Bo Carpelan
RAJ
PRZEŁOŻYŁ
ZYGMUNT ŁANOYYSKI
NASZA KSIĘGARNIA
WARSZAWA 1977
Tytuł oryginału szwedzkiego:
„Paradiset"
(g) Bo C trpaU ft 1973
A lbart Bonnlara F flrltf, SIocU ioIh
Okładkę i kartę tytułową projektował
JAN KOTARBIŃSKI
O T T O S O D E R :
„... to się nazywa Raj dlatego,
że to nie jest żadnym rajem.
Bo gdyby wszystko było tylko dobre
to zanudzilibyśmy się na śmierć
i niczego byśmy się nie nauczyli.
To się nazywa Raj,
bo jest to jedyne miejsce,
gdzie możemy mieszkać
i czuć się dobrze,
i żyć, i znosić trudności.
Dlatego to się nazywa Raj,
bo to nie jest żadnym rajem."
ŻEGNAJ, „ŁUKU”
Dzień, w którym opuścili Łuk, był po
chmurnym dniem wrześniowym z nisko
ciągnącymi chmurami. Morze było szare
i kiedy z ostatnim transportem rzeczy
wzięli kurs na mostek Sódera, musieli
lawirować pod wiatr, żeby brązowa wa
lizka i biały lniany worek z pościelą
całkiem nie przemokły. Nora już wcześ
niej pomogła przewieźć większość rze
czy, teraz została tylko Gerda i Marvin,
który trzymał w ręku swój stateczek jak
coś cennego i delikatnego. Siedział obró
cony plecami do Łuku jak tylko się dało
i prawie nie patrzył w tamtą stronę. Tak
jakby już dawno się stamtąd wyprowa
dził. Swój trójmasztowiec budował przez
całe lato, z pomocą Sódera.
Na dole przy mostku czekała na nich
Nora. Gerda skręciła i wyprowadziła
łódź pod wiatr podchodząc do mostku.
Wiatr szarpał sosny i brzozy, które zna
czyły się żółtymi plamami na tle nie-
bieskoszarego nieba. Pachniało jesienią.
Nora odpychała łódź, żeby nie uderzyła
o mostek. Sóder schodził powoli na
brzeg, tak szybko, jak mu na to pozwa
lało jego chore serce. Łódź leżała na wo
dzie w cienkiej deszczowej mgiełce, ale
przez chmury jesienne słońce oświetliło
nagle skały i trawę, jak gdyby chciało
pokazać, jak pięknie może być na świę
cie, jak wonne i zielone było lato. Kiedy
już wystawili rzeczy na mostek, Marvin
wciąż jeszcze nie ruszał się z łodzi.
— Wyłaź, leniuchu! — zawołała No
ra. — I podaj mi najpierw twój statek.
Żeby się nie rozbił, zanim zostanie
spuszczony na wodę.
Przyklękła i wyciągnęła rękę. Marvin
uchwycił ją, ale statku nie puścił. Zgrab
nie i szybko wyskoczył na mostek. Nie
obejrzał się za siebie, podszedł prosto
do niebieskiej furgonetki, w której sie
dział szofer i palił papierosa. Były w
niej już cztery krzesła, komoda, naczy
nia i statki kuchenne w koszu, rozkła
dany stół. Tacie udało się wynająć dla
nich pokój z kuchnią z wejściem z bra
my i Gerda miała zacząć pracę w fabry
ce jako sprzątaczka. Spodziewaliśmy się
też, że i Marvin znajdzie jakieś zajęcie,
tak że coś by im kapło do szczupłej
kasy. A Łuk, opuszczony, miał z czasem
zostać sprzedany przez właściciela i po
dzielony na parcele i zapełniony letnika
mi z letnimi domkami i letnimi mostka
mi, i letnimi łódkami. Gerda przystanęła
i spojrzała na tak dobrze znany grzbiet
lasu, czarniawy z żółtymi nadbrzeżnymi
brzozami przy ścieżce wiodącej pod górę
ku domowi, który stał teraz wilgotny
i zimny. Wilgotny był zawsze, ale to był
ich dom.
Sóder zaprosił wszystkich na kawę.
8
Kierowca wylazł niechętnie z samocho
du. Marvin siedział w milczeniu i nastrój
był ciężki.
— Bogu dzięki w każdym razie, że uli
ca nazywa się Nadmorska. To jakoś tak
swojsko brzmi — powiedziała Gerda. —
I pokój jest ładny, choć naturalnie
ciemny.
Za oknami drzewa gięły się gwałtow
nie na wietrze.
— No więc, Gerda, życzymy wam
szczęścia i spokoju w pracy w mieście,
a gdybyście czuli się osamotnieni, macie
nas tutaj — powiedział Sóder.
— Rrrraal Rrrraa! — krzyknęła kłótli
wie papuga ze swojej klatki w mroku
izby. Marvin podniósł głowę.
— Ja nie wiosłowałem — bąknął. —
Nie chciałem. Choć on krzyczał.
— Uhum — powiedział Sóder.
— Jeśli będzie burza, nic nie pomoże.
Delfiny mogą pomóc, one zabrały tatę.
Ale teraz ich nie ma.
Kierowca kręcił się na krześle, od
chrząknął i odezwał się:
— No, ale musimy już jechać.
— Tak — przyznała Gerda. — A w
mieście jest Johan i życzliwi ludzie, któ
rzy pomogą nam, tak jak wy tutaj.
Wygładziła dłońmi fartuch, rozwiązała
węzeł na plecach, zdjęła fartuch i wło
żyła go do siatki, którą Marvin splótł
jeszcze jako mały chłopak. A Nora po
chyliła ku Marvinowi swoją mądrą so
wią twarz w wielkich okularach i rzekła:
9
— Chodź. Mam ci coś powiedzieć.
Trzymając stateczek w prawej ręce
i prowadzony za lewą przez Norę, Mar-
vin wyszedł na plac przed domem, gdzie
hulał wiatr. Zapadał zmierzch.
— Posłuchaj mnie, Marvin. W tej
chwili odczuwasz smutek i pustkę, ale
tak czasem musi być. Bo inaczej nie
byłoby też tych innych chwil, kiedy jest
dobrze — tłumaczyła Nora. — Rozu
miesz mnie, prawda?
Widziała, jak jego twarz marszczy się
z wysiłku, żeby zrozumieć. Wysunął dol
ną wargę. Potrząsnął przecząco głową.
Nora pogrzebała w kieszeni dżinsów
i wyjęła kamyk, który zabłysnął w sza
rej poświacie. Był owalny jak jajko. Po
dała go Marvinowi.
— Dotknij go. Weź go do ręki, nie za
silnie i nie za słabo. Kiedy coś wydaje ci
się za ciężkie, przenosi się w ten kamień
i możesz to nosić i trzymać to w ręku.
W tym kamieniu są całe góry z tych
stron.
— Czy są tu też delfiny? Bo one mnie
niosą, kiedy boję się i tonę.
— One też tam są. Ale są niewi
dzialne.
Marvin podniósł kamyk w górę, jak
gdyby chciał przejrzeć go na wylot. Po
tem wsadził go do kieszeni.
— Dobry jest — orzekł. — Pomaga.
Ale on wcale nie jest podobny do ciebie,
wcale.
— Nie jest podobny do mnie — przy
10
znała Nora. — Tylko ja jedna tak wy
glądam. Albo prawie ja jedna. Elza Sten-
stróm ma niemal taki sam nos.
— Ta wypchana sowa na szafie jest
do ciebie podobna — rzekł Marvin. —
Uważaj, żeby cię nie wypchano.
— Jeszcze długo nie — odparła No
ra. — Uważaj na siebie, nie zapomnij
kamyka. Przyjadę niedługo odwiedzić
cię na ulicy Nadmorskiej.
— Weź — powiedział Marvin, wycią
gając do niej swój statek. — Dostałem
go od ciebie. Teraz go weź.
— Nie — odrzekła Nora cienkim gło
sikiem. — Daj go Johanowi od siebie
i ode mnie i od nas tu wszystkich. Obie
cujesz?
Popatrzyła mu w mokrą od deszczu
twarz. Z kącika ust ciekła mu ślina, No
ra wyjęła chusteczkę i wytarła mu
usta.
Wiatr tłukł się między drzewami, moc
ny, ciężki wiatr pełen jesieni i zapachu
gliny i morza.
— Sowa podobna — bąknął Marvin.
Odwrócił się i zaczął iść w stronę
furgonetki, kierowca już zapalił silnik.
Nora stała bez ruchu, a potem przebiegła
obok Sódera i Gerdy, by znów się po
jawić na dworze z wypchaną sową, któ
ra z wytrzeszczonymi oczyma, sztywna
od strachu, patrzyła na wielki potężny
dzień jesienny, na samochód z gratami,
na twarz Marvina o jasnych włosach
i małych, blisko osadzonych oczach, któ
11
re nagle zabłysły. Twarz jego rozjaśniła
się. Nora podała mu sowę, wziął ją.
— Ale my przecież nie możemy tego
przyjąć — wzbraniała się Gerda.
— Ona jest podobna do mnie — po
wiedziała Nora. — Marvin z pewnością
chce ją mieć u was w mieście. I ważne
jest, żeby sobie coś dawać nawzajem. To
jestem jakby ja wypchana. No nie, Mar-
vin?
Marvin kiwnął mocno głową. I Gerda
nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
Uścisnęła Norę, podała rękę Soderowi,
więcej nie trzeba było nic mówić. Wsia
dła do kabiny kierowcy obok Marvina,
po czym samochód z wściekłym rykiem
ruszył i potoczył się po krętej leśnej
drodze kołysząc z boku na bok. Sowa
wyglądała przez okno swymi dużymi
błyszczącymi, zdziwionymi oczyma, ale
było w niej coś surowego. Potem chata
Sódera i Raj znikły pośród ciemnych
drzew. W głębi zatoki zobaczyli jeszcze
przebłysk Raju i Łuk niczym czarny kon
tuar na tle szarej chłostanej wiatrem
wody. Oboje siedzieli w milczeniu.
PODWÓRKO
Był zmierzch, ale niebo jeszcze jasne,
kiedy samochód skręcił w bramę i wto
czył się na podwórze, podczas gdy ja
biegłem obok. Berglundowa krzyknęła
swoim przepitym basem do Petera, który
kopał piłkę na podwórzu:
— Przyjechali!
A Peter ustawił sobie piłkę i strzelił
w drzwi garażu, aż zadudniło jak strzał
armatni. Ten Peter składał się z samych
tylko nóg i ostrych łokci, szybkich stóp,
oczu jak łasica, włosy stały mu jak pu
szek na mleczu. Przystanął, żeby się po
gapić.
Czekałem niemal godzinę na ulicy
przed domem widząc, jak zapalają się
światła w oknach, jedno po drugim.
Ludzie wracali z pracy, psy ujadały
i wszystko było trochę nierzeczywiste.
Gerda i Marvin mieli przyjechać. Było
to tak, jakby jakaś cząstka mojego lata
usiłowała zakorzenić się na stałe w
asfalcie i kamieniach, w schodach i w
mrocznych pokojach. Jak to z tym bę
dzie? Jakby w odpowiedzi słońce wyj
rzało spośród ciężkich od deszczu chmur
i rozbłysło na iglicy rosyjskiej cerkwi w
dali, na końcu rozpadliny ulicy Nadmor
skiej. Mewy unosiły się cicho na wietrze
i szybowały znowu nad morzem, jak
13
białe kartki papieru. Czułem się pełen
nadziei i równocześnie trochę zalęknio
ny. Pamiętałem, jak siedzieliśmy w do
mu nad listem Gerdy, w którym opo
wiadała, że Łuk ma być sprzedany i że
jest im ciężko. Pisała, że ma w mieście
znajomych, którzy mogą postarać jej się
0 pracę, i czy my nie moglibyśmy ewen
tualnie pomóc w znalezieniu mieszkania?
Wydawało się to całkiem beznadziejne,
ale kiedy zwolniło się mieszkanie stare
go dozorcy domu, tata poszedł porozma
wiać z administratorem. A administrator
sam był kiedyś chłopcem ze szkierów,
który przeniósł się do miasta. Siedział
pewnego wieczora u nas, kiwał głową
1mówił:
— Będzie im ciężko. Bardzo ciężko.
— Ale ona jest silna i pracowita,
i obiecano jej pracę. Nie mogą już dłu
żej mieszkać tam, sami.
— No cóż, mieszkanie można im chy
ba dać. Ale to nie jest przyjemne miesz
kanie. Ciemne przez większą część dnia.
— Ale wyboru nie ma. I komorne jest
znośne. No i może będziemy mogli im
coś pomóc, kiedy będą blisko mieszkać.
— Pamiętam, jak trudno było nam.
I nie pomagano nam za dużo. Przez wie
le lat chodziliśmy prawie jak obcy. Ja
jako chłopak musiałem się bić, żeby
mnie zaczęto uważać za swego. A jaki
jest ten Marvin?
Opowiedzieliśmy mu o Marvinie, jakie
ma zręczne ręce, jaki jest trudny, gdy
14
mu się coś uroi, jak ważne jest, żeby
traktować go tak jak każdego z nas, nie
pieścić się z nim, nie urągać mu, nie ro
bić mu przykrości.
— Toż to chodzenie po cienkim
lodzie — powiedział administrator. —
Pogadaj no z tymi z podwórka, Johan.
2eby on tu nie utonął.
Pomyślałem o twardych kułakach Pe
tera i o jego paczce, i załechtało mnie
ze strachu w żołądku. Miałem kilku
przyjaciół, kolegów szkolnych. Ale nie
mieszkali tutaj. Tu chodziłem sam po
podwórku i jeszcze się na nikogo nie na
działem, choć potrafili wołać za mną
,,maminsynek"! albo ,,Ważniak z ciebie,
co?" Unikałem drażnienia ich. Miałem
mój pokój, mój widok na czarny bla
szany dach.
Bardzo chciałem, żeby podwórze było
puste, kiedy Gerda i Marvin przyjadą.
Wszelkie przeprowadzki wyglądają jed
nak żałośnie.
Na ich widok zbiła się grupka zacie
kawionych dzieci.
— Patrz, jaki kosz!
— I jaki stół!
— Przyjechali ze wsil
— No tak, przecież widać!
Gerda otworzyła drzwiczki samochodu
i wysiadła. Zobaczyłem, że jest odświęt
nie ubrana. Ale Marvin nie chciał wy
siąść. Gerda podała mi rękę.
— Chwała Bogu, żeś przyszedł nam
na spotkanie. Jak się mają twoi rodzice?
15
Dzieci słuchały ciekawie. Zaczerwieni
ły mi się uszy.
— Hm tak, dziękuję, są jeszcze w pra
cy. Co z Marvinem?
— Nie powiedział ani słóweczka przez
całą podróż.
— Cześć, Marvinl — zawołałem. —
Jesteście już na miejscu. Chodź nol Mam
ci pomóc?
Słyszałem mój własny głos, brzmiał
jak skrzeczenie postrzelonej sroki. Wi
działem Marvina, jak siedział tam, blady
na twarzy, ze stateczkiem w jednej ręce,
sową z półki Nory w drugiej. Chętnie
zamieniłbym tę sowę na Norę. Ona wie
działa, co trzeba powiedzieć i zrobić. By
łem kłębkiem niezdecydowania. Kierow
ca trzasnął drzwiami, otworzył furgonet
kę z tyłu i zaczął wyładowywać kosze,
walizki, skromne nieliczne meble. Mar-
vin spojrzał na mnie, potem zsunął się
ostrożnie na ziemię, wziąłem go za ra
mię. Stał i rozglądał się dokoła: mury,
głębokie niebo jesienne nad trzepakiem,
dzieci, które stały dokoła zagapione.
