powrotem. Ale ona się tu dobrze czu­ je. Ona widzi w ciemności. A tu jest ciemno. — Ale tu będzie jasno, bo tu jest 19

elektryczności i możecie mieć tu wiele lamp. Tego nie mogliście mieć na Łuku. Nie powinienem był tej nazwy wspo­ minać. Marvin oparł głowę w zagłębie­ niu ramienia, które położył na parapecie okna, nic nie mówił. Ostry wiatr dął przez sklepienie bramy. Gerda i kierow­ ca chodzili tam i z powrotem nosząc rzeczy. Odezwałem się: — Pomożemy im chyba, co, Marvin? Marvin nie odpowiedział. Gerda podeszła do niego, położyła mu rękę na karku i rzekła: — Tu opodal pachnie morzem, Mar- vin. Jest niedaleko stąd. I możesz mieć w kuchni alkowę całkiem dla siebie. Zmieści się tam łóżko, zobaczysz, i stół. W szafce nad nogami łóżka pomieszczą się wszystkie twoje rzeczy. To będzie twój pokój, którym tylko ty będziesz dysponować, nikt inny. Marvin poderwał się i zapytał: — Nikt inny? — Nikt. — Sowa widzi w ciemności. Ten, kto widzi w ciemności, da sobie radę. — Naturalnie. — No to dobrze. Już idę. Był już całkiem spokojny. Wstał i po- szlimy razem z powrotem do samochodu. Większość rzeczy była już wniesiona do mieszkania. Została jeszcze ciężka komo­ da. Marvin podszedł do niej, przykucnął, objął ją ramionami. 20 — Nie dasz radyl — krzyknął jakiś mały chłopak. Z wolna Marvin podniósł komodę. Chwiał się lekko, poczułem dreszcz stra­ chu niczym zimny strumień wody po grzbiecie. A jeżeli on się ugnie, jeśli upadnie! Ale Marvin wyprostował się i poszedł potem powoli z komodą w ra­ mionach w stronę bramy. Dzieci odsunęły mu się z drogi. Było zupełnie cicho. Zmierzch zapadał szybko, niebawem nie będzie już dobrze widać. Zapalono la­ tarnię na podwórku. Złapałem palmę w drewnianej donicy i powędrowałem za Marvinem. Gerda nakryła stół narzu­ tą, lampa miała już abażur i świeciła jak gorące słońce. Na podłodze lśniły świeżo uprane szmaciaki. Marvinowi wystąpił na czoło pot. Postawił ostrożnie komodę pod ścianą. Podniósł się i nasłuchiwał. Na dworze, na podwórzu, krzyczało kil­ ka mew, przenikliwie, aż echo się niosło. — Mewy! Zupełnie jak w domu! — My j e s t e ś m y już w domu — po­ wiedziała Gerda. — Wnet będą marzły — mówił Mar- vin. — Wnet przyjdzie śnieg i wtedy one marzną. Wtedy ja je ogrzeję i znowu bę­ dą żywe. Przyniosę je tutaj, bo tu jest ciepło. Kiwnął do nas głową, włosy opadły mu na czoło. Twarz promieniała radoś­ cią.

ALFREDOWIE Na dnie basenu pływackiego u Alfre­ dów leżała kapsla od piwa. Szczerzyła się na nas jak szczątek jakiejś nieznanej ryby. Pani Alfred spojrzała w dół na zie­ lone kafelki i powiedziała: To jakiś defekt aparatu oczyszcza­ jącego. Cały ten dom jest z defektami. Ale jest za to duży — odezwał się tato i nagle zrobił się czerwony na twarzy. Na zdrowie — powiedział dyrektor Alfred. — Witamy pod naszą skromną strzechą. Na skromną strzechę składała się pię­ trowa willa o sześciu pokojach i z po­ mieszczeniem na ulubione zajęcia. Był tam, jak już wspomniałem, basen pły­ wacki, sauna i garaż na dwa samochody. Przed szerokimi oknami wisiały jasne tiulowe firanki, kunsztowne niczym hal­ ki baletnic w tańcach ludowych. Neony stwarzały fiołkowy nastrój w ogrodzie zimowym. Otwarty kominek mógł zmie­ ścić całego dzika na rożnie. Zaraz zaczną pić — powiedział Eryk. — Chodź, urywamy się. Urwaliśmy się. Obok sauny, barku z piwem, pokoju sportowego, kącika TV z olbrzymią kanapą. Po schodach do 22 lśniącego od chromowych okuć hallu z pomarańczowym dywanem, do pokoju Eryka. Był utrzymany w tonacjach bieli i zieleni, a za dużymi ciemno połysku­ jącymi szybami okien majaczyły ciem­ ne korony sosen. Eryk włączył magneto­ fon stereo, popatrzył na mnie i powie­ dział: — Skurczyłeś się. — Urosłem pięć centymetrów. Niedłu­ go już będę taki wysoki jak Marvin. — Ach, on. No i jak on się ma, ten nasz mały letni idiota? Wybacz, ale prawda jest ważna. Przyznaję, że zacho­ wałem się głupio, ale równie głupio jest udawać, że on jest normalny. No nie? — A któż jest normalny, jeśli wolno spytać? — Już samo to pytanie jest trochę zwariowane, co? Marvinowi nic nie bra­ kuje, prócz tego, co mu brakuje. Papie­ rosa? Potrząsnąłem odmownie głową: — On jest czasem mądrzejszy niż my obaj. Siedzielimy przez chwilę w milczeniu. Potem Eryk dorzucił: — Mówią, że interesy papy schodzą na psy. To dlatego oni robią teraz taki hałas. Nie miałem tu nic do dodania. Wędro­ wałem po pokoju Eryka i oglądałem te jego wszystkie cuda: magnetofon, kame­ rę filmową, miniaturową kolejkę, mikro­ skop. Pochyliłem się nad nim. Zawsze 23

\ marzyłem o naprawdę dużym i dobrym mikroskopie. Eryk nastawił go. — Widzisz teraz dobrze? Patrzyłem w świat który mógłby być morzem z obcymi ciałami pływającymi w swym własnym zielonkawo mieniącym się świetle. W świecie tym wszystko było ciche i piękne: nikt nie pił, nie kłó­ cił się, nie chełpił. Nie było tam żadne­ go niepokoju, tylko znaki, których nie umiałem wytłumaczyć, kształty, których moje oko nie mogło widzieć; cały świat był nimi wypełniony. Było to tak, jakbym zanurzył się z otwartymi oczy­ ma w kryształowo przezroczystej wo­ dzie. — Myślisz, że Marvina mogłoby to zainteresować, żeby tu przyjść? — zapy­ tał Eryk. — Ale gdyby się wściekł albo gdyby coś stłukł czy rozbił, będzie na­ turalnie awantura. Prawie nie słyszałem, co mówił. Nie­ chętnie oderwałem się od mikroskopu. — Kiedy jest ze spokojnymi ludźmi, sam jest przeważnie spokojny. Eryk chodził nerwowo po pokoju. — My wcale nie jesteśmy spokojnymi ludźmi. A jak ktoś upuści na ziemię za­ pałkę albo rozleje kropelkę wody, mama zaraz przybiega ze szmatką, a papa gde­ ra. O długowłosych i radykałach, i o po­ lityce, i podatkach, i o tym, jak harował i pracował, i jak mu się za to wywdzię­ czamy. Kłócicie się u was w domu? — Dosyć rzadko. 24 — Jak oni mieszkają, Marvin i jego mama? — W jednym pokoju z kuchenną al­ kową. Marvin mieszka w alkowie. Jest tam dość ciemno, cały dzień. — Jak ludzie mogą mieszkać w takich mysich norach? — Oni nie mają wyboru. Słyszałem głos taty mówiącego coś fal­ setem, a potem huczną salwę śmiechu. Eryk powiedział: — Jak ten balon pęknie, i my też wkrótce wylądujemy w jednym pokoju z kuchenną alkową. Papa dostanie pracę jako hydraulik, a mama zacznie chodzić do sprzątania, ona to świetnie robi. Be­ atrycze dostanie fioła, a ja zwieję. — Dokąd? — Na południe. Wyspy Bahama, gdzie można zarobić pieniądze. Być nurkiem, poławiać perły. Dostałem na urodziny wyposażenie dla nurka. Pod wodą nie widzi się tych wszystkich głupich ludzi i nie słyszy się ich głupiego gadania. Jest tam czysto aż do dna. — I cicho. — I cicho. Uśmiechnęliśmy się do siebie: mieliśmy coś wspólnego. Spostrzegłem nagle, że jest coś, co lubię u Eryka, mimo że cheł­ pił się, mimo że był zarozumiały i często złośliwy. Nie przypochlebiał się. Właści­ wie wcale nietrudno mi było wyobrazić go sobie w kuchennej alkowie Marvina z miniaturowym stolikiem i szafką w no- 25

gach łóżka. Tam w każdym razie nie mógłbym chodzić w tę i z powrotem jak zwierzę w klatce. Wyłączył stereo i telewizor. Lampka w mikroskopie zgasła. Powiedział: — Czasem nie chciałbym w ogóle mieć żadnych maneli. Żyć bez grosza. Rozumiesz? Kiwnąłem potakująco głową. — Mama czasem opowiada, jak jej się powodziło. Jej papa zaczął od zera. Byli ubodzy. Było im cholernie ciężko i przy­ puszczam, że Marvinowi też musi być dość cholernie ciężko, jeśli to rozumie. — Czasem rozumie. W drzwiach stanął tato, włosy miał w nieładzie, a wzrok lekko szklisty. Na twarzy miał głębokie bruzdy, a w dłoni trzymał szklankę. Znałem to wszystko. — No i czym to zajmują się młodzi panowie? — Zapuszczamy długie włosy i gada­ my o seksie —odparł Eryk. —A w prze­ rwach palimy papierosy i pijemy wódkę. — E tam, siedzimy tutaj tak sobie i gadamy — wtrąciłem. — O różnych rzeczach. — Chodź tul — krzyknęła mama Eryka z salonu, gdzie stereo zaczęło młócić południowoamerykańską muzykę na schyłek dnia z chórami ochrypłych głosów. Tato znikł, a Eryk pogrzebał w szufladzie swego biurka i wyciągnął stamtąd fotografię. — Skąd to masz? — zapytałem. — Od Nory. Patrzyliśmy na zdjęcie: wieczór świę­ tojański na wyspie, my wszyscy ustawie­ ni przed kamerą Nory. Sóder, tato i ma­ ma, Marvin i ja. Piękny, łagodny letni wieczór przed tysiącem lat, kiedy to pojawili się Eryk i Beatrycze i zepsu­ li go. — Was nie ma na fotografii — bąkną­ łem. — Nie powinniśmy byli w ogóle się zjawić — odrzekł Eryk. — No cóż, czło­ wiek się poprawia, póki żyje, jak powie­ dział skazany na śmierć. Nie zrozumiałem go. Ledwie rozumia­ łem samego siebie. Widziałem nas obu w czarnym oknie: dwóch zupełnie nie­ znanych chłopców. A taty i mamy nie rozumiałem często wcale. Przyszło mi na myśl, że o tym, o czym rozmawiałem z nimi poprzedniego lata, nie mógłbym i nie chciałbym już rozmawiać z nimi te­ raz. Zacząłem rozmawiać z samym sobą. Owo lato, owa noc świętojańska były niesłychanie daleko. Pamiętałem, jaki byłem zły, jak uciekałem. A teraz? Czy tak bardzo się zmieniłem? Czy nie uni­ kałem może wszystkiego, co trudne, jak tylko się dało? Przyszedł mi na myśl Marvin stojący przy drzwiach samocho­ du ze swoim trójmasztowcem i swoją wypchaną sową. Przypomniałem sobie twarz Gerdy, nie oskarżającą, ale też i nie szczęśliwą. Patrzyłem krytycznie na siebie samego, kiedy stałem tam tak 27