— Hej ty, zaiwaniasz w piłkę, co? —
krzyknął Peter.
Marvin potrząsnął głową, kiwnął nią
gwałtownie tam i z powrotem. Ale Ger
da powiedziała głośno:
— Nazywamy się Lundgren, to jest
Marvin, a ja jestem Gerda. I mam na
dzieję, że będziemy żyli w zgodzie i że
będziecie bawić się grzecznie z Marvi-
nem i pomagać mu. Choć jest duży, jest
16
dzieckiem jak wy, bo był ciężko chory.
Johan z pewnością opowiadał wam
0 tym.
Milczałem, obszedłem samochód wo
koło, żeby pomóc przy wyładunku, dzie
ci się nie odzywały, Peter też milczał.
Miałem takie uczucie, jakbym chciał się
zapaść pod ziemię. Nie poradzę sobie
z tym, pomyślałem.
Ktoś krzyknął:
— Patrzcie, widzieliście kiedy takie
radiol
Wziąłem stare radio z lat trzydzie
stych, które stało na stole, i poszedłem
ku bramie i ciemności, i wszedłem przez
otwarte drzwi do izby z wytartym lino
leum i jaskrawo świecącą lampą, jeszcze
bez abażuru. Byliśmy tam już poprze
dnio, umyliśmy okna i posprzątaliśmy,
tato dopilnował, żeby było światło, ma
ma wyszorowała podłogę, a ja starałem
się oczyścić kuchenkę gazową. Starą
1 zardzewiałą. Postawiłem radio na para
pecie okna i znów wyszedłem na dwór.
Spotkałem kierowcę, który wnosił po
dwa krzesła. Przyszła Gerda z koszem
i powiedziała mijając mnie:
— Zajmij się rzeczami Marvina, on ci
pomoże.
Podszedłem do Marvina, który stał
dalej w drzwiach samochodu.
— Naprawdę nazywasz się Mar-
świn? — zapytała mała dziewczynka pa
trząc na Marvina. — Skąd wziąłeś takie
śmieszne imię?
2 —Raj 17
— On się nazywa Marwin — powie
działem. — I to jest bardzo ładne imię.
Chodź no, odstawimy na bok twoje rze
czy, a potem będziemy obaj pomagać
przy przenoszeniu.
— Barwinl — krzyknął Peter głośno
i triumfująco i rzucił piłkę w powietrze,
aż spadła z głuchym stukiem na dach
samochodu. Wprowadziłem Marvina do
bramy, gdy wtem poczułem uderzenie
piłką w plecy, puściłem Marvina i od
wróciłem się, poszedłem z powrotem.
Podwórko skakało mi przed oczyma,
złość jak czerwone punkciki zasłaniała
mi widok, podszedłem do Petera złośli
wie uśmiechniętego i powiedziałem:
— Uważajl Un jest chory i jeśli za
mierzasz się z nim droczyć, to...
— To co...? — powiedział Peter pod
chodząc o krok bliżej. Przyciągnął mnie
do siebie, przycisnął dłoń do mojej
twarzy i przegiął mi głowę w tył. Cały
czas żuł gumę.
Widziałem jego twarz tuż przy swojej
i uderzyłem, na ślepo. Odniosłem wraże
nie, jakbym wyrżnął w stos kamieni.
Zdyszany chwyciłem go za kark, staliśmy
chwiejąc się jak pijani, aż nadszedł ktoś
i oderwał nas od siebie.
— Co się tu dzieje?
Gerda przyglądała się nam uważnie,
trzymając nas z dala jednego od drugie
go, była silna.
— Tak się nas nie wita — oświadczy
ła. — Marvin się przestraszy, jak to zo
baczy. To nie jego wina, że się taki
urodził. Jak ty się nazywasz?
— Ee — bąknął Peter.
— To nie bardzo się nadaje na imię.
No, uważajcie teraz, żebyście się spokoj
nie zachowywali. Marvin potrzebuje po
mocy. Jak z tym będzie?
Puściła nas nagle. Peter stał cicho, po
tem splunął w bok, odwrócił się i po
szedł.
Powiedziałem cicho:
— On jest niedobry. Nie mogłem się
powstrzymać, bo mnie rozzłościł.
— Załatwimy to później — rzekła
Gerda. — Chodź no. Możesz pomóc Mar-
vinowi, żeby poczuł się jak w domu.
Złapałem dwie walizki i zacząłem je
taszczyć do mieszkania. Marvin siedział
na krześle w pustym pokoju, twarzą
zwrócony ku oknu, małej szczelinie wy
chodzącej na mur. Sowę i trójmaszto
wiec postawił przed sobą. Jadł kanapkę
z serem. Pokój zaczął się zapełniać rze
czami. Dwa łóżka, które wnieśliśmy do
środka, były założone rozmaitej wielkoś
ci kartonami. Odezwałem się:
— Sowa będzie się tu dobrze czuła,
zobaczysz!
Marvin pomyślał chwilę nad tym. Po
tem powiedział:
— Ona jest Nory. Nora dostanie ją
z powrotem. Ale ona się tu dobrze czu
je. Ona widzi w ciemności. A tu jest
ciemno.
— Ale tu będzie jasno, bo tu jest
19
elektryczności i możecie mieć tu wiele
lamp. Tego nie mogliście mieć na Łuku.
Nie powinienem był tej nazwy wspo
minać. Marvin oparł głowę w zagłębie
niu ramienia, które położył na parapecie
okna, nic nie mówił. Ostry wiatr dął
przez sklepienie bramy. Gerda i kierow
ca chodzili tam i z powrotem nosząc
rzeczy.
Odezwałem się:
— Pomożemy im chyba, co, Marvin?
Marvin nie odpowiedział.
Gerda podeszła do niego, położyła mu
rękę na karku i rzekła:
— Tu opodal pachnie morzem, Mar-
vin. Jest niedaleko stąd. I możesz mieć
w kuchni alkowę całkiem dla siebie.
Zmieści się tam łóżko, zobaczysz, i stół.
W szafce nad nogami łóżka pomieszczą
się wszystkie twoje rzeczy. To będzie
twój pokój, którym tylko ty będziesz
dysponować, nikt inny.
Marvin poderwał się i zapytał:
— Nikt inny?
— Nikt.
— Sowa widzi w ciemności. Ten, kto
widzi w ciemności, da sobie radę.
— Naturalnie.
— No to dobrze. Już idę.
Był już całkiem spokojny. Wstał i po-
szlimy razem z powrotem do samochodu.
Większość rzeczy była już wniesiona do
mieszkania. Została jeszcze ciężka komo
da. Marvin podszedł do niej, przykucnął,
objął ją ramionami.
20
— Nie dasz radyl — krzyknął jakiś
mały chłopak.
Z wolna Marvin podniósł komodę.
Chwiał się lekko, poczułem dreszcz stra
chu niczym zimny strumień wody po
grzbiecie. A jeżeli on się ugnie, jeśli
upadnie! Ale Marvin wyprostował się
i poszedł potem powoli z komodą w ra
mionach w stronę bramy. Dzieci odsunęły
mu się z drogi. Było zupełnie cicho.
Zmierzch zapadał szybko, niebawem nie
będzie już dobrze widać. Zapalono la
tarnię na podwórku. Złapałem palmę
w drewnianej donicy i powędrowałem
za Marvinem. Gerda nakryła stół narzu
tą, lampa miała już abażur i świeciła jak
gorące słońce. Na podłodze lśniły świeżo
uprane szmaciaki. Marvinowi wystąpił
na czoło pot. Postawił ostrożnie komodę
pod ścianą. Podniósł się i nasłuchiwał.
Na dworze, na podwórzu, krzyczało kil
ka mew, przenikliwie, aż echo się niosło.
— Mewy! Zupełnie jak w domu!
— My j e s t e ś m y już w domu — po
wiedziała Gerda.
— Wnet będą marzły — mówił Mar-
vin. — Wnet przyjdzie śnieg i wtedy one
marzną. Wtedy ja je ogrzeję i znowu bę
dą żywe. Przyniosę je tutaj, bo tu jest
ciepło.
Kiwnął do nas głową, włosy opadły
mu na czoło. Twarz promieniała radoś
cią.
ALFREDOWIE
Na dnie basenu pływackiego u Alfre
dów leżała kapsla od piwa. Szczerzyła
się na nas jak szczątek jakiejś nieznanej
ryby. Pani Alfred spojrzała w dół na zie
lone kafelki i powiedziała:
To jakiś defekt aparatu oczyszcza
jącego. Cały ten dom jest z defektami.
Ale jest za to duży — odezwał się
tato i nagle zrobił się czerwony na
twarzy.
Na zdrowie — powiedział dyrektor
Alfred. — Witamy pod naszą skromną
strzechą.
Na skromną strzechę składała się pię
trowa willa o sześciu pokojach i z po
mieszczeniem na ulubione zajęcia. Był
tam, jak już wspomniałem, basen pły
wacki, sauna i garaż na dwa samochody.
Przed szerokimi oknami wisiały jasne
tiulowe firanki, kunsztowne niczym hal
ki baletnic w tańcach ludowych. Neony
stwarzały fiołkowy nastrój w ogrodzie
zimowym. Otwarty kominek mógł zmie
ścić całego dzika na rożnie.
Zaraz zaczną pić — powiedział
Eryk. — Chodź, urywamy się.
Urwaliśmy się. Obok sauny, barku
z piwem, pokoju sportowego, kącika TV
z olbrzymią kanapą. Po schodach do
22
lśniącego od chromowych okuć hallu
z pomarańczowym dywanem, do pokoju
Eryka. Był utrzymany w tonacjach bieli
i zieleni, a za dużymi ciemno połysku
jącymi szybami okien majaczyły ciem
ne korony sosen. Eryk włączył magneto
fon stereo, popatrzył na mnie i powie
dział:
— Skurczyłeś się.
— Urosłem pięć centymetrów. Niedłu
go już będę taki wysoki jak Marvin.
— Ach, on. No i jak on się ma, ten
nasz mały letni idiota? Wybacz, ale
prawda jest ważna. Przyznaję, że zacho
wałem się głupio, ale równie głupio jest
udawać, że on jest normalny. No nie?
— A któż jest normalny, jeśli wolno
spytać?
— Już samo to pytanie jest trochę
zwariowane, co? Marvinowi nic nie bra
kuje, prócz tego, co mu brakuje. Papie
rosa?
Potrząsnąłem odmownie głową:
— On jest czasem mądrzejszy niż my
obaj.
Siedzielimy przez chwilę w milczeniu.
Potem Eryk dorzucił:
— Mówią, że interesy papy schodzą
na psy. To dlatego oni robią teraz taki
hałas.
Nie miałem tu nic do dodania. Wędro
wałem po pokoju Eryka i oglądałem te
jego wszystkie cuda: magnetofon, kame
rę filmową, miniaturową kolejkę, mikro
skop. Pochyliłem się nad nim. Zawsze
23
\
marzyłem o naprawdę dużym i dobrym
mikroskopie. Eryk nastawił go.
— Widzisz teraz dobrze?
Patrzyłem w świat który mógłby być
morzem z obcymi ciałami pływającymi
w swym własnym zielonkawo mieniącym
się świetle. W świecie tym wszystko
było ciche i piękne: nikt nie pił, nie kłó
cił się, nie chełpił. Nie było tam żadne
go niepokoju, tylko znaki, których nie
umiałem wytłumaczyć, kształty, których
moje oko nie mogło widzieć; cały
świat był nimi wypełniony. Było to tak,
jakbym zanurzył się z otwartymi oczy
ma w kryształowo przezroczystej wo
dzie.
— Myślisz, że Marvina mogłoby to
zainteresować, żeby tu przyjść? — zapy
tał Eryk. — Ale gdyby się wściekł albo
gdyby coś stłukł czy rozbił, będzie na
turalnie awantura.
Prawie nie słyszałem, co mówił. Nie
chętnie oderwałem się od mikroskopu.
— Kiedy jest ze spokojnymi ludźmi,
sam jest przeważnie spokojny.
Eryk chodził nerwowo po pokoju.
— My wcale nie jesteśmy spokojnymi
ludźmi. A jak ktoś upuści na ziemię za
pałkę albo rozleje kropelkę wody, mama
zaraz przybiega ze szmatką, a papa gde
ra. O długowłosych i radykałach, i o po
lityce, i podatkach, i o tym, jak harował
i pracował, i jak mu się za to wywdzię
czamy. Kłócicie się u was w domu?
— Dosyć rzadko.
24
— Jak oni mieszkają, Marvin i jego
mama?
— W jednym pokoju z kuchenną al
kową. Marvin mieszka w alkowie. Jest
tam dość ciemno, cały dzień.
— Jak ludzie mogą mieszkać w takich
mysich norach?
— Oni nie mają wyboru.
Słyszałem głos taty mówiącego coś fal
setem, a potem huczną salwę śmiechu.
Eryk powiedział:
— Jak ten balon pęknie, i my też
wkrótce wylądujemy w jednym pokoju
z kuchenną alkową. Papa dostanie pracę
jako hydraulik, a mama zacznie chodzić
do sprzątania, ona to świetnie robi. Be
atrycze dostanie fioła, a ja zwieję.
— Dokąd?
— Na południe. Wyspy Bahama, gdzie
można zarobić pieniądze. Być nurkiem,
poławiać perły. Dostałem na urodziny
wyposażenie dla nurka. Pod wodą nie
widzi się tych wszystkich głupich ludzi
i nie słyszy się ich głupiego gadania.
Jest tam czysto aż do dna.
— I cicho.
— I cicho.
Uśmiechnęliśmy się do siebie: mieliśmy
coś wspólnego. Spostrzegłem nagle, że
jest coś, co lubię u Eryka, mimo że cheł
pił się, mimo że był zarozumiały i często
złośliwy. Nie przypochlebiał się. Właści
wie wcale nietrudno mi było wyobrazić
go sobie w kuchennej alkowie Marvina
z miniaturowym stolikiem i szafką w no-
25
gach łóżka. Tam w każdym razie nie
mógłbym chodzić w tę i z powrotem jak
zwierzę w klatce.
Wyłączył stereo i telewizor. Lampka
w mikroskopie zgasła. Powiedział:
— Czasem nie chciałbym w ogóle
mieć żadnych maneli. Żyć bez grosza.
Rozumiesz?
Kiwnąłem potakująco głową.
— Mama czasem opowiada, jak jej się
powodziło. Jej papa zaczął od zera. Byli
ubodzy. Było im cholernie ciężko i przy
puszczam, że Marvinowi też musi być
dość cholernie ciężko, jeśli to rozumie.
— Czasem rozumie.
W drzwiach stanął tato, włosy miał
w nieładzie, a wzrok lekko szklisty. Na
twarzy miał głębokie bruzdy, a w dłoni
trzymał szklankę. Znałem to wszystko.
— No i czym to zajmują się młodzi
panowie?
— Zapuszczamy długie włosy i gada
my o seksie —odparł Eryk. —A w prze
rwach palimy papierosy i pijemy wódkę.
— E tam, siedzimy tutaj tak sobie
i gadamy — wtrąciłem. — O różnych
rzeczach.
— Chodź tul — krzyknęła mama
Eryka z salonu, gdzie stereo zaczęło
młócić południowoamerykańską muzykę
na schyłek dnia z chórami ochrypłych
głosów. Tato znikł, a Eryk pogrzebał w
szufladzie swego biurka i wyciągnął
stamtąd fotografię.
— Skąd to masz? — zapytałem.
— Od Nory.