obok Marvina. To było gorące lato. Mieszkaliśmy na Sosnowym Przylądku. Właśnie teraz Nora i Sóder siedzieli mo­ że przy małym okienku wychodzącym na zatokę i Nora czytała coś głośno z jednej ze swoich ukochanych książek z bajkami. Co to ona powiedziała raz o bajkach? Że są prawdziwsze niż wiele innych rzeczy? Na fotografii stała z unie­ sioną ręką, śmiejąc się. W dole na okrężnicy przejechał ambulans na syre­ nie, wybijając dziurę w ciszy, dziurę w muzyce, i znikł jak zanikające echo. Marvin trzymał w ręku bukiet kwia­ tów. Tego nie pamiętałem. Patrzył prosto w kamerę, nic nie było zmienione, nie miał się nigdy zmienić, miał zawsze po­ zostać tym samym, zawsze być dziec­ kiem, przez całe swoje życie. Czy tylko nie zapragnie stać się dorosłym, nie za­ marzy, by stać się innym? Czy było się szczęśliwszym wtedy, gdy się rosło i sta­ wało innym, zmieniało i może nie po­ znawało samego siebie? Płomienie świec chwiały się na prze­ ciągu. Eryk pochylił się ku mnie i po­ wiedział: — Jeśli prysnę, pójdziesz ze mną? — Skąd weźmiemy pieniądze? — O, pieniądze, to się załatwi. Mam książeczkę bankową. — Nie wiem. — Niedużo wiesz. — Być może. Ale ja właściwie nie mam żadnego powodu. 28 Siedzieliśmy w milczeniu. Widziałem, jaki blady jest Eryk. Bąknął sam do sie­ bie: — Eryk Alfred, człowiek, który wszy­ stko wie, wszystko umie, wszystko wi­ dzi! — I wszystko ma! — Wszystko ma! Eryk patrzył na mnie z twarzą, która była maską. Uśmiechnął się z przymu­ sem. Nie mogłem mu odpowiedzieć uśmiechem, nagle zatęskniłem gwałtow­ nie, by znaleźć się z dala od tego całego domu, zatęskniłem do siebie. Za ścianą w salonie rozległa się znów muzyka, zry­ wem na wysokim tonie, który ongiś zwa­ lił mury Jerycha, a teraz wysuwał się ze stereo na dobrze naoliwionych kół­ kach: Louis Armstrong. Tata i mama mieli tę płytę. Wszyscy starsi ludzie mieli ją i słuchali jej, jak gdyby to było coś, co stracili i czego nigdy nie odzy­ skali. Wszyscy mieliśmy swoje fotografie.

PAŹDZIERNIK Brzozy w parku za oknami klasy za­ częły płonąć jaskrawymi barwami paź­ dziernika. Stały złotożółte odcinając się od ciemnych zadumanych krwawych klonów, jak wykrzykniki na tle szarego nieba. Godziny posuwały się naprzód skrzypiąc jak kreda w dłoni nauczyciela. Pisał i pisał na tablicy, a my pisaliśmy za nim. Pachniało mokrą odzieżą, pano­ wał zaduch. W następnej godzinie mie­ liśmy z krzykiem i zgiełkiem wpaść do sali gimnastycznej, by ustawić się w dwuszeregu przed Gutaperką, naszym nauczycielem gimnastyki. Zawsze pod­ skakiwał, ubóstwiał przyrządy gimna­ styczne, a w szczególności rek. Myśla­ łem, że jego godzina mogłaby być za­ czerpnięciem tchu, chwilą wolności w ciągu szarego dnia. Ktoś mógłby zrobić wypad na łono natury, inny pójść na pływalnię, a ci, którzy chcieliby udo­ wodnić swoją niewiarygodną spręży­ stość, mogliby wiązać węzełki na sobie samych, gdyby chcieli. Ale niel Gimna­ styka na przyrządach — albo koszyków­ ka. Podajl Idiota! Tutaj! Johnny! Chodziło o to, żeby się wyróżnić, żeby być pierwszym, wygrać, dzielnie wal­ czyć, rywalizować i zwyciężyć uzysku­ 30 jąc rekord osobisty, biegać w kółku dla wiewiórek. Gutaperkę można było spot­ kać w każdy ładny niedzielny poranek zdyszanego i trenującego, ile sił. Był nie­ spożyty, młody, entuzjasta — i trochę pogardliwie odnosił się do takich jak ja. Obserwowałem otaczające mnie twa­ rze. Kilku siedziało gapiąc się nie wiado­ mo na co, może śnili w środku, budowali sobie okręty do ucieczki albo obserwo­ wali, jak jabłko Adama na szyi nauczy­ ciela skakało to w górę, to w dół. Kilku prowadziło rozmowy szeptem albo pół­ głosem, strzelało papierowymi strzałami, żuło gumę i nakładało uroczystą minę, gdy poczuli na sobie wzrok nauczyciela. A ten mordował się i ciągnął za cienkie nici, jakie miał do dyspozycji, starał się utrzymać nasze znużenie w równowadze, usiłował skłonić nas do słuchania. Setki, tysiące razy opowiadał już te same hi­ storie, pisał te same teksty, stał przed takimi samymi bladymi chudymi jesien­ nymi twarzami, które z wolna koło Bo­ żego Narodzenia robiły się białe jak papier. Czasem słychać było nowy ton, gdy cała szkoła ożywiała się nagle jak dyna­ mo: krzyki i wrzaski, kiedy pierwszy śnieg, który się utrzymał, wirował wo­ kół nas, pędził nas zadyszanych przez drzwi, po schodach na górę. Godziny, kiedy ten ton był samotny, ale sły­ szałem go stale, tylko w duchu. Jak po- 31