Patrzyliśmy na zdjęcie: wieczór świę
tojański na wyspie, my wszyscy ustawie
ni przed kamerą Nory. Sóder, tato i ma
ma, Marvin i ja. Piękny, łagodny letni
wieczór przed tysiącem lat, kiedy to
pojawili się Eryk i Beatrycze i zepsu
li go.
— Was nie ma na fotografii — bąkną
łem.
— Nie powinniśmy byli w ogóle się
zjawić — odrzekł Eryk. — No cóż, czło
wiek się poprawia, póki żyje, jak powie
dział skazany na śmierć.
Nie zrozumiałem go. Ledwie rozumia
łem samego siebie. Widziałem nas obu
w czarnym oknie: dwóch zupełnie nie
znanych chłopców. A taty i mamy nie
rozumiałem często wcale. Przyszło mi na
myśl, że o tym, o czym rozmawiałem
z nimi poprzedniego lata, nie mógłbym
i nie chciałbym już rozmawiać z nimi te
raz. Zacząłem rozmawiać z samym sobą.
Owo lato, owa noc świętojańska były
niesłychanie daleko. Pamiętałem, jaki
byłem zły, jak uciekałem. A teraz? Czy
tak bardzo się zmieniłem? Czy nie uni
kałem może wszystkiego, co trudne, jak
tylko się dało? Przyszedł mi na myśl
Marvin stojący przy drzwiach samocho
du ze swoim trójmasztowcem i swoją
wypchaną sową. Przypomniałem sobie
twarz Gerdy, nie oskarżającą, ale też
i nie szczęśliwą. Patrzyłem krytycznie na
siebie samego, kiedy stałem tam tak
27
obok Marvina. To było gorące lato.
Mieszkaliśmy na Sosnowym Przylądku.
Właśnie teraz Nora i Sóder siedzieli mo
że przy małym okienku wychodzącym
na zatokę i Nora czytała coś głośno
z jednej ze swoich ukochanych książek
z bajkami. Co to ona powiedziała raz
o bajkach? Że są prawdziwsze niż wiele
innych rzeczy? Na fotografii stała z unie
sioną ręką, śmiejąc się. W dole na
okrężnicy przejechał ambulans na syre
nie, wybijając dziurę w ciszy, dziurę w
muzyce, i znikł jak zanikające echo.
Marvin trzymał w ręku bukiet kwia
tów. Tego nie pamiętałem. Patrzył prosto
w kamerę, nic nie było zmienione, nie
miał się nigdy zmienić, miał zawsze po
zostać tym samym, zawsze być dziec
kiem, przez całe swoje życie. Czy tylko
nie zapragnie stać się dorosłym, nie za
marzy, by stać się innym? Czy było się
szczęśliwszym wtedy, gdy się rosło i sta
wało innym, zmieniało i może nie po
znawało samego siebie?
Płomienie świec chwiały się na prze
ciągu. Eryk pochylił się ku mnie i po
wiedział:
— Jeśli prysnę, pójdziesz ze mną?
— Skąd weźmiemy pieniądze?
— O, pieniądze, to się załatwi. Mam
książeczkę bankową.
— Nie wiem.
— Niedużo wiesz.
— Być może. Ale ja właściwie nie
mam żadnego powodu.
28
Siedzieliśmy w milczeniu. Widziałem,
jaki blady jest Eryk. Bąknął sam do sie
bie:
— Eryk Alfred, człowiek, który wszy
stko wie, wszystko umie, wszystko wi
dzi!
— I wszystko ma!
— Wszystko ma!
Eryk patrzył na mnie z twarzą, która
była maską. Uśmiechnął się z przymu
sem. Nie mogłem mu odpowiedzieć
uśmiechem, nagle zatęskniłem gwałtow
nie, by znaleźć się z dala od tego całego
domu, zatęskniłem do siebie. Za ścianą
w salonie rozległa się znów muzyka, zry
wem na wysokim tonie, który ongiś zwa
lił mury Jerycha, a teraz wysuwał się
ze stereo na dobrze naoliwionych kół
kach: Louis Armstrong. Tata i mama
mieli tę płytę. Wszyscy starsi ludzie
mieli ją i słuchali jej, jak gdyby to było
coś, co stracili i czego nigdy nie odzy
skali.
Wszyscy mieliśmy swoje fotografie.
PAŹDZIERNIK
Brzozy w parku za oknami klasy za
częły płonąć jaskrawymi barwami paź
dziernika. Stały złotożółte odcinając się
od ciemnych zadumanych krwawych
klonów, jak wykrzykniki na tle szarego
nieba. Godziny posuwały się naprzód
skrzypiąc jak kreda w dłoni nauczyciela.
Pisał i pisał na tablicy, a my pisaliśmy
za nim. Pachniało mokrą odzieżą, pano
wał zaduch. W następnej godzinie mie
liśmy z krzykiem i zgiełkiem wpaść do
sali gimnastycznej, by ustawić się w
dwuszeregu przed Gutaperką, naszym
nauczycielem gimnastyki. Zawsze pod
skakiwał, ubóstwiał przyrządy gimna
styczne, a w szczególności rek. Myśla
łem, że jego godzina mogłaby być za
czerpnięciem tchu, chwilą wolności w
ciągu szarego dnia. Ktoś mógłby zrobić
wypad na łono natury, inny pójść na
pływalnię, a ci, którzy chcieliby udo
wodnić swoją niewiarygodną spręży
stość, mogliby wiązać węzełki na sobie
samych, gdyby chcieli. Ale niel Gimna
styka na przyrządach — albo koszyków
ka. Podajl Idiota! Tutaj! Johnny!
Chodziło o to, żeby się wyróżnić, żeby
być pierwszym, wygrać, dzielnie wal
czyć, rywalizować i zwyciężyć uzysku
30
jąc rekord osobisty, biegać w kółku dla
wiewiórek. Gutaperkę można było spot
kać w każdy ładny niedzielny poranek
zdyszanego i trenującego, ile sił. Był nie
spożyty, młody, entuzjasta — i trochę
pogardliwie odnosił się do takich jak
ja.
Obserwowałem otaczające mnie twa
rze. Kilku siedziało gapiąc się nie wiado
mo na co, może śnili w środku, budowali
sobie okręty do ucieczki albo obserwo
wali, jak jabłko Adama na szyi nauczy
ciela skakało to w górę, to w dół. Kilku
prowadziło rozmowy szeptem albo pół
głosem, strzelało papierowymi strzałami,
żuło gumę i nakładało uroczystą minę,
gdy poczuli na sobie wzrok nauczyciela.
A ten mordował się i ciągnął za cienkie
nici, jakie miał do dyspozycji, starał się
utrzymać nasze znużenie w równowadze,
usiłował skłonić nas do słuchania. Setki,
tysiące razy opowiadał już te same hi
storie, pisał te same teksty, stał przed
takimi samymi bladymi chudymi jesien
nymi twarzami, które z wolna koło Bo
żego Narodzenia robiły się białe jak
papier.
Czasem słychać było nowy ton, gdy
cała szkoła ożywiała się nagle jak dyna
mo: krzyki i wrzaski, kiedy pierwszy
śnieg, który się utrzymał, wirował wo
kół nas, pędził nas zadyszanych przez
drzwi, po schodach na górę. Godziny,
kiedy ten ton był samotny, ale sły
szałem go stale, tylko w duchu. Jak po-
31
urózowałem na statku Beagle, jak toną
łem i ześlizgiwałem się z ciemnych skal
nych występów ze srebrnym pasmem
spienionej wody za sobą, jak odkrywa
łem nowe fantastyczne zwierzęta, jak
wzory geometryczne nagle stawały się
jasne, wyraźne i piękne. Pamiętam kla
sówkę z geometrii, kiedy zapomniawszy
o zadaniu rysowałem dalej, zbudowałem
posługując się kątomierzem i dobrze za
ostrzonym ołówkiem ruch fal, nieskoń
czony rząd fal, wachlarzowate śpiewne
linie. 1 jak Gąsior — nasz nauczyciel
matematyki — pokazał moje zadanie
klasie mówiąc: „Johan stworzył tutaj
z trójkąta równobocznego fantazyjny
wariant, który jest bardziej oznaką jego
błądzących uzdolnień artystycznych niz
dowodem jego zainteresowania matema
tyką. Bez wątpienia piękne walory, któ
re muszę ocenić niedostatecznie".
Niedostatecznie, dostatecznie. Dobrze.
Celująco. Ostrzeżenie.
1 zmęczenie rankami, które z każdym
dniem robiły się mroczniejsze. Gdy słoń
ce wychodziło zza chmur, odwracaliśmy
ku niemu twarze. Klasa wypełniała się
światłem, a na gołą białą ścianę padał
krzyż okiennych ram. Połyskiwały oku
lary nauczyciela. Może i on tęsknił
gdzieś w dal, do jakiejś odległej wyspy,
do Galapagos albo do Luku.
Teraz drzewa wokół chaty Sódera sta
ły jak pochodnie. Raj płonął przed sza
rym i ciężkim od wody szeregiem dni
32
listopadowych. Na Łuku zamarło wszel
kie życie. Woda spokojna jak lustro.
Wszyscy ludzie w swoich mrowiskach.
Tato i mama każde w pracy. Gerda od
sypia poranną zmianę odprowadziwszy
wpierw Marvina na kurs dla umysłowo
chorych dzieci. Marvin przed klockami
z testami. Nora na swoim kursie. Każdy
na swoim kursie.
A tymczasem jesień płonęła i płonęła.
POKÓJ MARYINA
Marvin siedział na brzegu łóżka
z książką z obrazkami w ręku. Był szary
jesienny dzień, ciepły i wilgotny. Nad
morzem leżała mgła przesłaniając wy
spy i szkiery. Kiedy przyszedłem ze
szkoły, stanąłem na nabrzeżu i przyglą
dałem się wolno falującej wodzie, na
której pływały kawałki desek, puszki,
śmiecie. Wszystkich łodzi nie wciągnię
to jeszcze na ląd. Olle pytał, czy wyjdę
do miasta po szkole. Ale ja pamiętałem,
że obiecałem odwiedzić Marvina, i po
wiedziałem, że nie. Choć chętnie byłbym
poszedł. Siedziałem na krześle naprze
ciwko Marvina, w kuchni. Było całkiem
cicho. Gerda poszła do kogoś sprzątać.
Spała na zmiany.
— Nie wiem, co to jest — powiedział
Marvin. Siedział wyprostowany i patrzył
obok mnie w dal, za stół kuchenny, za
okno aż na mur z trzepakiem naprze
ciwko.
— Co takiego?
— To jest bardziej martwe. Tu jest
bardziej martwo. Uczą mnie różnych
rzeczy, ale tu jest bardziej martwo. Nie
ma morza i nie ma drzew. Tam z tyłu
jest.
Kiwnął głową w stronę trzepaka.
— Chodzi ci o tę Wykałaczkę? To
klon.
_ Nie mielimy takich drzew w domu.
Ono jest jak w klatce.
Marvin przeciągnął rękawem koszuli
po oczach. Zaczął się kołysać tam i z po
wrotem i dyszał jak imbryk, który ma
się wygotować. Brzmiało to jak gwizda
nie. Książka z obrazkami wypadła mu
z rąk, ale nie zauważył tego. Podniosłem
ją
— Lubisz tę książkę?
— Oni tam mają takie stare stroje.
Tańczą wokół umajonego słupa.
— Mógłbyś ze mną pójść do bibliote
ki, tobyśmy ci znaleźli coś przyjemniej
szego.
Marvin przestał się kołysać.
— A może chcesz pożyczyć którąś
z moich książek?
— Tam jest tyle słów.
Spojrzał prosto na mnie i dodał:
— Ja nie wiem, co to jest! Ja nie mo
gę! Wszystkie liście opadają i drzewa
umierają. I już nie wracają. Umierają.
Odchodzą i umierają. Gerda odchodzi,
ona nie wróci.
— Naturalnie, że wróci — odpar
łem. — I posiedzę tu z tobą, dopóki nie
przyjdzie.
— Wszystko zwiewa wiatr, wszystko
zmywa deszcz.
— Jest teraz jesień. Potem będzie zi
ma i śnieg spadnie i przykryje wszystko,
a podwórko stanie się całkiem białe
3» 35
iem stamtąd odejść, do domu, do mego
pokoju z mikroskopem i tranzystorowym
radiem, i lampą do czytania, do bez
piecznego domu. Żeby tylko ta Gerda
już przyszła!
Kilka ciężkich kropli deszczu uderzyło
o parapet okna.
— Chodź, pójdziemy do mnie — po
wiedziałem.
Wstałem i poszliśmy do pokoju, gdzie
stało łóżko Gerdy z szydełkowaną narzu
tą, okrągły stół otoczony czterema bia
łymi krzesłami, z lampą z abażurem w
kwiaty.
Macie kawałek papieru i ołó
wek? — zapytałem.
Marvin podszedł do komody, wysunął
szufladę i wyjął papier listowy i ołówek.
Usiadł przy stole. Stał tam wazon z astra
mi. Marvin ujął ołówek, pochylił się
nad papierem o wyblakłych brzegach.
Ręka jego leżała bez ruchu. Ściskała
ręką drukowanymi literami: JESTEM
U JOHANA.
Przesylabizował ten tekst. Ręka jego
była jak martwa.
— Ona nie wie, kto — powiedział. —
Ona pyta i nie wie, kto.
Ujął ołówek i narysował duże M.
— Teraz już wie — rzekł.
I kiwnął głową, zadowolony.
W bramie uderzyła nas fala powietrza,
ciężkiego i pachnącego wodą. Rynsztoki
pluły nadmiarem nagromadzonej w nich
wody, ale deszcz stopniowo ustawał. Na
schodach spotkaliśmy Petera. Przystanął
i skrzywił się pogardliwie.
— Patrzcie no, nasi nieodłączni przy
jaciele!
— Chodź! — powiedziałem do Mar-
vina.
Marvin szedł prosto przed siebie. Peter
musiał się odsunąć na bok. Ale Marvin
był przestraszony, widziałem to po nim.
Niemal wbiegł na schody. Za sobą sły
szeliśmy przenikliwe gwizdanie Petera.
— Nie zwracaj na niego uwagi!
Ale Marvin stanął, trzymając się moc
no poręczy. Obejrzeliśmy się za siebie.
Było całkiem cicho w pachnącym lino
leum zmierzchu na schodach. Jakieś
drzwi zatrzasnęły się.
Wolno Marvin osunął się na schody.
Usiadłem obok niego i powiedziałem:
— Możemy oglądać moje znaczki po
cztowe. Chcesz? Albo patrzeć w mikro
skop. Eryk ma fantastyczny mikroskop.
Marvin siedział w milczeniu.
Za drzwiami u Bjórklóvów dała się na
gle słyszeć hałaśliwa muzyka. Ktoś krzy
czał coś szorstkim głosem, potem zrobiło
się znowu cicho. Mogliśmy widzieć lśnią
ce asfaltem podwórko i ciemność w bra
mie Marvina. Widzieliśmy Wykałaczkę,
podpartą kijkiem, osłoniętą siatką na
kury. Była to bardziej gałązka niż
drzewko.
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.
Nagle przyszła mi do głowy myśl i szyb
ko rzekłem:
— Pamiętasz delfiny?
Marvin puścił z wolna poręcz scho
dów. Zmarszczył swoje ciemne brwi, wą
skie oczy zabłysły.
— Kiedy się bałem, przychodziły do
mnie. Ale to mi się śniło, tu ich nie ma.
— Zobaczysz, że cię tu odnajdą.
Chodź!
Chwyciłem go za ramię i chętnie pod
niósł się. Weszliśmy na schody i otwo
rzyłem drzwi mieszkania. Owiał mnie
dobrze znany zapach m o j e g o domu.
Miałem takie wrażenie, jakbym wlókł za
sobą skalny blok. Nikt jeszcze nie wró
cił. Marvin poszedł za mną do mego po
koju. Usiadł na moim łóżku zwiesiwszy
swe długie ręce. Rozejrzał się dokoła.
— Co tu masz?
— Tylko blok rysunkowy i moje kred
ki. Chcesz?
Wcisnąłem mu w ramiona blok i po
dałem kredki. Powiedziałem:
38
_ Onegdaj śniło mi się, że byłem
morskim lwem i mknąłem przez morze
lekko jak piórko. To było tak, jakbym
tańczył. Woda była turkusowozielona.
Mogłem oddychać, nie musiałem wynu
rzać się na powierzchnię. I było tam ja
sno, aż daleko w głąb.
Marvin skinął głową. Jego dłoń nary
sowała ciemnoniebieską głębię, poma
rańczowe słońce, które niemal wypaliło
dziurę w papierze. Rysował lekko, wcale
się nie wahając. Ale wybierał kolory
starannie, dokładnie oglądał każdą kred
kę. Na skalnym występie narysował je
lenia. Rogi miał czerwone i sięgające aż
do nieba. Marvin zagłębił się w rysunek
i nie musiałem mu towarzyszyć. Wyją
łem mój zeszyt z biologią i usiadłszy
przy moim biurku powtórzyłem zadania
z całego tygodnia. Było cicho i spokoj
nie, i nie musieliśmy nic do siebie mó
wić. Zapaliłem lampę w nogach łóżka,
ale Marvin nie zareagował na to, tylko
dalej rysował. Rysował delfiny w mo
rzu, ciemne cienie w niebieskim morzu.
Były tam. Wabił je tutaj. Rysował swoje
najpiękniejsze sny.
MATTI I GERDA
Gerda postarała się o tabliczkę z na
zwiskiem, na drzwiach widniał napis:
Lundgren. Zadzwoniłem, otworzył mi ja
kiś obcy mężczyzna. Powiedział natych
miast:
— Ty jesteś Johan?
— Tak.
— Wejdź.
Miał ciemną twarz o ostrych rysach,
rzadkie włosy, zaczesane do tyłu. Było
w nim coś ptasiego. Ale ręce miał duże
i szerokie, barki mocne. Powiedział:
— Nazywam się Matti. Pracuję jako
kierowca w fabryce, gdzie Gerda jest
sprzątaczką. Gerda wyszła do miasta z
Marvinem. Za chwilę wrócą. Siadaj.
Przyglądał mi się uważnie. Czułem się
zakłopotany. Musiał mieć klucz do mie
szkania.
— Jesteś najlepszym przyjacielem
Marvina, jeśli dobrze zrozumiałem.
— Bardzo lubię Marvina. On jest do
bry.
— Dobry? On jest trudny, z tą swoją
chorobą i w ogóle. Trzeba być ostroż
nym, ale nie za ostrożnym.
Zapalił papierosa, z namysłem.
— Jak to? — zapytałem.
— Jestem zdania, że czasem trzeba mu
coś kazać, inaczej nic z tego nie będzie.
On potrzebuje porządnego podparcia.
Wielu ludzi pieści się ze swoimi dziećmi,
a jeśli chodzi o Marvina, to się wprost
nasuwa.
— Gerda chyba nigdy tego nie robiła.
— Może i nie.
— Ale oni nie czują się tu dobrze.
— Muszą się czuć źle. Ale jest coraz
lepiej i lepiej. Gerda jest pracowita i rze
telna. Moja rodzina też pochodzi ze szkie-
rów. Pamiętam, jak to było. Ciężko.
Skończyłem chodzić do szkoły po pod
stawówce i dostałem pracę. Ilekroć tra
fiała się szansa, uciekałem na morze. Po
życzałem łódki albo kradłem. Czasem
człowiek nie ma wyboru.
Siedziałem w milczeniu.
— Jesteśmy teraz obydwaj miejskimi
dziećmi, no nie? Ty w każdym razie wy
glądasz, jakbyś wyrósł z asfaltu, co? Al
bo jak kartofel w piwnicy.
Uśmiechnął się do mnie, miał równe
białe zęby i ciemny zarost. Nie wiedzia
łem, czy go lubię, czy nie. Było w nim
coś, co mnie odstraszało.
Zdusił na wpół wypalonego papierosa
na pokrywce słoika od kawy i powie
dział:
— Naturalnie dużo czytasz?
— Tak.
Skrzywił się.
— Ładne słowa, zagraniczne słowa.
Nie, na to brak czasu. I zainteresowania,
szczerze mówiąc. Wszyscy ci, co czyta
ją, czy stają się naprawdę mądrzejsi? I
większości można się dowiedzieć z tele
wizji.
— Czyżby?
— Cóż to, panie filozofie?
— Chodzi mi o to, że grzęźnie się prze
cież w tym, co oni dla człowieka przeżu
wają.
— To ci powiedział twój tata.
— I co z tego.
— Okej. Dawaj ciąg dalszy.
— Nie można samemu nic zrobić, nic
wymyślić, nic zmienić, nic dodać, nic
ująć. Obraz jest tam. Książka to inna
sprawa. Weźmy... weźmy na przykład
Marvina. Opowiada o delfinach, które
mają mu pomóc, gdyby się topił.
— Delfiny? Nie słyszałem. Ale on wy
gaduje mnóstwo rzeczy, jak już zacznie.
Delfiny nie zachodzą chyba tak daleko
na północ?
— W książkach można wyczytać o
tym, czego nie ma. W telewizji wie się
przeważnie, jak to jest.
— Uważaj, żebyś nie rozbił sobie gło
wy o ścianę z tymi wszystkimi twoimi
snami i marzeniami. Trzeba być czujnym,
chłopcze. Inaczej wszystko idzie w dia
bły.
— A Marvin?
— Jak to Marvin?
— On chyba musi móc marzyć. Dla
niego jest ważne, ważniejsze niż dla nas
innych, bo to mu pomaga.
— Chciałbym w to wierzyć.
42
_ Poza tym, czy pan nigdy nie marzy?
_ Pleciesz. Oczywiście, że marzy się
czasem, nocami. Ale to inna sprawa.
_To wcale nie jest inna sprawa.
Otwarły się drzwi i weszli Gerda i
Marvin. Marvin podszedł zaraz bliżej i u
siadł. Pochylił się do przodu z czapką
naciągniętą nisko na oczy.
— Było światło we wszystkich wysta
wach. Stały tam lalki, a w jednym oknie
stał samochód. Wszędzie mnóstwo ludzi.
Obijali się o mnie cały czas. Było też kil
ka gołębi, były brudne i leniwe i omal
ich nie przejechali, ale nie. Były tam
schody, po których nie można było iść,
toczyły się tylko pod górę. Wszędzie du
żo gadano, wciąż. Nikt nie miał na mc
czasu. Wokół trawników były sztachety.
_Marvin, kochany, widziałeś już to
wszystko dawniej — westchnęła Gerda i
ciężko usiadła. — Chyba nigdy nie sta
niemy się prawdziwymi mieszczuchami.
Jak mnie bolą nogi. I zapomniałam po
stawić jedzenie na kuchni.
_ Ja się tym zajmę — wtrącił Mat-
ti. _ Siedź i odpoczywaj. Miałem budu
jącą rozmowę z tym tu panem profeso
rem.
I znikł robiąc kilka szybkich niemal ta
necznych kroków.
Gerda wyglądała na zmęczoną.
— Jak idzie ze sprzątaniem? — spyta
łem.
_ Ciężko. Wciąż jeszcze nie przywy
kłam. To inna rzecz szorować własną
podłogę w swoim własnym czasie. A to
jest praca na zmiany i najgorsze są te
wczesne zmiany poranne. Ile ludzie zuży
wają papieru! To wprost niewiarygodne.
Wszędzie papiery. Te wszystkie kosze na
papiery. I te dywany. Oni to nazywają
krajobraz biurowy, z kwiatami i muzyką.
A żebyś zobaczył naszą klitkę na wy
picie kawy. Mieszczą się tam zaledwie
trzy osoby naraz.
Siedziała trzymając czerwone jak bu
rak ręce przed sobą. Włosy miała zacze
sane do tyłu, wyglądała ładnie. Dodała:
— Ale jakoś się żyje. I Marvin cho
dzi na kurs, a Matti obiecał postarać mu
się o pracę w magazynie. Przy sortowa
niu.
— Ja chodzę po ulicach — odezwał się
Marvin. — Znam je wszystkie. Nauczy
łem się ich.
Wyciągnął wygnieciony plan miasta.
— Przepytaj mnie.
— Jakie ulice prowadzą stąd do ryn
ku?
— Nadmorska, Nabrzeżna. Skręca w
prawo. Zaułek Szyprów. Ulica Szyprów.
Biegnie skośnie przez plac Uniwersytec
ki. Potem prosto ulica Portowa.
— Wspaniale!
— Przy sortowaniu trzeba siedzieć al
bo stać cały dzień w jednym pomieszcze
niu, Marvin.
— Matti to załatwi. Ja wszędzie tra
fię. Pokazałem Gerdzie drogę do domu.
Matti mnie nauczył.
44
Poczułem ukłucie zawiści. Matti wszedł
z szklankami i talerzami. Szybko nakrył
do stołu, spojrzał na Gerdę.
— Po obiedzie się położysz.
— Czy wyglądam aż tak zmęczona?
Marvin spojrzał na Gerdę, a potem na
Mattiego i zanim ten zdążył odpowie
dzieć, powiedział szybko:
— Znam wszystkie ulice. Widzę wszy
stko. Są ulice z drzewami i ulice, które
są wąskie, i takie, gdzie rosną tylko ma
li ludzie. Tacy jak ty!
Pokazał na Mattiego.
Matti roześmiał się.
— Taki mały jeszcze nie jestem mi
mo wszystko, Marvin. Jak już o to cho
dzi, na ogół jesteśmy wszyscy tacy sa
mi.
— Są różne ulice i różni ludzie. Tacy,
którzy chcą, i tacy, którzy nie chcą.
— Czego chcą?
— Pomagać — powiedziałem. — Tacy,
którzy chcą pomagać, i tacy, którzy nie
chcą pomagać. Tacy, którzy rozpychają
się łokciami, i tacy, którzy nie rozpycha
ją się łokciami. Tacy, którzy biegają, i
tacy, którzy stoją i słuchają. No nie,
Marvin?
Marvin skinął głową, zakołysał ciałem
i skinął głową jeszcze raz, i twarz jego
rozjaśniła się w snopie światła rzucanym
przez lśniącą jak słońce lampę z abażu
rem, by znów utonąć z powrotem w ciep
łym, miękkim mroku pokoju.
PIĄTEK
Szare, łagodne dni jesienne, kiedy drze
wa nie zgubiły jeszcze liści, tylko płoną,
żółte, pomarańczowe, krwawoczerwone,
w mokrych od deszczu parkach, słychać
miasto niczym miękki pokój, w którym
żyje się samemu, a mimo to nie samemu.
Nawet szkoła i nauczyciele, i wszyscy
koledzy nie wydają się tacy twardzi w ta
kich dniach: można ich przeczekać. Czło
wiek zbiera spokojnie swoje rzeczy, kie
dy zadzwoni dzwonek, nie spieszy się, by
zbiec po schodach. Jest piątek, najlepszy
z wszystkich dni. Wychodzi się pomału
na szkolny dziedziniec, i dalej na ulicę.
Wystawy sklepowe biją łuną świateł.
Mnóstwo rzeczy przykuwa wzrok: koloro
we koperty płyt gramofonowych, lukro
wane ciasteczka w długich szeregach na
wystawach cukierni, kinowe fotosy, neo
nowe reklamy, które zapalają się i gas
ną, zapach benzyny, różnokolorowe
okładki książek w księgarniach, słodycze
z wszelkich zakątków świata, wspaniałe
owoce.
I niczego z tego się nie chce, choć jed
nak może coś, może jakąś kamerę filmo
wą, o której się wie, że jest za droga,
ale mimo to — niczego się nie chce,
wszystkiemu człowiek przygląda się cie
46
kawie, trochę obojętnie, łazi się po espla-
nadach, może z jakimś kolegą szkolnym,
siedzi się w jakiejś kawiarence i rozpo
znaje marki samochodowe. Lśnienie szyb,
zimny smak lodów na języku, pozwalać
minutom płynąć. Szkoła jest zapomnia
na, dokoła skrzy się od życia i ruchu.
Szare łagodne dni jesienne, kiedy można
sobie zaplanować wieczór. Wraca się do
domu, do wszystkiego, co jest dobrze
znane: zapach jedzenia, woń kolby lu
towniczej wisi jeszcze w powietrzu w
pokoju, lampa do czytania ze swoim zie
lonym abażurem, słabe dźwięki muzyki
pop z radia. Deszcz zaczyna padać na bla
szany dach za oknami, tam w ciemności.
W bramie świeci latarnia. Marvin siedzi
może i czyta albo ogląda obrazki w ja
kimś numerze „National Geographic Ma-
gazine", który mu pożyczyłem. Ogląda
legwany i pola ryżowe, wspaniałe kwia
ty, palmy albo góry lodowe z tysiącami
pingwinów. Deszcz pada nieustannie.
Czy Marvin wspomina jesienie na Łuku,
sztormy, wieczny huk morza, samotność
i wilgoć? Mgliste dni, kiedy woda leżała
błyszcząco czarna, sitowie kruche, a rów
nocześnie łykowate, cicho szeleszczące
wzdłuż mokrych brzegów, przybór wód,
mostek niemal pod wodą, ciemność i lam
pę naftową w izbie, która stoi nie zamie
szkana i pusta, gdzie może wiatr hula
teraz przez wybitą szybę? Po drugiej
stronie, na lądzie, siedzą Sóder i Nora,
sieć rybacka rzuca swój cień o drobnych
47
okach na pułap, a papuga gderze swoim
,,rrrroaaaal rrrroaaal". Radio w kąciku
Nory gra tę samą melodię, co moje tutaj
w moim pokoju, i Nora patrzy tak jak ja
przez okno: na deszcz. Barometr na stole
na mostku kapitańskim tylko spada i spa
da, a Soder wodzi palcem czytając w ga
zecie wszystkie wiadomości dnia, o mor
derstwach, wojnie, mowy polityczne, pod
czas gdy wiatr tylko przybiera na sile,
tam, w Raju.
Rozejrzałem się po moim pokoju, jak
by był dobrze znany, a mimo to obcy.
Przede mną leżał papier. Moja ręka na
pisała powoli: Johan Bergman, Nadmor
ska 26, Helsinki, Finlandia, Skandynawia,
Europa, Świat, Kosmos. Potem skreśliła
wolno wszystko z wyjątkiem nazwiska i
ulicy. To jakby wystarczyło. Kosmosu nie
było widać. Był tylko łagodnymi, wilgot
nymi, nisko ciągnącymi chmurami, gdzie
zapadał zmrok. W ognisku soczewki z
wolna znalazło się białe biureczko, zielo
na lampa, niewyraźna chuda twarz: Jo
han Bergman, lat czternaście, uczeń. Wie
czorem miałem pójść do biblioteki. Prze
de mną leżały dwa dni wolności, mogłem
z nimi robić, co zechcę, były moje!