urózowałem na statku Beagle, jak toną­ łem i ześlizgiwałem się z ciemnych skal­ nych występów ze srebrnym pasmem spienionej wody za sobą, jak odkrywa­ łem nowe fantastyczne zwierzęta, jak wzory geometryczne nagle stawały się jasne, wyraźne i piękne. Pamiętam kla­ sówkę z geometrii, kiedy zapomniawszy o zadaniu rysowałem dalej, zbudowałem posługując się kątomierzem i dobrze za­ ostrzonym ołówkiem ruch fal, nieskoń­ czony rząd fal, wachlarzowate śpiewne linie. 1 jak Gąsior — nasz nauczyciel matematyki — pokazał moje zadanie klasie mówiąc: „Johan stworzył tutaj z trójkąta równobocznego fantazyjny wariant, który jest bardziej oznaką jego błądzących uzdolnień artystycznych niz dowodem jego zainteresowania matema­ tyką. Bez wątpienia piękne walory, któ­ re muszę ocenić niedostatecznie". Niedostatecznie, dostatecznie. Dobrze. Celująco. Ostrzeżenie. 1 zmęczenie rankami, które z każdym dniem robiły się mroczniejsze. Gdy słoń­ ce wychodziło zza chmur, odwracaliśmy ku niemu twarze. Klasa wypełniała się światłem, a na gołą białą ścianę padał krzyż okiennych ram. Połyskiwały oku­ lary nauczyciela. Może i on tęsknił gdzieś w dal, do jakiejś odległej wyspy, do Galapagos albo do Luku. Teraz drzewa wokół chaty Sódera sta­ ły jak pochodnie. Raj płonął przed sza­ rym i ciężkim od wody szeregiem dni 32 listopadowych. Na Łuku zamarło wszel­ kie życie. Woda spokojna jak lustro. Wszyscy ludzie w swoich mrowiskach. Tato i mama każde w pracy. Gerda od­ sypia poranną zmianę odprowadziwszy wpierw Marvina na kurs dla umysłowo chorych dzieci. Marvin przed klockami z testami. Nora na swoim kursie. Każdy na swoim kursie. A tymczasem jesień płonęła i płonęła.

POKÓJ MARYINA Marvin siedział na brzegu łóżka z książką z obrazkami w ręku. Był szary jesienny dzień, ciepły i wilgotny. Nad morzem leżała mgła przesłaniając wy­ spy i szkiery. Kiedy przyszedłem ze szkoły, stanąłem na nabrzeżu i przyglą­ dałem się wolno falującej wodzie, na której pływały kawałki desek, puszki, śmiecie. Wszystkich łodzi nie wciągnię­ to jeszcze na ląd. Olle pytał, czy wyjdę do miasta po szkole. Ale ja pamiętałem, że obiecałem odwiedzić Marvina, i po­ wiedziałem, że nie. Choć chętnie byłbym poszedł. Siedziałem na krześle naprze­ ciwko Marvina, w kuchni. Było całkiem cicho. Gerda poszła do kogoś sprzątać. Spała na zmiany. — Nie wiem, co to jest — powiedział Marvin. Siedział wyprostowany i patrzył obok mnie w dal, za stół kuchenny, za okno aż na mur z trzepakiem naprze­ ciwko. — Co takiego? — To jest bardziej martwe. Tu jest bardziej martwo. Uczą mnie różnych rzeczy, ale tu jest bardziej martwo. Nie ma morza i nie ma drzew. Tam z tyłu jest. Kiwnął głową w stronę trzepaka. — Chodzi ci o tę Wykałaczkę? To klon. _ Nie mielimy takich drzew w domu. Ono jest jak w klatce. Marvin przeciągnął rękawem koszuli po oczach. Zaczął się kołysać tam i z po­ wrotem i dyszał jak imbryk, który ma się wygotować. Brzmiało to jak gwizda­ nie. Książka z obrazkami wypadła mu z rąk, ale nie zauważył tego. Podniosłem ją­ — Lubisz tę książkę? — Oni tam mają takie stare stroje. Tańczą wokół umajonego słupa. — Mógłbyś ze mną pójść do bibliote­ ki, tobyśmy ci znaleźli coś przyjemniej­ szego. Marvin przestał się kołysać. — A może chcesz pożyczyć którąś z moich książek? — Tam jest tyle słów. Spojrzał prosto na mnie i dodał: — Ja nie wiem, co to jest! Ja nie mo­ gę! Wszystkie liście opadają i drzewa umierają. I już nie wracają. Umierają. Odchodzą i umierają. Gerda odchodzi, ona nie wróci. — Naturalnie, że wróci — odpar­ łem. — I posiedzę tu z tobą, dopóki nie przyjdzie. — Wszystko zwiewa wiatr, wszystko zmywa deszcz. — Jest teraz jesień. Potem będzie zi­ ma i śnieg spadnie i przykryje wszystko, a podwórko stanie się całkiem białe 3» 35