Czułem się radosny nie musząc tego
tłumaczyć. Wiedziałem, że ludzie umie
rają, są dręczeni, zabijani, że giną śmier
cią głodową. Gdybym nie miał w sobie
trochę tego radosnego uczucia wolności,
jakżeż mógłbym im dopomóc? Przyszedł
mi na myśl Marvin — jego twarz rozjaś
48
niająca się tak, jakby za oczami zapaliła
się lampa, on, ten „chory", ten „niedo
rozwinięty", ten „słaby na umyśle", on,
na którego dzieci krzyczały „idiota", a
czasem, gdy czuły się bezpieczne w gro
madzie, rzucały za nim kamieniami —
także on musiał odczuwać radość. Było
to jakby ciepłe światło, które szło ramię
w ramię z jesienią i zmierzchem, ciemno
ścią na dworze, światło i mrok, jak fale,
jedno po drugim.
Na podwórzu słychać było płacz i
wrzaski. Papa Berglund wrócił do domu
po dziesięciu piwkach i spuścił Peterowi
lanie. Stał teraz i walił w pojemnik na
odpadki. „Cholera! Cholera! Cholera!" i
jak zwykle zaprowadzony został do do
mu przez panią Berglund, kobietę, któ
ra umiała przenosić góry. Znikli w klat
ce C. Ale gdzie się podział Peter? Pomy
ślałem o nocach, kiedy leżałem czekając,
aż rodzice wrócą z jakiejś zabawy, a u
słyszawszy donośny głos taty na scho
dach, gasiłem światło i udawałem, że śpię.
Może Peter siedział przy stole jadalnym
i przeczekiwał burzę patrząc tępo i obo
jętnie na twarz swego ojca, ciemną i sze
roką jak klapa pieca piekarskiego i rów
nie pozbawioną wyrazu. Wszędzie są lu
dzie, ale tylko jeden Johan Bergman. Czy
nie było gdzieś na ziemi kogoś podob
nego, kto siedział w pokoju przy białym
biureczku i pisał swoje nazwisko, podczas
gdy deszcz padał jak senna monotonna
pieśń na wszystkie blaszane dachy w
i —Ra] 49
Carpelan
Bo Carpelan RAJ PRZEŁOŻYŁ ZYGMUNT ŁANOYYSKI NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1977
Tytuł oryginału szwedzkiego: „Paradiset" (g) Bo C trpaU ft 1973 A lbart Bonnlara F flrltf, SIocU ioIh Okładkę i kartę tytułową projektował JAN KOTARBIŃSKI O T T O S O D E R : „... to się nazywa Raj dlatego, że to nie jest żadnym rajem. Bo gdyby wszystko było tylko dobre to zanudzilibyśmy się na śmierć i niczego byśmy się nie nauczyli. To się nazywa Raj, bo jest to jedyne miejsce, gdzie możemy mieszkać i czuć się dobrze, i żyć, i znosić trudności. Dlatego to się nazywa Raj, bo to nie jest żadnym rajem."
ŻEGNAJ, „ŁUKU” Dzień, w którym opuścili Łuk, był po chmurnym dniem wrześniowym z nisko ciągnącymi chmurami. Morze było szare i kiedy z ostatnim transportem rzeczy wzięli kurs na mostek Sódera, musieli lawirować pod wiatr, żeby brązowa wa lizka i biały lniany worek z pościelą całkiem nie przemokły. Nora już wcześ niej pomogła przewieźć większość rze czy, teraz została tylko Gerda i Marvin, który trzymał w ręku swój stateczek jak coś cennego i delikatnego. Siedział obró cony plecami do Łuku jak tylko się dało i prawie nie patrzył w tamtą stronę. Tak jakby już dawno się stamtąd wyprowa dził. Swój trójmasztowiec budował przez całe lato, z pomocą Sódera. Na dole przy mostku czekała na nich Nora. Gerda skręciła i wyprowadziła łódź pod wiatr podchodząc do mostku. Wiatr szarpał sosny i brzozy, które zna czyły się żółtymi plamami na tle nie- bieskoszarego nieba. Pachniało jesienią. Nora odpychała łódź, żeby nie uderzyła o mostek. Sóder schodził powoli na brzeg, tak szybko, jak mu na to pozwa lało jego chore serce. Łódź leżała na wo dzie w cienkiej deszczowej mgiełce, ale przez chmury jesienne słońce oświetliło
nagle skały i trawę, jak gdyby chciało pokazać, jak pięknie może być na świę cie, jak wonne i zielone było lato. Kiedy już wystawili rzeczy na mostek, Marvin wciąż jeszcze nie ruszał się z łodzi. — Wyłaź, leniuchu! — zawołała No ra. — I podaj mi najpierw twój statek. Żeby się nie rozbił, zanim zostanie spuszczony na wodę. Przyklękła i wyciągnęła rękę. Marvin uchwycił ją, ale statku nie puścił. Zgrab nie i szybko wyskoczył na mostek. Nie obejrzał się za siebie, podszedł prosto do niebieskiej furgonetki, w której sie dział szofer i palił papierosa. Były w niej już cztery krzesła, komoda, naczy nia i statki kuchenne w koszu, rozkła dany stół. Tacie udało się wynająć dla nich pokój z kuchnią z wejściem z bra my i Gerda miała zacząć pracę w fabry ce jako sprzątaczka. Spodziewaliśmy się też, że i Marvin znajdzie jakieś zajęcie, tak że coś by im kapło do szczupłej kasy. A Łuk, opuszczony, miał z czasem zostać sprzedany przez właściciela i po dzielony na parcele i zapełniony letnika mi z letnimi domkami i letnimi mostka mi, i letnimi łódkami. Gerda przystanęła i spojrzała na tak dobrze znany grzbiet lasu, czarniawy z żółtymi nadbrzeżnymi brzozami przy ścieżce wiodącej pod górę ku domowi, który stał teraz wilgotny i zimny. Wilgotny był zawsze, ale to był ich dom. Sóder zaprosił wszystkich na kawę. 8 Kierowca wylazł niechętnie z samocho du. Marvin siedział w milczeniu i nastrój był ciężki. — Bogu dzięki w każdym razie, że uli ca nazywa się Nadmorska. To jakoś tak swojsko brzmi — powiedziała Gerda. — I pokój jest ładny, choć naturalnie ciemny. Za oknami drzewa gięły się gwałtow nie na wietrze. — No więc, Gerda, życzymy wam szczęścia i spokoju w pracy w mieście, a gdybyście czuli się osamotnieni, macie nas tutaj — powiedział Sóder. — Rrrraal Rrrraa! — krzyknęła kłótli wie papuga ze swojej klatki w mroku izby. Marvin podniósł głowę. — Ja nie wiosłowałem — bąknął. — Nie chciałem. Choć on krzyczał. — Uhum — powiedział Sóder. — Jeśli będzie burza, nic nie pomoże. Delfiny mogą pomóc, one zabrały tatę. Ale teraz ich nie ma. Kierowca kręcił się na krześle, od chrząknął i odezwał się: — No, ale musimy już jechać. — Tak — przyznała Gerda. — A w mieście jest Johan i życzliwi ludzie, któ rzy pomogą nam, tak jak wy tutaj. Wygładziła dłońmi fartuch, rozwiązała węzeł na plecach, zdjęła fartuch i wło żyła go do siatki, którą Marvin splótł jeszcze jako mały chłopak. A Nora po chyliła ku Marvinowi swoją mądrą so wią twarz w wielkich okularach i rzekła: 9
— Chodź. Mam ci coś powiedzieć. Trzymając stateczek w prawej ręce i prowadzony za lewą przez Norę, Mar- vin wyszedł na plac przed domem, gdzie hulał wiatr. Zapadał zmierzch. — Posłuchaj mnie, Marvin. W tej chwili odczuwasz smutek i pustkę, ale tak czasem musi być. Bo inaczej nie byłoby też tych innych chwil, kiedy jest dobrze — tłumaczyła Nora. — Rozu miesz mnie, prawda? Widziała, jak jego twarz marszczy się z wysiłku, żeby zrozumieć. Wysunął dol ną wargę. Potrząsnął przecząco głową. Nora pogrzebała w kieszeni dżinsów i wyjęła kamyk, który zabłysnął w sza rej poświacie. Był owalny jak jajko. Po dała go Marvinowi. — Dotknij go. Weź go do ręki, nie za silnie i nie za słabo. Kiedy coś wydaje ci się za ciężkie, przenosi się w ten kamień i możesz to nosić i trzymać to w ręku. W tym kamieniu są całe góry z tych stron. — Czy są tu też delfiny? Bo one mnie niosą, kiedy boję się i tonę. — One też tam są. Ale są niewi dzialne. Marvin podniósł kamyk w górę, jak gdyby chciał przejrzeć go na wylot. Po tem wsadził go do kieszeni. — Dobry jest — orzekł. — Pomaga. Ale on wcale nie jest podobny do ciebie, wcale. — Nie jest podobny do mnie — przy 10 znała Nora. — Tylko ja jedna tak wy glądam. Albo prawie ja jedna. Elza Sten- stróm ma niemal taki sam nos. — Ta wypchana sowa na szafie jest do ciebie podobna — rzekł Marvin. — Uważaj, żeby cię nie wypchano. — Jeszcze długo nie — odparła No ra. — Uważaj na siebie, nie zapomnij kamyka. Przyjadę niedługo odwiedzić cię na ulicy Nadmorskiej. — Weź — powiedział Marvin, wycią gając do niej swój statek. — Dostałem go od ciebie. Teraz go weź. — Nie — odrzekła Nora cienkim gło sikiem. — Daj go Johanowi od siebie i ode mnie i od nas tu wszystkich. Obie cujesz? Popatrzyła mu w mokrą od deszczu twarz. Z kącika ust ciekła mu ślina, No ra wyjęła chusteczkę i wytarła mu usta. Wiatr tłukł się między drzewami, moc ny, ciężki wiatr pełen jesieni i zapachu gliny i morza. — Sowa podobna — bąknął Marvin. Odwrócił się i zaczął iść w stronę furgonetki, kierowca już zapalił silnik. Nora stała bez ruchu, a potem przebiegła obok Sódera i Gerdy, by znów się po jawić na dworze z wypchaną sową, któ ra z wytrzeszczonymi oczyma, sztywna od strachu, patrzyła na wielki potężny dzień jesienny, na samochód z gratami, na twarz Marvina o jasnych włosach i małych, blisko osadzonych oczach, któ 11
re nagle zabłysły. Twarz jego rozjaśniła się. Nora podała mu sowę, wziął ją. — Ale my przecież nie możemy tego przyjąć — wzbraniała się Gerda. — Ona jest podobna do mnie — po wiedziała Nora. — Marvin z pewnością chce ją mieć u was w mieście. I ważne jest, żeby sobie coś dawać nawzajem. To jestem jakby ja wypchana. No nie, Mar- vin? Marvin kiwnął mocno głową. I Gerda nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Uścisnęła Norę, podała rękę Soderowi, więcej nie trzeba było nic mówić. Wsia dła do kabiny kierowcy obok Marvina, po czym samochód z wściekłym rykiem ruszył i potoczył się po krętej leśnej drodze kołysząc z boku na bok. Sowa wyglądała przez okno swymi dużymi błyszczącymi, zdziwionymi oczyma, ale było w niej coś surowego. Potem chata Sódera i Raj znikły pośród ciemnych drzew. W głębi zatoki zobaczyli jeszcze przebłysk Raju i Łuk niczym czarny kon tuar na tle szarej chłostanej wiatrem wody. Oboje siedzieli w milczeniu. PODWÓRKO Był zmierzch, ale niebo jeszcze jasne, kiedy samochód skręcił w bramę i wto czył się na podwórze, podczas gdy ja biegłem obok. Berglundowa krzyknęła swoim przepitym basem do Petera, który kopał piłkę na podwórzu: — Przyjechali! A Peter ustawił sobie piłkę i strzelił w drzwi garażu, aż zadudniło jak strzał armatni. Ten Peter składał się z samych tylko nóg i ostrych łokci, szybkich stóp, oczu jak łasica, włosy stały mu jak pu szek na mleczu. Przystanął, żeby się po gapić. Czekałem niemal godzinę na ulicy przed domem widząc, jak zapalają się światła w oknach, jedno po drugim. Ludzie wracali z pracy, psy ujadały i wszystko było trochę nierzeczywiste. Gerda i Marvin mieli przyjechać. Było to tak, jakby jakaś cząstka mojego lata usiłowała zakorzenić się na stałe w asfalcie i kamieniach, w schodach i w mrocznych pokojach. Jak to z tym bę dzie? Jakby w odpowiedzi słońce wyj rzało spośród ciężkich od deszczu chmur i rozbłysło na iglicy rosyjskiej cerkwi w dali, na końcu rozpadliny ulicy Nadmor skiej. Mewy unosiły się cicho na wietrze i szybowały znowu nad morzem, jak 13
białe kartki papieru. Czułem się pełen nadziei i równocześnie trochę zalęknio ny. Pamiętałem, jak siedzieliśmy w do mu nad listem Gerdy, w którym opo wiadała, że Łuk ma być sprzedany i że jest im ciężko. Pisała, że ma w mieście znajomych, którzy mogą postarać jej się 0 pracę, i czy my nie moglibyśmy ewen tualnie pomóc w znalezieniu mieszkania? Wydawało się to całkiem beznadziejne, ale kiedy zwolniło się mieszkanie stare go dozorcy domu, tata poszedł porozma wiać z administratorem. A administrator sam był kiedyś chłopcem ze szkierów, który przeniósł się do miasta. Siedział pewnego wieczora u nas, kiwał głową 1mówił: — Będzie im ciężko. Bardzo ciężko. — Ale ona jest silna i pracowita, i obiecano jej pracę. Nie mogą już dłu żej mieszkać tam, sami. — No cóż, mieszkanie można im chy ba dać. Ale to nie jest przyjemne miesz kanie. Ciemne przez większą część dnia. — Ale wyboru nie ma. I komorne jest znośne. No i może będziemy mogli im coś pomóc, kiedy będą blisko mieszkać. — Pamiętam, jak trudno było nam. I nie pomagano nam za dużo. Przez wie le lat chodziliśmy prawie jak obcy. Ja jako chłopak musiałem się bić, żeby mnie zaczęto uważać za swego. A jaki jest ten Marvin? Opowiedzieliśmy mu o Marvinie, jakie ma zręczne ręce, jaki jest trudny, gdy 14 mu się coś uroi, jak ważne jest, żeby traktować go tak jak każdego z nas, nie pieścić się z nim, nie urągać mu, nie ro bić mu przykrości. — Toż to chodzenie po cienkim lodzie — powiedział administrator. — Pogadaj no z tymi z podwórka, Johan. 2eby on tu nie utonął. Pomyślałem o twardych kułakach Pe tera i o jego paczce, i załechtało mnie ze strachu w żołądku. Miałem kilku przyjaciół, kolegów szkolnych. Ale nie mieszkali tutaj. Tu chodziłem sam po podwórku i jeszcze się na nikogo nie na działem, choć potrafili wołać za mną ,,maminsynek"! albo ,,Ważniak z ciebie, co?" Unikałem drażnienia ich. Miałem mój pokój, mój widok na czarny bla szany dach. Bardzo chciałem, żeby podwórze było puste, kiedy Gerda i Marvin przyjadą. Wszelkie przeprowadzki wyglądają jed nak żałośnie. Na ich widok zbiła się grupka zacie kawionych dzieci. — Patrz, jaki kosz! — I jaki stół! — Przyjechali ze wsil — No tak, przecież widać! Gerda otworzyła drzwiczki samochodu i wysiadła. Zobaczyłem, że jest odświęt nie ubrana. Ale Marvin nie chciał wy siąść. Gerda podała mi rękę. — Chwała Bogu, żeś przyszedł nam na spotkanie. Jak się mają twoi rodzice? 15
Dzieci słuchały ciekawie. Zaczerwieni ły mi się uszy. — Hm tak, dziękuję, są jeszcze w pra cy. Co z Marvinem? — Nie powiedział ani słóweczka przez całą podróż. — Cześć, Marvinl — zawołałem. — Jesteście już na miejscu. Chodź nol Mam ci pomóc? Słyszałem mój własny głos, brzmiał jak skrzeczenie postrzelonej sroki. Wi działem Marvina, jak siedział tam, blady na twarzy, ze stateczkiem w jednej ręce, sową z półki Nory w drugiej. Chętnie zamieniłbym tę sowę na Norę. Ona wie działa, co trzeba powiedzieć i zrobić. By łem kłębkiem niezdecydowania. Kierow ca trzasnął drzwiami, otworzył furgonet kę z tyłu i zaczął wyładowywać kosze, walizki, skromne nieliczne meble. Mar- vin spojrzał na mnie, potem zsunął się ostrożnie na ziemię, wziąłem go za ra mię. Stał i rozglądał się dokoła: mury, głębokie niebo jesienne nad trzepakiem, dzieci, które stały dokoła zagapione. — Hej ty, zaiwaniasz w piłkę, co? — krzyknął Peter. Marvin potrząsnął głową, kiwnął nią gwałtownie tam i z powrotem. Ale Ger da powiedziała głośno: — Nazywamy się Lundgren, to jest Marvin, a ja jestem Gerda. I mam na dzieję, że będziemy żyli w zgodzie i że będziecie bawić się grzecznie z Marvi- nem i pomagać mu. Choć jest duży, jest 16 dzieckiem jak wy, bo był ciężko chory. Johan z pewnością opowiadał wam 0 tym. Milczałem, obszedłem samochód wo koło, żeby pomóc przy wyładunku, dzie ci się nie odzywały, Peter też milczał. Miałem takie uczucie, jakbym chciał się zapaść pod ziemię. Nie poradzę sobie z tym, pomyślałem. Ktoś krzyknął: — Patrzcie, widzieliście kiedy takie radiol Wziąłem stare radio z lat trzydzie stych, które stało na stole, i poszedłem ku bramie i ciemności, i wszedłem przez otwarte drzwi do izby z wytartym lino leum i jaskrawo świecącą lampą, jeszcze bez abażuru. Byliśmy tam już poprze dnio, umyliśmy okna i posprzątaliśmy, tato dopilnował, żeby było światło, ma ma wyszorowała podłogę, a ja starałem się oczyścić kuchenkę gazową. Starą 1 zardzewiałą. Postawiłem radio na para pecie okna i znów wyszedłem na dwór. Spotkałem kierowcę, który wnosił po dwa krzesła. Przyszła Gerda z koszem i powiedziała mijając mnie: — Zajmij się rzeczami Marvina, on ci pomoże. Podszedłem do Marvina, który stał dalej w drzwiach samochodu. — Naprawdę nazywasz się Mar- świn? — zapytała mała dziewczynka pa trząc na Marvina. — Skąd wziąłeś takie śmieszne imię? 2 —Raj 17