iem stamtąd odejść, do domu, do mego pokoju z mikroskopem i tranzystorowym radiem, i lampą do czytania, do bez­ piecznego domu. Żeby tylko ta Gerda już przyszła! Kilka ciężkich kropli deszczu uderzyło o parapet okna. — Chodź, pójdziemy do mnie — po­ wiedziałem. Wstałem i poszliśmy do pokoju, gdzie stało łóżko Gerdy z szydełkowaną narzu­ tą, okrągły stół otoczony czterema bia­ łymi krzesłami, z lampą z abażurem w kwiaty. Macie kawałek papieru i ołó­ wek? — zapytałem. Marvin podszedł do komody, wysunął szufladę i wyjął papier listowy i ołówek. Usiadł przy stole. Stał tam wazon z astra­ mi. Marvin ujął ołówek, pochylił się nad papierem o wyblakłych brzegach. Ręka jego leżała bez ruchu. Ściskała ręką drukowanymi literami: JESTEM U JOHANA. Przesylabizował ten tekst. Ręka jego była jak martwa. — Ona nie wie, kto — powiedział. — Ona pyta i nie wie, kto. Ujął ołówek i narysował duże M. — Teraz już wie — rzekł. I kiwnął głową, zadowolony. W bramie uderzyła nas fala powietrza, ciężkiego i pachnącego wodą. Rynsztoki pluły nadmiarem nagromadzonej w nich wody, ale deszcz stopniowo ustawał. Na schodach spotkaliśmy Petera. Przystanął i skrzywił się pogardliwie. — Patrzcie no, nasi nieodłączni przy­ jaciele! — Chodź! — powiedziałem do Mar- vina. Marvin szedł prosto przed siebie. Peter musiał się odsunąć na bok. Ale Marvin był przestraszony, widziałem to po nim. Niemal wbiegł na schody. Za sobą sły­ szeliśmy przenikliwe gwizdanie Petera. — Nie zwracaj na niego uwagi! Ale Marvin stanął, trzymając się moc­ no poręczy. Obejrzeliśmy się za siebie. Było całkiem cicho w pachnącym lino­ leum zmierzchu na schodach. Jakieś drzwi zatrzasnęły się. Wolno Marvin osunął się na schody. Usiadłem obok niego i powiedziałem: — Możemy oglądać moje znaczki po­ cztowe. Chcesz? Albo patrzeć w mikro­ skop. Eryk ma fantastyczny mikroskop.

Marvin siedział w milczeniu. Za drzwiami u Bjórklóvów dała się na­ gle słyszeć hałaśliwa muzyka. Ktoś krzy­ czał coś szorstkim głosem, potem zrobiło się znowu cicho. Mogliśmy widzieć lśnią­ ce asfaltem podwórko i ciemność w bra­ mie Marvina. Widzieliśmy Wykałaczkę, podpartą kijkiem, osłoniętą siatką na kury. Była to bardziej gałązka niż drzewko. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Nagle przyszła mi do głowy myśl i szyb­ ko rzekłem: — Pamiętasz delfiny? Marvin puścił z wolna poręcz scho­ dów. Zmarszczył swoje ciemne brwi, wą­ skie oczy zabłysły. — Kiedy się bałem, przychodziły do mnie. Ale to mi się śniło, tu ich nie ma. — Zobaczysz, że cię tu odnajdą. Chodź! Chwyciłem go za ramię i chętnie pod­ niósł się. Weszliśmy na schody i otwo­ rzyłem drzwi mieszkania. Owiał mnie dobrze znany zapach m o j e g o domu. Miałem takie wrażenie, jakbym wlókł za sobą skalny blok. Nikt jeszcze nie wró­ cił. Marvin poszedł za mną do mego po­ koju. Usiadł na moim łóżku zwiesiwszy swe długie ręce. Rozejrzał się dokoła. — Co tu masz? — Tylko blok rysunkowy i moje kred­ ki. Chcesz? Wcisnąłem mu w ramiona blok i po­ dałem kredki. Powiedziałem: 38 _ Onegdaj śniło mi się, że byłem morskim lwem i mknąłem przez morze lekko jak piórko. To było tak, jakbym tańczył. Woda była turkusowozielona. Mogłem oddychać, nie musiałem wynu­ rzać się na powierzchnię. I było tam ja­ sno, aż daleko w głąb. Marvin skinął głową. Jego dłoń nary­ sowała ciemnoniebieską głębię, poma­ rańczowe słońce, które niemal wypaliło dziurę w papierze. Rysował lekko, wcale się nie wahając. Ale wybierał kolory starannie, dokładnie oglądał każdą kred­ kę. Na skalnym występie narysował je­ lenia. Rogi miał czerwone i sięgające aż do nieba. Marvin zagłębił się w rysunek i nie musiałem mu towarzyszyć. Wyją­ łem mój zeszyt z biologią i usiadłszy przy moim biurku powtórzyłem zadania z całego tygodnia. Było cicho i spokoj­ nie, i nie musieliśmy nic do siebie mó­ wić. Zapaliłem lampę w nogach łóżka, ale Marvin nie zareagował na to, tylko dalej rysował. Rysował delfiny w mo­ rzu, ciemne cienie w niebieskim morzu. Były tam. Wabił je tutaj. Rysował swoje najpiękniejsze sny.

MATTI I GERDA Gerda postarała się o tabliczkę z na­ zwiskiem, na drzwiach widniał napis: Lundgren. Zadzwoniłem, otworzył mi ja­ kiś obcy mężczyzna. Powiedział natych­ miast: — Ty jesteś Johan? — Tak. — Wejdź. Miał ciemną twarz o ostrych rysach, rzadkie włosy, zaczesane do tyłu. Było w nim coś ptasiego. Ale ręce miał duże i szerokie, barki mocne. Powiedział: — Nazywam się Matti. Pracuję jako kierowca w fabryce, gdzie Gerda jest sprzątaczką. Gerda wyszła do miasta z Marvinem. Za chwilę wrócą. Siadaj. Przyglądał mi się uważnie. Czułem się zakłopotany. Musiał mieć klucz do mie­ szkania. — Jesteś najlepszym przyjacielem Marvina, jeśli dobrze zrozumiałem. — Bardzo lubię Marvina. On jest do­ bry. — Dobry? On jest trudny, z tą swoją chorobą i w ogóle. Trzeba być ostroż­ nym, ale nie za ostrożnym. Zapalił papierosa, z namysłem. — Jak to? — zapytałem. — Jestem zdania, że czasem trzeba mu coś kazać, inaczej nic z tego nie będzie. On potrzebuje porządnego podparcia. Wielu ludzi pieści się ze swoimi dziećmi, a jeśli chodzi o Marvina, to się wprost nasuwa. — Gerda chyba nigdy tego nie robiła. — Może i nie. — Ale oni nie czują się tu dobrze. — Muszą się czuć źle. Ale jest coraz lepiej i lepiej. Gerda jest pracowita i rze­ telna. Moja rodzina też pochodzi ze szkie- rów. Pamiętam, jak to było. Ciężko. Skończyłem chodzić do szkoły po pod­ stawówce i dostałem pracę. Ilekroć tra­ fiała się szansa, uciekałem na morze. Po­ życzałem łódki albo kradłem. Czasem człowiek nie ma wyboru. Siedziałem w milczeniu. — Jesteśmy teraz obydwaj miejskimi dziećmi, no nie? Ty w każdym razie wy­ glądasz, jakbyś wyrósł z asfaltu, co? Al­ bo jak kartofel w piwnicy. Uśmiechnął się do mnie, miał równe białe zęby i ciemny zarost. Nie wiedzia­ łem, czy go lubię, czy nie. Było w nim coś, co mnie odstraszało. Zdusił na wpół wypalonego papierosa na pokrywce słoika od kawy i powie­ dział: — Naturalnie dużo czytasz? — Tak. Skrzywił się. — Ładne słowa, zagraniczne słowa. Nie, na to brak czasu. I zainteresowania, szczerze mówiąc. Wszyscy ci, co czyta­

ją, czy stają się naprawdę mądrzejsi? I większości można się dowiedzieć z tele­ wizji. — Czyżby? — Cóż to, panie filozofie? — Chodzi mi o to, że grzęźnie się prze­ cież w tym, co oni dla człowieka przeżu­ wają. — To ci powiedział twój tata. — I co z tego. — Okej. Dawaj ciąg dalszy. — Nie można samemu nic zrobić, nic wymyślić, nic zmienić, nic dodać, nic ująć. Obraz jest tam. Książka to inna sprawa. Weźmy... weźmy na przykład Marvina. Opowiada o delfinach, które mają mu pomóc, gdyby się topił. — Delfiny? Nie słyszałem. Ale on wy­ gaduje mnóstwo rzeczy, jak już zacznie. Delfiny nie zachodzą chyba tak daleko na północ? — W książkach można wyczytać o tym, czego nie ma. W telewizji wie się przeważnie, jak to jest. — Uważaj, żebyś nie rozbił sobie gło­ wy o ścianę z tymi wszystkimi twoimi snami i marzeniami. Trzeba być czujnym, chłopcze. Inaczej wszystko idzie w dia­ bły. — A Marvin? — Jak to Marvin? — On chyba musi móc marzyć. Dla niego jest ważne, ważniejsze niż dla nas innych, bo to mu pomaga. — Chciałbym w to wierzyć. 42 _ Poza tym, czy pan nigdy nie marzy? _ Pleciesz. Oczywiście, że marzy się czasem, nocami. Ale to inna sprawa. _To wcale nie jest inna sprawa. Otwarły się drzwi i weszli Gerda i Marvin. Marvin podszedł zaraz bliżej i u­ siadł. Pochylił się do przodu z czapką naciągniętą nisko na oczy. — Było światło we wszystkich wysta­ wach. Stały tam lalki, a w jednym oknie stał samochód. Wszędzie mnóstwo ludzi. Obijali się o mnie cały czas. Było też kil­ ka gołębi, były brudne i leniwe i omal ich nie przejechali, ale nie. Były tam schody, po których nie można było iść, toczyły się tylko pod górę. Wszędzie du­ żo gadano, wciąż. Nikt nie miał na mc czasu. Wokół trawników były sztachety. _Marvin, kochany, widziałeś już to wszystko dawniej — westchnęła Gerda i ciężko usiadła. — Chyba nigdy nie sta­ niemy się prawdziwymi mieszczuchami. Jak mnie bolą nogi. I zapomniałam po­ stawić jedzenie na kuchni. _ Ja się tym zajmę — wtrącił Mat- ti. _ Siedź i odpoczywaj. Miałem budu­ jącą rozmowę z tym tu panem profeso­ rem. I znikł robiąc kilka szybkich niemal ta­ necznych kroków. Gerda wyglądała na zmęczoną. — Jak idzie ze sprzątaniem? — spyta­ łem. _ Ciężko. Wciąż jeszcze nie przywy­ kłam. To inna rzecz szorować własną