— On się nazywa Marwin — powie działem. — I to jest bardzo ładne imię. Chodź no, odstawimy na bok twoje rze czy, a potem będziemy obaj pomagać przy przenoszeniu. — Barwinl — krzyknął Peter głośno i triumfująco i rzucił piłkę w powietrze, aż spadła z głuchym stukiem na dach samochodu. Wprowadziłem Marvina do bramy, gdy wtem poczułem uderzenie piłką w plecy, puściłem Marvina i od wróciłem się, poszedłem z powrotem. Podwórko skakało mi przed oczyma, złość jak czerwone punkciki zasłaniała mi widok, podszedłem do Petera złośli wie uśmiechniętego i powiedziałem: — Uważajl Un jest chory i jeśli za mierzasz się z nim droczyć, to... — To co...? — powiedział Peter pod chodząc o krok bliżej. Przyciągnął mnie do siebie, przycisnął dłoń do mojej twarzy i przegiął mi głowę w tył. Cały czas żuł gumę. Widziałem jego twarz tuż przy swojej i uderzyłem, na ślepo. Odniosłem wraże nie, jakbym wyrżnął w stos kamieni. Zdyszany chwyciłem go za kark, staliśmy chwiejąc się jak pijani, aż nadszedł ktoś i oderwał nas od siebie. — Co się tu dzieje? Gerda przyglądała się nam uważnie, trzymając nas z dala jednego od drugie go, była silna. — Tak się nas nie wita — oświadczy ła. — Marvin się przestraszy, jak to zo baczy. To nie jego wina, że się taki urodził. Jak ty się nazywasz? — Ee — bąknął Peter. — To nie bardzo się nadaje na imię. No, uważajcie teraz, żebyście się spokoj nie zachowywali. Marvin potrzebuje po mocy. Jak z tym będzie? Puściła nas nagle. Peter stał cicho, po tem splunął w bok, odwrócił się i po szedł. Powiedziałem cicho: — On jest niedobry. Nie mogłem się powstrzymać, bo mnie rozzłościł. — Załatwimy to później — rzekła Gerda. — Chodź no. Możesz pomóc Mar- vinowi, żeby poczuł się jak w domu. Złapałem dwie walizki i zacząłem je taszczyć do mieszkania. Marvin siedział na krześle w pustym pokoju, twarzą zwrócony ku oknu, małej szczelinie wy chodzącej na mur. Sowę i trójmaszto wiec postawił przed sobą. Jadł kanapkę z serem. Pokój zaczął się zapełniać rze czami. Dwa łóżka, które wnieśliśmy do środka, były założone rozmaitej wielkoś ci kartonami. Odezwałem się: — Sowa będzie się tu dobrze czuła, zobaczysz! Marvin pomyślał chwilę nad tym. Po tem powiedział: — Ona jest Nory. Nora dostanie ją z powrotem. Ale ona się tu dobrze czu je. Ona widzi w ciemności. A tu jest ciemno. — Ale tu będzie jasno, bo tu jest 19
elektryczności i możecie mieć tu wiele lamp. Tego nie mogliście mieć na Łuku. Nie powinienem był tej nazwy wspo minać. Marvin oparł głowę w zagłębie niu ramienia, które położył na parapecie okna, nic nie mówił. Ostry wiatr dął przez sklepienie bramy. Gerda i kierow ca chodzili tam i z powrotem nosząc rzeczy. Odezwałem się: — Pomożemy im chyba, co, Marvin? Marvin nie odpowiedział. Gerda podeszła do niego, położyła mu rękę na karku i rzekła: — Tu opodal pachnie morzem, Mar- vin. Jest niedaleko stąd. I możesz mieć w kuchni alkowę całkiem dla siebie. Zmieści się tam łóżko, zobaczysz, i stół. W szafce nad nogami łóżka pomieszczą się wszystkie twoje rzeczy. To będzie twój pokój, którym tylko ty będziesz dysponować, nikt inny. Marvin poderwał się i zapytał: — Nikt inny? — Nikt. — Sowa widzi w ciemności. Ten, kto widzi w ciemności, da sobie radę. — Naturalnie. — No to dobrze. Już idę. Był już całkiem spokojny. Wstał i po- szlimy razem z powrotem do samochodu. Większość rzeczy była już wniesiona do mieszkania. Została jeszcze ciężka komo da. Marvin podszedł do niej, przykucnął, objął ją ramionami. 20 — Nie dasz radyl — krzyknął jakiś mały chłopak. Z wolna Marvin podniósł komodę. Chwiał się lekko, poczułem dreszcz stra chu niczym zimny strumień wody po grzbiecie. A jeżeli on się ugnie, jeśli upadnie! Ale Marvin wyprostował się i poszedł potem powoli z komodą w ra mionach w stronę bramy. Dzieci odsunęły mu się z drogi. Było zupełnie cicho. Zmierzch zapadał szybko, niebawem nie będzie już dobrze widać. Zapalono la tarnię na podwórku. Złapałem palmę w drewnianej donicy i powędrowałem za Marvinem. Gerda nakryła stół narzu tą, lampa miała już abażur i świeciła jak gorące słońce. Na podłodze lśniły świeżo uprane szmaciaki. Marvinowi wystąpił na czoło pot. Postawił ostrożnie komodę pod ścianą. Podniósł się i nasłuchiwał. Na dworze, na podwórzu, krzyczało kil ka mew, przenikliwie, aż echo się niosło. — Mewy! Zupełnie jak w domu! — My j e s t e ś m y już w domu — po wiedziała Gerda. — Wnet będą marzły — mówił Mar- vin. — Wnet przyjdzie śnieg i wtedy one marzną. Wtedy ja je ogrzeję i znowu bę dą żywe. Przyniosę je tutaj, bo tu jest ciepło. Kiwnął do nas głową, włosy opadły mu na czoło. Twarz promieniała radoś cią.
ALFREDOWIE Na dnie basenu pływackiego u Alfre dów leżała kapsla od piwa. Szczerzyła się na nas jak szczątek jakiejś nieznanej ryby. Pani Alfred spojrzała w dół na zie lone kafelki i powiedziała: To jakiś defekt aparatu oczyszcza jącego. Cały ten dom jest z defektami. Ale jest za to duży — odezwał się tato i nagle zrobił się czerwony na twarzy. Na zdrowie — powiedział dyrektor Alfred. — Witamy pod naszą skromną strzechą. Na skromną strzechę składała się pię trowa willa o sześciu pokojach i z po mieszczeniem na ulubione zajęcia. Był tam, jak już wspomniałem, basen pły wacki, sauna i garaż na dwa samochody. Przed szerokimi oknami wisiały jasne tiulowe firanki, kunsztowne niczym hal ki baletnic w tańcach ludowych. Neony stwarzały fiołkowy nastrój w ogrodzie zimowym. Otwarty kominek mógł zmie ścić całego dzika na rożnie. Zaraz zaczną pić — powiedział Eryk. — Chodź, urywamy się. Urwaliśmy się. Obok sauny, barku z piwem, pokoju sportowego, kącika TV z olbrzymią kanapą. Po schodach do 22 lśniącego od chromowych okuć hallu z pomarańczowym dywanem, do pokoju Eryka. Był utrzymany w tonacjach bieli i zieleni, a za dużymi ciemno połysku jącymi szybami okien majaczyły ciem ne korony sosen. Eryk włączył magneto fon stereo, popatrzył na mnie i powie dział: — Skurczyłeś się. — Urosłem pięć centymetrów. Niedłu go już będę taki wysoki jak Marvin. — Ach, on. No i jak on się ma, ten nasz mały letni idiota? Wybacz, ale prawda jest ważna. Przyznaję, że zacho wałem się głupio, ale równie głupio jest udawać, że on jest normalny. No nie? — A któż jest normalny, jeśli wolno spytać? — Już samo to pytanie jest trochę zwariowane, co? Marvinowi nic nie bra kuje, prócz tego, co mu brakuje. Papie rosa? Potrząsnąłem odmownie głową: — On jest czasem mądrzejszy niż my obaj. Siedzielimy przez chwilę w milczeniu. Potem Eryk dorzucił: — Mówią, że interesy papy schodzą na psy. To dlatego oni robią teraz taki hałas. Nie miałem tu nic do dodania. Wędro wałem po pokoju Eryka i oglądałem te jego wszystkie cuda: magnetofon, kame rę filmową, miniaturową kolejkę, mikro skop. Pochyliłem się nad nim. Zawsze 23
\ marzyłem o naprawdę dużym i dobrym mikroskopie. Eryk nastawił go. — Widzisz teraz dobrze? Patrzyłem w świat który mógłby być morzem z obcymi ciałami pływającymi w swym własnym zielonkawo mieniącym się świetle. W świecie tym wszystko było ciche i piękne: nikt nie pił, nie kłó cił się, nie chełpił. Nie było tam żadne go niepokoju, tylko znaki, których nie umiałem wytłumaczyć, kształty, których moje oko nie mogło widzieć; cały świat był nimi wypełniony. Było to tak, jakbym zanurzył się z otwartymi oczy ma w kryształowo przezroczystej wo dzie. — Myślisz, że Marvina mogłoby to zainteresować, żeby tu przyjść? — zapy tał Eryk. — Ale gdyby się wściekł albo gdyby coś stłukł czy rozbił, będzie na turalnie awantura. Prawie nie słyszałem, co mówił. Nie chętnie oderwałem się od mikroskopu. — Kiedy jest ze spokojnymi ludźmi, sam jest przeważnie spokojny. Eryk chodził nerwowo po pokoju. — My wcale nie jesteśmy spokojnymi ludźmi. A jak ktoś upuści na ziemię za pałkę albo rozleje kropelkę wody, mama zaraz przybiega ze szmatką, a papa gde ra. O długowłosych i radykałach, i o po lityce, i podatkach, i o tym, jak harował i pracował, i jak mu się za to wywdzię czamy. Kłócicie się u was w domu? — Dosyć rzadko. 24 — Jak oni mieszkają, Marvin i jego mama? — W jednym pokoju z kuchenną al kową. Marvin mieszka w alkowie. Jest tam dość ciemno, cały dzień. — Jak ludzie mogą mieszkać w takich mysich norach? — Oni nie mają wyboru. Słyszałem głos taty mówiącego coś fal setem, a potem huczną salwę śmiechu. Eryk powiedział: — Jak ten balon pęknie, i my też wkrótce wylądujemy w jednym pokoju z kuchenną alkową. Papa dostanie pracę jako hydraulik, a mama zacznie chodzić do sprzątania, ona to świetnie robi. Be atrycze dostanie fioła, a ja zwieję. — Dokąd? — Na południe. Wyspy Bahama, gdzie można zarobić pieniądze. Być nurkiem, poławiać perły. Dostałem na urodziny wyposażenie dla nurka. Pod wodą nie widzi się tych wszystkich głupich ludzi i nie słyszy się ich głupiego gadania. Jest tam czysto aż do dna. — I cicho. — I cicho. Uśmiechnęliśmy się do siebie: mieliśmy coś wspólnego. Spostrzegłem nagle, że jest coś, co lubię u Eryka, mimo że cheł pił się, mimo że był zarozumiały i często złośliwy. Nie przypochlebiał się. Właści wie wcale nietrudno mi było wyobrazić go sobie w kuchennej alkowie Marvina z miniaturowym stolikiem i szafką w no- 25
gach łóżka. Tam w każdym razie nie mógłbym chodzić w tę i z powrotem jak zwierzę w klatce. Wyłączył stereo i telewizor. Lampka w mikroskopie zgasła. Powiedział: — Czasem nie chciałbym w ogóle mieć żadnych maneli. Żyć bez grosza. Rozumiesz? Kiwnąłem potakująco głową. — Mama czasem opowiada, jak jej się powodziło. Jej papa zaczął od zera. Byli ubodzy. Było im cholernie ciężko i przy puszczam, że Marvinowi też musi być dość cholernie ciężko, jeśli to rozumie. — Czasem rozumie. W drzwiach stanął tato, włosy miał w nieładzie, a wzrok lekko szklisty. Na twarzy miał głębokie bruzdy, a w dłoni trzymał szklankę. Znałem to wszystko. — No i czym to zajmują się młodzi panowie? — Zapuszczamy długie włosy i gada my o seksie —odparł Eryk. —A w prze rwach palimy papierosy i pijemy wódkę. — E tam, siedzimy tutaj tak sobie i gadamy — wtrąciłem. — O różnych rzeczach. — Chodź tul — krzyknęła mama Eryka z salonu, gdzie stereo zaczęło młócić południowoamerykańską muzykę na schyłek dnia z chórami ochrypłych głosów. Tato znikł, a Eryk pogrzebał w szufladzie swego biurka i wyciągnął stamtąd fotografię. — Skąd to masz? — zapytałem. — Od Nory. Patrzyliśmy na zdjęcie: wieczór świę tojański na wyspie, my wszyscy ustawie ni przed kamerą Nory. Sóder, tato i ma ma, Marvin i ja. Piękny, łagodny letni wieczór przed tysiącem lat, kiedy to pojawili się Eryk i Beatrycze i zepsu li go. — Was nie ma na fotografii — bąkną łem. — Nie powinniśmy byli w ogóle się zjawić — odrzekł Eryk. — No cóż, czło wiek się poprawia, póki żyje, jak powie dział skazany na śmierć. Nie zrozumiałem go. Ledwie rozumia łem samego siebie. Widziałem nas obu w czarnym oknie: dwóch zupełnie nie znanych chłopców. A taty i mamy nie rozumiałem często wcale. Przyszło mi na myśl, że o tym, o czym rozmawiałem z nimi poprzedniego lata, nie mógłbym i nie chciałbym już rozmawiać z nimi te raz. Zacząłem rozmawiać z samym sobą. Owo lato, owa noc świętojańska były niesłychanie daleko. Pamiętałem, jaki byłem zły, jak uciekałem. A teraz? Czy tak bardzo się zmieniłem? Czy nie uni kałem może wszystkiego, co trudne, jak tylko się dało? Przyszedł mi na myśl Marvin stojący przy drzwiach samocho du ze swoim trójmasztowcem i swoją wypchaną sową. Przypomniałem sobie twarz Gerdy, nie oskarżającą, ale też i nie szczęśliwą. Patrzyłem krytycznie na siebie samego, kiedy stałem tam tak 27
obok Marvina. To było gorące lato. Mieszkaliśmy na Sosnowym Przylądku. Właśnie teraz Nora i Sóder siedzieli mo że przy małym okienku wychodzącym na zatokę i Nora czytała coś głośno z jednej ze swoich ukochanych książek z bajkami. Co to ona powiedziała raz o bajkach? Że są prawdziwsze niż wiele innych rzeczy? Na fotografii stała z unie sioną ręką, śmiejąc się. W dole na okrężnicy przejechał ambulans na syre nie, wybijając dziurę w ciszy, dziurę w muzyce, i znikł jak zanikające echo. Marvin trzymał w ręku bukiet kwia tów. Tego nie pamiętałem. Patrzył prosto w kamerę, nic nie było zmienione, nie miał się nigdy zmienić, miał zawsze po zostać tym samym, zawsze być dziec kiem, przez całe swoje życie. Czy tylko nie zapragnie stać się dorosłym, nie za marzy, by stać się innym? Czy było się szczęśliwszym wtedy, gdy się rosło i sta wało innym, zmieniało i może nie po znawało samego siebie? Płomienie świec chwiały się na prze ciągu. Eryk pochylił się ku mnie i po wiedział: — Jeśli prysnę, pójdziesz ze mną? — Skąd weźmiemy pieniądze? — O, pieniądze, to się załatwi. Mam książeczkę bankową. — Nie wiem. — Niedużo wiesz. — Być może. Ale ja właściwie nie mam żadnego powodu. 28 Siedzieliśmy w milczeniu. Widziałem, jaki blady jest Eryk. Bąknął sam do sie bie: — Eryk Alfred, człowiek, który wszy stko wie, wszystko umie, wszystko wi dzi! — I wszystko ma! — Wszystko ma! Eryk patrzył na mnie z twarzą, która była maską. Uśmiechnął się z przymu sem. Nie mogłem mu odpowiedzieć uśmiechem, nagle zatęskniłem gwałtow nie, by znaleźć się z dala od tego całego domu, zatęskniłem do siebie. Za ścianą w salonie rozległa się znów muzyka, zry wem na wysokim tonie, który ongiś zwa lił mury Jerycha, a teraz wysuwał się ze stereo na dobrze naoliwionych kół kach: Louis Armstrong. Tata i mama mieli tę płytę. Wszyscy starsi ludzie mieli ją i słuchali jej, jak gdyby to było coś, co stracili i czego nigdy nie odzy skali. Wszyscy mieliśmy swoje fotografie.
PAŹDZIERNIK Brzozy w parku za oknami klasy za częły płonąć jaskrawymi barwami paź dziernika. Stały złotożółte odcinając się od ciemnych zadumanych krwawych klonów, jak wykrzykniki na tle szarego nieba. Godziny posuwały się naprzód skrzypiąc jak kreda w dłoni nauczyciela. Pisał i pisał na tablicy, a my pisaliśmy za nim. Pachniało mokrą odzieżą, pano wał zaduch. W następnej godzinie mie liśmy z krzykiem i zgiełkiem wpaść do sali gimnastycznej, by ustawić się w dwuszeregu przed Gutaperką, naszym nauczycielem gimnastyki. Zawsze pod skakiwał, ubóstwiał przyrządy gimna styczne, a w szczególności rek. Myśla łem, że jego godzina mogłaby być za czerpnięciem tchu, chwilą wolności w ciągu szarego dnia. Ktoś mógłby zrobić wypad na łono natury, inny pójść na pływalnię, a ci, którzy chcieliby udo wodnić swoją niewiarygodną spręży stość, mogliby wiązać węzełki na sobie samych, gdyby chcieli. Ale niel Gimna styka na przyrządach — albo koszyków ka. Podajl Idiota! Tutaj! Johnny! Chodziło o to, żeby się wyróżnić, żeby być pierwszym, wygrać, dzielnie wal czyć, rywalizować i zwyciężyć uzysku 30 jąc rekord osobisty, biegać w kółku dla wiewiórek. Gutaperkę można było spot kać w każdy ładny niedzielny poranek zdyszanego i trenującego, ile sił. Był nie spożyty, młody, entuzjasta — i trochę pogardliwie odnosił się do takich jak ja. Obserwowałem otaczające mnie twa rze. Kilku siedziało gapiąc się nie wiado mo na co, może śnili w środku, budowali sobie okręty do ucieczki albo obserwo wali, jak jabłko Adama na szyi nauczy ciela skakało to w górę, to w dół. Kilku prowadziło rozmowy szeptem albo pół głosem, strzelało papierowymi strzałami, żuło gumę i nakładało uroczystą minę, gdy poczuli na sobie wzrok nauczyciela. A ten mordował się i ciągnął za cienkie nici, jakie miał do dyspozycji, starał się utrzymać nasze znużenie w równowadze, usiłował skłonić nas do słuchania. Setki, tysiące razy opowiadał już te same hi storie, pisał te same teksty, stał przed takimi samymi bladymi chudymi jesien nymi twarzami, które z wolna koło Bo żego Narodzenia robiły się białe jak papier. Czasem słychać było nowy ton, gdy cała szkoła ożywiała się nagle jak dyna mo: krzyki i wrzaski, kiedy pierwszy śnieg, który się utrzymał, wirował wo kół nas, pędził nas zadyszanych przez drzwi, po schodach na górę. Godziny, kiedy ten ton był samotny, ale sły szałem go stale, tylko w duchu. Jak po- 31
urózowałem na statku Beagle, jak toną łem i ześlizgiwałem się z ciemnych skal nych występów ze srebrnym pasmem spienionej wody za sobą, jak odkrywa łem nowe fantastyczne zwierzęta, jak wzory geometryczne nagle stawały się jasne, wyraźne i piękne. Pamiętam kla sówkę z geometrii, kiedy zapomniawszy o zadaniu rysowałem dalej, zbudowałem posługując się kątomierzem i dobrze za ostrzonym ołówkiem ruch fal, nieskoń czony rząd fal, wachlarzowate śpiewne linie. 1 jak Gąsior — nasz nauczyciel matematyki — pokazał moje zadanie klasie mówiąc: „Johan stworzył tutaj z trójkąta równobocznego fantazyjny wariant, który jest bardziej oznaką jego błądzących uzdolnień artystycznych niz dowodem jego zainteresowania matema tyką. Bez wątpienia piękne walory, któ re muszę ocenić niedostatecznie". Niedostatecznie, dostatecznie. Dobrze. Celująco. Ostrzeżenie. 1 zmęczenie rankami, które z każdym dniem robiły się mroczniejsze. Gdy słoń ce wychodziło zza chmur, odwracaliśmy ku niemu twarze. Klasa wypełniała się światłem, a na gołą białą ścianę padał krzyż okiennych ram. Połyskiwały oku lary nauczyciela. Może i on tęsknił gdzieś w dal, do jakiejś odległej wyspy, do Galapagos albo do Luku. Teraz drzewa wokół chaty Sódera sta ły jak pochodnie. Raj płonął przed sza rym i ciężkim od wody szeregiem dni 32 listopadowych. Na Łuku zamarło wszel kie życie. Woda spokojna jak lustro. Wszyscy ludzie w swoich mrowiskach. Tato i mama każde w pracy. Gerda od sypia poranną zmianę odprowadziwszy wpierw Marvina na kurs dla umysłowo chorych dzieci. Marvin przed klockami z testami. Nora na swoim kursie. Każdy na swoim kursie. A tymczasem jesień płonęła i płonęła.
POKÓJ MARYINA Marvin siedział na brzegu łóżka z książką z obrazkami w ręku. Był szary jesienny dzień, ciepły i wilgotny. Nad morzem leżała mgła przesłaniając wy spy i szkiery. Kiedy przyszedłem ze szkoły, stanąłem na nabrzeżu i przyglą dałem się wolno falującej wodzie, na której pływały kawałki desek, puszki, śmiecie. Wszystkich łodzi nie wciągnię to jeszcze na ląd. Olle pytał, czy wyjdę do miasta po szkole. Ale ja pamiętałem, że obiecałem odwiedzić Marvina, i po wiedziałem, że nie. Choć chętnie byłbym poszedł. Siedziałem na krześle naprze ciwko Marvina, w kuchni. Było całkiem cicho. Gerda poszła do kogoś sprzątać. Spała na zmiany. — Nie wiem, co to jest — powiedział Marvin. Siedział wyprostowany i patrzył obok mnie w dal, za stół kuchenny, za okno aż na mur z trzepakiem naprze ciwko. — Co takiego? — To jest bardziej martwe. Tu jest bardziej martwo. Uczą mnie różnych rzeczy, ale tu jest bardziej martwo. Nie ma morza i nie ma drzew. Tam z tyłu jest. Kiwnął głową w stronę trzepaka. — Chodzi ci o tę Wykałaczkę? To klon. _ Nie mielimy takich drzew w domu. Ono jest jak w klatce. Marvin przeciągnął rękawem koszuli po oczach. Zaczął się kołysać tam i z po wrotem i dyszał jak imbryk, który ma się wygotować. Brzmiało to jak gwizda nie. Książka z obrazkami wypadła mu z rąk, ale nie zauważył tego. Podniosłem ją — Lubisz tę książkę? — Oni tam mają takie stare stroje. Tańczą wokół umajonego słupa. — Mógłbyś ze mną pójść do bibliote ki, tobyśmy ci znaleźli coś przyjemniej szego. Marvin przestał się kołysać. — A może chcesz pożyczyć którąś z moich książek? — Tam jest tyle słów. Spojrzał prosto na mnie i dodał: — Ja nie wiem, co to jest! Ja nie mo gę! Wszystkie liście opadają i drzewa umierają. I już nie wracają. Umierają. Odchodzą i umierają. Gerda odchodzi, ona nie wróci. — Naturalnie, że wróci — odpar łem. — I posiedzę tu z tobą, dopóki nie przyjdzie. — Wszystko zwiewa wiatr, wszystko zmywa deszcz. — Jest teraz jesień. Potem będzie zi ma i śnieg spadnie i przykryje wszystko, a podwórko stanie się całkiem białe 3» 35
iem stamtąd odejść, do domu, do mego pokoju z mikroskopem i tranzystorowym radiem, i lampą do czytania, do bez piecznego domu. Żeby tylko ta Gerda już przyszła! Kilka ciężkich kropli deszczu uderzyło o parapet okna. — Chodź, pójdziemy do mnie — po wiedziałem. Wstałem i poszliśmy do pokoju, gdzie stało łóżko Gerdy z szydełkowaną narzu tą, okrągły stół otoczony czterema bia łymi krzesłami, z lampą z abażurem w kwiaty. Macie kawałek papieru i ołó wek? — zapytałem. Marvin podszedł do komody, wysunął szufladę i wyjął papier listowy i ołówek. Usiadł przy stole. Stał tam wazon z astra mi. Marvin ujął ołówek, pochylił się nad papierem o wyblakłych brzegach. Ręka jego leżała bez ruchu. Ściskała ręką drukowanymi literami: JESTEM U JOHANA. Przesylabizował ten tekst. Ręka jego była jak martwa. — Ona nie wie, kto — powiedział. — Ona pyta i nie wie, kto. Ujął ołówek i narysował duże M. — Teraz już wie — rzekł. I kiwnął głową, zadowolony. W bramie uderzyła nas fala powietrza, ciężkiego i pachnącego wodą. Rynsztoki pluły nadmiarem nagromadzonej w nich wody, ale deszcz stopniowo ustawał. Na schodach spotkaliśmy Petera. Przystanął i skrzywił się pogardliwie. — Patrzcie no, nasi nieodłączni przy jaciele! — Chodź! — powiedziałem do Mar- vina. Marvin szedł prosto przed siebie. Peter musiał się odsunąć na bok. Ale Marvin był przestraszony, widziałem to po nim. Niemal wbiegł na schody. Za sobą sły szeliśmy przenikliwe gwizdanie Petera. — Nie zwracaj na niego uwagi! Ale Marvin stanął, trzymając się moc no poręczy. Obejrzeliśmy się za siebie. Było całkiem cicho w pachnącym lino leum zmierzchu na schodach. Jakieś drzwi zatrzasnęły się. Wolno Marvin osunął się na schody. Usiadłem obok niego i powiedziałem: — Możemy oglądać moje znaczki po cztowe. Chcesz? Albo patrzeć w mikro skop. Eryk ma fantastyczny mikroskop.
Marvin siedział w milczeniu. Za drzwiami u Bjórklóvów dała się na gle słyszeć hałaśliwa muzyka. Ktoś krzy czał coś szorstkim głosem, potem zrobiło się znowu cicho. Mogliśmy widzieć lśnią ce asfaltem podwórko i ciemność w bra mie Marvina. Widzieliśmy Wykałaczkę, podpartą kijkiem, osłoniętą siatką na kury. Była to bardziej gałązka niż drzewko. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Nagle przyszła mi do głowy myśl i szyb ko rzekłem: — Pamiętasz delfiny? Marvin puścił z wolna poręcz scho dów. Zmarszczył swoje ciemne brwi, wą skie oczy zabłysły. — Kiedy się bałem, przychodziły do mnie. Ale to mi się śniło, tu ich nie ma. — Zobaczysz, że cię tu odnajdą. Chodź! Chwyciłem go za ramię i chętnie pod niósł się. Weszliśmy na schody i otwo rzyłem drzwi mieszkania. Owiał mnie dobrze znany zapach m o j e g o domu. Miałem takie wrażenie, jakbym wlókł za sobą skalny blok. Nikt jeszcze nie wró cił. Marvin poszedł za mną do mego po koju. Usiadł na moim łóżku zwiesiwszy swe długie ręce. Rozejrzał się dokoła. — Co tu masz? — Tylko blok rysunkowy i moje kred ki. Chcesz? Wcisnąłem mu w ramiona blok i po dałem kredki. Powiedziałem: 38 _ Onegdaj śniło mi się, że byłem morskim lwem i mknąłem przez morze lekko jak piórko. To było tak, jakbym tańczył. Woda była turkusowozielona. Mogłem oddychać, nie musiałem wynu rzać się na powierzchnię. I było tam ja sno, aż daleko w głąb. Marvin skinął głową. Jego dłoń nary sowała ciemnoniebieską głębię, poma rańczowe słońce, które niemal wypaliło dziurę w papierze. Rysował lekko, wcale się nie wahając. Ale wybierał kolory starannie, dokładnie oglądał każdą kred kę. Na skalnym występie narysował je lenia. Rogi miał czerwone i sięgające aż do nieba. Marvin zagłębił się w rysunek i nie musiałem mu towarzyszyć. Wyją łem mój zeszyt z biologią i usiadłszy przy moim biurku powtórzyłem zadania z całego tygodnia. Było cicho i spokoj nie, i nie musieliśmy nic do siebie mó wić. Zapaliłem lampę w nogach łóżka, ale Marvin nie zareagował na to, tylko dalej rysował. Rysował delfiny w mo rzu, ciemne cienie w niebieskim morzu. Były tam. Wabił je tutaj. Rysował swoje najpiękniejsze sny.