podłogę w swoim własnym czasie. A to jest praca na zmiany i najgorsze są te wczesne zmiany poranne. Ile ludzie zuży­ wają papieru! To wprost niewiarygodne. Wszędzie papiery. Te wszystkie kosze na papiery. I te dywany. Oni to nazywają krajobraz biurowy, z kwiatami i muzyką. A żebyś zobaczył naszą klitkę na wy­ picie kawy. Mieszczą się tam zaledwie trzy osoby naraz. Siedziała trzymając czerwone jak bu­ rak ręce przed sobą. Włosy miała zacze­ sane do tyłu, wyglądała ładnie. Dodała: — Ale jakoś się żyje. I Marvin cho­ dzi na kurs, a Matti obiecał postarać mu się o pracę w magazynie. Przy sortowa­ niu. — Ja chodzę po ulicach — odezwał się Marvin. — Znam je wszystkie. Nauczy­ łem się ich. Wyciągnął wygnieciony plan miasta. — Przepytaj mnie. — Jakie ulice prowadzą stąd do ryn­ ku? — Nadmorska, Nabrzeżna. Skręca w prawo. Zaułek Szyprów. Ulica Szyprów. Biegnie skośnie przez plac Uniwersytec­ ki. Potem prosto ulica Portowa. — Wspaniale! — Przy sortowaniu trzeba siedzieć al­ bo stać cały dzień w jednym pomieszcze­ niu, Marvin. — Matti to załatwi. Ja wszędzie tra­ fię. Pokazałem Gerdzie drogę do domu. Matti mnie nauczył. 44 Poczułem ukłucie zawiści. Matti wszedł z szklankami i talerzami. Szybko nakrył do stołu, spojrzał na Gerdę. — Po obiedzie się położysz. — Czy wyglądam aż tak zmęczona? Marvin spojrzał na Gerdę, a potem na Mattiego i zanim ten zdążył odpowie­ dzieć, powiedział szybko: — Znam wszystkie ulice. Widzę wszy­ stko. Są ulice z drzewami i ulice, które są wąskie, i takie, gdzie rosną tylko ma­ li ludzie. Tacy jak ty! Pokazał na Mattiego. Matti roześmiał się. — Taki mały jeszcze nie jestem mi­ mo wszystko, Marvin. Jak już o to cho­ dzi, na ogół jesteśmy wszyscy tacy sa­ mi. — Są różne ulice i różni ludzie. Tacy, którzy chcą, i tacy, którzy nie chcą. — Czego chcą? — Pomagać — powiedziałem. — Tacy, którzy chcą pomagać, i tacy, którzy nie chcą pomagać. Tacy, którzy rozpychają się łokciami, i tacy, którzy nie rozpycha­ ją się łokciami. Tacy, którzy biegają, i tacy, którzy stoją i słuchają. No nie, Marvin? Marvin skinął głową, zakołysał ciałem i skinął głową jeszcze raz, i twarz jego rozjaśniła się w snopie światła rzucanym przez lśniącą jak słońce lampę z abażu­ rem, by znów utonąć z powrotem w ciep­ łym, miękkim mroku pokoju.