MATTI I GERDA Gerda postarała się o tabliczkę z na zwiskiem, na drzwiach widniał napis: Lundgren. Zadzwoniłem, otworzył mi ja kiś obcy mężczyzna. Powiedział natych miast: — Ty jesteś Johan? — Tak. — Wejdź. Miał ciemną twarz o ostrych rysach, rzadkie włosy, zaczesane do tyłu. Było w nim coś ptasiego. Ale ręce miał duże i szerokie, barki mocne. Powiedział: — Nazywam się Matti. Pracuję jako kierowca w fabryce, gdzie Gerda jest sprzątaczką. Gerda wyszła do miasta z Marvinem. Za chwilę wrócą. Siadaj. Przyglądał mi się uważnie. Czułem się zakłopotany. Musiał mieć klucz do mie szkania. — Jesteś najlepszym przyjacielem Marvina, jeśli dobrze zrozumiałem. — Bardzo lubię Marvina. On jest do bry. — Dobry? On jest trudny, z tą swoją chorobą i w ogóle. Trzeba być ostroż nym, ale nie za ostrożnym. Zapalił papierosa, z namysłem. — Jak to? — zapytałem. — Jestem zdania, że czasem trzeba mu coś kazać, inaczej nic z tego nie będzie. On potrzebuje porządnego podparcia. Wielu ludzi pieści się ze swoimi dziećmi, a jeśli chodzi o Marvina, to się wprost nasuwa. — Gerda chyba nigdy tego nie robiła. — Może i nie. — Ale oni nie czują się tu dobrze. — Muszą się czuć źle. Ale jest coraz lepiej i lepiej. Gerda jest pracowita i rze telna. Moja rodzina też pochodzi ze szkie- rów. Pamiętam, jak to było. Ciężko. Skończyłem chodzić do szkoły po pod stawówce i dostałem pracę. Ilekroć tra fiała się szansa, uciekałem na morze. Po życzałem łódki albo kradłem. Czasem człowiek nie ma wyboru. Siedziałem w milczeniu. — Jesteśmy teraz obydwaj miejskimi dziećmi, no nie? Ty w każdym razie wy glądasz, jakbyś wyrósł z asfaltu, co? Al bo jak kartofel w piwnicy. Uśmiechnął się do mnie, miał równe białe zęby i ciemny zarost. Nie wiedzia łem, czy go lubię, czy nie. Było w nim coś, co mnie odstraszało. Zdusił na wpół wypalonego papierosa na pokrywce słoika od kawy i powie dział: — Naturalnie dużo czytasz? — Tak. Skrzywił się. — Ładne słowa, zagraniczne słowa. Nie, na to brak czasu. I zainteresowania, szczerze mówiąc. Wszyscy ci, co czyta
ją, czy stają się naprawdę mądrzejsi? I większości można się dowiedzieć z tele wizji. — Czyżby? — Cóż to, panie filozofie? — Chodzi mi o to, że grzęźnie się prze cież w tym, co oni dla człowieka przeżu wają. — To ci powiedział twój tata. — I co z tego. — Okej. Dawaj ciąg dalszy. — Nie można samemu nic zrobić, nic wymyślić, nic zmienić, nic dodać, nic ująć. Obraz jest tam. Książka to inna sprawa. Weźmy... weźmy na przykład Marvina. Opowiada o delfinach, które mają mu pomóc, gdyby się topił. — Delfiny? Nie słyszałem. Ale on wy gaduje mnóstwo rzeczy, jak już zacznie. Delfiny nie zachodzą chyba tak daleko na północ? — W książkach można wyczytać o tym, czego nie ma. W telewizji wie się przeważnie, jak to jest. — Uważaj, żebyś nie rozbił sobie gło wy o ścianę z tymi wszystkimi twoimi snami i marzeniami. Trzeba być czujnym, chłopcze. Inaczej wszystko idzie w dia bły. — A Marvin? — Jak to Marvin? — On chyba musi móc marzyć. Dla niego jest ważne, ważniejsze niż dla nas innych, bo to mu pomaga. — Chciałbym w to wierzyć. 42 _ Poza tym, czy pan nigdy nie marzy? _ Pleciesz. Oczywiście, że marzy się czasem, nocami. Ale to inna sprawa. _To wcale nie jest inna sprawa. Otwarły się drzwi i weszli Gerda i Marvin. Marvin podszedł zaraz bliżej i u siadł. Pochylił się do przodu z czapką naciągniętą nisko na oczy. — Było światło we wszystkich wysta wach. Stały tam lalki, a w jednym oknie stał samochód. Wszędzie mnóstwo ludzi. Obijali się o mnie cały czas. Było też kil ka gołębi, były brudne i leniwe i omal ich nie przejechali, ale nie. Były tam schody, po których nie można było iść, toczyły się tylko pod górę. Wszędzie du żo gadano, wciąż. Nikt nie miał na mc czasu. Wokół trawników były sztachety. _Marvin, kochany, widziałeś już to wszystko dawniej — westchnęła Gerda i ciężko usiadła. — Chyba nigdy nie sta niemy się prawdziwymi mieszczuchami. Jak mnie bolą nogi. I zapomniałam po stawić jedzenie na kuchni. _ Ja się tym zajmę — wtrącił Mat- ti. _ Siedź i odpoczywaj. Miałem budu jącą rozmowę z tym tu panem profeso rem. I znikł robiąc kilka szybkich niemal ta necznych kroków. Gerda wyglądała na zmęczoną. — Jak idzie ze sprzątaniem? — spyta łem. _ Ciężko. Wciąż jeszcze nie przywy kłam. To inna rzecz szorować własną
podłogę w swoim własnym czasie. A to jest praca na zmiany i najgorsze są te wczesne zmiany poranne. Ile ludzie zuży wają papieru! To wprost niewiarygodne. Wszędzie papiery. Te wszystkie kosze na papiery. I te dywany. Oni to nazywają krajobraz biurowy, z kwiatami i muzyką. A żebyś zobaczył naszą klitkę na wy picie kawy. Mieszczą się tam zaledwie trzy osoby naraz. Siedziała trzymając czerwone jak bu rak ręce przed sobą. Włosy miała zacze sane do tyłu, wyglądała ładnie. Dodała: — Ale jakoś się żyje. I Marvin cho dzi na kurs, a Matti obiecał postarać mu się o pracę w magazynie. Przy sortowa niu. — Ja chodzę po ulicach — odezwał się Marvin. — Znam je wszystkie. Nauczy łem się ich. Wyciągnął wygnieciony plan miasta. — Przepytaj mnie. — Jakie ulice prowadzą stąd do ryn ku? — Nadmorska, Nabrzeżna. Skręca w prawo. Zaułek Szyprów. Ulica Szyprów. Biegnie skośnie przez plac Uniwersytec ki. Potem prosto ulica Portowa. — Wspaniale! — Przy sortowaniu trzeba siedzieć al bo stać cały dzień w jednym pomieszcze niu, Marvin. — Matti to załatwi. Ja wszędzie tra fię. Pokazałem Gerdzie drogę do domu. Matti mnie nauczył. 44 Poczułem ukłucie zawiści. Matti wszedł z szklankami i talerzami. Szybko nakrył do stołu, spojrzał na Gerdę. — Po obiedzie się położysz. — Czy wyglądam aż tak zmęczona? Marvin spojrzał na Gerdę, a potem na Mattiego i zanim ten zdążył odpowie dzieć, powiedział szybko: — Znam wszystkie ulice. Widzę wszy stko. Są ulice z drzewami i ulice, które są wąskie, i takie, gdzie rosną tylko ma li ludzie. Tacy jak ty! Pokazał na Mattiego. Matti roześmiał się. — Taki mały jeszcze nie jestem mi mo wszystko, Marvin. Jak już o to cho dzi, na ogół jesteśmy wszyscy tacy sa mi. — Są różne ulice i różni ludzie. Tacy, którzy chcą, i tacy, którzy nie chcą. — Czego chcą? — Pomagać — powiedziałem. — Tacy, którzy chcą pomagać, i tacy, którzy nie chcą pomagać. Tacy, którzy rozpychają się łokciami, i tacy, którzy nie rozpycha ją się łokciami. Tacy, którzy biegają, i tacy, którzy stoją i słuchają. No nie, Marvin? Marvin skinął głową, zakołysał ciałem i skinął głową jeszcze raz, i twarz jego rozjaśniła się w snopie światła rzucanym przez lśniącą jak słońce lampę z abażu rem, by znów utonąć z powrotem w ciep łym, miękkim mroku pokoju.
PIĄTEK Szare, łagodne dni jesienne, kiedy drze wa nie zgubiły jeszcze liści, tylko płoną, żółte, pomarańczowe, krwawoczerwone, w mokrych od deszczu parkach, słychać miasto niczym miękki pokój, w którym żyje się samemu, a mimo to nie samemu. Nawet szkoła i nauczyciele, i wszyscy koledzy nie wydają się tacy twardzi w ta kich dniach: można ich przeczekać. Czło wiek zbiera spokojnie swoje rzeczy, kie dy zadzwoni dzwonek, nie spieszy się, by zbiec po schodach. Jest piątek, najlepszy z wszystkich dni. Wychodzi się pomału na szkolny dziedziniec, i dalej na ulicę. Wystawy sklepowe biją łuną świateł. Mnóstwo rzeczy przykuwa wzrok: koloro we koperty płyt gramofonowych, lukro wane ciasteczka w długich szeregach na wystawach cukierni, kinowe fotosy, neo nowe reklamy, które zapalają się i gas ną, zapach benzyny, różnokolorowe okładki książek w księgarniach, słodycze z wszelkich zakątków świata, wspaniałe owoce. I niczego z tego się nie chce, choć jed nak może coś, może jakąś kamerę filmo wą, o której się wie, że jest za droga, ale mimo to — niczego się nie chce, wszystkiemu człowiek przygląda się cie 46 kawie, trochę obojętnie, łazi się po espla- nadach, może z jakimś kolegą szkolnym, siedzi się w jakiejś kawiarence i rozpo znaje marki samochodowe. Lśnienie szyb, zimny smak lodów na języku, pozwalać minutom płynąć. Szkoła jest zapomnia na, dokoła skrzy się od życia i ruchu. Szare łagodne dni jesienne, kiedy można sobie zaplanować wieczór. Wraca się do domu, do wszystkiego, co jest dobrze znane: zapach jedzenia, woń kolby lu towniczej wisi jeszcze w powietrzu w pokoju, lampa do czytania ze swoim zie lonym abażurem, słabe dźwięki muzyki pop z radia. Deszcz zaczyna padać na bla szany dach za oknami, tam w ciemności. W bramie świeci latarnia. Marvin siedzi może i czyta albo ogląda obrazki w ja kimś numerze „National Geographic Ma- gazine", który mu pożyczyłem. Ogląda legwany i pola ryżowe, wspaniałe kwia ty, palmy albo góry lodowe z tysiącami pingwinów. Deszcz pada nieustannie. Czy Marvin wspomina jesienie na Łuku, sztormy, wieczny huk morza, samotność i wilgoć? Mgliste dni, kiedy woda leżała błyszcząco czarna, sitowie kruche, a rów nocześnie łykowate, cicho szeleszczące wzdłuż mokrych brzegów, przybór wód, mostek niemal pod wodą, ciemność i lam pę naftową w izbie, która stoi nie zamie szkana i pusta, gdzie może wiatr hula teraz przez wybitą szybę? Po drugiej stronie, na lądzie, siedzą Sóder i Nora, sieć rybacka rzuca swój cień o drobnych 47
okach na pułap, a papuga gderze swoim ,,rrrroaaaal rrrroaaal". Radio w kąciku Nory gra tę samą melodię, co moje tutaj w moim pokoju, i Nora patrzy tak jak ja przez okno: na deszcz. Barometr na stole na mostku kapitańskim tylko spada i spa da, a Soder wodzi palcem czytając w ga zecie wszystkie wiadomości dnia, o mor derstwach, wojnie, mowy polityczne, pod czas gdy wiatr tylko przybiera na sile, tam, w Raju. Rozejrzałem się po moim pokoju, jak by był dobrze znany, a mimo to obcy. Przede mną leżał papier. Moja ręka na pisała powoli: Johan Bergman, Nadmor ska 26, Helsinki, Finlandia, Skandynawia, Europa, Świat, Kosmos. Potem skreśliła wolno wszystko z wyjątkiem nazwiska i ulicy. To jakby wystarczyło. Kosmosu nie było widać. Był tylko łagodnymi, wilgot nymi, nisko ciągnącymi chmurami, gdzie zapadał zmrok. W ognisku soczewki z wolna znalazło się białe biureczko, zielo na lampa, niewyraźna chuda twarz: Jo han Bergman, lat czternaście, uczeń. Wie czorem miałem pójść do biblioteki. Prze de mną leżały dwa dni wolności, mogłem z nimi robić, co zechcę, były moje! Czułem się radosny nie musząc tego tłumaczyć. Wiedziałem, że ludzie umie rają, są dręczeni, zabijani, że giną śmier cią głodową. Gdybym nie miał w sobie trochę tego radosnego uczucia wolności, jakżeż mógłbym im dopomóc? Przyszedł mi na myśl Marvin — jego twarz rozjaś 48 niająca się tak, jakby za oczami zapaliła się lampa, on, ten „chory", ten „niedo rozwinięty", ten „słaby na umyśle", on, na którego dzieci krzyczały „idiota", a czasem, gdy czuły się bezpieczne w gro madzie, rzucały za nim kamieniami — także on musiał odczuwać radość. Było to jakby ciepłe światło, które szło ramię w ramię z jesienią i zmierzchem, ciemno ścią na dworze, światło i mrok, jak fale, jedno po drugim. Na podwórzu słychać było płacz i wrzaski. Papa Berglund wrócił do domu po dziesięciu piwkach i spuścił Peterowi lanie. Stał teraz i walił w pojemnik na odpadki. „Cholera! Cholera! Cholera!" i jak zwykle zaprowadzony został do do mu przez panią Berglund, kobietę, któ ra umiała przenosić góry. Znikli w klat ce C. Ale gdzie się podział Peter? Pomy ślałem o nocach, kiedy leżałem czekając, aż rodzice wrócą z jakiejś zabawy, a u słyszawszy donośny głos taty na scho dach, gasiłem światło i udawałem, że śpię. Może Peter siedział przy stole jadalnym i przeczekiwał burzę patrząc tępo i obo jętnie na twarz swego ojca, ciemną i sze roką jak klapa pieca piekarskiego i rów nie pozbawioną wyrazu. Wszędzie są lu dzie, ale tylko jeden Johan Bergman. Czy nie było gdzieś na ziemi kogoś podob nego, kto siedział w pokoju przy białym biureczku i pisał swoje nazwisko, podczas gdy deszcz padał jak senna monotonna pieśń na wszystkie blaszane dachy w i —Ra] 49