PIĄTEK Szare, łagodne dni jesienne, kiedy drze­ wa nie zgubiły jeszcze liści, tylko płoną, żółte, pomarańczowe, krwawoczerwone, w mokrych od deszczu parkach, słychać miasto niczym miękki pokój, w którym żyje się samemu, a mimo to nie samemu. Nawet szkoła i nauczyciele, i wszyscy koledzy nie wydają się tacy twardzi w ta­ kich dniach: można ich przeczekać. Czło­ wiek zbiera spokojnie swoje rzeczy, kie­ dy zadzwoni dzwonek, nie spieszy się, by zbiec po schodach. Jest piątek, najlepszy z wszystkich dni. Wychodzi się pomału na szkolny dziedziniec, i dalej na ulicę. Wystawy sklepowe biją łuną świateł. Mnóstwo rzeczy przykuwa wzrok: koloro­ we koperty płyt gramofonowych, lukro­ wane ciasteczka w długich szeregach na wystawach cukierni, kinowe fotosy, neo­ nowe reklamy, które zapalają się i gas­ ną, zapach benzyny, różnokolorowe okładki książek w księgarniach, słodycze z wszelkich zakątków świata, wspaniałe owoce. I niczego z tego się nie chce, choć jed­ nak może coś, może jakąś kamerę filmo­ wą, o której się wie, że jest za droga, ale mimo to — niczego się nie chce, wszystkiemu człowiek przygląda się cie­ 46 kawie, trochę obojętnie, łazi się po espla- nadach, może z jakimś kolegą szkolnym, siedzi się w jakiejś kawiarence i rozpo­ znaje marki samochodowe. Lśnienie szyb, zimny smak lodów na języku, pozwalać minutom płynąć. Szkoła jest zapomnia­ na, dokoła skrzy się od życia i ruchu. Szare łagodne dni jesienne, kiedy można sobie zaplanować wieczór. Wraca się do domu, do wszystkiego, co jest dobrze znane: zapach jedzenia, woń kolby lu­ towniczej wisi jeszcze w powietrzu w pokoju, lampa do czytania ze swoim zie­ lonym abażurem, słabe dźwięki muzyki pop z radia. Deszcz zaczyna padać na bla­ szany dach za oknami, tam w ciemności. W bramie świeci latarnia. Marvin siedzi może i czyta albo ogląda obrazki w ja­ kimś numerze „National Geographic Ma- gazine", który mu pożyczyłem. Ogląda legwany i pola ryżowe, wspaniałe kwia­ ty, palmy albo góry lodowe z tysiącami pingwinów. Deszcz pada nieustannie. Czy Marvin wspomina jesienie na Łuku, sztormy, wieczny huk morza, samotność i wilgoć? Mgliste dni, kiedy woda leżała błyszcząco czarna, sitowie kruche, a rów­ nocześnie łykowate, cicho szeleszczące wzdłuż mokrych brzegów, przybór wód, mostek niemal pod wodą, ciemność i lam­ pę naftową w izbie, która stoi nie zamie­ szkana i pusta, gdzie może wiatr hula teraz przez wybitą szybę? Po drugiej stronie, na lądzie, siedzą Sóder i Nora, sieć rybacka rzuca swój cień o drobnych 47

okach na pułap, a papuga gderze swoim ,,rrrroaaaal rrrroaaal". Radio w kąciku Nory gra tę samą melodię, co moje tutaj w moim pokoju, i Nora patrzy tak jak ja przez okno: na deszcz. Barometr na stole na mostku kapitańskim tylko spada i spa­ da, a Soder wodzi palcem czytając w ga­ zecie wszystkie wiadomości dnia, o mor­ derstwach, wojnie, mowy polityczne, pod­ czas gdy wiatr tylko przybiera na sile, tam, w Raju. Rozejrzałem się po moim pokoju, jak­ by był dobrze znany, a mimo to obcy. Przede mną leżał papier. Moja ręka na­ pisała powoli: Johan Bergman, Nadmor­ ska 26, Helsinki, Finlandia, Skandynawia, Europa, Świat, Kosmos. Potem skreśliła wolno wszystko z wyjątkiem nazwiska i ulicy. To jakby wystarczyło. Kosmosu nie było widać. Był tylko łagodnymi, wilgot­ nymi, nisko ciągnącymi chmurami, gdzie zapadał zmrok. W ognisku soczewki z wolna znalazło się białe biureczko, zielo­ na lampa, niewyraźna chuda twarz: Jo­ han Bergman, lat czternaście, uczeń. Wie­ czorem miałem pójść do biblioteki. Prze­ de mną leżały dwa dni wolności, mogłem z nimi robić, co zechcę, były moje! Czułem się radosny nie musząc tego tłumaczyć. Wiedziałem, że ludzie umie­ rają, są dręczeni, zabijani, że giną śmier­ cią głodową. Gdybym nie miał w sobie trochę tego radosnego uczucia wolności, jakżeż mógłbym im dopomóc? Przyszedł mi na myśl Marvin — jego twarz rozjaś­ 48 niająca się tak, jakby za oczami zapaliła się lampa, on, ten „chory", ten „niedo­ rozwinięty", ten „słaby na umyśle", on, na którego dzieci krzyczały „idiota", a czasem, gdy czuły się bezpieczne w gro­ madzie, rzucały za nim kamieniami — także on musiał odczuwać radość. Było to jakby ciepłe światło, które szło ramię w ramię z jesienią i zmierzchem, ciemno­ ścią na dworze, światło i mrok, jak fale, jedno po drugim. Na podwórzu słychać było płacz i wrzaski. Papa Berglund wrócił do domu po dziesięciu piwkach i spuścił Peterowi lanie. Stał teraz i walił w pojemnik na odpadki. „Cholera! Cholera! Cholera!" i jak zwykle zaprowadzony został do do­ mu przez panią Berglund, kobietę, któ­ ra umiała przenosić góry. Znikli w klat­ ce C. Ale gdzie się podział Peter? Pomy­ ślałem o nocach, kiedy leżałem czekając, aż rodzice wrócą z jakiejś zabawy, a u­ słyszawszy donośny głos taty na scho­ dach, gasiłem światło i udawałem, że śpię. Może Peter siedział przy stole jadalnym i przeczekiwał burzę patrząc tępo i obo­ jętnie na twarz swego ojca, ciemną i sze­ roką jak klapa pieca piekarskiego i rów­ nie pozbawioną wyrazu. Wszędzie są lu­ dzie, ale tylko jeden Johan Bergman. Czy nie było gdzieś na ziemi kogoś podob­ nego, kto siedział w pokoju przy białym biureczku i pisał swoje nazwisko, podczas gdy deszcz padał jak senna monotonna pieśń na wszystkie blaszane dachy w i —Ra] 49